Strona główna » Kryminał » Pan Przypadek i korpoludki

Pan Przypadek i korpoludki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64459-08-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pan Przypadek i korpoludki

Pan Przypadek i korpoludki” to już trzeci tom przygód rodzimego detektywa geniusza. Tytułowy bohater, Jacek Przypadek, trochę romantyk, bardziej cynik, ponownie musi rozwiązać trzy niecodzienne zagadki. Wszystkie one dzieją się w świecie pracowników wielkich międzynarodowych korporacji. Pierwsza ze spraw nosi kryptonim „Morderstwo w Orient Espresso” i opowiada o tytułowym zabójstwie dokonanym w modnej kafejce serwującej ulubione przez korpoludków sushi. Druga zagadka, „Zbrodniarz i kara”, to historia największej zbrodni, jaką można sobie wyobrazić w świecie korporacji. Ponieważ jednak zbrodni tej nie przewiduje kodeks karny, firma musi wynająć do jej wyjaśnienia detektywa Przypadka. W ostatniej sprawie, „Moralności pana Julskiego”, Jacek musi z kolei odnaleźć złodzieja, który okradł… złodzieja. Przy rozwiązywaniu tych zagadek Przypadek przysporzy sobie jak zwykle wielu wrogów. W tle będzie się wciąż czaił największy wróg detektywa, złowrogi Klempuch, szykujący dla niego szczególną niespodziankę. Chociaż tym razem Jacka zaskoczy najbardziej samo życie… Więcej o bohaterze można dowiedzieć się z jego bloga znajdującego się pod adresem www.panprzypadek.blogspot.com Jacek Getner – pisarz, scenarzysta, dramaturg. Laureat licznych konkursów pisarskich i dramaturgicznych. Autor scenariuszy do kilkuset odcinków różnych seriali telewizyjnych i dialogów do fabularnych gier komputerowych.

Polecane książki

"Ślady krwi"  to niemal sensacyjnie rozwijająca się opowieść o czterech kolejnych pokoleniach rodziny, której koleje poznajemy podczas odzyskiwania i odkłamywania pamięci przez głównego bohatera. Powieść nie została napisana dla prostego pokrzepieniu serc. Ale chociaż odkryta prawda boli jeszcze...
Naukę prawa sportowego na świecie od wielu już dekad cechuje dynamiczny rozwój, czego przejawem są choćby liczne publikacje oraz inne inicjatywy naukowe. Na gruncie krajowym jest ono jednak dyscypliną stosunkowo młodą, a brak zrozumienia jego specyfiki determinuje liczne błędy w ocenie problemów z n...
Sebastiano Castiglione marzy, by przejąć od dziadka rodzinną firmę hotelarską, ale stanie się to dopiero wtedy, gdy się ustatkuje. Pewnego dnia dziadek mylnie bierze praktykantkę Poppy Connolly za narzeczoną Sebastiana. Uszczęśliwiony zaprasza oboje do Włoch na rodzinną uroczystość. Sebastiano propo...
Zeszłoroczny śnieg to powieść, której bohaterami są ludzie dojrzali, po przejściach. Współczesny Wrocław. Włodek Barski, czterdziestoparoletni wzięty dziennikarz, czuje, że znalazł się na życiowym rozdrożu. Jego studenckie małżeństwo już dawno się rozpadło, a teraz rozstał się właśnie z kolejną p...
Podmiot Kosendy to konferansjer w teatrze absurdu, jakim jest życie w późnym kapitalizmie na peryferii. Na potrzeby książki autor stworzył przenikające się uniwersa, czerpiąc m.in. z estetyk charakterystycznych dla new weird, bizarro, pejów shitpostingowych. Inspiracje te zostały pomieszane z popkul...
„Wspaniała, barwna opowieść dla miłośników dawnych czasów” Glück Porywająca historia młodych kobiet zdanych tylko na siebie w zupełnie obcym świecie. Meklemburgia, rok 1842. Grupa chłopskich rodzin postanawia wyjechać z małej wioski, wiedziona obietnicami lepszego życia i otrzymania własnego k...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Getner

JA­CEK GET­NER

PAN PRZY­PA­DEK I KOR­PO­LUD­KI

Wy­daw­nic­two Zakładka

Pro­jekt okładki: Ewa Ny­kiel

Re­dak­cja: Klau­dia Dróżdż

Ko­rek­ta: Au­re­lia Ko­tycz­ka

Skład: Małgo­rza­ta Wie­czo­rek

ISBN: 978-83-64459-06-1

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Zakładka, War­sza­wa 2014

© Co­py­ri­ght by Ja­cek Get­ner

Wy­daw­nic­two Zakładka

ul. Szolc-Ro­go­zińskie­go 19/3

02-777 War­sza­wa

Zamówie­nia hur­to­we: biu­ro@wy­daw­nic­two­za­klad­ka.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Roz­dział IMor­der­stwo w Orient Espres­so

Poczu­cie wyższości jest jedną z tych rze­czy, które fan­ta­stycz­nie re­kom­pen­sują mężczyźnie fakt po­sia­da­nia wzro­stu prze­ciętne­go dżoke­ja. In­nym er­za­cem nie­otrzy­ma­nych od Mat­ki Na­tu­ry cen­ty­metrów jest ogrom­nych roz­miarów sa­mochód te­re­no­wy. Nie­ważne, że siedząc w nim, przy­po­mi­na on Gu­li­we­ra w Kra­inie Ol­brzymów. Istot­ne jest to, że może zająć dwa pasy ru­chu, prze­ko­nując wszyst­kich na­około o własnej męskości. Jeśli dołoży do tego jesz­cze blon­dynkę, która po założeniu szpi­lek prze­wyższa swo­je­go part­ne­ra o dwie głowy, to nie­wy­so­ki mężczy­zna na bar­dzo wy­so­kim sta­no­wi­sku może się już czuć spełnio­ny.

Żad­ne­go z tych atry­butów nie bra­ko­wało wszyst­kim trzem pa­nom, którzy spędza­li obec­nie czas w Orient Espres­so, nie­wiel­kiej, gu­stow­nie urządzo­nej ka­fej­ce z su­shi, scho­wa­nej przy Osob­nej, jed­nej z bocz­nych uli­czek war­szaw­skie­go Śródmieścia. Każdy z nich sie­dział w tej chwi­li sa­mot­nie przy czte­ro­oso­bo­wym sto­li­ku, rozłożyw­szy swo­je rze­czy tak, iż miało się wrażenie, że wszyst­kie miej­sca są zajęte. Na stojących obok krzesłach leżały bo­wiem a to ele­ganc­ka, bar­dzo dro­ga skórza­na tecz­ka; a to płaszcz, wart tyle, ile kil­ku­let­nie nie naj­gor­sze auto; a to sza­lik, po sprze­daży którego nie­za­można ro­dzi­na mogłaby jakoś przeżyć ko­lej­ny mie­siąc.

Wszyst­ko to były pre­zen­ty od ko­chających żon, na­rze­czo­nych lub part­ne­rek. Oczy­wiście one same nie zaprzątały so­bie swo­ich uro­czych główek tak przy­ziem­ny­mi czyn­nościa­mi, jak za­ra­bia­nie pie­niędzy, które wy­star­czałyby na owe „dro­bia­zgi”. Owszem, cza­sem gdzieś pra­co­wały, żeby się nie za­nu­dzić cze­ka­niem na wiecz­nie zajętych obo­wiązka­mi mężczyzn. Ale ze swo­ich do­chodów nie byłyby w sta­nie opłacić na­wet kar­ne­tu w od­po­wied­niej kla­sy fit­ness clu­bie. Nie mówiąc już o niezbędnych współcze­snej ko­bie­cie za­bie­gach ko­ry­gujących ka­pry­sy Mat­ki Na­tu­ry, która również im poskąpiła tego i owe­go. Na szczęście wy­na­gro­dziła je hoj­nie, sta­wiając na ich życio­wej dro­dze panów z klasą, którzy zna­ko­mi­cie ro­zu­mie­li ich po­trze­by. One zaś w za­mian mogły dla nich wy­bie­rać te wszyst­kie gu­stow­ne pre­zen­ty, rozłożone te­raz z non­sza­lancją na krzesłach.

Na sa­mych stołach, w porówna­niu z oto­cze­niem, pa­no­wał właści­wie su­ro­wy asce­tyzm. Stały na nich mi­kro­sko­pij­ne filiżanki do kawy, kil­ka pod­sta­wo­wych przy­praw oraz po dwie pary pałeczek do su­shi, każda osob­no za­pa­ko­wa­na. No i naj­wyższej kla­sy te­le­fo­ny komórko­we, z ogrom­nych roz­miarów ekra­na­mi do­ty­ko­wy­mi.

W tej chwi­li twa­rze mężczyzn były scho­wa­ne za wiel­ki­mi płach­ta­mi ga­zet. Nie były to oczy­wiście żadne zwykłe dzien­ni­ki czy, nie daj Boże, ta­blo­idy. Była to od­po­wied­nia pra­sa w od­po­wied­nim języku, po­zwa­lająca śle­dzić naj­now­sze tren­dy w ich branżach, co na­ka­zy­wały im zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­ska. Przekładając ko­lej­ne stro­ny, byli przy tym prze­ko­na­ni, że pro­fe­sjo­na­lizm, z ja­kim tę czyn­ność wy­ko­nują, wywołuje po­wszech­nie duże wrażenie.

Nie­ste­ty, żyli prze­cież w kra­ju za­wist­ników, którzy nie po­tra­fią do­ce­nić ich suk­ce­su. Dla­te­go też ni­ko­go nie po­win­no zdzi­wić, że bar­man Ka­rol Łatka, osiłek większy dwu­krot­nie od każdego z gości, kie­dy zo­ba­czył wra­cającą do baru swoją sze­fową, ener­giczną czter­dzie­sto­latkę Agatę Szycką szepnął złośli­wie:

– Cza­sem mam ochotę wbić w nich szpi­leczkę i posłuchać, jak z tych nadętych dupków ucho­dzi po­wie­trze.

– Oba­wiam się, że nie zna­lazłbyś szpi­lecz­ki, która byłaby w sta­nie prze­bić ich grubą skórę – za­uważyła zgryźli­wie właści­ciel­ka Orient Espres­so.

– Wku­rzają mnie te dup­ki.

– Ostat­nio zro­biłeś się jakiś ner­wo­wy. – Szyc­ka spoj­rzała na nie­go za­nie­po­ko­jo­na. – Nie myśl o nich i le­piej ciesz się, że nie mu­siałeś dla nich pra­co­wać. Ja do­pie­ro rok po tym, jak prze­stałam być kor­po­lud­kiem, zaczęłam spać jak człowiek. A gdzie jest ten czwar­ty? – za­py­tała, rozglądając się po sali.

– Nie wiem. Ale chy­ba nie uciekł, bo wszyst­kie jego rze­czy są na sto­li­ku. Cho­ciaż nie wi­działem go już z pół go­dzi­ny. Albo i dłużej… Może coś mu za­szko­dziło i jest w ubi­ka­cji?

– Sprawdzę to – zde­cy­do­wała pani Aga­ta i chciała ru­szyć w stronę to­a­le­ty, ale bar­man przy­trzy­mał ją za ramię.

– Prze­cież on tam może sie­dzieć ze spusz­czo­ny­mi spodnia­mi – spoj­rzał na nią z łagod­nym wy­rzu­tem.

– Ale w ka­bi­nie, a ja…

– I tak nie wy­pa­da, pani dy­rek­tor. Pójdę sam spraw­dzić.

Ka­rol minął za­czy­ta­nych pro­fe­sjo­na­listów, którzy na­wet nie drgnęli, gdy koło nich prze­cho­dził. Do­pie­ro kie­dy kil­ka­dzie­siąt se­kund później usłysze­li krzyk prze­rażenia do­chodzący z to­a­le­ty, opuścili na mo­ment płach­ty czy­ta­nych ga­zet. Za­raz jed­nak pew­nie powróci­li­by do prze­rwa­nej lek­tu­ry, gdy­by nie to, że właści­ciel­ka Orient Espres­so prze­biegła obok nich jak błyska­wi­ca i do­padła drzwi to­a­le­ty. One jed­nak, mimo ener­gicz­ne­go szar­pa­nia za klamkę, nie miały za­mia­ru ustępować.

– Ka­rol! Ka­rol, otwórz mi! – krzy­czała zde­ner­wo­wa­na. – Ka­rol, co się tam stało?!

Od­po­wie­dzią był je­dy­nie prze­dziw­ny, potępieńczy jęk wy­do­by­wający się z to­a­le­ty, choć brzmiący, jak­by po­cho­dził gdzieś z głębi pie­kieł.

W Szy­pułce, jed­nym z naj­mod­niej­szych lo­ka­li przy pla­cu Trzech Krzyży, często bywały piękne ko­bie­ty, dla­te­go ich wi­dok nie wzbu­dzał szczególne­go za­in­te­re­so­wa­nia po­zo­stałych by­walców. W końcu po to są również ta­kie miej­sca, żeby przy­cho­dzi­li do nich młodzi, ślicz­ni i per­spek­ty­wicz­ni. Poza tym nie należało tu do do­bre­go sma­ku zwra­ca­nie prze­sad­nej uwa­gi na nie­zwykłych gości, bo prze­cież zwy­kli śmier­tel­ni­cy tu ra­czej nie zaglądali. Dla­te­go w przy­pad­ku po­ja­wie­nia się kogoś zna­ne­go, co naj­wyżej ktoś tam kogoś trącił ra­mie­niem, po­ka­zał głową lub dys­kret­nie szepnął coś na ucho.

Ale ta ko­bie­ta, zaj­mująca sto­lik przy wiel­kim pa­no­ra­micz­ny oknie, ze świet­nym wi­do­kiem na plac Trzech Krzyży, ostat­nio wprost nie scho­dziła z czołówek ga­zet. Gościła tam zresztą często wspólnie z to­wa­rzyszącym jej również obec­nie mężczyzną. Bo­wiem cały kry­zys go­spo­dar­czy, ka­ta­kli­zmy w kra­ju i na świe­cie, za­ma­chy i mniej­sze zbrod­nie nie były ostat­nio dla mediów tak in­te­re­sującą sprawą jak roz­pad małżeństwa wi­ce­mi­ni­stra Urban­ka i jego prześlicz­nej żony. Może nie tyle sam roz­pad, ile fakt, że wpływo­wy po­li­tyk, członek złowiesz­czej Opus Dei, zo­stał po­dob­no przyłapa­ny w ja­kimś ge­jow­skim klu­bie. A może chciał zgwałcić ja­kie­goś nie­win­ne­go chłopa­ka? Albo urządzał orgię w mi­ni­ster­stwie?

Tego dokład­nie nie wie­dzia­no i ni­ko­go to spe­cjal­nie nie in­te­re­so­wało. Grunt, że nie­lu­bia­ne­mu tu po­li­ty­ko­wi udo­wod­nio­no hi­po­kryzję, przez co stał się wdzięcznym obiek­tem do chłosta­nia słusznym obu­rze­niem przez szcze­rych do bólu i uczci­wych lu­dzi. Dla­te­go w za­sa­dzie nikt nie miał pre­ten­sji do pięknej pani Urba­nek, że po­szu­kała opar­cia w in­nym mężczyźnie.

Za­strzeżenia bu­dził tyl­ko jej wybór. Wszy­scy prze­cież wie­dzie­li, że ten Przy­pa­dek, który z nią te­raz sie­dział przy sto­li­ku, dopuścił się wie­lu wy­kro­czeń prze­ciw­ko ogólnie przyjętemu ko­dek­so­wi postępo­wa­nia. A już naj­większą jego zbrod­nią było do­pro­wa­dze­nie do aresz­to­wa­nia zna­ne­go dzien­ni­ka­rza Szołty­si­ka. I to za co?! Za po­sia­da­nie, w ce­lach lecz­ni­czych, głupie­go pół ki­lo­gra­ma ma­ri­hu­any.

Ta zbrod­nia była świet­nym po­wo­dem do da­ro­wa­nia so­bie wszyst­kich kon­we­nansów i możliwości nie­skrępo­wa­ne­go ko­men­to­wa­nia obec­ności tej pary w Szy­pułce. Tak też właśnie ro­bio­no w tej chwi­li, jed­nak ku zdzi­wie­niu by­walców ob­ga­dy­wa­ni nie przej­mo­wa­li się wro­gi­mi spoj­rze­nia­mi czy ko­men­ta­rza­mi. Nie prze­szka­dzało im również to, że ktoś cza­sem pstryknął im fotkę swo­im naj­now­szym mo­de­lem te­le­fo­nu. Choć prze­cież mu­sie­li wie­dzieć, że za­raz ich po­do­bi­zny znajdą się na czy­imś kon­cie mod­ne­go por­ta­lu społecz­nościo­we­go, opa­trzo­ne od­po­wied­nio złośli­wym ko­men­ta­rzem.

Tej at­mos­fe­ry niechęci nie mógł nie­ste­ty po­czuć pod­ko­mi­sarz Łoś, który ob­ser­wo­wał panią Urba­nek i Przy­pad­ka nie z wewnątrz lo­ka­lu, ale z za­par­ko­wa­ne­go kil­ka­dzie­siąt metrów od Szy­pułki sa­mo­cho­du. On jed­nak również żywił do słyn­nej pary uczu­cia nie­odbie­gające od tych, ja­ki­mi da­rzy­li ich by­wal­cy owe­go lo­ka­lu. Trud­no mu się było dzi­wić. To przez Urba­nek i Przy­pad­ka za­miast zaj­mo­wać się czymś sen­sow­nym, na przykład łapa­niem przestępców, mu­siał tu tkwić.

– Długo ich jesz­cze będzie­my śle­dzić, pa­nie ko­mi­sa­rzu? – za­py­tał smętnie star­szy aspi­rant Smańko, z nudów i odro­binę dla roz­grzew­ki pu­cujący szmatką wnętrze ra­dio­wo­zu.

– Prze­szka­dza wam to?! – warknął Łoś.

– Nie, nie… Ale nie spusz­cza­my ich z oka od Wszyst­kich Świętych, czy­li już ja­kieś dwa ty­go­dnie. A oni tyl­ko do kina, na spa­cer, do re­stau­ra­cji, a na noc do domu tego Przy­pad­ka.

– I co z tego?!

– No… to żadne przestępstwo jest.

– Myśli­cie, że nie wiem?! Ale sko­ro in­spek­tor Za­sa­da kazał nam nie spusz­czać z nich oka, to zna­czy, że ma jakiś powód. Ro­zu­mie­cie?

Smańko tyl­ko kiwnął głową i uznał, że nie ma sen­su nic więcej mówić przełożone­mu, bo tyl­ko go tym zde­ner­wu­je. Nie prze­ko­nają też z pew­nością pod­ko­mi­sa­rza plot­ki krążące po po­li­cyj­nych ko­ry­ta­rzach, że wi­ce­mi­ni­ster spraw wewnętrznych Urba­nek, od­po­wie­dzial­ny za tę właśnie służbę, jest już właści­wie na wy­lo­cie, bo pre­mier się na nie­go zde­ner­wo­wał.

– Do wszyst­kich ra­dio­wozów. Na Osob­nej w Orient Espres­so praw­do­po­dob­nie popełnio­no mor­der­stwo. Odbiór – za­ter­ko­tało na­gle w po­li­cyj­nym ra­diu i ta wia­do­mość tak ze­lek­try­zo­wała star­sze­go aspi­ran­ta, że aż ude­rzył głową w pod­su­fitkę.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, słyszał pan?

– A czy wyglądam na głuche­go?

– Osob­na to taka mała ulicz­ka nie­da­le­ko. Bocz­na od Wspólnej.

– Myśli­cie, że nie znam War­sza­wy, Smańko?!

– No to może… może byśmy…

– Mamy swo­je za­da­nia, Smańko.

– To może ja sam. Sko­czyłbym tam szyb­ko i zo­rien­to­wał się we wszyst­kim. Do pa­trze­nia na nich wy­star­czy sam pan ko­mi­sarz. – Słowa star­sze­go aspi­ran­ta jesz­cze nie zdążyły prze­brzmieć, a on sam wie­dział już do­sko­na­le, jaki strasz­li­wy błąd popełnił.

– Co?! Co wy so­bie myśli­cie, Smańko?! Je­steście tyl­ko star­szym aspi­ran­tem. I jeśli ktoś ma spraw­dzić, co się tam stało, to ja!

Do pi­sa­nia można zna­leźć wie­le mo­ty­wa­cji. Można to robić dla­te­go, że ktoś po­sta­no­wił dać nam ta­kie zle­ce­nie, a my przy­pad­kiem upra­wia­my zawód, który na pi­sa­niu po­le­ga. Można też robić to, po­nie­waż uważamy, że mamy coś in­te­re­sującego do po­wie­dze­nia i chce­my się tym po­dzie­lić z in­ny­mi ludźmi. Można też umiejętnością składa­nia słów po­pi­sy­wać się dla zdo­by­cia po­kla­sku lub wzbu­dze­nia za­in­te­re­so­wa­nia płci prze­ciw­nej.

Ale bez cie­nia wątpli­wości naj­lepszą mo­ty­wacją, która po­wo­du­je, że na­sze pi­sa­nie wspi­na się na szczy­ty i spra­wia, że inni czy­tają nas z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, jest twórcza pa­sja. Czy­li coś ta­kie­go, co oneg­daj kazało chwy­cić za pióro, a dziś każe stu­kać w kla­wia­turę kom­pu­te­ra. Bo jeśli się tego nie zro­bi, to człowiek po pro­stu wy­buch­nie i roz­pad­nie się na tysiąc kawałeczków.

Ta­kie­go sta­nu twórcze­go przy­mu­su doświad­czała właśnie re­dak­tor Anna So­ba­nia. Co więcej, po­zo­sta­wała w nim od dwóch ty­go­dni, zbie­rając ze­wsząd po­chwały za swe nie­zwy­kle do­cie­kli­we i de­ma­ska­tor­skie tek­sty, które z dnia na dzień pogrążały nie­zbyt lu­bia­ne­go w śro­do­wi­sku dzien­ni­kar­skim wi­ce­mi­ni­stra Urban­ka. Te­raz właśnie kończyła ko­lej­ny z nich, którym miała za­miar osta­tecz­nie za­to­pić po­li­ty­ka.

– No, no, widzę, że na­sza gwiaz­da jest w swo­im żywio­le – uśmiechnęła się Mal­wi­na Żar­ska, naj­lep­sza przy­ja­ciółka re­dak­tor So­ba­ni, przy­sia­dając na krze­sełku obok niej.

– Za­zdro­sna? – za­py­tała od nie­chce­nia Ania, pra­co­wi­cie stu­kając w kla­wia­turę kom­pu­te­ra.

– Ależ skąd, bar­dzo się cieszę z two­je­go suk­ce­su – za­pew­niła z właściwą so­bie szcze­rością Mal­wi­na. – Ale chętnie skosz­to­wałabym owoców swo­je­go – dodała, cedząc po­wo­li słowa, jak­by chciała mieć pew­ność, że każde z nich do­trze do uszu przy­ja­ciółki. Efekt ten bez wątpie­nia udało jej się osiągnąć. So­ba­nia wpraw­dzie nie za­prze­stała pi­sa­nia, ale jej pal­ce nie biegły już z taką szyb­kością po kla­wia­tu­rze, z twa­rzy zaś znikł zapał i radość z do­brze wy­ko­ny­wa­nej pra­cy.

– To nie jest twój suk­ces, ale moja… – szu­kała przez chwilę od­po­wied­nie­go słowa, bo określe­nie „porażka” utknęło jej gdzieś głęboko w gar­dle i nie chciało się wy­do­stać na zewnątrz. – To zna­czy moje po­tknięcie.

– Na­zy­waj to, jak chcesz. Grunt, że po­win­naś opłacić mój trzy­mie­sięczny kar­net w fit­ness clu­bie. Bo chy­ba nie masz już cie­nia wątpli­wości, że pan Przy­pa­dek oparł się two­je­mu uro­ko­wi?

– Wątpli­wości to nie mam co do tego, że go nie mam ocho­ty więcej wi­dzieć. I cieszę się, że nie udało mi się od­nieść suk­ce­su. Wszyst­ko przez ten zakład z tobą. In­a­czej nig­dy bym się nie za­in­te­re­so­wała tak iry­tującym dup­kiem jak on. Poza tym, pew­nie gdy­bym wte­dy nie wypiła trochę za dużo, w życiu bym się z tobą nie założyła.

– Pro­po­no­wałam ci po­tem kil­ka razy re­zy­gnację z tego zakładu.

– Nie mu­sisz mi tego przy­po­mi­nać! – zi­ry­to­wała się So­ba­nia.

– Po co te ner­wy? Czyżbyś tak bar­dzo od­czu­wała brak pana Sa­ko­wi­cza?

Pal­ce re­dak­tor So­ba­ni, które jesz­cze przed chwilą z pew­nym wysiłkiem kle­pały kla­wia­turę, te­raz za­trzy­mały się na do­bre, a jej oczy, patrzące w tej chwi­li na Żarską, zwęziły się nie­bez­piecz­nie.

– A to już nie jest twój in­te­res – fuknęła. – Czep się tego swo­je­go… mi­sia!

– Taki mam za­miar i to już dziś wie­czo­rem. I chy­ba go nie wy­puszczę przed północą.

– Przed północą? – So­ba­nia po­czuła, że jest możliwość in­te­re­sującej ri­po­sty. – Cze­kaj, cze­kaj, to zna­czy, że on musi wra­cać na noc do domu. Pew­nie jesz­cze miesz­ka z ma­mu­sią i ma mlecz­ko pod no­sem. Za­wsze gu­sto­wałaś w gównia­rzach. Tyle razy ci mówiłam, że po­win­naś so­bie po­szu­kać ja­kie­goś do­rosłego fa­ce­ta – pokręciła głową z dez­apro­batą. – A za twój kar­net zapłacę przy naj­bliższej oka­zji.

– Czy­li?

– Nie wiem. Te­raz, jak wi­dzisz, mam bar­dzo dużo pra­cy. Ale myślę, że już bar­dzo niedługo będzie po wszyst­kim.

– Uwierz, że wprost nie mogę się tego do­cze­kać. – Mal­wi­na pod­niosła się z krze­sełka. – No lecę. Po­dob­no kogoś za­mor­do­wa­li na mieście.

– Za­raz, za­raz. – Anię coś za­sta­no­wiło na tyle, że po­sta­no­wiła na ra­zie za­rzu­cić w ogóle pi­sa­nie. – Tak się nie możesz do­cze­kać, bo brak ci pie­niędzy na kar­net, czy tak bar­dzo nie lu­bisz wi­ce­mi­ni­stra Urban­ka, że życzysz mu dy­mi­sji?

– Ani jed­no, ani dru­gie. Jako doświad­czo­na dzien­ni­kar­ka po pro­stu wiem, że praw­dy można się do­wie­dzieć do­pie­ro wte­dy, gdy emo­cje opa­dają.

– Ja­kie emo­cje? O co ci cho­dzi?

– Je­stem po pro­stu cie­ka­wa, po co pan Przy­pa­dek sprze­dał ci tę hi­sto­rię.

– Jak to mi sprze­dał?! – zde­ner­wo­wała się nie na żarty re­dak­tor So­ba­nia. – On mi nic nie sprze­dawał…

– Aha, i ja mam uwie­rzyć, że po pro­stu dał ci się przyłapać na rand­ce z żoną wi­ce­mi­ni­stra Urban­ka?

– No… umówił się z nią po spo­tka­niu ze mną.

– Aniu, ty na­prawdę wie­rzysz, że to był zbieg oko­licz­ności? A in­for­ma­cja o tym, że Urba­nek to pedał, tak ci spadła sama z nie­ba, czy nie­chcący wy­psnęła się z ust pana Przy­pad­ka?

– Ty mi jed­nak za­zdrościsz! – Re­dak­tor So­ba­nia roz­pacz­li­we szu­kała ja­kie­goś ra­cjo­nal­ne­go uspra­wie­dli­wie­nia dla okrut­nych słów Mal­wi­ny. – Po pro­stu nie możesz znieść, że wy­tro­piłam naj­większą aferę od czasów Ry­wi­na!

– Oj Aniu, Aniu. – Żar­ska spoj­rzała na koleżankę z do­bro­tli­wym pobłażaniem i to było chy­ba dla So­ba­ni naj­gor­sze. – Ja wiem, że ty szcze­rze żałujesz, że za­in­te­re­so­wałaś się Jac­kiem, ale chy­ba zda­jesz so­bie sprawę, że to nie jest idio­ta, który by po­ka­zy­wał za­wie­dzio­nej ko­bie­cie swoją nową wy­brankę?

Tak, pa­sja to naj­lep­szy powód do pi­sa­nia. Dzięki niej słowa same składają się w zda­nia, zda­nia w aka­pi­ty, a aka­pi­ty w jesz­cze większą całość. Ta całość zaś po­tra­fi po­rwać czy­tel­ni­ka tak, że ten wprost nie może ode­rwać się od tek­stu.

Gdy jed­nak pa­sja zni­ka, au­to­ro­wi nie jest łatwo zna­leźć jakąkol­wiek mo­ty­wację do pi­sa­nia. Bo każda z nich jest gor­sza od tej, która na­gle się ulot­niła. I nie chce się stuknąć choćby na­wet w jedną małą li­terkę na kla­wia­tu­rze.

Ja żądam, pod­kreślam, żądam na­tych­mia­sto­we­go wy­pusz­cze­nia mnie z tego miej­sca! – Mężczy­zna w bar­dzo dro­gim płasz­czu, z jesz­cze droższą teczką w ręku usiłował do­stać się do drzwi wyjścio­wych z Orient Espres­so, ale prze­szko­dził mu w tym dru­gi mężczy­zna dys­po­nujący po­dob­ny­mi atry­bu­ta­mi.

– Nie, proszę pana, to ja żądać, aby mnie wy­pusz­czo­no w pierw­sza ko­lej­ność. – Dru­gi z mężczyzn prze­ciągał i ak­cen­to­wał słowa w sposób cha­rak­te­ry­stycz­ny dla ro­daków, którzy przy­by­li zza Wiel­kiej Wody. – Pan so­bie nie zda­je spra­wa z tego, jaka stra­ta może po­nieść go­spo­dar­ka ten kraj przez moja nie­obec­ność w dżob – ode­pchnął pierw­sze­go i być może zna­lazłby się już przy drzwiach, gdy­by trze­ci z gości lo­ka­lu nie chwy­cił go za ramię i nie krzyknął:

– Na pew­no nie ta­kie jak moja! Ja au­to­ry­zuję wszyst­kie większe trans­ak­cje na­sze­go fun­du­szu eme­ry­tal­ne­go na giełdzie! Kto wie, czy tam aku­rat nie pa­nu­je bes­sa, a pre­mier nie rwie so­bie włosów z głowy!

Pod­ko­mi­sarz Łoś już po pięciu se­kun­dach po­by­tu w Orient Espres­so szcze­rze żałował swo­jej de­cy­zji o po­ja­wie­niu się w tym miej­scu i prze­kli­nał star­sze­go aspi­ran­ta Smańkę za to, że go do tego pod­ku­sił. Ale te­raz nie mógł się już wy­co­fać. Cen­tra­la do­wie­działa się o tym, że „uda­je się na miej­sce zda­rze­nia” i te­raz musi jakoś opa­no­wać sy­tu­ację do cza­su przy­jaz­du eki­py tech­nicz­nej za­bez­pie­czającej ślady.

To mogło jed­nak nie nastąpić tak szyb­ko, po­nie­waż aku­rat nie­da­le­ko War­sza­wy pe­wien guru po­sta­no­wił po­zbyć się większości swo­ich wy­znawców. Dla­te­go chwi­lo­wo wszy­scy spe­cja­liści uda­li się na miej­sce tam­te­go zda­rze­nia, a pod­ko­mi­sarz miał przez kil­ka naj­bliższych go­dzin sam opa­no­wać sprawę. Tym­cza­sem miał na­prze­ciw sie­bie trzech roz­ju­szo­nych samców alfa, którzy na „dzień do­bry” wcisnęli mu swo­je wi­zytówki i chcie­li się od razu pożegnać. Łosio­wi zro­biło się ciepło, gdy tyl­ko zo­ba­czył, z kim ma do czy­nie­nia.

Ste­fan Nie­dzie­lak, dy­rek­tor fun­du­szu eme­ry­tal­ne­go, o którego re­kla­my jesz­cze nie­daw­no pod­ko­mi­sarz po­ty­kał się na każdym kro­ku. Ad­rian Żubrzyk, pre­zes fir­my de­ve­lo­per­skiej, o której słyszał, że prak­tycz­nie nabyła na własność kawałek War­sza­wy. Ten trze­ci, Ralph Ko­sic­ki, wydał się pod­ko­mi­sarzowi z początku nie­co mniej ważny, choć też był dy­rek­torem cze­goś tam, cze­go na­zwa składała się z kil­ku dziw­nych li­te­rek. Ale gdy Łoś za­py­tał, co ozna­cza ta na­zwa, to wszy­scy mężczyźni na­raz spoj­rze­li na nie­go z nie­wy­po­wie­dzia­nym obu­rze­niem. A ów Ralph złowiesz­czo oznaj­mił, że te kil­ka li­te­rek to, ni mniej, ni więcej, tyl­ko dru­ga co do wiel­kości agen­cja PR na świe­cie. Po­li­cjant przełknął ze stra­chu ślinę, bo aż za do­brze wie­dział, że od tego pi­ja­ru jest uza­leżnio­ny los całego państwa.

Dla­te­go pew­nie sam Łoś już daw­no spi­sałby je­dy­nie obec­nych i wypuścił ich do domu, ale na swo­je nieszczęście zna­lazł na miej­scu so­jusz­niczkę w po­sta­ci właści­ciel­ki Orient Espres­so. To właśnie ona nie po­zwo­liła żad­ne­mu z Bar­dzo Ważnych Dy­rek­torów opuścić swo­jego lo­ka­lu do cza­su przy­by­cia po­li­cji. A te­raz oskarżała ich o to, że za­bi­li tego gościa, który sie­dział w ka­wiar­nia­nej to­a­le­cie z pałeczką do su­shi wbitą w splot słonecz­ny. I o ile świadków pod­ko­mi­sarz mógł wypuścić, zo­sta­wiając ich przesłucha­nie na czas później­szy, o tyle z „po­dej­rza­ny­mi w spra­wie” nie mógł już tego zro­bić.

Oni sami na­tu­ral­nie za­prze­cza­li, żeby mie­li co­kol­wiek wspólne­go z tym zabójstwem. Tyl­ko sie­dzie­li przy sto­li­kach, wy­ko­rzy­sty­wa­li chwilę wy­tchnie­nia w ciężkim dniu pra­cy, pili swo­je ulu­bio­ne espres­so i za­po­zna­wa­li się z prasą. Żaden z nich nie zbliżał się do to­a­le­ty. A za wszyst­ko był od­po­wie­dzial­ny ten bar­man Ka­rol, który po za­bi­ciu nieszczęśnika za­mknął drzwi to­a­le­ty.

– Zro­bić panu, pa­nie ko­mi­sa­rzu, kaw­ki? – Łoś usłyszał koło sie­bie sym­pa­tycz­ny głos pani Aga­ty.

– Jeśli pani tak łaska­wa – od­po­wie­dział z wdzięcznością po­li­cjant. – Łeb już mnie boli od tego ich krzy­ku i nie wiem od cze­go zacząć…

– To niech pan wyj­dzie na zewnątrz i usiądzie przy sto­licz­ku, li­sto­pad ciepły w tym roku, to jesz­cze ich nie sprzątałam – wska­zała ge­stem głowy mi­kro­sko­pij­ny ka­wiar­nia­ny ogródek przed Orient Espres­so. – A ja tu ich jesz­cze chwilkę przy­pil­nuję.

Łoś bar­dzo skwa­pli­wie sko­rzy­stał z pro­po­zy­cji, co oczy­wiście zo­stało za­uważone przez grupę Bar­dzo Ważnych Dy­rek­torów, która rzu­ciła się za nim. I pew­nie wy­pa­dli­by za­raz wszy­scy na zewnątrz, gdy­by dro­gi nie zastąpiła im pani Aga­ta. Minę miała przy tym tak groźną, że gdy­by na­wet nie na­cie­rała na nią gru­pa wściekłych mi­krusów, ale wiel­kich jak dęby chłopów, to i tak stanęliby jak wry­ci.

Pod­ko­mi­sarz usiadł przy sto­licz­ku i z na­dzieją cze­kał na obie­ca­ne espres­so, jak­by wierząc, że ono pomoże mu co­kol­wiek wymyślić. Albo cho­ciaż po­pra­wi mu odro­binę hu­mor, gdyż ten był te­raz co naj­mniej wi­siel­czy.

„Że też mi się mu­siała tra­fić taka zgra­ja ważnych dy­rek­torów. Czy nie mógłbym do­stać wresz­cie spra­wy ze zwykłymi, nor­mal­ny­mi ludźmi?! Ta­ki­mi, których mogę na­tych­miast usa­dzić i po­ka­zać, że władzy należy się sza­cu­nek? Ech… ja to je­stem pe­cho­wy. Prze­cież ta­kich bęcwałów to by się bał tknąć na­wet in­spek­tor Za­sa­da. Albo na­wet sam mi­ni­ster! Z ta­ki­mi to by się tyl­ko nie pa­tycz­ko­wał ten idio­ta Przy­pa­dek…”

Pod­ko­mi­sarz Łoś pod­sko­czył na krze­sełku tak, jak­by na­gle w sie­dze­nie wbi­to mu na­raz przy­najm­niej tu­zin igieł. Dla­te­go pani Aga­ta mu­siała użyć całego dostępne­go jej pro­fe­sjo­na­li­zmu, żeby nie roz­lać przy­nie­sio­nej kawy.

– Coś się stało, pa­nie ko­mi­sa­rzu?

– Już chy­ba mam sposób na tych dy­rek­torów – uśmiechnął się Łoś i wyciągnął z kie­sze­ni te­le­fon, by po chwi­li wy­stu­kać szyb­ko nu­mer na kla­wia­tu­rze. – Smańko?… Ma­cie tam jesz­cze tego Przy­pad­ka?… To świet­nie, przy­pro­wadźcie go tu na miej­sce zda­rze­nia na Osob­nej… Co?!… Nie mam cza­su od­po­wia­dać na wa­sze głupie py­ta­nia, Smańko! Nie in­te­re­su­je mnie, jak go tu spro­wa­dzi­cie. Ma tu być i już!

Myślę, Małgo­siu, że na nas już czas. – Przy­pa­dek zerknął roz­ba­wio­ny na salę, której cie­ka­wość jak­by po­wo­li zaczęła opa­dać. Już od kwa­dran­sa nikt nie zro­bił im żad­ne­go zdjęcia, lu­dzie po­wo­li zaj­mo­wa­li się własny­mi spra­wa­mi. Po­je­dyn­cze oso­by, które cza­sem wcho­dziły, nie były w sta­nie zbu­do­wać at­mos­fe­ry tego napięcia, ja­kie to­wa­rzy­szyło im przez po­nad go­dzinę.

– Szko­da, bo na­prawdę do­brze się bawiłam. – Urban­ko­wa wstała i założyła płaszcz po­da­ny jej przez Jac­ka. Jesz­cze nie­daw­no używała swo­je­go dru­gie­go imie­nia. Iza­be­la bar­dziej po­do­bała się kre­ato­rom mody, a po­tem jej mężowi. Te­raz wróciła do Małgosi, a za­raz po tym, jak zakończy się jej małżeństwo, pla­no­wała także zmianę na­zwi­ska. Wte­dy sta­nie się zwykłą Małgosią Gra­bowską, której nikt nie będzie ko­ja­rzył z tym, co minęło.

– Spo­koj­nie, jesz­cze od­wie­dzi­my to miej­sce kil­ka razy. Ale pamiętaj, że ja muszę tre­no­wać do ma­ra­to­nu, a przez na­sze spra­wy ostat­nio się za­nie­dbałem. – Ja­cek podał swo­jej part­ner­ce ramię, bo sa­mo­dziel­ne zejście w szpil­kach po krętych scho­dach z pięter­ka Szy­pułki nie byłoby do­brym po­mysłem.

– Czyżbym była aż tak ab­sor­bująca? – za­py­tała z nie­winną miną Urban­ko­wa, jak­by nie za­uważając, że wszyst­kie męskie spoj­rze­nia kon­cen­tro­wały się w tej chwi­li na jej nie­wia­ry­god­nie długich no­gach, które le­d­wie, a w do­dat­ku nie­zbyt dokład­nie, za­kry­wał płaszcz.

– To praw­da, odkąd miesz­kasz ze mną, rza­dziej mam ochotę wy­cho­dzić z domu. – Ja­cek otwo­rzył drzwi przed Małgosią.

– Za­tem po­sta­ram ci się to jakoś wy­na­gro­dzić, kie­dy wrócisz już z tre­nin­gu. Po­bie­gniesz od razu, czy mam cię gdzieś pod­rzu­cić? – Po­de­szli do za­par­ko­wa­ne­go sa­mo­cho­du Urban­ko­wej.

– Nie ma po­trze­by. – Ja­cek otwo­rzył bagażnik i wyjął stamtąd swój ple­cak. – Prze­biorę się obok w to­a­le­cie, a po­tem zbiegnę Książęcą na dół, a tam już mam mnóstwo wspa­niałych tras do po­bie­ga­nia… No chy­ba że ktoś inny ma wo­bec mnie od­mien­ne pla­ny – zerknął na drugą stronę uli­cy, a Urban­ko­wa powędro­wała za jego wzro­kiem.

– Czy to je­den z tych dwóch po­li­cjantów, którzy za nami sta­le chodzą? – za­py­tała, a Ja­cek kiwnął twierdząco głową. – Chy­ba nie idzie nas aresz­to­wać?

– Za­raz się o tym prze­ko­na­my… Wi­tam, pa­nie Smańko!

– Pan Ja­cek Przy­pa­dek? – Star­szy aspi­rant, choć pytał Jac­ka, to tak na­prawdę wzrok miał skie­ro­wa­ny w stronę Urban­ko­wej. Był wpraw­dzie wier­nym mężem i przykład­nym oj­cem, ale jed­nak nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać od przyj­rze­nia się z bli­ska ko­bie­cie, którą od daw­na ob­ser­wo­wał z od­da­li. Zwłasz­cza ta­kiej ko­bie­cie.

– Wy­da­wało mi się, że już kie­dyś prze­ra­bia­liśmy tę za­bawę, pa­nie star­szy aspi­ran­cie. I zna­my się nie od dziś. No chy­ba że to dziw­ne py­ta­nie wy­ni­ka może z tego, że nie pa­trzy pan na mnie.

– Co?… A tak, prze­pra­szam… O co to ja pytałem?

– O to, czy ja to ja – pod­po­wie­dział mu Przy­pa­dek.

– No właśnie… – przy­taknął wciąż jak­by lek­ko zdez­o­rien­to­wa­ny Smańko. – Czy pan… to pan?

– Zde­cy­do­wa­nie tak, pa­nie star­szy aspi­ran­cie. Czy za­tem może pan przejść do rze­czy?

– No… więc… chwi­lo­wo pana aresz­tuję.

– Za­cie­ka­wia mnie pan. Domyślam się, że to nie pana ini­cja­ty­wa, tyl­ko pana przełożone­go… Nie wi­działem go już od pół go­dzi­ny, a do tej pory pana nie opusz­czał. Czy­li coś ważnego mu­siało się stać w naj­bliższej oko­li­cy. Na tyle bli­skiej, że do­tarł tam pie­chotą, zdążył się zo­rien­to­wać, że spra­wa jest po­nad jego siły i po­trze­bu­je posiłków.

– Bra­wo, Sher­loc­ku – uśmiechnęła się Urban­ko­wa. – Myślę, że w sprawę są również za­mie­sza­ne bar­dzo ważne oso­by, którym pan pod­ko­mi­sarz nie śmie zadać py­ta­nia.

– Za­pew­ne masz rację, Wat­so­nie.

– Państwo te­raz pra­cują ra­zem? – Smańko mru­gał ocza­mi, prze­nosząc wzrok z Przy­pad­ka na Urban­kową.

– Do­pie­ro się roz­grze­wa­my – uśmiechnął się Ja­cek. – Ale właści­wie, dro­gi Wat­so­nie, może przeszłabyś się ze mną i po­mogła mi roz­wiązać tę sprawę?

– Tę roz­rywkę zo­sta­wię to­bie, Sher­loc­ku. Wrócę do domu, żeby przy­go­to­wać ci obiad i będę cze­kać. Muszę tyl­ko wie­dzieć, o której wrócisz?

– Jest wpół do pierw­szej. Sko­ro spra­wa wy­ma­ga na­tych­mia­sto­wej in­ter­wen­cji, to pew­nie ślady są gorące, a wszy­scy po­dej­rza­ni na miej­scu. Myślę, że do trze­ciej po­wi­nie­nem ją roz­wiązać. Po­tem wrócę bie­giem…

– Gdy­by roz­wiązy­wa­nie spra­wy nie­co się prze­ciągnęło, możesz po­pro­sić pana aspi­ran­ta o pod­wie­zie­nie.

– Nie mogę zre­zy­gno­wać z tre­nin­gu – Ja­cek pokręcił przecząco głową. – Czuję, że ma­ra­ton, w którym wy­star­tuję, zbliża się do mnie wiel­ki­mi kro­ka­mi.

– To na którą ten obiad?

– Myślę, że może być na czwartą.

– Za­tem cze­kam z utęsknie­niem – po­wie­działa Urban­ko­wa, wsiadła do auta i od­je­chała.

Smańko przez chwilę pa­trzył w ślad za sa­mo­cho­dem, a po­tem prze­niósł wzrok na Przy­pad­ka i za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem:

– Ona na­prawdę ugo­tu­je panu obiad?

Pod­ko­mi­sarz Łoś ner­wo­wo przestępował z nogi na nogę, wy­pa­trując w per­spek­ty­wie uli­cy mającej na­dejść od­sie­czy. Gdy wresz­cie się po­ja­wiła, nie rzu­cił się ku niej z wdzięcznością ale, wzo­rem ce­sa­rza Le­opol­da, dum­nie spoj­rzał na nad­chodzącego Przy­pad­ka i nie miał za­mia­ru uchy­lić przed nim ka­pe­lu­sza. Ja­cek jed­nak, pamiętając lekcję So­bie­skie­go, minął po pro­stu po­li­cjan­ta i po­szedł da­lej.

– Ej, gdzie pan idzie? – za­py­tał zdez­o­rien­to­wa­ny Łoś.

– Z oko­licz­ności wno­siłem, że za­pew­ne po­trze­bu­je pan mo­jej po­mo­cy, ale sądząc po pana mi­nie, chy­ba mu­siałem się po­my­lić.

– Oczy­wiście, że się pan po­my­lił, jak zwy­kle – za­pew­nił pod­ko­mi­sarz, ale błyska­wicz­nie mu­siał zmie­nić zda­nie, po­nie­waż de­tek­tyw znów zaczął się od­da­lać. – To zna­czy… przy­dałaby mi się kon­sul­ta­cja. Gdy­by był pan tak miły. – Ostat­nie słowa przeszły przez gardło Łosia z taką trud­nością, że na zewnątrz wyszły już moc­no znie­kształcone.

– Ależ oczy­wiście, dla pana pod­ko­mi­sa­rza wszyst­ko – uśmiechnął się Przy­pa­dek. – Proszę mi za­tem po­wie­dzieć, co się tu stało?

– To może ja – ode­zwała się stojąca obok Łosia właści­ciel­ka Orient Espres­so. – Około je­de­na­stej wyszłam z ka­wiar­ni załatwić kil­ka spraw, zo­sta­wiając na miej­scu mo­je­go pra­cow­ni­ka, Ka­ro­la Łatkę. Gdy wy­cho­dziłam, na sali było czte­rech klientów. Wróciłam po nie­całej go­dzi­nie. Wte­dy zo­stało ich trzech, ale wie­dzie­liśmy, że czwar­ty wciąż musi być na te­re­nie ka­wiar­ni, bo nie za­brał rze­czy. Ka­rol nie wi­dział go już do­bre pół go­dzi­ny, więc pomyśleliśmy, że jest w to­a­le­cie. On po­szedł to spraw­dzić i po chwi­li usłyszałam strasz­ny krzyk. Za­nim zdążyłam tam do­biec, za­mknął drzwi i… – urwała.

– I próbował zbiec z miej­sca przestępstwa przez okien­ko, pro­wadzące na wewnętrzne podwórko – dokończył za nią Łoś. – Nie­ste­ty, okien­ko oka­zało się zbyt małe i utknął w nim. Zresztą, tkwi tam do tej pory, bo cofnąć się również nie może. Za­kli­no­wał się.

– A dla­cze­go próbował zbiec? – za­py­tał Ja­cek.

– Kie­dy wresz­cie udało mi się wyważyć drzwi, zo­ba­czyłam tego czwar­te­go klien­ta… Sie­dział na ubi­ka­cji, opar­ty o ścianę z pałeczką do su­shi wbitą w klatkę pier­siową. – Właści­ciel­ka Orient Espres­so wzdrygnęła się na samo wspo­mnie­nie tego wi­do­ku.

– Ro­zu­miem, że żaden z po­zo­stałych trzech klientów nie wi­dział ni­ko­go, kto wcho­dziłby w między­cza­sie do tej to­a­le­ty?

– Dokład­nie tak – po­wie­dział, po­ta­kując głową Łoś. – Wszy­scy mówią, że ten Łatka był pierw­szym, który tam wszedł. No i twierdzą, że on za­wsze pa­trzył na nich ta­kim wzro­kiem, jak­by chciał ich czymś prze­bić.

– Bzdu­ra, Ka­rol nie mógł tego zro­bić – za­prze­czyła ener­gicz­nie pani Aga­ta. – To naj­bar­dziej po­czci­wy fa­cet, ja­kie­go znam, on by mu­chy nie skrzyw­dził.

– Ale z dru­giej stro­ny to osiłek. A żeby wbić taką drew­nianą pałeczkę komuś w klatkę pier­siową, trze­ba mieć nie lada krzepę. No i próbował zbiec z miej­sca przestępstwa.

– Po pro­stu spa­ni­ko­wał. – Pani Aga­ta twar­do bro­niła swo­je­go pra­cow­ni­ka. – Prze­cież to bez sen­su, idzie do to­a­le­ty spraw­dzić, czy fa­ce­to­wi nic się nie stało, wrzesz­czy ze stra­chu, a po­tem próbuje uciec przez maleńkie okien­ko. To na pew­no któryś z tych dupków.

– Nie lubi pani swo­ich klientów – uśmiechnął się Ja­cek.

– Tych aku­rat nie. Tacy strasz­ni ważnia­cy z kor­po­ra­cji, z za­wo­du dy­rek­to­ro­wie. Znam ta­kich aż za do­brze. Prze­pra­co­wałam w kor­po­ra­cjach dzie­sięć lat, za­nim rzu­ciłam tę ro­botę w cho­lerę i założyłam ka­wiar­nię. – A tych kon­kret­nych pani też zna?

– Z wi­dze­nia. Od ja­kie­goś cza­su przy­chodzą tu do mnie, zwy­kle przed południem, siedzą przez dwie, trzy go­dzi­ny. Ta­kie tu so­bie wy­chod­ne biu­ro zro­bi­li, trochę dzwo­nią, trochę czy­tają ga­ze­ty. Le­nie pa­ten­to­wa­ne, pew­nie im się nie chce pra­co­wać, mówią, że mają ważne spo­tka­nie i wy­chodzą z biu­ra. A po­tem tu so­bie głównie kawkę po­pi­jają.

– A wia­do­mo o nich coś więcej? – Przy­pa­dek za­py­tał Łosia, ale bar­dziej od od­po­wie­dzi zaczął go in­te­re­so­wać tłumek, który po­wo­li gro­ma­dził się w oko­li­cach Orient Espres­so. Szczególnie za­cie­ka­wiła go jed­na z osób, próbująca w tej chwi­li prze­ko­nać pil­nujących porządku po­li­cjantów, że po­win­ni dopuścić ją na miej­sce. W tym cza­sie Łoś sięgnął do kie­sze­ni i podał de­tek­ty­wo­wi trzy wi­zytówki, a po chwi­li po­ka­zał też czwartą, za­pa­ko­waną w fo­liową to­rebkę. Do­pie­ro wte­dy Ja­cek spoj­rzał w kie­run­ku po­li­cjanta. – Ta w to­reb­ce jest de­na­ta?

– Tak. Zna­leźliśmy ją na podłodze. Mu­siała wypaść mu z kie­sze­ni. – Ja­cek przez chwilę pa­trzył na wi­zytówkę, na której w trzech li­nij­kach było na­pi­sa­ne: Je­rzy Sam­bor, dy­rek­tor, Bank Po­lo­nia.

– Wątpię, żeby wy­padła mu z kie­sze­ni.

– Słucham?!

– Nie­ważne… – Ja­cek po­now­nie spoj­rzał w kie­run­ku tłumku. – Mógłby pan spra­wić, żeby pana ko­le­ga prze­puścił do nas panią Żarską?

– Kim ona jest? – Wzrok Łosia powędro­wał za spoj­rze­niem Jac­ka i zo­ba­czył atrak­cyjną bru­netkę.

– Zna­jo­ma z „No­we­go Życia”.

– Jesz­cze mi tu tyl­ko dzien­ni­ka­rzy bra­ko­wało!

– Me­dia po­tra­fią być przy­dat­ne, pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu. Zwłasz­cza jeśli się umie z nich ko­rzy­stać.

Czter­dzieści i czte­ry – wy­sa­pał szczęśliwy Bol­ko i, ciężko dysząc, opadł na podłogę swo­jej celi.

„Co­raz le­piej – pomyślał – z każdym dniem co­raz le­piej. Jak stąd wyjdę, znów będę w su­per­for­mie i będę mógł li­czyć na po­wo­dze­nie wśród la­sek. W końcu nikt by mi nie dał tych sześćdzie­sięciu lat, które po­dob­no mam. Zresztą to chy­ba nie­możliwe, ktoś się mu­siał po­my­lić przy wy­da­wa­niu do­wo­du”.

Bol­ko pod­niósł się i zaczął lek­ko truch­tać po swo­jej celi, licząc każdy z kroków. Dzi­siaj był w sza­tańskim na­stro­ju, dla­te­go po­sta­no­wił do­li­czyć do sześćset sześćdzie­sięciu sześciu, ale gdy do­szedł do czte­ry­stu trzy­dzie­stu sied­miu, drzwi celi otwo­rzyły się i wszedł zna­jo­my kla­wisz.

– Pa­nie Szołty­sik, jakiś ad­wo­kat do pana przy­szedł.

– Miał być ju­tro…

– Nie pański, jakiś inny.

Bol­ko przy­stanął i się skrzy­wił. Obcy ad­wo­kat mógł ozna­czać kłopo­ty. Nie bar­dzo wie­dział, co się działo przez dłuższy czas przed aresz­to­wa­niem i zakładał, że mógł zro­bić kil­ka nie­rozsądnych kroków. Kroków, za które te­raz ktoś może chcieć zapłaty. Dla­te­go najchętniej po­zo­stałby chwi­lo­wo w celi. Ale oba­wiał się, że to i tak nie na wie­le się zda. Tak, trze­ba mężnie sta­wić czoła prze­zna­cze­niu, żeby po­tem wie­dzieć, co zle­cić ad­wo­katowi na naj­bliższej wi­zy­cie.

W po­ko­ju wi­dzeń cze­kał na Bol­ka miły, sym­pa­tycz­ny i uśmiech­nięty mężczy­zna w nie­na­gan­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze, który pod­niósł się na wi­dok „szołmena” i wyciągnął do nie­go dłoń.

– Dzień do­bry, me­ce­nas Saw­czuk-Kel­ler…

– Nic nie płacę, je­stem zruj­no­wa­ny! Nie czy­tał pan?!

– Proszę się uspo­koić, nie po to przy­szedłem. – Ad­wo­kat ge­stem ręki za­pro­sił Szołty­si­ka na krzesło.

– To po co? – spoj­rzał na nie­go po­dejrz­li­wie „szołmen”.

– Chciałem spraw­dzić, czy jest pan już w do­brej for­mie i gotów na opusz­cze­nie tego miej­sca.

– Oczy­wiście, że je­stem gotów. Zupełnie nie ro­zu­miem, co ja tu jesz­cze robię?! Je­stem w świet­nej for­mie, przed chwilą zro­biłem czter­dzieści i czte­ry pomp­ki!

– Cieszę się, ale pańska kon­dy­cja fi­zycz­na in­te­re­su­je mnie znacz­nie mniej od pana for­my psy­chicz­nej. Szczególnie cie­ka­wi mnie, czy wciąż od­wie­dza pana pew­na piętna­sto­lat­ka o imie­niu Ka­ro­li­na…

– A co to pana ob­cho­dzi?! Może od­wie­dza, a może nie.

– Jeśli pana wciąż od­wie­dza, to będzie pan tu mu­siał jesz­cze jakiś czas po­zo­stać – uśmiechnął się nie­mal prze­pra­szająco Saw­czuk-Kel­ler. – Do cza­su, aż osta­tecz­nie znik­nie z pana głowy.

– Pa­nie, za kogo pan się uważa?! Moje wyjście nie zależy od pana. Mnie bro­ni całe śro­do­wi­sko! Pan słyszał, kto pod­pi­sał list w mo­jej obro­nie?! Sie­dem­naście pio­sen­ka­rek, dwu­dzie­stu je­den pio­sen­ka­rzy, dwu­dzie­stu sied­miu ak­torów, trzy­dzieści czte­ry ak­torki, czter­dzie­stu je­den dzien­ni­ka­rzy i na­wet dwóch fi­lo­zofów i je­den etyk! Pan wie, w ja­kich ga­ze­tach i te­le­wi­zjach mnie bro­nili? Kto mnie tu­taj od­wie­dza i składa wy­ra­zy po­par­cia mo­jej wal­ce?!

– A panu się na­prawdę wy­da­je, że to wszyst­ko było spon­ta­nicz­ne?

Bol­ko najchętniej by przy­taknął, bo miło jest wie­rzyć, że tak wie­le osób bez­in­te­re­sow­nie się za nim ujęło. Że stanęło w obro­nie god­ności człowie­ka i pra­wa do po­sia­da­nia dużej ilości ma­ri­hu­any prze­zna­czo­nej w ce­lach własnych i lecz­ni­czych. Ale prze­cież wie­dział nie od dziś, jak to się od­by­wa. Sam wie­lo­krot­nie pod­pi­sy­wał li­sty w obro­nie je­dy­nie słusznych spraw i prawd. Li­sty pod­su­wa­ne przez nie­wi­dzialną rękę służącą spra­wie­dli­wości, która za­wsze, dziw­nym zbie­giem oko­licz­ności, miała przy­go­to­wa­ny od­po­wied­ni tekst i długo­pis na po­dorędziu. I była wyciągnięta z ta­kiej wy­so­kości, że nie sposób było jej ni­cze­go odmówić. Czyżby za­tem te­raz miał przed sobą ramię, które ste­ro­wało tą ręką w jego przy­pad­ku? Nig­dy nie słyszał o ja­kimś Saw­czu­ku-Kel­le­rze.

– Miałem do­bre­go ad­wo­ka­ta – za­uważył Bol­ko wy­mi­jająco.

– Któremu ja na­pi­sałem linię obro­ny. I który nie wziął od pana ani gor­sza ho­no­ra­rium. A wie pan dla­cze­go?

– Je­stem sławny. Chciał się przy mnie wy­lan­so­wać.

– Och, pa­nie Szołty­sik – po­ki­wał głową Saw­czuk-Kel­ler. – Sławny był pan kie­dyś. A po­tem pan zaczął za dużo palić „traw­ki”, po­mie­szało się panu w głowie, na­ra­ził się pan pre­mie­ro­wi i wy­padł na aut. Wiem, panu się cały czas wy­da­wało, że jest wciąż na to­pie i ma pro­gram. Pana me­ce­nas mi o tym mówił. Ale tak na­prawdę przez po­nad dwa lata był pan bez pra­cy i pies z ku­lawą nogą o panu już nie pamiętał. Pana aresz­to­wa­nia też nikt by pew­nie nie za­uważył, być może ktoś tyl­ko by stwier­dził, że się pan sto­czył na dno. Ale miał pan szczęście, że zna­lazł się ktoś, kto po­sta­no­wił podać panu po­mocną dłoń i dzięki któremu wyj­dzie pan wkrótce na wol­ność. I wróci pan do za­wo­du, pro­wadząc już naj­bliższej wio­sny nowe show.

– Na­prawdę!? – Bol­ko­wi zaświe­ciły się oczy, ale za­raz włączyła się też czuj­ność. – Co mam zro­bić?

– Ależ nic. – Saw­czuk-Kel­ler rozłożył ręce jak­by po­dej­rze­nie o in­te­re­sow­ność oso­biście go obrażało. – Ma pan po pro­stu być sobą. I tro­pić wrogów postępu i no­wo­cze­sności. Szczególnie jed­ne­go z nich.

Mal­wi­na Żar­ska spi­sała błyska­wicz­nie dane z wi­zytówek, które wręczył jej Ja­cek, następnie mu je oddała i już miała odejść, kie­dy on na­gle nie­spo­dzie­wa­nie przy­ciągnął ją do sie­bie. Chciał jej tyl­ko prze­ka­zać coś, co nie było prze­zna­czo­ne dla uszu po­zo­stałych, dla­te­go po­pro­sił ją, żeby się uśmiechnęła, jak­by opo­wie­dział jej właśnie nie­przy­zwo­ity żart. Ale ona po­czuła się nie­swo­jo, będąc znów bli­sko nie­go. I była świa­do­ma, że nie udało jej się wy­ko­rzy­stać zbyt do­brze swo­ich umiejętności ak­tor­skich. Dla­te­go jej śmiech nie wy­padł na­tu­ral­nie. Na szczęście nikt nie zaj­mo­wał się tu oceną jego au­ten­ty­zmu.

– To jak, do­wiesz się tego dla mnie? – Przy­pa­dek mrugnął do niej po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Po­sta­ram się, ale… to nie będzie ta­kie łatwe.

– Mal­win­ka, nie cza­ruj mnie. Dla cie­bie nie ma rze­czy nie­możli­wych.

– Te­raz to ty mnie nie cza­ruj. Po­sta­ram się, ale po­tem mi wi­sisz dokładną opo­wieść o tym, co tu zaszło.

– Dla cie­bie jak zwy­kle wszyst­ko.

„Wszyst­ko? – żachnęła się. – Nie byłeś w sta­nie wy­trzy­mać jed­ne­go mo­je­go małego hu­mor­ku, dra­niu! Nig­dy ci tego nie za­pomnę!” – po­sta­no­wiła.

Żar­ska za­cisnęła moc­no zęby, ale w taki sposób, że tyl­ko ona o tym wie­działa. Ktoś inny mógł zo­ba­czyć wyłącznie jej kpiący uśmiech. I to, jak, od­chodząc, wdzięcznie kołysała bio­dra­mi, co z praw­dziwą sa­tys­fakcją ob­ser­wo­wał Ja­cek.

– Może za­nim ta pani coś usta­li, ze­chciałby pan łaska­wie posłuchać, co mają do po­wie­dze­nia tam­ci trzej? – za­py­tał zgryźli­wie Łoś.

– Wszyst­ko w swo­im cza­sie, pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu. Naj­pierw wolałbym po­roz­ma­wiać z chwi­lo­wo naj­bar­dziej po­dej­rza­nym, czy­li pa­nem Łatką.

– Po­wta­rzam, Ka­rol jest ab­so­lut­nie nie­win­ny – obu­rzyła się pani Aga­ta. – To na pew­no któryś z nich, pa­nie ko­mi­sa­rzu, niech pan mi wie­rzy.

– Pan pod­ko­mi­sarz pani wie­rzy bez za­strzeżeń – za­pew­nił ją Ja­cek.

– A skąd pan to wie?! – zi­ry­to­wał się Łoś.

– Bo lu­dzie są ba­nal­nie prze­wi­dy­wal­ni…

– A tak kon­kret­nie?!

– A tak kon­kret­nie, pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu, w życiu nie odważyłby się pan za­trzy­mać lu­dzi na sta­no­wi­skach, jeśli nie byłby pan ab­so­lut­nie prze­ko­na­ny o ich wi­nie. Panu również ten Ka­rol nie pa­su­je na mor­dercę.

– To praw­da – przy­znał niechętnie Łoś. – Ale na nich też nic nie mam. I jak cze­goś za­raz nie znajdę, to dłużej ich tu nie za­trzy­mam, bo za­raz mogę mieć na głowie praw­ników ich firm.

– Tym aku­rat bym się nie mar­twił. Proszę im po­wie­dzieć, że jeśli so­bie życzą, oso­biście za­dzwo­ni pan do ich se­kre­ta­rek i wyjaśni, w ja­kiej spra­wie zo­sta­li za­trzy­ma­ni. Zo­ba­czy pan, że grzecz­nie usiądą i po­wiedzą, że właści­wie to nig­dzie im się nie spie­szy.

– Jest pan tego pe­wien? – Łoś spoj­rzał nie­uf­nie na de­tek­ty­wa.

– Ab­so­lut­nie tak.

– Na ja­kiej pod­sta­wie?

– Za­wo­do­wej ru­ty­ny.

– Ja­kiej ru­ty­ny?! Pan nie jest żad­nym de­tek­ty­wem!

– Za to od dziec­ka cier­pię na ja­sno­widz­two. – Ja­cek przy­mknął oczy i wyglądało, jak­by wpa­dał w trans. – I prze­wi­duję, że tych oto trzech mężczyzn usiądzie grzecz­nie, jeśli tyl­ko pan wspo­mni, że za­dzwo­ni do ich se­kre­ta­rek.

Pod­ko­mi­sarz przy­gryzł wargę. Ten Przy­pa­dek znów wyraźnie z nie­go kpi. Na szczęście tym ra­zem może go stąd prze­gnać i de­tek­tyw nic na to nie po­ra­dzi. Po pro­stu stan­dar­do­wo przesłucha po­dej­rza­nych i ich wypuści. W su­mie żadne ry­zy­ko, lu­dzie na ta­kich sta­no­wi­skach nie rozpłyną się z dnia na dzień i w ra­zie po­trze­by sta­wią się na we­zwa­nie. A jeśli na­wet nie, łatwo ich będzie na­mie­rzyć. Na ra­zie zaś pod­ko­mi­sarz za­do­wo­li się za­trzy­ma­niem bar­ma­na Łatki, który i tak w tej chwi­li nie mógł się ru­szyć. A po­tem przy­je­dzie eki­pa, zdej­mie od­ci­ski i może od­cisk któregoś z dy­rek­torów da się do­pa­so­wać do ewen­tu­al­nych od­cisków na narzędziu zbrod­ni, to spra­wa się sama roz­wiąże. Wpraw­dzie trochę to po­trwa, a może na­wet nie da się zna­leźć mor­der­cy, lecz przy­najm­niej ten utra­pio­ny de­tek­tyw też nie za­li­czy ko­lej­ne­go suk­ce­su!

Gdy­byż jesz­cze pani Aga­ta nie pa­trzyła na nie­go tak błagal­nie. Pod­ko­mi­sarz Łoś był wpraw­dzie za­ko­cha­ny nie­zwy­kle silną, ab­so­lut­nie nie­ule­czalną, pan­to­flarską miłością we własnej żonie, ale nie zna­czyło to, że ta­kie spoj­rze­nia nie robią na nim wrażenia. A Szyc­ka po­tra­fiła pa­trzeć na mężczyznę w sposób mówiący jed­no­znacz­nie: „bądź moim bo­ha­te­rem, nie za­wiedź mnie”. A ta­kim spoj­rze­niom żaden fa­cet nie jest w sta­nie się oprzeć…

Jesz­cze przez chwilę Łoś za­sta­na­wiał się tyl­ko nad tym, jak ta­kie ba­nal­ne słowa, zwykła pro­po­zy­cja za­dzwo­nie­nia do se­kre­ta­rek po­dej­rza­nych, może za­trzy­mać na miej­scu oso­by, które chwilę wcześniej mało nie roz­niosły go na strzępy, usiłując wyjść. Jeśli jed­nak Przy­pa­dek mówi se­rio i nie chce z nie­go tyl­ko zażar­to­wać, to ta próba usa­dze­nia dy­rek­torów może być do­brym te­stem na to.

– Proszę iść przesłuchać tego Łatkę – ode­zwał się w końcu pod­ko­mi­sarz. – Oczy­wiście ra­zem z aspi­ran­tem Smańko. A ja tym­cza­sem po­sta­ram się za­trzy­mać tych gości – po­ka­zał ge­stem głowy na salę.

– Chętnie panu po­mogę – uśmiechnęła się pani Aga­ta i podążyła za po­li­cjan­tem. Za właści­cielką Orient Espres­so podążył zaś wzrok Przy­pad­ka, który z za­in­te­re­so­wa­niem oglądał jej drobną, szczupłą, ener­giczną syl­wetkę czter­dzie­sto­lat­ki.

Tę jakże in­te­re­sującą ob­ser­wację prze­rwał syk star­sze­go aspi­ran­ta.

– Jak pan tak może! – Trud­no było wy­czuć, czy Smańko ma do Jac­ka bar­dziej żal, czy też po pro­stu potępia go w czam­buł.

– Słucham? – Przy­pa­dek spoj­rzał zdzi­wio­ny na po­li­cjan­ta.

– No… tam taka wspa­niała ko­bie­ta po­je­chała panu go­to­wać obiad, a pan tu… Naj­pierw ta dzien­ni­kar­ka, a te­raz pani Aga­ta.

– Chy­ba nie ma pan za­mia­ru stać na straży mo­jej mo­ral­ności? – uśmiechnął się szcze­rze roz­ba­wio­ny Ja­cek. – Dla spo­ko­ju pańskie­go su­mie­nia po­wiem, że kształty obu pań oglądam wyłącznie ze względów za­wo­do­wych, a z panią Urba­nek łączy mnie je­dy­nie przy­jaźń. A te­raz chodźmy po­roz­ma­wiać z na­szym pe­cho­wym ucie­ki­nie­rem.

Karol Łatka za­wsze był pe­wien, że nie po­sia­da żad­ne­go zbędne­go ki­lo­gra­ma i po pro­stu jest mężczyzną o so­lid­nej po­stu­rze. Jadł w ilościach hur­to­wych i to, że przy me­trze dzie­więćdzie­sięciu wzro­stu ważył nie­całe sto ki­lo­gramów, za­wdzięczał wyłącznie wspa­niałej prze­mia­nie ma­te­rii, która do­pie­ro od nie­daw­na, z chwilą gdy skończył lat trzy­dzieści, zaczęła szwan­ko­wać. Wte­dy zaczął nie­co dbać o linię i udało mu się na­wet zrzu­cić trochę wagi. Ale na­wet gdy­by był lżej­szy o trzy­dzieści ki­lo­gramów, nie miałby wiel­kich szans, żeby prze­cisnąć się przez to mi­kro­sko­pij­ne okien­ko.

Wytłuma­czył więc so­bie już kwa­drans temu, że za­kli­no­wa­nie się nie było winąjego tu­szy, ale słusznych roz­miarów. Mimo to nie mógł się po­zbyć wrażenia, że wszy­scy ob­ser­wujący go śmieją się w tej chwi­li z nie­go jako gru­ba­sa. Do­brze cho­ciaż, że wewnętrzne podwórko ka­mie­ni­cy, nad którym te­raz zwi­sał na wy­so­kości po­nad dwóch metrów, po­zba­wio­ne było bal­konów i dużych okien. Wy­cho­dziły na nie je­dy­nie małe luf­ci­ki łazie­nek i to­a­let, nie­sta­no­wiące zbyt do­god­nych punktów ob­ser­wa­cyj­nych. Choć i tak kil­ka­naście osób, co i raz wspi­nając się na pal­ce lub pod­sta­wio­ne stołecz­ki, wyglądało cie­ka­wie na zewnątrz i wi­działo, w ja­kiej kłopo­tli­wej sy­tu­acji zna­lazł się bar­man.

Jed­nak dużo bar­dziej od nich de­ner­wo­wał go ten dziw­ny gość, który z do­bro­tli­wo-iro­nicz­no-pobłażli­wym wy­ra­zem twa­rzy oglądał go z każdej stro­ny.

– Już się pan na­pa­trzył?!

– W za­sa­dzie tak, pa­nie Łatka – od­po­wie­dział Przy­pa­dek.

– Kim pan jest?! Jeśli po­li­cjan­tem, po­wi­nien mi się pan przed­sta­wić i po­ka­zać od­znakę służbową!

– No proszę, skończył pan Wy­dział Pra­wa…

– Skąd pan wie?

– Z ta­ki­mi tek­sta­mi wyjeżdżają u nas głównie ab­sol­wen­ci tego kie­run­ku. Ale chy­ba nie na uni­wer­ku, bo byśmy się mu­sie­li kie­dyś spo­tkać.

– Skończyłem bar­dzo dobrą, pry­watną uczel­nię. – Łatka najchętniej uniósłby dum­nie głowę, ale w jego obec­nej po­zy­cji było to nie­zwy­kle trud­ne.

– No to gra­tu­la­cje, dzięki temu do­stał pan pracę bar­ma­na.

– To był mój wybór!

– Wie pan, wybór to miałem ja, bo miej­sce na apli­ka­cji miałem za­re­zer­wo­wa­ne od uro­dze­nia przez mo­je­go papę.

– Pan jest… pan jest tym de­tek­ty­wem?

– Tak, ten pan to ten de­tek­tyw – przy­taknął Smańko, bo Ja­cek aku­rat zajął się ogląda­niem pu­stych pla­sti­ko­wych skrzy­nek po na­po­jach, które były wy­sta­wio­ne obok. Następnie chwy­cił je, usta­wił trzy, jed­na na dru­giej przy ścia­nie obok zwi­sającego Łatki.

– No to