Strona główna » Obyczajowe i romanse » Żona ambasadora

Żona ambasadora

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-581-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Żona ambasadora

Kiedy Miranda, malarka obracająca się w kręgach artystycznej bohemy, zakochuje się w Finnie, brytyjskim dyplomacie piastującym stanowisko ambasadora w jednym z krajów arabskich, z dnia na dzień staje się częścią świata, na który zupełnie nie była przygotowana. Wraz z mężem i ich maleńką córeczką wiedzie żywot w okazałej rezydencji, mając do dyspozycji liczną służbę. Jednak ceną, jaką Miranda płaci za ten luksus, jest utrata wolności. Zostaje zmuszona do zrezygnowania z kariery zawodowej. W dodatku na każdym kroku towarzyszą jej ochroniarze strzegący jej bezpieczeństwa w kraju trawionym wojną domową. Cały jej świat wali się w chwili, gdy zostaje porwana przez terrorystów, co, jak się okaże, będzie miało dalekosiężne konsekwencje. Przez pierwsze lata spędzone w Mazruku Miranda nie ma żadnej styczności ze światem dyplomacji. Na co dzień zajmuje się malarstwem i wprowadzaniem w arkana sztuki grupy młodych muzułmanek. Udziela im lekcji rysunku, choć nie wszystko, czego je uczy, jest dozwolone w ich kulturze. Podążając za meandrami narracji rozpiętej pomiędzy czasem przeszłym i teraźniejszym, powoli odkrywamy, że idealizm Mirandy i Finna, a także tajemnice, które próbują skrzętnie ukrywać, narażają na niebezpieczeństwo najdroższe ich sercu osoby. A gdy Miranda przywiązuje się do dziecka, z którym dzieli niewolę, okazuje się, że odzyskanie wolności być może wcale nie przywróci jej szczęścia, jakie dotychczas odczuwała u boku Finna. Żona ambasadora to trzymająca w napięciu, a jednocześnie głęboko poruszająca opowieść o miłości, małżeństwie i przyjaźni poddanym najcięższej próbie.

Polecane książki

Młoda, spełniona zawodowo kobieta za sprawą wypadku samochodowego, staje  w obliczu choroby, która na zawsze zmienia jej świat. Okazuje się, że jedyne co posiada to szpitalne łóżko, kłębiące się myśli w głowie, wspomnienia, które stają się nie do zniesienia i stary pożółkły pamiętnik prababki, o któ...
  Książka, która odkrywa jeszcze więcej niż Pięćdziesiąt twarzy Greya. To lato było wyjątkowe. Ona, samotna nastolatka, zapamięta je na całe życie. Pierwsza miłość, namiętność, pożądanie, tak starannie skrywane przed ojcem i macochą. On jest pisarzem poszukującym natchnienia, który zaszył się na wsi...
Młody książę poszukuje idealnej żony. Danielle St. Claire, jego wieloletnia przyjaciółka, przekonuje go, że kobieta ideał nie istnieje. Podczas wspólnego weekendu Adam zastanawia się, jakie cechy musiałaby mieć jego ukochana. I dochodzi do wniosku, że takie jak Danielle... której jednak nie wolno mu...
Walter Lord przenosi nas na pokład tonącego statku, opisując minuta po minucie poruszającą historię walki o przetrwanie ponad dwóch tysięcy pasażerów. Dramat fatalnej nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku opowiedziany jest z punktu widzenia mostku kapitańskiego, salonów pierwszej k...
Od Gilgamesza do bin Ladena – niebezpieczne związki religii i polityki.Coraz wyraźniejszy czynnik religijny we współczesnych konfliktach politycznych świadczy przeciwko tym, którzy jeszcze niedawno wieszczyli śmierć boga. Choć świat zachodni od czasów oświecenia hołduje idei świeckiego państwa, okaz...
Pakiet medyczny obejmuje zazwyczaj prawo do skorzystania z usług dowolnego lekarza (ze specjalności wskazanej w pakiecie), zabiegów i procedur medycznych oraz diagnostyki. Zakres usług „w pakiecie” zależy od rodzaju pakietu oferowanego przez centra usług medycznych i zakupionego przez pracodawcę dla...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jennifer Steil

Tytuł oryginału:

THE AMBASSADOR’S WIFE

Copyright © 2015 by Jennifer F. Steil

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Jamie Clifford

Redakcja: Bogumiła Pasionek-Szachnowska

Korekta: Marta Chmarzyńska, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-8110-581-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Tima i Theodory, moich najbliższych

17 września 2010

Kiedy Miranda przytula się do wynędzniałego ciała obcego dziecka, podtrzymując dłonią jego maleńką główkę, z gąszczu ponurych myśli wyłania się wspomnienie pewnego promieniującego blaskiem obrazu. Płótno przedstawia śpiącą w łodzi kobietę, która spoczywa w ramionach swojego męża. Przy jej boku śpi wtulone w nią dziecko. Ze skąpanej w bladej poświacie postaci matki emanuje błogi spokój. Łódź sunie przez ciemne wody wzdłuż jeszcze ciemniejszego brzegu. Ciało kobiety wydaje się bezwładne, ufne, zdane na łaskę losu. Naprzeciw pogrążonej we śnie rodziny, z wiosłami w dłoniach, siedzi Fortuna, która w asyście niosącego nadzieję Kupidyna steruje łodzią. Jest w tym obrazie coś, co napawa Mirandę przerażeniem – całkowita rezygnacja z kontroli nad własnym losem. Ci ludzie, pogrążeni w objęciach Morfeusza, dryfują spokojnie prosto w otchłań ciemności. „Obudźcie się!” – ma ochotę do nich krzyknąć. „Obudźcie się i chwyćcie za wiosła! Fortuna i Kupidyn to nie są przewodnicy, którym można zaufać”. W tym momencie niemowlę ciągnie ją za pierś. Miranda spogląda na nie pustym wzrokiem, usiłując sobie przypomnieć tytuł obrazu. Jak on się nazywa? Dziewczynka wypuszcza sutek z ust i natychmiast zaczyna kwilić. Nie daje rady ssać przez dłuższą chwilę. Jest za słaba. „Marzenie o szczęściu”, przypomniała sobie. „Marzenie o szczęściu” autorstwa Constance Mayer – malarki, która sama zaznała go tak niewiele w życiu. Za każdym razem, gdy Miranda myśli o krótkim czasie spędzonym z Cressidą i Finnem, przed oczyma staje jej ten właśnie obraz. Moment błogiej nieświadomości, po którym zapada całkowita ciemność.

CZĘŚĆ PIERWSZA

9 sierpnia 2010

Miranda

Miranda obserwuje swoją lewą dłoń, która niepewnie porusza się po kartce szkicownika, jakby nie do końca wiedziała, dokąd ją ten ruch zaprowadzi. Ręka szybuje w górę, pozostawiając za sobą na grubym, białym papierze czarny niczym sadza ślad. Następnie przesuwa się w prawo, potem znowu w dół, i z powrotem do lewej. Cztery czarne kreski tworzą ramę. Na chwilę odrywa ołówek od kartki, po czym jej dłoń zastyga w powietrzu. Spogląda w stronę okna. Świt w Mazruku przychodzi gwałtownie. W ciągu tych kilku sekund, gdy nalewa sobie kawę, czerń nieba ustępuje miejsca barwie złota. Ogród zalewa fala blasku. Rozległy trawnik skrzy się od kropel deszczu, który spadł wczorajszej nocy. Posadzone w eleganckich rzędach kwiaty otwierają kielichy, wyciągając łodygi w stronę słońca. Wzdłuż granicy ogrodu ciągnie się szpaler powyginanych drzew, których gałęzie opierają się o żelazne kolce bramy niczym zmęczeni wartownicy. Kwiaty pnącej się po ścianach bugenwilli wypełzają na zewnątrz przez otwory między prętami, jakby chciały wydostać się z niewoli. W najdalszym zakątku ogrodu połyskuje gładka tafla basenu, jeszcze nie zmącona przez porannych pływaków. Bezchmurne niebo, jak zwykle o tej porze, ma barwę najczystszego błękitu.

Rozciągający się z okna widok na ów rajski ogród, ich prywatną oazę w tym pustynnym kraju, jest podzielony na osiem niemal równych fragmentów przez pręty z kutego żelaza. Pomalowana na biało krata przypomina koronkową firankę. Ozdobne metalowe zawijasy teoretycznie mają maskować jej faktyczną funkcję, lecz nie osiągają zamierzonego skutku. Ręka Mirandy wraca do pracy. Na kartce pojawiają się kolejne żelazne pręty, ale widziane od zewnątrz: zamiast ogrodu zza krat wyłania się postać dziewczyny. Wiwisekcja kobiety. Jej głowa tu, serce tam. Tutaj jej ręka, a tu usta. Rysując, Miranda czuje się jak nastolatka, która bawi się w seans spirytystyczny z planszą Ouija. I za każdym razem zastanawia się, do jakiego stopnia podświadomie kontroluje ruchy poruszanego przez nią wskaźnika. Występując jednocześnie w roli twórcy i medium, rzadko kiedy wie dokładnie, jaki będzie końcowy efekt.

Jest tak zaabsorbowana swoją układanką, że w pierwszej chwili w ogóle nie słyszy budzika. Od jak dawna dzwoni? Do tej pory nie tknęła kawy, która stoi przed nią na stole. Nie zrobiła też Finnowi herbaty. Bosa wypada na korytarz, biegnie do sypialni i wyłącza budzik stojący na stoliku nocnym Finna. Po co w ogóle go nastawiali? Przecież wcale go nie potrzebują. Mają dziecko. I wtedy sobie przypomina: policjanci. Wciąż tu są. A to oznacza, że musi się ubrać na śniadanie.

Na chwilę zatrzymuje się przy łóżku i nasłuchuje. Cisza. Cressida wciąż spokojnie śpi.

– Kochanie – mówi, delikatnie szturchając Finna w ramię i całując jego powieki.

– Przecież nie śpię – słyszy w odpowiedzi.

– Tak? A nie widać po tobie.

– Nie śpię, nie śpię. Już wstaję – mruczy Finn, ale nie rusza się z łóżka. Nawet nie otwiera oczu. Nie jest typem rannego ptaszka. W ciągu tygodnia wstaje o szóstej, żeby zdążyć zjeść śniadanie przed wyjściem do ambasady, gdzie musi być na siódmą trzydzieści. Za to w weekendy mógłby przespać cały dzień, gdyby go nie zbudziła.

– Zrobię ci herbatę.

W niewielkiej prywatnej kuchni znajdującej się pomiędzy ich sypialnią i pokojem Cressidy, gdzie codziennie spędza ze swoim szkicownikiem pierwszą godzinę po przebudzeniu, Miranda parzy earl greya. Finn nie lubi jej kawy, jest dla niego za mocna. Stawia herbatę na stoliku tuż przy głowie męża, który nadal leży bez ruchu, po czym wraca do kuchni po swój kubek.

W najlepszym przypadku może cieszyć się godziną błogiej samotności, dziś jednak ma tylko dwadzieścia minut, zanim będzie musiała wskoczyć w letnią sukienkę. W chwili gdy opuszcza ich prywatny apartament, rzadko kiedy może liczyć na luksus, jakim jest spędzenie poranka w samotności. Nim zdąży zejść na dół po marmurowych schodach, dom już tętni życiem. W kuchni krząta się Negasi, ich etiopska gosposia, która kroi mango i melony, obiera granaty i parzy kawę. Szybka jak błyskawica Desta pucuje łazienki. Yonas i Semere pracują w ogrodzie, wyrywając chwasty z rabat kwiatowych i doglądając swoich warzywnych grządek. (Miranda nie sądziła, że na popękanej, jałowej ziemi tego spalonego słońcem miasta cokolwiek zapuści korzenie, a jednak zasadzone przez nich figi, rabarbar, sałata, brokuły i pomidory są nadzwyczaj dorodne). Kiedy Miranda i Finn kończą muesli z owocami, dopijają ostatni łyk porannej kawy albo herbaty i wycierają usta płóciennymi serwetkami w tęczowe paski, w kuchni pojawia się Teru i zaczyna powoli przeglądać strony w którejś z książek kucharskich, by sporządzić listę zakupów.

Lecz choć Mirandzie często brakuje prywatności, jej życie obfituje w wiele innych luksusów. Nie musi gotować. Nie musi prać. I co najlepsze, nie musi wychodzić z domu, kiedy nie ma na to ochoty. Cały dzień może poświęcić na malowanie. Albo na zabawę z córeczką. Albo na gapienie się w okno i fantazjowanie.

Ale dziś nie ma czasu na bujanie w obłokach. Szybko dopija ostatni łyk kawy i idzie umyć zęby. W łazience są dwie umywalki, dwie szafki, dwa uchwyty na szczoteczki do zębów. Wszystko Jej i Jego, plus wanna (Jej) i prysznic (Jego). Otwierając oczy każdego ranka, nie może uwierzyć, że to jej życie. Nieraz, gdy siedzi na sedesie, myśli sobie: „Mój Boże, ja tutaj  m i e s z k a m”.  I choć minęły już trzy lata, ten fakt wciąż zdaje się do niej nie docierać, a powinien, zwłaszcza że ma do dyspozycji siedem czy osiem toalet. Nie przestając szorować zębów, wychodzi na korytarz i idzie do pokoju swojej córeczki. Cressida leży na plecach w pozycji, którą Miranda nazywa „pozycją kapitulacji”: ramiona uniesione ponad głową, pulchniutkie nóżki rozłożone szeroko. Przed chłodem pustynnej nocy chroni ją zapinana na guziki, flanelowa piżamka w biało-niebieską kratkę. Dziewczynka oddycha głęboko, a jej mały okrągły brzuszek napina się pod materiałem w regularnych odstępach czasu. Cressida nigdy nie miała problemów ze spaniem. Odkąd skończyła cztery miesiące, zaczęła przesypiać całe noce. Miranda była święcie przekonana, że przez kilka lat będzie musiała wstawać do niej po nocach, a tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. W obecności innych matek stara się tym nie chwalić, gdyż ma wyrzuty sumienia z powodu posiadania tak bezproblemowego dziecka. A do tego jeszcze może korzystać z nieograniczonej pomocy w opiece nad tym bezproblemowym dzieckiem. Dlatego sama siebie upomina, że nie ma prawa na nic narzekać. Nigdy.

Po powrocie do łazienki przemywa twarz mydłem o zapachu kadzidła i przeczesuje palcami mokre, splątane loki. Po chwili w progu wreszcie staje Finn. Jest zaspany, włosy sterczą mu na wszystkie strony.

– Śniadanie z policjantami, pamiętasz? – przypomina mu. – To już ostatni dzień!

– W takim razie wieczorem romantyczna kolacja tylko we dwoje – proponuje z uśmiechem Finn, obejmując ją w pasie.

– Chciałabym, ale niestety dziś wieczorem masz spotkanie z ambasadorami Unii Europejskiej, zapomniałeś?

– Przeklęci ambasadorzy.

– Czy ja wiem? Niektórzy nie są wcale tacy źli.

Finn odwraca ją twarzą do siebie, a ona przywiera policzkiem do jego porośniętej delikatnymi włoskami piersi.

Nigdy w życiu nie czuła się taka szczęśliwa.

W tej chwili w ich pokojach gościnnych przebywają trzej policjanci – negocjatorzy ze Scotland Yardu. Dawniej nie zdarzało się jej obracać w podobnym towarzystwie. W poprzednim życiu, w domu na Starym Mieście, który swego czasu dzieliła z Vícentą, podejmowała studentów, pisarzy, fotografów, wspinaczy, podróżników, czasem turystów. Ci wszyscy ludzie pomagali wypełnić lukę, jaką pozostawiła po sobie Vícenta. Przewijający się przez jej dom goście pochodzili z różnych stron świata. Niektórzy zostawali na kilka dni, inni mieszkali u niej przez wiele tygodni czy miesięcy. Ale większość z nich była samowystarczalna i zadowalała się miską muesli albo talerzem fasoli z chlebem zjedzonym na suku1. Czasami też któryś zrobił kolację, a inny podzielił się butelką własnoręcznie pędzonej whisky.

Odkąd zamieszkała w Rezydencji – lśniącej białej fortecy pośrodku szarego, kamiennego miasta – zaczęła gościć u siebie osoby zupełnie innego kalibru: miała teraz do czynienia z ministrami, policjantami, funkcjonariuszami wywiadu, politykami, dziennikarzami, naukowcami, biznesmenami, żołnierzami i przedstawicielami organizacji humanitarnych. A oni wszyscy potrzebują trzech pełnych posiłków dziennie, nie wspominając o herbacie i ciasteczkach. Poza tym trzeba ich oprowadzać po mieście, godzinami zabawiać uprzejmą rozmową, zapewnić im zapas trunków, a często także ochronę. Do ich dyspozycji jest pięć eklektycznie urządzonych pokoi gościnnych z łazienką, wyposażonych zarówno w brytyjskie, jak i mazruckie łóżka i biurka, a także źle dobrane zasłony i dywany, ponieważ żony kolejnych ambasadorów miały zupełnie odmienne gusta. „Tu jest trochę jak w drogim pensjonacie, który umeblowała czyjaś bogata, ale ekscentryczna ciotka” – stwierdziła kiedyś w rozmowie z Finnem. Jej oczywiście ten niekończący się pochód obcych twarzy zupełnie nie przeszkadza; uwielbia poznawać nowych ludzi.

Z trójki policjantów najwyższy rangą jest Alastair (Miranda musiała się tego dowiedzieć, żeby móc ustalić, kto dostanie „apartament ministerski”, czyli największy pokój gościnny). Po nim jest Mick, a na końcu Gary (na którego wszyscy mówią Gazza). Mieszkają w Rezydencji już od niemal trzech tygodni.

Policjanci i żołnierze to ulubieni goście Mirandy, co dla niej samej stanowiło dość duże zaskoczenie, ponieważ przez całe życie była raczej wrogo nastawiona do przedstawicieli tych służb i wszystkiego, co związane ze sferą wojskową. Ale brytyjscy oficerowie, których zaczęła poznawać po wprowadzeniu się do Finna, okazali się jednymi z najmilszych, najciekawszych, najbardziej kulturalnych i elokwentnych osób, jakie kiedykolwiek spotkała. Tamtego wieczora, kiedy Alastair, Mick i Gazza przyjechali do Rezydencji, sama gawędziła z nimi przez kilka godzin w salonie, czekając na powrót Finna z ambasady. Na szklanym stoliku kawowym rósł stos łupin od pistacji, podczas gdy mężczyźni, rozparci wygodnie na puszystych, białych sofach, wychylając trzecią kolejkę ginu, raczyli ją opowieściami o akcjach odbijania zakładników w Iraku, Nigerii, a nawet w rodzimej Wielkiej Brytanii, bo także i na Zachodzie, o czym zdążyła już zapomnieć, zdarzały się podobne incydenty. Nie rozmawiali o tym, jaki był powód ich wizyty – Miranda wiedziała, że nie powinna o to pytać pod nieobecność Finna, a sami policjanci również nie poruszali tego tematu. Oczywiście nie mogła nie zauważyć pękatych toreb, które ze sobą przywieźli. Kiedy robiła w kuchni herbatę, Mick otworzył jedną z nich. Wracając do salonu, dostrzegła w środku lateksowe rękawiczki i plastikowe torebki z napisem „dowody rzeczowe”.

– Mieliśmy raz w Anglii jednego samobójcę – opowiadał Mick. – Faceta, który groził, że zjedzie samochodem z klifu. Całkiem wysokiego klifu. Wcześniej pokłócił się żoną. Poprzedniego wieczora został zatrzymany przez policję, a potem, kiedy go wypuścili, cały dzień siedział w barze i pił. O ile dobrze pamiętam, miał przy sobie butelkę wina.

Mick rozmawiał z tym mężczyzną przez okno samochodu, próbując go przekonać, żeby wysiadł i dał sobie jeszcze szansę, nie szło mu jednak zbyt dobrze. Tamten tylko ponuro milczał, nie chciał rozmawiać. Ale jedne drzwi do samochodu były lekko uchylone, więc Mick szybko je otworzył, wskoczył do środka, zaciągnął ręczny hamulec i wyrwał kluczyki ze stacyjki. Niedoszłego samobójcę odwieziono do szpitala psychiatrycznego.

– Dostałem nagrodę za tę interwencję – powiedział na koniec – choć była to chyba jedna z najgłupszych rzeczy, jakie zrobiłem w swojej karierze. Bo kto przy zdrowych zmysłach wsiada do samochodu z człowiekiem, który właśnie zamierza zjechać w przepaść?

– Gdybym była twoją żoną, miałabym ochotę cię zabić – podsumowała Miranda.

– Ona też miała.

Słuchając opowieści tych nieustannie podróżujących po świecie policjantów, których przysłano do Mazruku tuż po powrocie z Ugandy, zastanawiała się, jak to wszystko wpływa na ich relacje rodzinne.

– Taka praca chyba odbija się na małżeństwie – stwierdziła. A gdy Gazza wyjawił, że jego żona pracuje w tej samej branży, dodała: – To musi być podwójnie trudne.

– I tak, i nie… Przynajmniej rozumie, czym się zajmuję.

Największym problemem, jak zauważył Mick, nie jest ilość czasu, jaki spędza się z dala od domu, tylko zmiana priorytetów. Kiedy w 2003 roku przyjechał do Bagdadu, zadzwonił do swojej żony, żeby dać znać, że wszystko w porządku. Skorzystał wówczas z telefonu w budynku, w którym brakowało jednej ściany, a wszędzie wokół wybuchały pociski. Gdy żona odebrała, usłyszał, że płacze. „Co się stało?” – zapytał zaniepokojony. „Odkurzacz się zepsuł!” – wyszlochała. Mick nie wiedział, co odpowiedzieć. „Wiesz, gdzie ja teraz jestem?” – wyrzucił z siebie wreszcie. „W tym domu nie ma jednej ściany. Tutaj giną ludzie. Ale cóż, w końcu płacą mi za pracę w niebezpiecznych warunkach, więc będziesz mogła sobie kupić nowy odkurzacz”.

Historia o odkurzaczu rozbawiła całe towarzystwo, ale Miranda naprawdę zastanawiała się, jak długo może przetrwać małżeństwo dwojga osób funkcjonujących w tak diametralnie różnych przestrzeniach mentalnych. Przypomniała sobie pewnego strażaka z Nowego Jorku, który opowiadał, dlaczego po 11 września 2001 jego związek się rozpadł. Otóż nie był już w stanie wykrzesać z siebie żadnego zainteresowania tym, jakie zasłony powiesić w salonie.

Opowieści trójki policjantów tak bardzo wciągnęły Mirandę i Finna, że siedzieli z nimi przy stole w jadalni, popijając porto, aż do jedenastej wieczorem. Ci mężczyźni nie tylko dzielili się własnymi, fascynującymi historiami, lecz wyrażali też żywe zainteresowanie życiem swoich gospodarzy. Zadawali mnóstwo pytań o mazrucką kulturę i politykę, o twórczość Mirandy, o najnowsze postępy Cressidy. Miranda ze zdumieniem uświadomiła sobie, że większość polityków i dyplomatów prawie nigdy ich o nic nie pyta. Ciekawe, co takiego sprawia, że funkcjonariusze policji są z natury lepszymi rozmówcami niż ministrowie.

Osiem dni przed przyjazdem policjantów w górach na północy kraju zaginęło siedmioro cudzoziemców: trzyosobowa rodzina z Holandii, jeden Niemiec, dwóch Brytyjczyków i Francuzka. Członkowie tej grupy pracowali dla organizacji Muslim Mercy, która starała się zapewnić żywność, schronienie, opiekę zdrowotną i edukację ludności wysiedlonej z powodu trwających konfliktów plemiennych. W piątkowy wieczór wyruszyli na wędrówkę w górę wadi, czyli wyschniętej doliny rzecznej, i już stamtąd nie wrócili.

Pierwsza trudność polegała na tym, że jak dotąd nikt nie przyznał się do odpowiedzialności za ich zniknięcie, a negocjatorzy zajmujący się uwalnianiem zakładników muszą mieć z kim negocjować. Dlatego przez pierwszych kilka dni policjanci mieli dużo wolnego czasu. Wypytywali Finna o kulturę i historię tego kraju, udali się też na sekretne spotkanie z agentami niemieckiego, francuskiego i holenderskiego wywiadu. Ale nadal nie było żadnych wieści o zaginionych, co samo w sobie wydawało się zastanawiające. Porwania w tym kraju z reguły miały związek z walkami plemiennymi. Szczepy uprowadzały grupy obcokrajowców w celu wywarcia presji na władze państwowe, aby te z kolei zmusiły wrogie plemię do wypuszczenia części wziętych przez nie jeńców. Takich zakładników dobrze traktowano, karmiono ich kozim mięsem i podpłomykami, dawano im ciepłe koce, a po kilku dniach czy tygodniach całych i zdrowych uwalniano w wyniku negocjacji. Porywacze rzadko kiedy stosowali wobec nich przemoc. Ale, jak tłumaczył Finn, Al-Kaida zyskiwała coraz większe wpływy w regionie, a oni mają zupełnie inny styl traktowania uprowadzanych ludzi.

Zaginięcie siódemki cudzoziemców tylko pogorszyło i tak już napięte stosunki pomiędzy północą i południem kraju, ponieważ rząd (mający swoją siedzibę na bardziej zamożnym południu) obarczał winą niepokornych przywódców plemiennych z północy, którzy jednak uparcie twierdzili, iż nic nie wiedzą na temat porwanych.

Od tamtego czasu minęło już kilka tygodni, a wobec braku jakichkolwiek postępów w całej tej sprawie dalszy pobyt brytyjskich policjantów w Mazruku nie ma uzasadnienia. Dlatego wracają doWielkiej Brytanii. Oczywiście, jeżeli nastąpi jakiś przełom, przyjadą tu ponownie.

W porównaniu z wieczorami spędzonymi w towarzystwie policjantów ostatnia kolacja z ministrem była raczej bezbarwna. Zaproszenie otrzymali ambasadorzy z wszystkich krajów arabskich, ponieważ minister chciał poznać ich opinie na temat lokalnej polityki, szczególnie w kontekście zwiększających się napięć pomiędzy północą a południem. Wojna domowa byłaby katastrofalna w skutkach – jak większość wojen domowych – dlatego Wielkiej Brytanii zależało na tym, by wystąpić w roli mediatora pomiędzy zwaśnionymi stronami, zanim dojdzie do konfliktu zbrojnego. Miranda, która mieszkała w tym kraju od kilku lat, czyli dłużej niż większość mężczyzn przy stole (łącznie z Finnem), miała w tej kwestii sporo do powiedzenia, ale minister nie przyjechał po to, by zasięgać jej opinii, więc siedziała cicho. Poza tym nie była nawet w połowie tak elokwentna jak Finn, który znakomicie sobie radził, mówiąc o wyzwaniach, jakie przed nimi stały. Mimo to cały czas nerwowo przebierała nogami pod stołem i musiała trzymać ręce na wodzy, żeby nie rozbić jakiegoś kieliszka tylko po to, by przerwać nieznośną monotonię całego spotkania. Wszyscy po kolei powtarzali tę samą nudną litanię problemów trawiących ten kraj, ale nikt nie proponował żadnych rozwiązań ani nie wskazywał kierunku dalszych działań. Przysłuchując się im, Miranda robiła się coraz bardziej przygnębiona. Gdy na stół wjechały kremy z polewą karmelową, uznała, że nie wytrzyma tego ani chwili dłużej.

– Słuchajcie – odezwała się nagle – wszyscy wiemy, na czym polega podstawowy problem. – Po czym podsumowała krótko to, co się tutaj działo: Skorumpowany rząd sprzeniewierzał pieniądze za ropę, które mogły zostać przeznaczone na usługi komunalne, prowadził nielegalny handel bronią i głodził własny naród. Środki uzyskane ze sprzedaży ropy niemal nigdy nie trafiały na ubogą północ kraju, gdzie bezrobocie i społeczne niezadowolenie rosły w zastraszającym tempie. Korupcja i nieuczciwość sięgały tak daleko, że północni rebelianci nierzadko mogli kupować broń bezpośrednio od sił rządowych. Coraz bardziej brakowało wody i co najmniej dwóm miastom groziło, że w przeciągu dwóch lat ich źródła zupełnie się wyczerpią. Ponad połowa populacji była niepiśmienna. Prasa podlegała cenzurze. Kobiety miały niewiele praw. Owszem, w przeciwieństwie do mieszkanek innych krajów Bliskiego Wschodu wolno im było pracować, jeździć samochodami i podróżować bez towarzystwa mężczyzn, ale nadal nie mogły same wybierać ani swojej ścieżki kariery zawodowej, ani męża. W trudno dostępnych rejonach, głównie na północy, terroryści zakładali obozy szkoleniowe i dopóki nie zaczynali wysadzać w powietrze swoich rodaków, władze pozostawiały ich w spokoju. Co jakiś czas na nowo wybuchały walki pomiędzy wojskiem a rebeliantami z północy. Aby móc działać na niektórych obszarach, zagraniczne firmy musiały zawierać osobne umowy z rządem i osobne z przywódcami poszczególnych plemion; w przeciwnym wypadku ich biura mogły zostać w każdej chwili napadnięte przez uzbrojonych bojowników.

Na dźwięk kobiecego głosu arabscy ambasadorzy podnieśli w zdumieniu głowy, po czym z powrotem wbili wzrok w swoje filiżanki z kawą. Tylko minister odwrócił się z zainteresowaniem w stronę Mirandy, która mówiła dalej:

– Wszyscy to wiemy, wiedzieliśmy od lat. Pytanie, co z tym zrobimy? – Dopiero teraz rzuciła okiem na Finna, który uśmiechał się nieznacznie, jednocześnie dając znak, że na tym powinna zakończyć swoje wystąpienie.

– Otóż to – odezwał się z uśmiechem minister. – A zatem, panowie, co możemy z tym zrobić?

Później, kiedy pili kawę w salonie, opowiedział Mirandzie o podobnej rozmowie na temat Iraku, jaką odbył jakieś dziesięć lat temu. Finn w odpowiedzi zasugerował – z całkiem poważną miną – że Brytyjczycy powinni zacząć planować wyzwolenie kraju spod władzy bezwzględnego, niemoralnego prezydenta. „W końcu w Iraku tak dobrze się to sprawdziło”, dodał. Wówczas ambasador Omanu stwierdził, że obecnie urzędujący prezydent, nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie poprawić sytuacji w swoim państwie. Bo żeby tego dokonać, trzeba być totalitarnym despotą, a jemu nadal sporo brakowało do absolutnej władzy, jaką posiadał Saddam. Kiedy kilku innych ambasadorów uznało, że problemów Mazruku nie da się naprawić samymi pieniędzmi, dyrektor Światowego Programu Żywnościowego skontrował, że z pewnością nie da się tego zrobić bez pieniędzy. Jak zauważył dyrektor regionalny Banku Światowego, wiele reform musi poczekać, aż kraj w jakiś magiczny sposób stanie się znów bezpieczny albo aż jego gospodarka odbije się od dna. Ale przecież na to nie możemy czekać! – zakrzyknęli inni. Pod koniec wieczoru Miranda zauważyła, że dyrektor Banku Światowego zasnął w fotelu. Poczuła ulgę, gdy udało im się wreszcie zapakować do łóżka zmęczonego po długiej podróży ministra i mogli usiąść z angielskimi policjantami na pogawędkę i jeszcze jedną kolejkę porto.

Promienie porannego słońca wpadają do garderoby przez zakratowane okno. Miranda stoi przed szafą, przyglądając się swoim ubraniom. Wciąż do niej nie dociera, że ma do swojej dyspozycji cały pokój służący wyłącznie za przebieralnię – pomieszczenie nie spełnia żadnej innej funkcji. Ten fakt wydał jej się wyjątkowo absurdalny zwłaszcza w chwili, kiedy się tu wprowadziła z dwiema walizkami, w których mieścił się cały jej dobytek przez ostatnich kilka lat. Za to właśnie między innymi kochała ten kraj: nigdy nie musiała się martwić tym, co na siebie włożyć. Nosiła albo czarne bawełniane spódnice, do których zakładała czarne bawełniane koszule, albo jeansy i T-shirt ukryte pod abają. I tyle.

Wszystko jednak uległo zmianie, gdy zamieszkała z Finnem. Z dnia na dzień musiała wejść w rolę pani domu goszczącej na przyjęciach wysokich rangą urzędników państwowych. Na początku pożyczyła kilka sukienek od swojej przyjaciółki Marguerite, żony francuskiego ambasadora, która jako jedyna nosiła rozmiar w miarę zbliżony do jej rozmiaru – obfite kształty wydawały się nieodłącznym atrybutem żon dyplomatów. No a potem wybrała się na zakupy do Dubaju, który jawił jej się jako piąty krąg piekła. Pomimo niezliczonej ilości sklepów z odzieżą w gigantycznych centrach handlowych znalezienie choćby jednej sukienki, spódnicy czy nawet pary jeansów nieobszytych cekinami i innymi świecidełkami graniczyło z cudem. Arabskie kobiety uwielbiają błyskotki. Im bardziej połyskująco i krzykliwie, tym lepiej. Co gorsza, najczęściej wybierają materiały syntetyczne, takie jak wiskoza i poliester, nie zważając na to, że w tak gorącym i parnym klimacie są one zupełnie niepraktyczne. Być może dzieje się tak dlatego, że po prostu są tańsze. Ostatecznie Mirandzie udało się jednak znaleźć wystarczająco dużo ubrań z bawełny, żeby miała co na siebie włożyć do czasu najbliższej wizyty w Londynie. Towarzyszący jej Finn wykazał się dużą dozą cierpliwości, spędziwszy cały dzień na wybieraniu z nią nowej garderoby.

Dzisiaj na szczęście ma pełny luz. Na śniadanie z policjantami nie musi się specjalnie stroić. Może spokojnie wskoczyć w swój zestaw do ćwiczeń, oczywiście pod warunkiem, że nie wyjdzie w takim stroju na ulicę. Ubiera więc koszulkę na ramiączkach i szorty. Widok kobiecej skóry z pewnością nie zszokuje brytyjskich policjantów.

Miranda schodzi do jadalni. Przy stole siedzi już Alastair i ze smakiem pałaszuje owsiankę. W chwili gdy zajmuje swoje krzesło, obok niej natychmiast pojawia się Negasi z koszykiem pełnym grzanek. Rzędy czarnych grubych warkoczy skrywa pod japońskim szalem z makowym wzorem, który kupiła jej podczas wizyty w Metropolitan Museum of Art. (Co rano pyta Mirandę i Finna, czy mają ochotę na jajka i grzanki, choć w dni powszednie zawsze jedzą tylko owoce i muesli. Miranda odnosi wrażenie, że Negasi odczuwa ulgę za każdym razem, gdy mają gości, ponieważ może wreszcie coś ugotować).

– Dzień dobry, madame – wita ją z uśmiechem.

Miranda wielokrotnie usiłowała przekonać gosposię, żeby nie zwracała się do niej w ten sposób. „Wystarczy Miranda. Albo po prostu Mira”. Pomimo trzydziestu dziewięciu lat na karku nie czuje się na tyle staro, by nazywać ją „madame”. Ale Negasi, choć za każdym razem z uśmiechem kiwa głową, jakoś nie jest w stanie się przełamać. Wygląda to tak, jakby zwracanie się do niej po imieniu po prostu nie mogło przejść tej kobiecie przez gardło.

– Dzień dobry, Negasi. Dzień dobry, Ali.

Gospodyni pospiesznym ruchem nalewa jej do szklanki marchewkowego soku.

– Dzień dobry! Pewnie już się nie możesz doczekać, kiedy się nas pozbędziesz, co? – mówi Alastair, uśmiechając się szeroko. Między zębami ma kawałki płatków owsianych.

– Skądże znowu. Kogo będę zanudzać swoimi politycznymi tyradami?

– To znaczy, że będziesz za nami tęsknić?

– Będziemy oboje z Finnem usychać z tęsknoty – odpowiada Miranda z uśmiechem, kładąc serwetkę na kolanach.

Kilka chwil później do jadalni wchodzi Finn, świeżo wykąpany, ubrany w szary prążkowany garnitur. Na szyi ma jeden z ulubionych krawatów Cressidy – niebieski z maleńką owieczką.

– Obudziła się – mówi do Mirandy, po czym wita się z Alastairem i nalewa sobie filiżankę kawy zaparzonej przez Negasi.

– Pójdę do niej.

Miranda nadal karmi piersią, choć Cressida ma już prawie piętnaście miesięcy. Przystawia ją dwa, czasem trzy razy dziennie. Nigdy nie sądziła, że będzie to trwało tak długo, ale opanowanie tej sztuki kosztowało ją tyle wysiłku, że teraz, kiedy się już wszystkiego nauczyła, wcale nie ma ochoty rezygnować. Pierwszych kilka miesięcy było prawdziwą torturą. Brodawki pękały, krwawiły, pojawiła się też grzybica. W zetknięciu ze zmasakrowanymi sutkami wargi Cressidy były niczym ostrze brzytwy. Nawet najdrobniejsze muśnięcie miękkiego bawełnianego podkoszulka wyciskało z oczu łzy. Ale Miranda nie poddawała się, wiedząc, że mleko matki jest najzdrowszym pokarmem dla dziecka. Poza tym przerażała ją wizja ciągłego mycia i wyparzania butelek. Aż wreszcie, jakimś cudem, udało im się nawiązać współpracę.

W pokoju na piętrze Cressida stoi w swoim łóżeczku; tę umiejętność nabyła stosunkowo niedawno. Na głowie wciąż ma niewiele włosów – przez środek czaszki biegnie jedynie cienkie pasmo czarnych loków. Taki rachityczny irokez. Niebieskie początkowo oczy zmieniły kolor, mają teraz barwę ciemnej ftalowej zieleni. Okalające je rzęsy są tak długie, że dotykają maleńkich łuków brwiowych, gdy podnosi powieki.

– Bob bob bobobobob BOB! – krzyczy na widok mamy. – BOB! BOB!

– Dzień dobry, słoneczko! – mówi Miranda, biorąc ją na ręce. – Ile razy ci powtarzałam, żebyś nie nazywała mnie Bob?

Kiedy kończy karmić Cressidę, słyszy wołanie Finna:

– Chodź się pożegnać!

Z powrotem naciąga opuszczone ramiączka bluzki, opiera Cressi na biodrze i schodzi na dół, gdzie natychmiast podbiega do niej Negasi, która bierze od niej dziecko i tuli je do piersi przesiąkniętej zapachem potu i paczuli. Początkowo Miranda czuła skrępowanie, prosząc gosposię o pomoc w opiece nad córką – w końcu zajmowanie się dzieckiem nie należało do jej obowiązków. Okazało się jednak, że Negasi uwielbia Cressidę. Często wyręcza Mirandę w kołysaniu małej. Nosi ją na rękach i melodyjnym głosem śpiewa piosenki po amharsku.

A gdy Miranda wchodzi za nią do kuchni, żeby wziąć od niej Cressie, Negasi pyta, czy może ją jeszcze chwilę potrzymać.

Policjanci stoją w korytarzu ze swoimi czarnymi torbami.

– Jesteśmy ci bardzo wdzięczni za to, że z nami wytrzymałaś – mówi Mick.

– Jeszcze chwila i Ali by się tu na dobre zadomowił – dorzuca Gazza.

– Zawsze jesteście u nas mile widziani – odpowiada Miranda. Takie grzecznościowe formułki przychodzą jej teraz z łatwością, choć tym razem naprawdę mówi szczerze.

– Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości nie będziemy mieć powodu, żeby tu wracać. Choć nie wiem, czy to powstrzyma Alastaira.

Stojąc w progu, Miranda patrzy, jak Finn sprowadza gości po schodach wiodących do ogrodu. Na ścieżce natychmiast pojawiają się Bashir i Yusef, którzy mają odeskortować ich do bramy. Bacznym wzrokiem przeczesują okoliczne dachy. Reszta obstawy czeka w opancerzonych samochodach na podjeździe. Słychać, że kierowcy uruchomili już silniki. W ostatniej chwili Finn wraca się do domu, żeby pocałować ją na pożegnanie (zdumiony tym gestem Yusef wyskakuje z auta i biegnie za nim).

– Do zobaczenia wieczorem.

– A dokładnie o której?

– Jak zwykle.

Finn nie może dzwonić do Mirandy z pracy, żeby powiedzieć, kiedy wróci. Możliwe, że wszystkie telefony są na podsłuchu, a jeśli rzeczywiście tak jest, udzielanie podobnych informacji byłoby niebezpieczne. Czasami dzwoni i mówi, że będzie późno, ale nigdy nie podaje konkretnej godziny. „Zdążysz na kolację?” – pyta go tylko, a on zawsze odpowiada, że zdąży. W przypadku Finna kolacja o dwudziestej drugiej nie jest niczym nadzwyczajnym. Dawniej się tym nie przejmowała, ale odkąd jakiś czas temu doszło do ataku na amerykańską ambasadę, samotne wieczory upływają jej w nerwowej atmosferze. Nie może się skupić na pracy, a kiedy wybija szósta i słońce znika za minaretami, zaczyna nasłuchiwać odgłosów ulicy w nadziei, że za chwilę do jej uszu dobiegnie ryk silników konwoju dyplomatycznego. Snuje się po pokojach na piętrze, po kolei wyglądając przez każde z okien, za którymi nie widać nic prócz mroku.

– Dobrego dnia, kochanie. I nie zapomnij, że przed południem przychodzą technicy od podsłuchów – dodaje Finn szeptem, po czym puszcza się pędem do bramy i wskakuje do swojego zielonego land cruisera.

Zupełnie wyleciało jej z głowy, że to właśnie dziś dwaj Brytyjczycy mają oczyścić dom z elektronicznych pluskiew. Gdy Finn poinformował ją o ich wizycie, patrzyła na niego z niedowierzaniem. „Mówisz poważnie?” – zapytała. „A niby skąd miałyby się tu wziąć podsłuchy?” W tym kraju, tłumaczył jej Finn, prawie każdego można przekupić. Nawet któryś z członków ich personelu mógł zamontować podsłuch pod doniczką, jeżeli dzięki temu zdołałby wykarmić przez miesiąc swoją rodzinę w Etiopii. Miranda nie wierzyła własnym uszom. Negasi, Teru, czy nawet Desta wydawały się najbardziej lojalnymi osobami, jakie znała. Czy naprawdę tak łatwo dałyby się przekupić? Choć z drugiej strony, zważywszy na to, z jak potworną biedą borykały się ich rodziny w Etiopii, zdradzenie swojego pracodawcy nie stanowiło zbyt wysokiej ceny za utrzymanie małego dziecka przy życiu. Gdy to do niej dotarło, wykrzyknęła: „Ale przecież mieszkamy tu już od trzech lat! W tym czasie Mazrukijczycy pewnie zdążyli poznać nasze najmroczniejsze sekrety!”. „Nie jest to rutynowa procedura – wyjaśnił Finn – ponieważ jednak sytuacja robi się coraz groźniejsza, musimy zabezpieczyć się od każdej strony. Ale nie martw się, twoje mroczne sekrety z pewnością są bezpieczne”.

Ekipa techników przyjeżdża o ósmej rano, pół godziny po odjeździe Finna wraz z obstawą spod bramy Rezydencji. Miranda stoi w kuchni i omawia z Teru wieczorne menu, gdy do jej uszu dobiega warkot silnika opancerzonego samochodu. Cressie siedzi pośrodku metalowego blatu i wymachuje drewnianą łyżką, od czasu do czasu tłukąc nią w książkę kucharską. Miranda zostawia ją z Teru i idzie przywitać się z mężczyznami. Wychodząc, zamyka za sobą kuchenne drzwi – personel nie ma prawa przebywać w przeszukiwanych pomieszczeniach.

Spece od podsłuchów są bardzo młodzi; jak na jej oko żaden nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Jeden jest wysokim, szczupłym blondynem o sylwetce surfera. Natomiast jego korpulentny kolega ma ogoloną głowę i okrągły brzuch, a w uchu kolczyk z brytyjską flagą. Wnoszą do domu całą masę czarnych walizek. Są tak ciężkie, że każdą kolejną upuszczają z hukiem na podłogę w salonie.

– Nie będzie pani przeszkadzać, jak zaczniemy od tego pomieszczenia? – pyta blondyn, rozglądając się po pokoju.

– Możecie panowie zaczynać, gdzie chcecie – odpowiada Miranda, odrobinę zakłopotana faktem, że ma na sobie szorty. – Herbaty? – proponuje odruchowo. Każdy, kto przekracza próg Rezydencji, musi obowiązkowo wypić kubek angielskiej herbaty.

– Bardzo chętnie!

Technicy rozkładają w salonie sprzęt i zabierają się do pracy. Miranda wychodzi i zamyka za sobą drzwi, by nikt ze służby nie zdążył zajrzeć do środka. Kiedy pojawia się Gabra i zabiera Cressidę na dwór, Miranda chwyta butelkę wody i jak co rano idzie na siłownię znajdującą się w samym końcu ogrodu, żeby pobiegać, a potem popływać w basenie obok. Nie przepada za bieżnią, ale jogging na zewnątrz nie wchodzi w grę. Nikt w tym kraju nie biega – a już na pewno nie kobiety – no chyba że akurat znajdzie się na czyimś celowniku. Codzienne przebieżki to jedna z tych rzeczy, za którymi najbardziej tęskni, wspominając swoje życie w Ameryce. Początkowo członkowie personelu zatrudnionego w Rezydencji patrzyli z dezaprobatą na poranne ćwiczenia Mirandy, jednak po trzech latach przywykli do jej osobliwych zachodnich zwyczajów.

Gdy po godzinie treningu wraca do domu, technicy nadal siedzą w salonie. Z mokrymi włosami, które jeszcze nie zdążyły wyschnąć po wyjściu z basenu, ubrana we frotowy szlafrok Finna w biało-niebieskie paski przemyka obok nich. Ten grubszy, trzymając w ręce wykrywacz podsłuchów, przesuwa go powoli nad powierzchnią mebli, podczas gdy blondyn wpatruje się w ekran laptopa. Sprawdziwszy dokładnie salon, obaj mężczyźni przenoszą się do jadalni, a potem do gabinetu Finna – to właśnie w tych pomieszczeniach można usłyszeć najciekawsze rozmowy. Finn przekazuje Mirandzie poufne informacje tylko w wyznaczonych do tego miejscach; tej akurat zasady przestrzega bardzo sumiennie. Nie rozmawiają o jego pracy ani w łóżku, ani przy stole. Gdy chce jej opowiedzieć o czymś szczególnie ważnym, zabiera ją na schody i kursując między piętrami, szeptem prowadzi z nią rozmowę. Inną praktykowaną przez nich opcją jest spacer po ogrodzie. Czasami zdarza im się też robić rundę po pokojach na ostatnim piętrze.

Miranda bierze prysznic, po czym przebiera się w długie sportowe spodnie i męską bawełaną koszulę w kolorze niebieskim. Niesforne loki skręca w węzeł. Kiedy zaczyna sznurować buty trekkingowe, dzwoni jej telefon komórkowy. To Finn.

– Cześć, kochanie – odzywa się do niego.

– Idziesz dzisiaj na wycieczkę?

– Tak, po południu, a czemu pytasz? Chcesz mi powiedzieć, że nie powinnam?

Miranda nie jest zachwycona perspektywą spędzenia kolejnego dnia w zamknięciu. Odkąd wprowadzono zaostrzone przepisy bezpieczeństwa, już prawie nigdzie nie wolno jej chodzić.

– Nie, nie, ja po prostu… Ale nie wybierasz się gdzieś daleko?

– Nawet nie dojdziemy do posterunku kontrolnego. Tucker mówi, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Niedaleko jest willa prezydenta.

– Z kim dzisiaj idziesz?

– Jeszcze nie wiem. Pewnie z kimś, kto ma u ciebie dzisiaj wolne. Może z Mukhtarem?

– No tak, to twój ulubieniec.

– Cóż, spośród twoich wszystkich ochroniarzy tylko on wykazuje jakiekolwiek zainteresowanie moją osobą.

– Mam nadzieję, że nie interesuje się za bardzo.

– Daj spokój, Finn! Poza tym wiesz doskonale, że dawniej robiłam to co tydzień. I to bez żadnego goryla.

– Ale to było dawniej, zanim zostałaś żoną ambasadora.

– Tak, kiedy jeszcze byłam zwykłą śmiertelniczką.

– Wyjątkowo pociągającą zwykłą śmiertelniczką.

Miranda uśmiecha się do telefonu.

– Widzimy się wieczorem, tak? Zanim wrócisz do domu, zdążę napełnić wszystkie miski pistacjami.

– Kochanie, właśnie od tego mamy służbę. A ty się w tym czasie możesz wylegiwać.

Po rozmowie z Finnem Miranda schodzi na dół. Gabra i Cressie są już przed domem i bawią się na trawie. Dziewczynka ma na sobie haftowaną etiopską koszulę, która jest na nią za duża (dostała ją w prezencie od Gabry), i kwiecisty kapelusik z lekko opadającym rondem. Stoi na samym końcu ogrodu i uczy swojego pluszowego misia skakać na główkę z krawędzi nieczynnej kamiennej fontanny. Cressida ma wyjątkowe szczęście, gdyż niewiele dzieci w tym mieście korzysta z luksusu, jakim jest trawnik czy w ogóle jakikolwiek ogród. Patrząc na tę scenę, Miranda myśli o dzieciach ze swojego dawnego sąsiedztwa, które przez nikogo nie pilnowane bawią się na ulicy, biegają boso po bruku i kopią kamienie, lawirując pomiędzy samochodami. Gdy robiła zakupy na rynku, zawsze się za nią uganiały. Przemierzała wąskie uliczki w poszukiwaniu pomidorów i małych zielonych rodzynek, podczas gdy towarzysząca jej gromada dzieciaków powiększała się na każdym kolejnym skrzyżowaniu. Krzyczały albo: Sura, sura!, gestykulując rękami, jakby robiły zdjęcie, albo: Qalam, qalam! – domagając się długopisów. Ich nieustająca fascynacja tymi ostatnimi była dla Mirandy kompletnie niepojęta. Doskonale rozumiała, dlaczego prosiły ją, żeby je fotografowała (często zresztą spełniała ich prośbę). Chciały móc zobaczyć, jak wyglądają, ponieważ na co dzień nie widywały własnego odbicia. Większość z nich nigdy nie widziała lustra. W milczeniu wpatrywały się w zdjęcie na ekranie, oplatając aparat brudnymi palcami, żeby przyciągnąć go bliżej. Ale długopisy? Nigdy nie zauważyła, żeby używały długopisów, nawet gdy odwiedzała je w domach.

– Mama, mama! – woła Cressida na widok zbliżającej się Mirandy i zataczając się, rusza w jej kierunku. Co kilka kroków, kiedy któraś z nóżek zapada się w gąbczastej darni, dziewczynka przewraca się na twarz. Z bliżej nieokreślonego powodu trawa w ich ogrodzie jest wyjątkowo sprężysta. Ugina się pod ciężarem kroków i zawsze grzęzną w niej obcasy. Gdy pracownicy ambasady przychodzą tu pograć w badmintona, zawsze ktoś kończy ze skręconą kostką, co jednak wcale nikogo nie odstrasza. Brytyjczycy po prostu muszą mieć swój kawałek trawnika, a gdzie indziej mieliby go znaleźć? Yonas i Semere spędzają pół dnia na pielęgnowaniu swojej trawy – całym sercem oddają się podlewaniu, pieleniu i koszeniu. Miranda wychodzi z założenia, że jeśli Cressida nauczy się chodzić po czymś takim, będzie w stanie przejść po każdej powierzchni.

– Dzień dobry, moje słonko – mówi do córeczki, biorąc ją w ramiona. – Co słychać? Dobrze się bawisz? – Cressie jest ciężka, a do tego cała spocona. Miranda mocniej przyciska ją do piersi i całuje jej pyzate policzki. Dziewczynka od razu zaczyna się wiercić. Chce, żeby z powrotem postawić ją na ziemię. Ku zaskoczeniu Mirandy Cressida okazała się dzieckiem, które nie potrzebuje zbyt wiele czułości. Owszem, daje się od czasu do czasu przytulić, szybko jednak zaczyna się niecierpliwić, bo chce jak najprędzej wrócić do tego, co jej przerwano: do zabawy w gotowanie owsianki dla niedźwiedzi (Miranda łapie się na tym, że sama zaczęła mówić „owsianka” zamiast „płatki”. W jej słowniku pojawiły się także inne brytyjskie wersje amerykańskich słów, jak choćby na przykład „skafander” czy „herbatniki”. Język Finna powoli kolonizuje jej językowe terytorium), do zrywania płatków czy do wysyłania w rejs swoich maleńkich plastikowych krówek statkiem zrobionym z pojemnika na żywność, który płynie po rzece z kuchennej ścierki. Nie ma chwili, żeby Cressida nie była czymś zajęta.

Gdy z powrotem ruszają do domu, Gabra zdaje szczegółowy raport Mirandzie z tego, jak wyglądał poranek jej córki. W kuchni Miranda sprawdza, co Teru zostawiła dla nich do jedzenia. Sadza Cressidę na podłodze, otwiera lodówkę i zagląda do środka. Teru zrobiła tajską sałatkę z tofu, marchewki i ogórka w sosie z orzeszków ziemnych, czyli dokładnie to, o co została poproszona. Każdego ranka Miranda wybiera jakiś przepis z książki kucharskiej, a po południu, czemu wciąż nie może się nadziwić, wymyślone przez nią danie pojawia się w lodówce. Dla Gabry jest kurczak z ryżem i jej ulubiony etiopski chleb injera. Miranda zaprasza ją do jadalni, choć wie, że nie ma sensu tego robić, bo Gabra na pewno będzie wolała zostać w kuchni z Negasi i Teru.

Oddzielne jadanie posiłków przez personel było czymś, do czego Miranda nie mogła się przyzwyczaić. Czuła się w tej sytuacji bardzo niezręcznie. Toteż na samym początku zabierała swoje jedzenie z jadalni i szła z nim do kuchni. Chciała w ten sposób pokazać, że wcale nie traktuje pracowników Rezydencji jak ludzi gorszego sortu i że zależy jej na tym, żeby się z nimi zaprzyjaźnić. Poza tym, jedząc w samotności, czuła się w pustej jadalni jak na jakimś pustkowiu. Zupełnie nie wiedziała, jakie stosunki należy utrzymywać z personelem, ponieważ nigdy wcześniej nie miała nawet pomocy domowej. Posiadanie służby kojarzyło jej się wyłącznie z bajkami i z Hollywood. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że jej przyjazne gesty wywołują w tych kobietach głębokie poczucie dyskomfortu. Wchodząc do kuchni, wkraczała na ich terytorium. Nie bardzo wiedziały, jak się zachowywać, kiedy plątała im się pod nogami. Jej wizyty zakłócały naturalny bieg ich zajęć. Niezależnie od tego, co robiła, zawsze pozostawała dla nich panią i dlatego jej miejsce było w jadalni.

Negasi, Teru i Desta stanowiły świetnie zgraną drużynę. Zawsze gdy Teru miała do przygotowania wyjątkowo dużą kolację, Negasi i Desta pomagały jej w kuchni, wyciskając limonki czy krojąc marchewki. Miranda podziwiała naturalną harmonię, w jakiej pracowały. Nigdy nie dyskutowały o tym, kto ma jakie zadanie do wykonania. Porozumiewały się bez słów, intuicyjnie wyczuwając, co w danym momencie trzeba zrobić. Kiedy w Rezydencji wydawano wystawną kolację dla większej liczby osób, wszystkie trzy podawały do stołu, a po skończonym przyjęciu żadna nie opuściła kuchni, dopóki nie było w niej wysprzątane na błysk.

Z czasem Miranda przyzwyczaiła się do samotnych posiłków. W trakcie jedzenia czyta, słucha muzyki, bawi się z Cressidą. Teraz trzyma małą na kolanach, pozwalając jej ściągać z talerza paski ogórka i tofu. Obok leży jeden z ostatnich numerów magazynu „ART-news”, wciąż czekający na porządne przejrzenie, bo choć ma go już od jakichś dwóch miesięcy, zdążyła dotąd tylko rzucić okiem na nagłówki. Kończąc jedzenie, Miranda kawałkiem pomidora zbiera resztki sosu z orzeszków ziemnych, po czym odnosi talerz do kuchni i zostawia go w zlewie. Od trzech lat nie zmywała naczyń. Nie przyzwyczajaj się do tego – powtarza sobie każdego ranka. – To nie jest prawdziwe życie.

Wróciwszy na górę, przechodzi przez sypialnię, mijając po drodze ich królewskie łoże z baldachimem, w którym Negasi zdążyła już zmienić pościel, i kieruje kroki prosto do swojego atelier. Cressie człapie za nią, produkując bełkotliwy monolog, jak zwykle dotyczący jej wyimaginowanego przyjaciela Boba.

– Zaczyna mnie martwić twoja znajomość z tym Bobem – mówi z roztargnieniem, podnosząc i po chwili z powrotem odstawiając na miejsce kolejne obrazy. Niedokończone płótna stoją oparte o wielki drewniany stół roboczy. Miranda czuje ostatnio ogromny przypływ twórczej weny, wręcz zalew pomysłów – jest ich tyle, że za nimi nie nadąża. Ledwie zacznie malować jakiś obraz, a w jej głowie już pojawia się kolejna wizja. Chce utrwalić te wszystkie pomysły, zanim ulecą gdzieś w eter niczym balony napełnione helem. Jest przekonana, że będzie miała mnóstwo czasu, by je dopracować, kiedy wreszcie jej wyobraźnia trochę wyhamuje. Choć z drugiej strony trzeba by było się trochę pospieszyć, gdyż właściciel galerii w Nowym Orleanie liczy na to, że dostarczy mu co najmniej dwanaście nowych obrazów – za niecałe dziesięć miesięcy organizuje jej wystawę, w związku z czym tak czy owak musi dokończyć przynajmniej część z nich. To będzie jej pierwszy wernisaż u boku Finna i pierwsza podróż do Nowego Orleanu. Dlatego zależy jej na tym, żeby to było spektakularne wydarzenie.

Za niespełna rok kończy się czteroletnia kadencja Finna i nie wiadomo, gdzie potem rzuci ich los. Jeżeli dopisze mu szczęście i brytyjskie władze nadal będą usatysfakcjonowane jego działalnością, dostanie kolejną ambasadorską nominację. Jeśli nie, będzie musiał wrócić do Londynu i pracować tam przez kilka lat, zanim zacznie ubiegać się o nową posadę. Miranda zastanawia się, jaki to będzie miało wpływ na jej malarstwo. Każda geograficzna zmiana odbija się echem w jej twórczości. Zawsze jednak musi minąć trochę czasu, żeby nowe środowisko weszło jej w krew i rozlało się po całym ciele, a potem, sącząc się z pędzla, nasyciło kolory obrazów. Mazruk opuszczają w czerwcu. Ciekawe, jak długo po ich wyjeździe niepowtarzalna energia tego kraju będzie pulsować w jej żyłach i jak szybko zimna londyńska mgła zasnuje jej oczy. Miranda odsuwa od siebie tę myśl. Jeszcze mają czas. Do ich wyjazdu wszystko może się wydarzyć.

Na sztaludze stoi jeden z jej obrazów. Klęczący Mazrukijczyk odmawia modlitwę w kamiennym diwanie2 tradycyjnego arabskiego domu na Starym Mieście. Ma na sobie thobe, długi biały strój, który faluje na nim niczym kostium ducha na Halloween. Mężczyzna pochyla się do przodu, dotykając czołem grubego dywanu z mazrukijskim wzorem. Na pierwszy rzut oka nie ma w tej scenie nic nadzwyczajnego, wystarczy jednak uważniej się przyjrzeć, by dostrzec wyłaniające się z płótna kobiety. Cały dywan „utkany” jest z kobiecych ciał: z ich kończyn, ud, łokci, brzuchów, szyi i piersi. Wszystko, co znajduje się w pomieszczeniu, począwszy od mężczyzny, na lampach i rozrzuconych po podłodze poduszkach skończywszy, spoczywa na tym kobiecym fundamencie.

Starsze obrazy stoją obok sztalugi. Jeden z nich przedstawia elegancko ubranego mężczyznę, który ma na sobie thobe i ciemną, zachodnią marynarkę (czyli typowy piątkowy strój Mazrukijczyka). Energicznym krokiem przemierza ulice Starego Miasta, ściskając w dłoni rączkę niezwykłej parasolki. Ma ona kształt kobiecego ciała – palce mężczyzny oplatają stopy i kostki, a nad jego głową rozpościera się ochronna osłona z długich, rozpuszczonych włosów. Twarz kobiety jest całkowicie pozbawiona wyrazu. Na podłodze tuż obok sztalugi leży kolejny tego typu obraz: mężczyzna w średnim wieku pracuje przy ogromnym zdobionym biurku, lecz elementem najbardziej przyciągającym uwagę jest krzesło, na którym siedzi: w tej roli również występuje ciało nagiej kobiety. Wygodnie rozparty w jej ramionach odchyla się do tyłu, opierając głowę o jej miękką pierś. Na ustach mężczyzny błąka się uśmiech zadowolenia. Jego prywatny Atlas, brzmi tytuł obrazu. W każdym kącie pracowni aż roi się od kobiet: wszystkie są nagie i wszystkie pełnią jakąś praktyczną funkcję. Ich ciała służą jako sofy, stoliki kawowe, sztalugi, piece, a czasem nawet tworzą całe budowle, na przykład kościoły. Odkąd razem z Vícentą zamieszkała na Starym Mieście, wizje tych uprzedmiotowionych kobiet nie opuszczają Mirandy.

Mimo to jest sfrustrowana dosłownością swoich prac. Drażni ją także fakt, że nie może się wyzwolić z pęt tej narracji. Bardzo chciałaby się w pełni wpisać w konwencję współczesnego surrealizmu, ale nie potrafi zrezygnować z pełnej kontroli nad kompozycją. Marzy o twórczym wyzwoleniu, o tym, by wreszcie pozbyć się tej analitycznej bariery stojącej pomiędzy jej podświadomością a sztalugą. Ma nadzieję, że kiedyś jej się to uda. I że nastąpi to już niedługo.

Oprócz obrazów z kobietami jest tu też kilka zwykłych szkiców przedstawiających Tazkię. Dziewczyna leży zwinięta w kłębek na sofie stojącej w atelier. Ma na sobie jeansy i T-shirt, a jej gęste czarne włosy są związane w luźny koński ogon. Miranda powoli podnosi szkic leżący na fotelu przy oknie. Widniejąca na nim Tazkia uśmiecha się, a jej lekko rozchylone usta wyglądają tak, jakby zaraz miała spointować dowcip. Nie było łatwo zmusić ją do pozowania. Nie potrafiła spokojnie usiedzieć nawet minutę, a buzia jej się w ogóle nie zamykała. Jedyną szansą na pracę z żywym modelem były chwile, kiedy Tazkia zasypiała w trakcie pozowania, co zdarzało jej się całkiem często. Mimo to Miranda w końcu się poddała i zrobiła jej zdjęcie, z którym potem pracowała. Jak większość malarzy z poprzednich epok zawsze wolała wodzić pędzlem wzdłuż linii kobiecego ciała. Jednak w przeciwieństwie do Rubensa czy Renoira preferuje kobiety z wąskimi biodrami i małym biustem. Mogłaby zaryzykować stwierdzenie, że bardziej przemawiają do niej chłopięce kształty, gdyby owo określenie nie sugerowało, iż smukła sylwetka jest mniej kobieca. Owszem, potrafi podniecić się na widok męskiego ciała, lecz nigdy nie dostrzegała w nim piękna.

No i są jeszcze sekretne obrazy trzymane w zamknięciu. Ich obecność wywołuje w Mirandzie głęboki niepokój. Przestanie się martwić dopiero wtedy, gdy znikną z jej domu. Gdy zamienią się w popiół. Na szczęście to już niedługo.

– Kolezanka mamusi! – woła Cressie, wskazując palcem na rysunek. – Kolezanka mamusi!

– Tak, kochanie. To jest koleżanka mamusi, Tazkia.

– Taska, Taska! – Cressida doskonale ją zna.

Miranda patrzy na porozrzucane wszędzie obrazy, plątaninę kobiecych ramion i ud. Z jej piersi wydobywa się głębokie westchnienie. Przychodzi tu codziennie, nawet kiedy nie ma czasu popracować. Traktuje to jako formę kontaktu ze swoim wewnętrznym ja, z istotą własnej twórczości. To jedyny pokój w całym domu, do którego służba nie ma wstępu, oczywiście z wyjątkiem sytuacji awaryjnych. Na początku Desta zjawiała się w pracowni każdego ranka, żeby wyczyścić blaty i zdrapać resztki farby z podłogi. Niestety przy okazji wprowadzała taki chaos, wywracając palety i przekładając pędzle w inne miejsca, że Miranda ubłagała ją, żeby więcej nie przychodziła sprzątać. Była przerażona wizją terpentyny przypadkowo wylanej przez Destę na któreś z płócien. „Sama się tym zajmę” – oznajmiła służącej, która obrzuciła ją podejrzliwym spojrzeniem, marszcząc przy tym czoło. Wyraźnie nie mogła uwierzyć, że Miranda jest w stanie cokolwiek posprzątać.

Cressida siedzi na podłodze w sypialni i ogląda swoje książeczki. W tym czasie Miranda przygotowuje się do popołudniowej wyprawy. Malowanie i ciągły ruch to dla niej dwa najlepsze sposoby na zachowanie wewnętrznej równowagi w tym surrealistycznym świecie.

Wkłada do kieszeni telefon, ochronną pomadkę do ust i aparat. Będzie potrzebować pieniędzy? Raczej nie. Jednak na wszelki wypadek zwija banknot o nominale tysiąca dinarów (wart mniej więcej pięć dolarów) i wsuwa go do kieszeni. Do małego plecaka pakuje butelkę wody, szkicownik, piórnik, dwa jajka na twardo, które wczoraj wieczorem ugotował dla niej Finn, i dwie plastikowe torebki rodzynek i migdałów.

Z pozostałymi kobietami spotyka się zwykle w kawiarni Al-Bustu, znajdującej się kilka przecznic dalej. Miranda nigdy do końca nie wie, kto będzie jej towarzyszył podczas pieszej wycieczki. W Mazruku panuje wieczny ruch. Ludzie co chwilę wyjeżdżają, a do tego są wiecznie zapracowani. Kobiety, z którymi wędruje, znały ją, jeszcze zanim została żoną ambasadora, w czasach, gdy była po prostu Mirandą malarką. Do związku z Finnem przyznała im się dopiero po przeprowadzce do Rezydencji. „Chciałam, żeby wszystko zostało po staremu” – tłumaczyła się Holenderce Doortje, żonie dyrektora koncernu Royal Dutch Shell. „Ale nie zostanie” – odparła Holenderka. „Teraz na przykład będziemy cię notorycznie wykorzystywać w kwestii twojej nowej piwniczki na wino”.

Na jej towarzyszkach dyplomaci nie robią żadnego wrażenia – są dla nich najzwyklejszym w świecie elementem krajobrazu. To bardzo silne kobiety, które nieustannie przemierzają kulę ziemską wzdłuż i wszerz: Nigeria, Chiny, Sierra Leone, Malta, Gujana, Laos, wyspa Pitcairn. Kobiety, które dźwigają na ramionach cały swój dom i świat, co kilka lat przystosowując się do nowego życia. Kobiety, które swoje pierwsze dziecko rodzą w Singapurze, drugie w Krakowie. Które czują się swobodnie w towarzystwie nieznajomych osób i bez trudu odnajdują się w nowym środowisku. Które zasypiają w cieniu samotności i budzą się rano spragnione zwykłej pogawędki ze sprzedawcą owoców. Spotykając się z nimi, Miranda nie czuje potrzeby mówienia. Do szczęścia wystarczy jej ich towarzystwo. Lubi słuchać, jak opowiadają historie w różnych językach, które przeplatają się niczym włókna jednej tkaniny. Z tej plątaniny wyławia arabskie i francuskie wątki, podziwia lodowatą nieprzystępność norweskiego i niemieckiego. Poniedziałek – dzień ich pieszych wędrówek – jest jej ulubionym dniem tygodnia.

Siada na skraju łóżka, żeby zapiąć plecak. W tym samym momencie czuje na kolanie tłuściutką piąstkę Cressidy. Dziewczynka jedną ręką opiera się o jej nogę, żeby złapać równowagę, a w drugiej trzyma książeczkę, którą zapamiętale wymachuje. Czerwona, postrzępiona bajka z pozaginanymi rogami należała kiedyś do Mirandy. Jej ojciec przysłał ją do Mazruku, gdy dowiedział się, że jego córka jest w ciąży. Miranda podnosi małe, pulchniutkie ciałko Cressidy, sadza ją sobie między nogami i wdycha jaśminowy zapach jej włosów. Gabra często przynosi do domu wieńce z kwiatów jaśminu, który rośnie w tym mieście dosłownie wszędzie, i wiesza je na szyi dziewczynki. Ale Cressida szybko się niecierpliwi i zrywa kwiatowe girlandy, rozrzucając po marmurowej posadzce pociemniałe na brzegach płatki jaśminu. Miranda otwiera książeczkę i zaczyna czytać. „Pluszowy miś Sztruksik mieszkał kiedyś w dziale z zabawkami w wielkim domu towarowym. Każdego dnia wraz z innymi zwierzątkami i lalkami czekał, aż ktoś po niego przyjdzie i zabierze go ze sklepu”.

Po różnych perypetiach miś znajduje wreszcie dom. Miranda bierze Cressidę na ręce i niesie ją do łóżeczka. W pokoju dziewczynki Negasi już spuściła żaluzje i ułożyła całe stado pluszowych misiów na brzegu materacyka. W akcie protestu Cressie zanosi się płaczem i wyciąga rączki do mamy.

– Tekas! – krzyczy wniebogłosy. – Tekas!

– No dobrze, ale tylko raz – odpowiada Miranda, dźwigając ją z łóżeczka. Kiedy już trzyma córeczkę w ramionach, bierze do ręki jej maleńką, pulchniutką dłoń, jakby właśnie poprosiła ją do tańca na sali balowej, i zaczyna wirować, nucąc małej do ucha:

Gdy tańczysz ze mną walca, spełniają się me sny.

I czuję się jak w bajce, gdy obok jesteś ty.

Spojrzenie twoich oczu rozgwieżdża mi noc ciemną.

Gdy tańczę z tobą walca, to cały Teksas tańczy ze mną.

Po kilku refrenach ciało Cressidy wiotczeje, a główka ciężko opada na ramię Mirandy, której dźwięczny głos przechodzi w niemal bezgłośny szept. Ostrożnie stąpając, odnosi małą do łóżeczka. Kiedy kładzie ją na pleckach, Cressida na ułamek sekundy otwiera oczy, ale widząc nad sobą twarz mamy, wyraźnie uspokojona tym widokiem z powrotem je zamyka i natychmiast zapada w sen.

Miranda jest już w połowie frontowych schodów, gdy nagle przypomina sobie o winie. Cholera! Stawia plecak na ziemi, przez chwilę gmera kluczem w zamku i z powrotem wbiega do domu.

– Teru! – woła z korytarza, po czym bierze ostry zakręt i wpada do kuchni. Teru spokojnie podnosi wzrok znad miski i z niewzruszonym wyrazem twarzy spogląda na Mirandę. Zdążyła się już przyzwyczaić, że żona ambasadora traktuje dom jak bieżnię. Miranda nigdy nie widziała Teru wyprowadzonej z równowagi. Można jej powiedzieć: „Będziemy mieli dziś na kolacji dwadzieścia siedem osób, w tym pięciu wegetarian, czterech wegan, trzy osoby z celiakią, dwie z nietolerancją laktozy i jedną na diecie Atkinsa”, a ona przyjmie to bez mrugnięcia okiem. Oczywiście Teru, Negasi i Desta, a także wszyscy mężczyźni pracujący w Rezydencji są ortodoksyjnymi chrześcijanami, którzy poszczą siedem razy w roku, rezygnując z mięsa oraz nabiału, w związku z czym żywieniowe restrykcje raczej nie robią na nich wrażenia.

– Wino, zapomniałam o winie. Przypomnij mi, co jemy dziś na kolację.

– Rybę z czosnkiem i chili. A do tego szpinak i ziemniaczane purée.

– Rzeczywiście, dzięki! Gdzie jest Negasi?

– Tu jestem, Madame – odpowiada gosposia, wyrastając nagle spod ziemi. Ręce trzyma splecione na białym fartuchu, który zakłada na zielony uniform w kratę.

– Cześć! Pomożesz mi z winem? Prawie na śmierć o nim zapomniałam.

Negasi schodzi za nią na dół, do piwniczki na wino. Miranda otwiera drzwi kluczem, który zawsze zostawiają w zamku. Uwielbia zapach tego pomieszczenia: ciężka, niemal zatęchła woń alkoholu przypominająca zapach unoszący się w powietrzu tuż przed zamknięciem pubu. Skąd się bierze ten aromat, skoro każda butelka i każda beczułka są szczelnie zamknięte? Nikt nie zna na to odpowiedzi, ale fakt pozostaje faktem. Posiadanie piwniczki z winem jest jedną z największych przyjemności Mirandy i Finna. W ciągu ostatnich kilku lat udało im się zaopatrzyć ją w trunki z całego świata. Eksperymentowali, zamawiając alkohole, o których nigdy wcześniej nie słyszeli, i to z każdego przedziału cenowego. Skusili się nawet na tak rzadkie likiery jak Benedyktyn czy Suze.

Miranda staje przed ścianą z białym winem i zaczyna przebiegać palcami po zakurzonych butelkach. Coś lekkiego i wytrawnego. Chyba najlepsze będzie australijskie. W końcu wybiera kilka butelek białego sauvignon. Część oddaje Negasi, a resztę bierze sama. Razem wnoszą alkohol do góry i wkładają go do lodówki na napoje. Do wieczora jest jeszcze sporo czasu, spokojnie zdąży się schłodzić.

– Dziękuję – rzuca Miranda w biegu, kierując się wprost do frontowych drzwi. – Czerwone wybiorę, jak wrócę!

9 sierpnia 2010

Finn

Kiedy Finn przychodzi do swojego gabinetu, czeka na niego 347 e-maili. Zawsze zbiera się ich tyle po weekendzie. Ciężko wzdychając, odwraca się od komputera i otwiera teczkę, żeby wyciągnąć z niej poranne gazety. Nie dowie się z nich zbyt wiele o tym, co się dzieje w kraju, ale czytając je, może przynajmniej poćwiczyć swój arabski. Dzisiaj też nie ma żadnych niespodzianek. Ani słowa o wiszącej w powietrzu wojnie domowej, o niepokojach wśród młodzieży z północy, o coraz dotkliwszych brakach żywności. Zamiast tego są tam nagłówki w rodzaju: „Arabia Saudyjska ofiarowuje daktyle na Ramadan”, „Minister przedstawia nowy demokratyczny projekt dla dzieci”, „UNICEF organizuje bal dobroczynny w Sheratonie” – takie tu serwują wiadomości z ostatniej chwili! Finn dałby wiele, żeby choć raz w życiu zobaczyć nagłówek mówiący o tym, jak jest naprawdę. Na przykład: „Prezydent ponownie spłaca swoich skorumpowanych kolesi pieniędzmi z handlu ropą”. Albo: „We wszystkich gubernatorstwach kobiety nadal traktuje się jak śmieci”. Mirandzie by się to na pewno spodobało, stwierdza w duchu, uśmiechając się na myśl o swojej Mirze. W dalszym ciągu przechodzi go dreszcz ekscytacji, ilekroć przypomni sobie, że ta kobieta mieszka w jego domu, że będzie tam, kiedy wróci wieczorem z pracy. Niestety, dziś wydają kolację dla ambasadorów Unii Europejskiej, więc znów nie będą sami. Minęły już ponad dwa tygodnie, odkąd ostatni raz mieli dom dla siebie, bez żadnych gości. W nocy musieli się kochać po cichu, zakrywając sobie nawzajem usta rękami, żeby nie obudzić policjantów śpiących w pokoju obok. Często wybuchali z tego powodu śmiechem, który równie trudno było stłumić. Miło byłoby też któregoś dnia wrócić do domu dostatecznie wcześnie, żeby poczytać Cressidzie bajkę na dobranoc, bo mała w końcu całkiem zapomni, jak wygląda jej tata. Jednak niezależnie od wszystkiego Finn wie, że poszczęściło mu się w życiu i ani na chwilę nie wolno mu o tym zapominać. Zanim Miranda wywróciła jego świat do góry nogami, niemal całkiem zdążył się już poddać.

Wciąż przeglądając nagłówki w gazetach, próbuje przestać myśleć o opalonych nogach Mirandy zaplątanych w prześcieradła, kiedy do gabinetu zagląda jego asystent, Lyle, żeby przypomnieć mu o rozkładzie dnia. Najpierw czeka go zebranie personelu, potem rozmowa z attaché wojskowym na temat problemu z piratami. Gdyby nie te niekończące się spotkania, może zdołałby faktycznie wykonać jakąś pożyteczną pracę. Przed wyjściem z gabinetu ostatni raz rzuca okiem na ekran komputera. Teraz jest tam już 368 e-maili, z których co najmniej kilkadziesiąt zostało oznaczonych jako „pilne”.

Większość z nich prawdopodobnie odnosi się do kwestii piratów. Ta sprawa, ku wyraźnemu niezadowoleniu Mirandy, absorbowała go przez cały weekend. W piątek okręt brytyjskiej marynarki wojennej natknął się na mazrucki dwumasztowiec, który został opanowany przez somalijskich piratów i zaatakował statek z Finlandii. W starciu z Brytyjczykami zginęło trzech Somalijczyków i dwóch Mazrukijczyków. Ale chociaż część pirackiej załogi nie żyje, a reszta siedzi już w więzieniu, praca ambasadora dopiero się zaczyna. Musi teraz zdecydować, co zrobić z łodzią, z pojmaną załogą i z trupami. Po pierwsze, trzeba sprowadzić z powrotem do kraju ciała obywateli Mazruku, a to wymaga uzyskania dyplomatycznej zgody na przewiezienie ich brytyjskim śmigłowcem nad mazrukijskimi wodami. Następnie Finn będzie musiał coś postanowić w sprawie zwłok Somalijczyków. Zarówno Mazruk, jak i Somalia nie chcą przyjąć ciał piratów. Zresztą trudno się dziwić – jakiemu krajowi by zależało na rozkładających się zwłokach przestępców? Finn musi więc wymyślić jakiś sposób, żeby marynarka zorganizowała Somalijczykom muzułmański pogrzeb na morzu. Zwykłe wyrzucenie ich za burtę mogłoby wywołać kryzys dyplomatyczny, którego konsekwencje trudno sobie wyobrazić.

Po zajęciu się zmarłymi będzie musiał zdecydować, co począć z żywymi. Mazrukijczyków trzeba sprowadzić do domu. Somalijczycy zaś, po wylądowaniu w Mazruku, muszą stanąć przed sądem. A ponieważ prawo wielkiej Brytanii zakazuje kary śmierci, Finn zaczął już domagać się od tutejszego ministra spraw zagranicznych obietnicy, że ludzie ci nie zostaną skazani na śmierć. Minister jak dotąd odmawiał udzielenia takiej gwarancji, tłumacząc, że w ten sposób podważyłby niezawisłość wymiaru sprawiedliwości. Dokąd w takim razie można wysłać Somalijczyków? Może do Kenii? Finn postanawia, że po południu skontaktuje się z brytyjskim wysokim komisarzem w Nairobi i zapyta, czy dałoby się jakoś to załatwić, żeby piraci stanęli przed sądem w Kenii.

Kiedy wraca z zebrania personelu, w jego biurze czeka już attaché wojskowy. Siedzi z nogą założoną na nogę i czyta sfatygowany egzemplarz Anatomy of a Disappearance Hishama Matara.

– Jak ty się tu dostałeś tak szybko? – pyta go Finn. – Przecież przed chwilą byliśmy na tym samym spotkaniu.

– Teleportowałem się. To nowa technologia, którą testujemy w marynarce – mówi Leo i zamyka książkę, nie zaznaczając miejsca, gdzie przerwał czytanie. Kiedyś powiedział Finnowi, że zawsze zapamiętuje numer strony. Umiłowanie porządku to jedna z wielu rzeczy, które ich łączą.

– Dobrze wiedzieć. Może dzięki temu rozwiążemy nasz problem z piratami.

– Uznałem, że skoro taki dzieciak jak Harry Potter to potrafi, to najwspanialsza armia świata nie może być gorsza.

– On zdaje się używał jakiegoś proszku.

– Drobny szczegół. Ale to się chwali, że jesteś na bieżąco z literaturą.

– Staram się, jak mogę. No więc?

– Mam dobrą wiadomość. Dostaliśmy pozwolenie na przelot helikopterów. Przywiozą ciała Mazrukijczyków dzisiaj po południu.

– A co z żywymi?

– Oni też przylatują.

– Jestem umówiony na rozmowę z imamem prezydenta. Chcę się dowiedzieć, jak urządzić Somalijczykom pogrzeb na morzu. – Finn otwiera swój kieszonkowy kalendarz. Papierowy. Jego współpracownicy niemiłosiernie naśmiewają się z jego staroświeckich przyzwyczajeń, ale on dobrze wie, że gdyby cały harmonogram zajęć miał zapisany na jakimś nośniku elektronicznym, na sto procent niechcący upuściłby go do toalety. A papier przynajmniej można wysuszyć. – O trzeciej po południu. Jeśli faktycznie zadzwoni o ustalonej porze, a wiesz, że to mało prawdopodobne, przekażę ci dalsze instrukcje.

– Będzie nam potrzebny Koran?

– Nie wiem, pewnie tak. Byłeś kiedyś na muzułmańskim pogrzebie?

– Widziałem tylko kondukt żałobny przechodzący obok mojego domu. Ciało leżało na noszach, przykryte dywanikiem. Ale nie wiem, co się dzieje później.

– Dowiedz się. To może nam się jeszcze przydać. Oczywiście nie w przypadku Somalijczyków. Oni zostaną zjedzeni przez ryby.

– Podoba mi się takie odwrócenie ról. – Leo to jedyny znany Finnowi przykład żołnierza, który jest także zdeklarowanym wegetarianinem. Do tego prezentuje się nad wyraz okazale: ma dobre dwa metry wzrostu, lśniące płowe włosy, różaną karnację i muskularny tors. Mógłby służyć jako żywa reklama wegetariańskiego stylu życia. Mazrukijczykom pewnie nie mieści się w głowie, że człowiek, który nie je mięsa, może być attaché wojskowym. „Wystarczy mi – stwierdził kiedyś – że regularnie obcuję ze śmiercią w pracy. Nie muszę na nią patrzeć na talerzu”.

Gdy Leo wychodzi, żeby zająć się śmigłowcami, Finn wraca do e-maili w swojej skrzynce pocztowej, których w tej chwili jest już 379. Przy filiżance earl greya, przyniesionej przez Lyle’a, otwiera pierwszy list, zawierający najnowsze wieści na temat projektu budowy wodociągu na południu. Och, gdyby tylko mógł wykonywać swoją pracę bez konieczności pisania e-maili… Zawsze długo zastanawia się nad każdym słowem, a w klawiaturę stuka dwoma palcami, dlatego listy, które Mira napisałaby w dziesięć minut, jemu zajmują dwie godziny. Ma za to inne talenty. Jest dobry w negocjowaniu umów z prezydentem i jego ludźmi, w politycznych dyskusjach z plemiennymi szejkami i w namawianiu do konsensusu pomiędzy grupami reprezentującymi zupełnie różne interesy. Właśnie dlatego pozostali europejscy ambasadorowie uznali, że to on powinien kierować procesem mediacyjnym mającym na celu załagodzenie sytuacji w kraju. I chociaż zazwyczaj w charakterystyczny dla siebie sposób natrząsa się z własnych zdolności lingwistycznych, w głębi duszy jest dumny ze swojego arabskiego. Gdy prezydent spotyka się z nim, rezygnuje z tłumacza, całkowicie zdając się na wyjątkowe wyczucie językowe Finna.

Uporawszy się ze 170 listami w skrzynce (głównie przy użyciu niezawodnego przycisku „usuń”), Finn postanawia zrobić sobie przerwę i zadzwonić do Mirandy. Radosne, ciepłe brzmienie jej głosu przynosi natychmiastowe ukojenie. Mając już pewność, że jego żona nadal przebywa na tej planecie, otwiera torbę z jedzeniem. Nigdy nie ma czasu wyskoczyć na lunch, chyba że w ramach jakiegoś oficjalnego spotkania, dlatego Negasi pakuje mu kanapki do pracy. Właśnie wgryza się w pierwszą z nich, gdy do gabinetu wstawia głowę Dax, pierwszy sekretarz do spraw politycznych, pełniący również funkcję agenta kierującego rezydenturą wywiadu.

– Masz minutę? Och, przepraszam, nie wiedziałem, że jesz.

– Mogę słuchać i przeżuwać jednocześnie, o ile nie masz nic przeciwko temu. Wejdź – zaprasza go Finn do środka, wskazując ręką skórzaną sofę.

– Chodzi o to porwanie na północy – wyjaśnia Dax, zamykając za sobą drzwi. – Chyba będziemy musieli znowu wysłać tam policję, żeby zaczęła zabezpieczać dowody.

– Nie, Dax, tylko nie to… – Nagle Finn zupełnie traci cały apetyt i wrzuca resztki kanapki z powrotem do aluminiowej folii.

– Niestety.

– Wszyscy?

– Z wyjątkiem jednego. Nadal nie odnaleziono tego młodego Holendra.

– Jezu!

– Wiem.

Przez chwilę obaj siedzą w milczeniu.

– Czy ktoś już się przyznał do tego?

– Jeszcze nie. Niektóre tropy wskazują na Al-Kaidę, ale równie dobrze mogli to zrobić ludzie Zajnoona. Potrafią być brutalni. Na razie nie wiemy nic pewnego.

– Zadzwonię do ich rodzin – mówi Finn.

– Ciągle są tutaj, w InterContinentalu.

– W takim razie wybiorę się tam osobiście. Mów, co wiesz.

Dax opowiada mu o trupach z odciętymi głowami, znalezionych w masowym grobie na północy. Głowy były zakopane kilka metrów dalej.

– Holendrzy i Francuzi już wiedzą? A Niemcy?

– Ich ludzie byli z nami.

Kiedy Dax zostawia go samego, Finn telefonuje do pozostałych ambasadorów, żeby złożyć kondolencje i zapewnić o dalszej współpracy w poszukiwaniu zabójców. Teraz wszyscy czterej muszą udać się do hotelu, by pozbawić roztrzęsione rodziny ofiar ostatnich strzępów nadziei.

W samochodzie nagle ogarnia go lęk. Miranda idzie dziś na trekking, a ani ona, ani nikt inny nie wie jeszcze o zabójstwach. Ministerstwu spraw zagranicznych udało się jak dotąd utrzymać całą sprawę w tajemnicy przed prasą. Gdy rozpoczynał swoją karierę, zaskoczyło go to, jak wiele podobnych incydentów ministerstwo zatajało przed dziennikarzami, o jak wielu zaginionych osobach nie informowano opinii publicznej. Jest to jednak konieczne – podczas negocjacji z porywaczami zainteresowanie mediów może być katastrofalne w skutkach. Po pierwsze: bezwzględni przestępcy zyskują w ten sposób rozgłos, którego tak bardzo pragną, a po drugie: zaczynają postrzegać swoje ofiary jako osoby o wielkim znaczeniu i w rezultacie mogą zażądać astronomicznie wysokiego okupu. Dziennikarze są też często na tyle nierozważni, że ujawniają szczegóły dotyczące zakładnika – na przykład, że jest Żydem, albo Amerykaninem, albo gejem – przez co narażają jego życie na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Finn całym sercem popierał wolność prasy, ale nie jeśli ceną miało być ludzkie życie.

Szarpiąc się z pasem bezpieczeństwa, wyciąga z kieszeni komórkę i wybiera numer Mirandy. Odzywa się tylko poczta głosowa. Pewnie po prostu jest poza zasięgiem. Dzwoni więc do Tuckera.

– Przecież nie pojechały na północ, Finn – odpowiada mężczyzna. – Tam, gdzie one są, jest całkiem bezpiecznie. Nigdy nie było tam żadnych incydentów. To Szarak, stamtąd pochodzi prezydent. Czterdzieści pięć minut drogi samochodem.

Finn, nieco uspokojony, zamyka klapkę telefonu. Musi przestać być takim paranoikiem. Nic jej nie będzie. Wróci cała i zdrowa, jak zawsze.

Dochodzi już piąta po południu, gdy Finn wraca do swojego biura z hotelu. Zostawił tam dwie zdruzgotane rodziny. Ojciec jednej z Brytyjek nie chciał nawet na niego spojrzeć. Siedział na beżowej skórzanej sofie, zakrywając twarz dłońmi, a łzy płynęły mu po palcach i wsiąkały w mankiety koszuli. Siedząca obok niego żona kiwała się do przodu i do tyłu. „Nie”, powtarzała w kółko. „Nie, nie, nie, nie”. Druga para zaczęła na niego wrzeszczeć za to, że nie wyrzucił ich córki z kraju. „Jak pan mógł pozwolić jej zostać w takim miejscu? Dlaczego jej pan nie ostrzegł?” Finn tłumaczył, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych informuje na swojej stronie internetowej o istniejących tu zagrożeniach i odradza podróżowanie w tym regionie, jeśli nie jest to absolutnie konieczne, ale w ostatecznym rozrachunku ludzie sami muszą odpowiadać za własne bezpieczeństwo. Poza tym członkowie Muslim Mercy nie są zazwyczaj celem ataków, więc być może ich córka czuła się bezpieczna.

– Wykonywała ważną, szlachetną pracę – powiedział, szukając w pamięci czegoś, co mogłoby złagodzić ich ból. – Uratowała mnóstwo małych dzieci przed śmiercią głodową. Tam, gdzie przebywała, niemowlęta masowo umierały z niedożywienia, dopóki na tych ziemiach nie pojawili się ludzie z Muslim Mercy.

Ciszę, która zapadła w pokoju, przerywało jedynie skrzypienie sofy pod wciąż kiwającą się kobietą. Jej szlochający mąż w końcu oderwał dłonie od oczu i podniósł wzrok.

– Powinna była pozwolić im umrzeć – powiedział.

Jego słowa jeszcze przez kilka minut unosiły się w powietrzu. Rozwścieczona para opadła z sił i usiadła na kanapie po drugiej stronie pokoju. Ich ręce spoczęły bezwładnie na kolanach. Druga kobieta w końcu przestała się kiwać i spojrzała na swojego męża. Finn podniósł się niezdarnie z fotela.

– Jest mi naprawdę bardzo przykro z powodu państwa córek.

Czworo rodziców siedziało w milczeniu ze wzrokiem wbitym w podłogę. Finn przeprosił jeszcze kilka razy za tragedię, której nie był w stanie zapobiec, i wyszedł.

Musi