Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zawód ojca

Zawód ojca

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-443-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zawód ojca

Akcja książki rozgrywa się w latach 60. XX wieku i obecnie. Na początku wydarzeń główna postać, Émile, ma dwanaście lat. Jego ojciec to prawdziwy bohater – był mistrzem judo, świetnym piłkarzem, pastorem, szpiegiem, a nawet doradcą de Gaulle'a. Chłopiec czuje dumę i zarazem fascynację. Ojciec powierza mu rozmaite niebezpieczne zadania, których celem jest utrzymanie Algierii w rękach Francuzów. Istnieje jednak druga strona medalu – przemoc ze strony ojca: razy za nieposłuszeństwo, „dom poprawczy", czyli szafa, w której chłopiec przetrzymywany jest całymi godzinami bez jedzenia i picia. Matka, uległa i zalękniona, ukradkiem podsuwa mu kromkę chleba, lecz nie reaguje na bicie, powtarzając tylko: „Przecież znasz ojca". Émile nie zadaje pytań, nie wątpi, nie skarży się, stara się za wszelką cenę sprostać oczekiwaniom rodzica, który we własnych opowieściach uczestniczył w istotnych momentach historii XX wieku.

Polecane książki

W dzisiejszym świecie biznesu, wciąż można zetknąć się z poglądem, jakoby dział personalny stanowił tylko koszt dla organizacji. Jednak sukces firm, które wprowadziły model HR business partnera (m.in. opisany w publikacji DHL Express) sprawia, że należy zweryfikować to podejście - dział personalny t...
Niepewność – Ruch – Droga – Przestrzeń – Spontaniczność – Przyjaźń – Niebezpieczeństwo - Tragedia.„Na dwóch kołach do kwadratu” jest podróżą i jednocześnie opowieścią o tym, co spotkało autora i jego przyjaciela na drodze do Chorwacji i z powrotem. Z pozoru prosta wycieczka, wygenerowała niezlicz...
Janek nie pamięta, kim jest. Nie wie, dlaczego zamknięto go w ciemnym i śmierdzącym lochu w towarzystwie szczura i dwójki współwięźniów za ścianą. I dlaczego w jego głowie zaczynają pojawiać się dziwne wizje? To obrazy z jego przeszłości czy zwykłe sny? A może paranoja albo eksperyment naukowy? ...
91 proc. Polaków kupuje słodycze, a dla większości są one stałym elementem diety. Prawie połowa z nas zjada słodkości co najmniej 5 razy w tygodniu, a ponad 10 proc. sięga po słodką przekąskę kilka razy dziennie. Nie jesteśmy świadomi faktu, że cukier ukryty w codziennych produktach spożywczych budu...
Jest to prawdopodobnie jedyna książka napisana w całości lecąc w samolocie, na wysokości 10 000 metrów, a której pisanie zajęło pokonanie 15000 mil (ok. 24000 km). Niesamowite przygody wilka, mieszkańca lasu i członka watahy żyjącej z polowania na inne zwierzęta, a który postanawia zostać wegeta...
Oddaję w ręce Czytelników pierwszy tom publikacji: Ziemia Święta w mapach. Jej celem jest ukazanie zmian, do których dochodziło na terytorium Ziemi Świętej od drugiej połowy XV wieku aż do końca XVII wieku (tom I). Zmiany te zostaną przedstawione w inny sposób niż spotykany w tego typu publikacjach ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sorj Chanlandon

Tytuł oryginalu:

PROFESSION DU PERE

Copyright © Editions Grasset & Fasquelle, 2015.

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © JF Paga – Grasset

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Magdalena Bargłowska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8110-443-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

Yves’owi

konwersja.virtualo.pl

1Skupienie(Sobota, 23 kwietnia 2011 roku)

Byliśmy tylko we dwoje, matka i ja. Gdy trumna ojca wjechała na wózku do pomieszczenia, przyszedł mi na myśl restauracyjny pomocnik. Karawaniarzy było trzech. Szare twarze, czarne marynarki, źle zawiązane krawaty, za krótkie spodnie, białe skarpetki i miękkie buty. Ani godni, ani poważni, nie wiedzieli, co zrobić z oczami i rękami. Odegnałem uśmiech. Ojca miały pożegnać wykidajła z nocnego klubu.

Padał deszcz. Spopielarnia, park, okolicznościowe drzewa, nagrobne kwiaty, cmentarny ogród okalający oczko wodne. Wszystko zatruwało wspomnienie.

– Zobaczymy, czy są ryby?

Matka spojrzała na mnie. Pokiwała głową.

– Jeśli chcesz.

Podeszliśmy do stawiku. Wspierała się na moim ramieniu, z trudem się poruszała, patrzyła w ziemię, żeby się nie potknąć.

Była ryba. Złocisty karp pośród nenufarów.

– Nie widzę go.

Matka nic nie widziała. Nigdy nie widziała. Mrużyła oczy. Starała się jak mogła. Karp dokazywał w wodzie, która wypływała ze skały przekształconej w fontannę, ślizgał się po piasku, przecinał zwierciadło wody, nurkował, powracał z otwartą paszczą, lekko skubał powietrze. Matka pokręciła głową.

– Nie. Nic nie ma.

Wówczas objąłem ją ramieniem. Przytuliłem mocno. Pochyliłem się, ona także się pochyliła. Naśladowałem dłonią łagodne falowanie zwierzęcia. Podążałem za jego ruchami. Pokazywałem rybę, ona spoglądała na mój palec. Była zagubiona. Miała twarz bez wyrazu. Ani blasku, ani światła. Jej bardzo niebieskie oczy wyrażały jedynie milczenie. Wargi drżały. Miała otwarte usta karpia.

Przed naszym zmarłym był jeszcze jeden, dziesiątki samochodów, żałoba w wielkim stylu. My byliśmy kolejnym smutkiem. Nasz kondukt zmieścił się z tyłu taksówki. Matka usiadła na ławce w korytarzu sali pogrzebowej. Ja stałem. Chciałem wyjść. Zaczekać na zewnątrz, aż wszystko się skończy.

– Przywiozłem cię, ale nie wejdę do środka.

Matka popatrzyła na mnie.

– Zostaniesz na deszczu?

Nie odpowiedziałem. To nie było pytanie. Podszedłem do tablicy z porządkiem pochówków. Ponownie odczytałem nazwisko ojca. Po cichu. Dziwnie się czułem, widząc je tam. Przywykłem oglądać je na mosiężnej tabliczce na drzwiach albo na kopercie, ale nie na liście zmarłych.

André Choulans.

Rankiem 23 kwietnia odbyły się trzy kremacje. Kolejne trzy przewidziano na popołudnie. Koniec mojego ojca zaplanowano między końcem Alberta Blondela i Jeana Viala. Trumny oczekiwano o 14.45. Wyglądało to jak tablica informacyjna, rozkład jazdy pociągów. Ja stałem na krańcu peronu i sprawdzałem godzinę odjazdu.

W korytarzu pojawiła się kobieta z kartką w dłoni.

– Przyszła pani w sprawie zmarłego?

– Nie, w sprawie męża – odparła matka.

Podałem nazwisko ojca. Kobieta spojrzała w papiery, skinęła głową i powtórzyła „Choulans”, jakby przybijała pieczątkę na dokumencie. Następnie otworzyła podwójne drzwi i odsunęła się, by nas wpuścić. Sprawiała wrażenie zakłopotanej.

– Czekają państwo na kogoś jeszcze?

Matka zerknęła na mnie.

Fadila nie przyjdzie, Clément też nie.

To nie było miejsce ani dla mojej żony, ani dla mojego syna.

– Nie ma innych członków rodziny?

– Tylko my – odrzekłem.

Wziąłem ją za rękę.

Sala skupienia była ogromna. Stały tam dziesiątki krzeseł. Matka się zawahała. Usiadła z przodu, nie spuszczając z oczu drzwi naprzeciwko. Zmarli wjeżdżali tamtędy. Zająłem miejsce po jej prawej stronie, wyjąłem szkicownik i kawałek węgla.

Zmierzyła mnie wzrokiem.

– Chyba nie będziesz rysował?

Nie podniosłem głowy.

– Dlaczego?

Nie odpowiedziała.

Narysowałem więc. Trzy pospieszne kreski, róg sali, sufit, szarą posadzkę. Następnie drzwi obite czerwoną skórą. Podwójne skrzydła, tapicerka w przymocowane pinezkami romby. Wycieniowałem odrapaną listwę. Naszkicowałem wiszący na ścianie obraz, martwą naturę.

Matka rzucała niespokojne spojrzenia. Na drzwi, na mój rysunek. Poprawiała torebkę na kolanach. Poruszała wargami.

– Jesteś pewien, że tam była ryba?

Szkicowałem gzyms. Pokiwałem głową.

– Karp, mamo.

Zabrałem się do rysowania jej postaci. Zniszczonych butów, splecionych dłoni, pożyłkowanej na niebiesko skóry, prostych siwych włosów, odświętnej sukienki. W szafie matka trzymała ciężki czarny płaszcz z perłowymi guzikami. „To płaszcz pogrzebowy”, mawiała zawsze.

Jej mąż nie żył. Nie włożyła tamtego płaszcza. Zamiast niego wybrała jasnotabaczkową pelisę z czerwoną lamówką przy kieszeniach i kołnierzu.

– Miałam ją na sobie zaledwie dwa razy, najwyższy czas wyjąć ją z szafy.

Drzwi otwarły się na oścież. Schowałem szkicownik.

Trumna nie przypadła mi do gustu. Była to prosta skrzynia, blok z celulozy, pełna drzazg sklejka, kartonowe pudło.

Mama ją wybrała.

– Żeby go w niej spalić – powiedziała.

Miała rację. Po co wrzucać do ognia drewno jesionowe z zaokrąglonymi brzegami i wypukłym wiekiem? Po co biały atłas i złota tabliczka? Po co krzyż? Wszystko to nie miało najmniejszego sensu. Wobec tego żywicowe uchwyty i tabliczka jak na skrzynce na listy.

2Pucz(Niedziela, 23 kwietnia 1961 roku)

– To jest wojna!

Ojciec trzasnął drzwiami wejściowymi. Wykrzyczał te słowa, nie zdjąwszy płaszcza. Powtarzał „wojna” w progu każdego pokoju. Salonu, jadalni. Ja i matka znajdowaliśmy się w kuchni.

– Wojna.

Olbrzymia postać ojca wypełniająca całą ościeżnicę.

Ja obierałem właśnie trzy marchewki, matka oczyszczała por.

– Co ty opowiadasz?

Popatrzył na nią, marszcząc brwi. Matka i te jej warzywa. Był niezadowolony. On obwieszcza wojnę, a my w odpowiedzi mamy jakąś nędzną zupę.

– Co ja opowiadam?

Gwałtowny gest. Na stół w sam środek obierek spadła gazeta.

„Przewrót wojskowy w Algierze”, głosił nagłówek „France-Soir”, który opublikował zdjęcia trzech żołnierzy. „Zbuntowani wojskowi ogłaszają stan wyjątkowy”.

Spojrzałem na wydrukowany czarnym atramentem tytuł, na ojca, na matkę.

– Czy to wojna, mamo?

Matka złożyła gazetę i umieściła na zlewie.

– Skończ obierać marchewkę.

– Właśnie, skończ obierać marchewkę – zadrwił ojciec.

Zeskrobywała ziemię z porów, odkrawała korzenie drobnymi gwałtownymi ruchami, kroiła białe części na cienkie talarki. Ja obierałem warzywa obieraczką. On zaś nam się przyglądał.

– To jedyne, czego uczysz naszego syna? Gotowania?

Tamtej niedzieli, 23 kwietnia 1961 roku, byłem dzieckiem. Urodziwszy się dwanaście lat, jeden miesiąc i sześć dni wcześniej, robiłem z mamą zupę na tydzień i spuszczałem głowę przed ojcem.

Odparła, że to, co się dzieje w Algierze, mnie nie dotyczy. To kwestie polityczne. Męskie sprawy.

Westchnął ciężko. Opuścił kuchnię, ale nie mieszkanie.

Kiedy był wściekły, wychodził z domu. Maszerował do Saint-Irénée szybkim żołnierskim krokiem. Potem wracał bez słowa. Trzaskał drzwiami. Szedł do sypialni, żeby znaleźć wytchnienie. Tamtego wieczoru jednak został. Krążył od pokoju do pokoju niczym więzień na spacerniaku. Matka zaś domyślała się gniewu swego mężczyzny po jego krokach.

– Ten drań będzie przemawiał o ósmej! – krzyknął ojciec.

Wrócił do kuchni, nalał sobie szklankę wody. Wyjrzał na miasto przez okno. Czekał na coś, o czym nie wiedziałem.

– Chcę, żeby dzieciak to zobaczył. To historyczna chwila. – Wyrwał mi z dłoni marchewkę. Pochylił się nad stołem. – Wiesz, co to jest przysięga?

Nie rozumiałem. Osłoniłem twarz zgiętym ramieniem.

– Straszysz go – zaprotestowała matka.

Na to ojciec groźnym głosem:

– Otóż ten podły gnój złamał przysięgę.

Następnie wrócił do salonu. I włączył telewizor.

– Denise, Picasso, chodźcie! Zaraz się zacznie.

Ojciec zajmował całą kanapę.

– To moja kanapa – mawiał.

Któregoś dnia podczas zamiatania uszkodziłem ścianę. Oderwałem końcem kija od szczotki kawałek tynku. A on uderzył mnie w twarz, bo to jego ściana i jego miotła.

– Tutaj nic nie należy do ciebie, słyszysz? Ani do matki, ani do ciebie!

Na kanapie rozsiadał się z rozkraczonymi nogami, z rozłożonymi ramionami, z łokciami na oparciu, pozostawiając matce wnękę przy podłokietniku.

– Masz krzesło – powiadał.

Ja siedziałem na podłodze oparty o stolik.

Tamtego wieczoru jednak poklepał na kanapie miejsce, gdzie miałem usiąść. Chciał mieć rodzinę przy sobie. Żeby Choulansowie w komplecie usłyszeli zdrajcę.

„W wyniku wojskowegopronunciamento buntownicza władza została ustanowiona w Algierii”1.

De Gaulle był ubrany jak żołnierz.

Patrzyłem na ojca. Zacięta twarz, usta wykrzywione wstrętem.

– Czwórka emerytowanych generałów, akurat, i co jeszcze!

Zapadał zmrok. Na każde zdanie Generała odpowiadał, złorzecząc.

„Ich przedsięwzięcie prowadzi prostą drogą do katastrofy narodowej”.

– Sam jesteś katastrofą, palancie!

„W imieniu Francji rozkazuję użyć wszystkich, powtarzam: wszystkich środków, celem zagrodzenia drogi tym ludziom, dopóki nie zostaną całkowicie unieszkodliwieni”.

– To ciebie unieszkodliwimy! Już jesteś martwy, draniu!

Ojciec wstał. „(…) grupę rozpolitykowanych, żądnych zaszczytów, fanatycznych oficerów”. Krążył po salonie, wymachując gwałtownie rękami. „(…) absurdalna i haniebna próba przewrotu”. Drapał się po szyi, podciągał spodnie, klapał laczkami o parkiet. „Wobec nieszczęścia, które lada chwila może spaść na ojczyznę…” Śmiał się szyderczo.

– No nie, czy ty słyszysz, co ten gnój wygaduje? Słyszysz?

Matka kiwała głową. Minę miała taką jak w wieczory, gdy przeglądała moje stopnie. Kiedy czekaliśmy na ojca przytłoczeni moimi złymi ocenami.

„Francuzki, Francuzi, pomóżcie!”

– Owszem, pomożemy ci zdechnąć!

Zgasił telewizor, opuścił pokój, włączył tranzystor. Spacerował po mieszkaniu z radiem przy uchu, powtarzając, że drań zagarnął całą władzę. Czekał na kolejne wiadomości.

Śpiewała Édith Piaf.

Balayés les amoursAvec leurs trémolosBalayés pour toujoursJe repars à zéro…2

Matka spojrzała na mnie. Zasypiałem właśnie, siedząc na podłodze.

– Jazda. Zabiorę cię do łóżka.

Odprowadziła mnie do mojego pokoju. Zaciągnęła zasłony znużonym gestem. Następnie pochyliła się nade mną bez całusa. Dostałem tylko spojrzenie. Szeptało, żebym się nie przejmował. Że tata już taki jest. Że to tylko tak groźnie wygląda. Że jutro będzie po wszystkim.

Głos Piaf podążył za ojcem na balkon.

Matka nuciła, uśmiechając się w ciemności.

– Nie, nic a nic… Nie, niczego nie żałuję…

Drgnąłem. Natychmiast zatkałem jej dłonią usta. Błagałem ją oczami. Ojciec mógł usłyszeć nawet z balkonu. Nie znosił, gdy matka śpiewała. Śpiewacy wyrządzili mu zbyt wielką krzywdę.

Pewnego czerwcowego wieczoru 1958 roku przyjaciółka zaprosiła matkę do amfiteatru na recital Compagnons de la Chanson. Miałem wtedy dziewięć lat. Po raz pierwszy zapytała, czy może wyjść sama wieczorem. Nawet przed moim urodzeniem ojciec zawsze był temu przeciwny. Nigdy dotąd nie widziała artysty na scenie. Jej koleżanka nazywała się pani Labarrès. Wygrała dwa bilety na galę w konkursie „Radio Teatr” organizowanym przez Radio Luksemburg. Mieszkała sama, nie miała dzieci. Pracowała z matką w jednym pokoju w Przedsiębiorstwie Transportu Publicznego. I zdołała ją przekonać.

Była to sobota. Matka poprosiła o pozwolenie, lecz ojciec nic nie odpowiedział. Ani słowem, ani jednym gestem. Chyba może jej nie być do dziewiątej, nie? A poza tym zna panią Labarrès. Odwiezie mamę z powrotem do domu. Co w tym niebezpiecznego?

Znajdowałem się w salonie. Wyglądał przez okno, jego żona stała za nim. Poleciła mi pójść do swojego pokoju i zamknąć drzwi. Schroniłem się nad szkicownikiem, który otwierałem, jak tylko ogarniał mnie strach. Siedząc na łóżku, starannie pokolorowałem połowę strony. Żółto-pomarańczowa plaża z białymi refleksami. A także granat, ruch fal i wytwarzana przez nie piana. Następnie bardzo wysoko na deszczowym niebie narysowałem dziecko. Zielone spodnie, biała koszula, potargane włosy, dodałem mu uśmiech i zamknąłem oczy. Szybowało na wietrze pośród chmur, trzymając w każdej ręce czerwony balonik. Po czym przywiązałem mu do kostki sznurek, przekształcając je w latawiec. Zrobiłem sobie latawiec z plastikowej torby i gałęzi wiśni. Nigdy nie poleciał. Ponieważ nie było wiatru ani piasku, ani morza, ani dłoni obejmującej moją rękę, aby skierować ją ku niebu. Rysunek był skończony. Podpisałem: Picasso.

Już od najmłodszych klas podpisywałem się jako Picasso. W przedszkolu pani powiedziała, że to był największy malarz na świecie. Przyniosła nam plakat przedstawiający jego syna w stroju arlekina. Picasso narysował mu kapelusz torreadora, kostium w żółte i niebieskie romby, kryzę i koronki przy mankietach, ale zapomniał dorobić uśmiech. Z prostymi włosami i smutnymi oczami chłopiec był do mnie podobny. Picasso nie skończył kolorować fotela. Widać było wahania kredki, szkic pomponów i frędzli. Nie skończył też butów arlekina, wkładając synowi na nogi prostą kreskę.

Położyłem na łóżku szkicownik, kredki. Zatkałem rękami uszy i zamknąłem oczy. Czekałem na krzyki ojca, a tu nic. Cisza w domu. Jedynie szelest wiatru w dłoniach, niczym szum morskiej muszli.

Do pokoju weszła matka. Uśmiechała się. Zdążyła się przebrać. Włożyła czerwoną spódnicę, białą bluzkę koszulową i lekki żakiet. Uśmiechała się. Wygrała. Zostawi szynkę i biały ser. Czy cieszę się, że zjem tylko z ojcem? Sam nie wiedziałem. Nigdy jeszcze nie siedziałem z nim sam przy stole.

– Posprzątasz ze stołu?

Tak, posprzątam. Ona zmyje naczynia po powrocie. Dwa talerze i dwie szklanki. Pochyliła się, pocałowała mnie. Jej gest mnie zaskoczył. W mojej rodzinie nie było kontaktów cielesnych. Z rzadka czyjeś wargi dotykały czyjegoś policzka. Unikaliśmy nawet spojrzeń. Tylko że tamtego wieczoru było lato. I szczęście, prawie. Matka lubiła Compagnons de la Chanson. Słuchała ich w radiu podczas sprzątania. Pewnego razu nakryłem ją płaczącą, gdy wsłuchiwała się w „Trzy dzwony” i opowieść o Jeanie-François Nicocie, kiedy Piaf śpiewała o „miłości, która trwa wiecznie”.

– Płaczesz, mamo?

Uśmiechnęła się. To tylko lekkie wzruszenie. Ta piosenka mówiła o trzech najważniejszych rzeczach w życiu: o narodzinach, ślubie i śmierci.

Wszedłem do kuchni. Ojciec zamknął się w sypialni. Na stole znajdowały się nasze dwa talerze, szklanki z wodą i zapakowana w przetłuszczony papier szynka. Zakradłem się pod drzwi, nadstawiłem ucha. Z trudem oddychałem. Radio buczało. Pewnie położył się w ubraniu.

– Będziesz jadł, tato?

Mój grobowy głos. Czujnego zwierzęcia.

Podkręcił dźwięk. Jakiś mężczyzna mówił o Algierii.

Usiadłem w kuchni. Zdjąłem skórę, pokroiłem szynkę, aby złożyć ją w kawałku chleba. Napiłem się. Sztućce wydawały taki dźwięk jak kreda po tablicy. Sprzątnąłem swój talerz, zostawiłem jego. Wróciłem do swojego pokoju bezszelestnie, bez słowa, tłumiąc każdy krok.

Obudził mnie dzwonek przy wejściu. Natarczywy, powtarzający się. Potem walenie w drzwi.

– André, otwórz!

Głos matki. Jej dłoń uderzała o drewno.

Usiadłem na łóżku. Brakowało mi powietrza. Trząsłem się z otwartymi ustami.

– Zostawiłeś klucz w zamku. Otwórz, proszę cię.

Myślałem, że ojciec śpi. Że nie słyszy. Wstałem. W przedpokoju było zgaszone światło. Stał tam w piżamie w ciemnościach.

– Tato?

Spojrzał na mnie z wściekłą miną. Pożałowałem. Zadarł brodę, wykrzywiając pogardliwie wargi, pokazał palcem drzwi.

– Chcesz spać na dworze razem z tą dziwką? – Wrzeszczał. – Właśnie tego chcesz?

– Już przestaję hałasować, ale proszę, zostaw małego w spokoju.

Głos matki. Obejrzał się na zamknięte drzwi.

– A tobie radzę zmienić ton!

– Proszę cię tylko, żebyś nie tykał Émile’a.

– Zmówiliście się oboje przeciwko mnie, tak?

– Nikt nie jest przeciwko tobie. Idź spać, Émile!

Szeptała przez drewniane drzwi. Obawiała się sąsiadów, spojrzeń, uszu, złych jęzków.

– Będziesz spała na wycieraczce, zdziro!

– Dobrze, dobrze. Uspokój się. Będę spać tutaj, ale zostaw go w spokoju.

Ojciec rzucił się na mnie. Krzyknąłem. Dostałem w twarz. Głową rąbnąłem o ścianę, upadłem na bark, zasłaniając twarz rękami.

– Zostaw go! Błagam cię! Będę spać na zewnątrz, tak jak chciałeś, ale zostaw go! Przecież on nic nie zrobił!

– A wszystko z powodu jakiegoś żałosnego koncertu, zdajesz sobie sprawę?

– Zdaję sobie sprawę. Przepraszam – wyszeptała matka.

– Zabijasz własnego syna – powiedział.

– Przepraszam – powtórzyła.

Splunął na drzwi, popatrzył na mnie, skulonego na podłodze, osłaniającego ramionami oczy. Pochylił się nade mną.

– Jeżeli jej otworzysz, zabiję ją.

Po czym zamknął się w sypialni. Bez radia. Chrząknięcie, suchy trzask włącznika lampki nocnej, skrzypnięcie materaca. Cisza.

Nadal tkwiłem na posadzce. Zaczekałem, aż zaśnie, aż zacznie głośno chrapać. Następnie podniosłem się, podszedłem do drzwi wejściowych.

Poskrobałem w drzwi. Mama je pogłaskała. Nasze dłonie po obu stronach.

– Wszystko w porządku? – szepnęła.

Skinąłem głową, jakby mogła mnie zobaczyć.

– Idź prędko się położyć.

– Gdzie będziesz spała?

– Tutaj.

– Na wycieraczce?

– Jest ciepło. A poza tym mam żakiet, posłuży mi za poduszkę.

– Nie mogę ci otworzyć, mamo.

– Wiem, synu. Jazda, zmykaj do łóżka.

– Leci mi krew z nosa.

– Wytrzyj się chustką. Jutro to obejrzę.

– W dodatku mam atak.

– Weź syrop. Ale tylko jedną łyżkę, zgoda?

Milczałem.

– Zgoda, Émile? To lekarstwo.

– Zgoda, mamo.

– Dobranoc, synu.

– Dobranoc, mamo.

– Przecież znasz ojca. Dlatego nie martw się.

Odwróciłem się plecami do drzwi. Do matki, która oparła się o ścianę, usiłując zasnąć. Wróciłem do swego pokoju. Położyłem się z głową odchyloną do tyłu, z chusteczką na nosie. Odkorkowałem butelkę z syropem. Słodką mieszanką liści herbaty i eukaliptusa, którą przygotowywała dla mnie aptekarka. Jeden łyk, drugi. Wstrzymałem oddech, odliczyłem dziesięć sekund, po czym długo wypuszczałem powietrze.

Miałem astmę od urodzenia. Dusiła mnie obiema rękami. Oddech zamieniał się w ochrypły głos, w skargę, w bolesne zawodzenie. W moich płucach jęczał niespokojny tłum. W czasie bezsennych nocy przychodziła mi na myśl procesja posuwająca się w blasku pochodni. Korowód potępieńców, którzy próbowali się wydostać z mojego gardła, wzywając pomocy. Nie była to astma wysiłkowa, tylko astma wywołana przerażeniem. Powietrze w tym mieszkaniu przyprawiało mnie o zawroty głowy. Uderzało o moje spierzchnięte wargi, o zaciśnięte gardło, drążyło oskrzela. Pewnego dnia, przyłożywszy mi ucho do piersi, matka wspomniała coś o „dalekich głosach”.

Paliły mnie policzki. Bolało ramię. Ciągle czułem ojcowską dłoń na twarzy. Miałem nadzieję, że wpuści matkę wczesnym rankiem. Zacząłem oddychać swobodniej. Drobnymi ostrożnymi haustami. Tumult w moich płucach cichł.

Zasnąłem.

Obudziła mnie matka. Położyła mi dłoń na ramieniu, wyrwałem się.

– To ja. Mama.

Odwróciłem się. Pochylała się nade mną w stroju z poprzedniego dnia. Otworzył jej drzwi, zanim zobaczyli ją sąsiedzi. Uśmiechała się do mnie. Owszem, wszystko w porządku. Owszem, wyspała się. Pokazać nos? Nic. Zadrapanie. Oddech? Już po wszystkim. Za to z trudem obracałem lewym ramieniem. Było stłuczone. Czy mogę nim poruszać? Dobrze. Właśnie tak. Nie, mamo, dalej już nie.

Wszedł do pokoju.

– Jestem gotów wybaczyć, ale nie chcę, żeby to się powtórzyło. – Spojrzał na mnie z uśmiechem. – Człowiek nie staje się mężczyzną, skarżąc się.

Po czym nie podnosząc głosu, zażądał śniadania.

– Głodny jestem – oznajmił po prostu.

Mama wstała. Podreptała do kuchni. Ojciec kazał mi zdjąć górę od piżamy. Skrzywił się. Na mojej łopatce widniała duża brązowa plama. Obejrzał mi policzek, nos.

– Jesteś taki jak ja, masz grubą skórę. – Wyprostował się, rozsunął zasłony. – Chcesz wiedzieć, co mnie rozzłościło wczoraj wieczorem?

Nie odpowiedziałem.

– Chcesz wiedzieć czy masz ojca gdzieś?

Czym prędzej skinąłem głową.

Przysunął się. Zmierzył mnie wzrokiem.

– Zaraz ci wyjaśnię.

I wyjaśnił. Problem nie polegał na tym, że mama wyszła wieczorem bez niego w towarzystwie tej wariatki pani Labarrès, ale na tym, że poszła posłuchać Compagnons de la Chanson. Na tym właśnie polegał problem. W roku 1941, gdy powstał zespół, ojciec miał dwadzieścia jeden lat. Jego kumple zwali się Fred, Jo, Jean, Guy, pochodzili z Ain, Ardèche, Corrèze albo z Lyonu. I akurat on, André Choulans, wpadł na pomysł założenia tej grupy wokalnej. Ojciec był tenorem, podobnie jak trójka jego przyjaciół. Były jeszcze trzy basy i trzy barytony. I również on, mój ojciec, znalazł w dzielnicy Point du Jour lokal, w którym Compagnons de la Chanson zebrali się po raz pierwszy.

No właśnie. W tamtych wojennych czasach wybuchła wojna tenorów. Ojciec był zbędny. Głosem znacznie przewyższał pozostałych. Sam skupiał na sobie blask.

– Przytłaczasz nas, powiedzieli mi kumple.

Wobec tego opuścił zespół i złamał sobie życie.

– Odszedłem, żeby Compagnons mogli nadal istnieć – wyjaśnił mi ojciec.

Przysiadł na łóżku. Również bez ich wiedzy doradził Piaf, żeby poszła na jeden z ich koncertów w 1946 roku. Obserwował „Wróbelka” w kącie sali wstrząśniętego tym, co słyszy. Dziewczyna i chłopcy mieli razem wyruszyć w drogę. Zwyciężył. Ciągle jednak czuł do nich żal. I nie zgadzał się, by jego żona oklaskiwała tych, którzy go zdradzili.

Wtedy zapłakał. Łza na jego policzku.

– Rozumiesz?

Rozumiałem. Oczywiście, że rozumiałem. W wieku dziewięciu lat człowiek rozumie wszystko.

– Mówiłeś o tym mamie?

Wzruszył ramionami.

– Twojej matce? Biedna kobieta. Im mniej wie…

Byłem wstrząśnięty. Przestało mnie boleć. Mój ojciec był jednym z Compagnons de la Chanson. Gdyby nie on, zespół nigdy by nie powstał. A przecież istniał właśnie bez niego. Okradli go z części blasku. Jego imię nigdy nie pojawiło się na afiszach ani zdjęcie w gazetach. Cierpiał z tego powodu. Ci, którzy o tym nie wiedzieli, byli skazani na sypianie na wycieraczce przed jego drzwiami.

Było to przed trzema laty. Od tamtej pory mama nigdy nie włączyła radia. I nigdy nie śpiewała.

*

Źle spałem. Wojna, pucz, krzyki ojca skierowane przeciw de Gaulle’owi. Przez całą noc Generał wygrażał mi śrubokrętem. Jadłem śniadanie. Chleb posmarowany margaryną i kubek mleka. Głos matki w przedpokoju.

– Zaraz wychodzi do szkoły. Zostaw go, proszę cię!

– Odpieprz się!

Popchnął ją. Wszedł do kuchni. Potężny głos.

– Wstań, rebeliancie!

Podniosłem się z taboretu. Byłem jeszcze w piżamie. Mama tkwiła w drzwiach w szlafroku, blada, zmierzwione po nocy włosy zakrywały jej twarz. Dała mi znak, żebym się nie przejmował. Ojciec rzucił mój tornister na stół.

– Papier i ołówek!

Drżałem. Otworzyłem tornister, wyrwałem kartkę z zeszytu do angielskiego. On zaś wpatrywał się we mnie z założonymi rękami. Czekał, aż będę gotów, z kartką przy kubku i z piórem w dłoni.

– Będziesz pisał.

Pochyliłem się, on stał za moimi plecami.

– Raoul Salan.

Podniosłem głowę.

– Co?

– Raoul Salan.

Przeliterował.

– Jedno „l”, Salan. To przyjaciel, brat.

Pisałem, nie rozumiejąc.

– Pisz: Maurice Challe, tym razem przez dwa „l”.

Bałem się.

– Pisz: Edmond Jouhaud.

To było najtrudniejsze słowo, z „h” pośrodku.

Przykładałem się. Starałem się jak mogłem. Podnosiłem wzrok między imieniem i nazwiskiem. Matka dodawała mi otuchy ze swego kąta w przedpokoju. Uśmiechała się. Zupełnie jak wtedy, gdy siadałem na fotelu u dentysty. Nie przejmować się. Wszystko będzie dobrze.

Po czym sobie poszła.

– Pisz: André Zeller.

Znałem jednego Zellera z gimnazjum. François Zellera. Łatwo było zapamiętać.

Skończyłem.

– Czytaj! – rozkazał ojciec.

Popatrzyłem na niego. Dziecięcym głosem wyrecytowałem nazwiska mężczyzn.

Wyrwał mi kartkę z rąk i przeczytał głośno:

– Salan, Challe, Jouhaud, Zeller. – Był zadowolony z tego, co napisałem. Wyprostował się. – Posłuchaj mnie uważnie, Émile’u.

Słuchałem.

– Chcę, żebyś nauczył się tych nazwisk na pamięć. Słyszysz? Na pamięć. Masz cały dzień. Jutro rano dam ci kredę. W drodze do szkoły napiszesz Salan na wszystkich murach. Słyszysz? Salan, nie Picasso!

Skinąłem głową.

– Znajdziesz jakiś gzyms, wejdziesz na słupek albo na parapet okienny. Nie powinno wyglądać tak, jakby to zrobiło dziecko. Nadążasz za mną?

Kolejne tak. Nie uderzy mnie. Był po mojej stronie. Przemawiał do mnie po kryjomu. Nawet matka nie mogła usłyszeć. Wytłumaczył mi, że to nazwiska francuskich wojskowych, którzy kochają swój kraj. I że z kolei de Gaulle go nie kocha. Że go sprzedaje, przehandlowuje po kawałku Rosjanom i wieprzom. Ale muszę uważać z tą kredą z powodu policji, komunistów i Arabów. Zanim coś napiszę, mam się rozejrzeć dookoła, żeby mnie nie złapali. I wybrać jakiś naprawdę ciemny mur, żeby było widać białą kredę. Czy rozumiem? Tak? Naprawdę? Popatrz, popatrz, a czy pamiętam filmy o Ruchu Oporu, które widziałem w kinie? Otóż to, to jest właśnie stawianie oporu. Wczoraj zapytałem matkę, co znaczy rebeliant. To jest właśnie rebeliant. To Salan, Challe, Jouhaud, Zeller, André Choulans, mój ojciec. A począwszy od dzisiejszego poniedziałku, 24 kwietnia 1961 roku, także Émile Choulans. Jeśli oczywiście chcę.

– Chcesz?

Był wzruszony. Z wilgotnymi oczami zapytał jeszcze, czy będę żołnierzem tak jak on. Takim Salanem gimnazjalistą. Odparłem tak, być może. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przez całe życie ojciec i ja nie byliśmy sobie bliżsi. Czułem się szczęśliwy i dumny, że do niego należę.

Matka ubierała się w sypialni. W przedpokoju było pusto. Podobnie jak w naszym budynku, na naszej ulicy. W całym mieście byliśmy tylko ojciec i ja.

– Baczność!

Wyprężyłem się w rozpiętej górze od piżamy.

– Zapnij się.

Stałem przed nim boso, z rękami wzdłuż ciała.

– Na prawe kolano!

Zamierzałem położyć ręce na karku, jak wówczas, gdy dostawałem karę.

– Bez rąk – rozkazał ojciec.

Z tylnej kieszeni wyciągnął czerwony beret, który nosił w 1. Pułku Powietrznodesantowym Szaserów.

Już gdzieś ten beret widziałem. Zwinięty w schowku na rękawiczki w aucie, porzucony przy tylnej szybie. Pewnego dnia schował go w pudełku po butach i umieścił w szafie w sypialni. Przeszukałem ją. Pod amarantowym beretem znajdowała się odznaka przedstawiająca skrzydlatą dłoń, która trzyma miecz, były medale i pistolet. Leżał w starej zmatowiałej, odrapanej kaburze z brązowej skóry, zapinanej na pasek i mosiężny zaczep. Niczego nie tknąłem. Po raz pierwszy zobaczyłem broń.

Włożył beret. Był za mały, rozpruty z tyłu, miał rozdarty potnik.

On był generałem, a ja klęczałem u jego stóp.

– Émile’u Choulans, czy chcesz wstąpić do obozu Francji?

Spojrzałem na niego.

– Odpowiedz tak lub nie.

Powiedziałem tak. Najpierw oczami, potem skinieniem głowy.

– Liczy się słowo. Wypowiedz je!

– Tak.

Pisk myszy.

– Potrafisz zachować to w tajemnicy bez względu na okoliczności?

– Tak.

Wpatrywał się w sufit albo w niebo, sam nie wiem. Wyglądało to tak, jakby odmawiał modlitwę między jednym pytaniem a drugim. Zamknął oczy, rozpostarł ramiona. Położył mi dłonie na głowie. Szeptał coś do siebie. Znałem ten rytuał.

*

Ojciec był pastorem zielonoświątkowym. W dniu 20 maja 1957 roku w Clermont-Ferrand otrzymał pozwolenie na głoszenie kazań wydane przez duchownych Miracle Revival Fellowship. Pewnego dnia kazał oprawić swój opatrzony złotą pieczęcią dyplom, oznajmiający, że Bóg dał mu „prawo do modlitwy i nakładania rąk”, i powiesił go na ścianie w jadalni. Matka była katoliczką. On z niej kpił. Matka Boska, święci, relikwie, hymny, papież. Nie cierpiał wiary, którą mi przekazała.

– Biedna kobieta – mawiał.

On, ewangelik, charyzmatyczny krzyżowiec, uważał, że stoi o wiele wyżej od Jezusa. Sam Bóg do niego przemawiał. Ojciec i Bóg, bez nikogo, kto by tłumaczył. Na co mu kęs chleba bez drożdży, wspólne modlitwy albo klęczenie na ziemi? Zresztą to on mnie spowiadał. Nie pozwalał, bym wyznawał swoje grzechy księdzu. Zajmował się tym osobiście, po kryjomu, w salonie, zanim matka wróciła z pracy. Wkładał czarną togę pastora z białymi befkami i fioletową stułę z wyhaftowaną kulą ziemską i krzyżem.

Kazał mi klękać z rozpostartymi ramionami, z dłońmi skierowanymi ku górze. Przesuwał płomieniem świecy przed moimi opuszczonymi powiekami, po czym kładł mi ręce na głowie. Następnie prosił, bym trzymając razem z nim Biblię, wyznał mu złe uczynki, złe myśli. Po czym karał mnie dyscypliną.

Polecił, bym sam ją kupił za własne kieszonkowe na bazarze przy place Commer.

– Bóg pragnie, abyś pomógł mi naprawić twoje błędy.

Ofiarowując mu dyscyplinę, zgodziłem się zapłacić cenę za swoje grzechy.

Innym znów razem chciał uwolnić mnie od astmy. Nie podobał mu się mój oddech w czasie ataków. On również słyszał te dalekie głosy. Jęki, przerażające zawodzenia, które wydobywały się z mojej piersi.

– Mieszka w tobie diabeł – oznajmił.

Ukradł z kościoła świece i wodę święconą. Zanurzył w kropielnicy całą buteleczkę. Kazał mi uklęknąć w ciemności. Gardło mi się zacisnęło, oskrzela buntowały się przeciwko zapachowi topionego wosku. Chciałem zażyć syrop, ale mi nie pozwolił.

– Trzeba walczyć ze złem, a nie paktować z nim.

Polecił mi rozłożyć ramiona i oddychać głęboko otwartymi ustami. Nic nie wchodziło. Powietrze się nie przedostawało. W ciszy rozlegał się świst mojego utrudnionego oddechu. Astma przestała jęczeć, wrzeszczała ze strachu. Ojciec zamknął oczy. Zatkał mi dłońmi uszy.

– Diable, podstępny boże, słyszę chmarę twych sług!

Miałem głowę odchyloną do tyłu. Oddychałem z coraz większym trudem.

– Zawładnąłeś moim synem, aby uczynić z niego sługę Abaddona!

Uderzył mnie w uszy niczym cymbalista.

– Ale ja czuwam, upadły aniele! Zaś skargi twych demonów dodają mi sił.

Rozpłakałem się. Potrzebowałem syropu. Podwójne plaśnięcie w skronie.

– Opuść to ciało, Lucyferze!

Kolejny cios, który rozerwał mi uszy, jakby przez tunel znienacka przejechał pociąg. Poruszyłem się. Z ledwością. Pochyliłem głowę pod wpływem bólu.

– Bęcwał! – wykrzyknął ojciec.

Zdjął stułę, mówiąc, że wszystko zepsułem. W czasie egzorcyzmów nie wolno się poruszać, nie wolno mrugnąć powieką. Nadal klęczałem zgięty w scyzoryk. Rzęziłem. Gdy ojciec wyszedł z pokoju, napiłem się teofiliny prosto z butelki, wstrzymałem oddech, wypuściłem powietrze jak przy wynurzaniu się z wody. Powoli wszystko się otwierało. Schowałem buteleczkę do kieszeni, wróciłem do poprzedniej pozycji, złożyłem dłonie.

Ojciec wrócił.

– Wstawaj, gamoniu, to już na nic.

Otworzyłem usta i powoli nabrałem powietrza.

– Już mi lepiej – powiedziałem.

Wyglądał na zdziwionego.

– Zadziałało?

– Tak, tak myślę.

Popatrzył na mnie. Uśmiechnął się. Był dumny, niemal szczęśliwy. Ponownie nałożył stułę i otworzył Biblię. Zanim zaczął czytać, przybrał żołnierską minę.

– „I nic dziwnego; wszak i szatan przybiera postać anioła światłości. Nic więc nadzwyczajnego, jeśli i słudzy jego przybierają postać sług sprawiedliwości; lecz kres ich taki, jakie są ich uczynki”3. – Po czym wykrzyknął: – Bogu chwała przez Jezusa Chrystusa na wieczność. Alleluja!

– Alleluja – odparłem.

Miałem siedem lat.

Po roku posługi – woził czarną togę i fioletową stułę na tylnej półce w samochodzie – wszystko się skończyło. Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Zdjął dyplom ze ściany w salonie, zwinął, schował do szuflady. Więcej mnie nie spowiadał. Więcej nie protestował w kwestii syropu. Więcej nie odmawialiśmy modlitwy przed posiłkami. Nigdy więcej się nie modlił.

Dyscyplina pozostała jednak na swoim miejscu, zawieszona na żółtej rączce w kuchennej szafce na miotłę. I przydała się bez bożej pomocy.

*

– Nigdy nie będziesz mówił ani nie podasz nazwisk swoich dowódców!

Ojciec tkwił przede mną na rozstawionych nogach i w spadochroniarskim berecie na głowie. Ja nadal klęczałem. Moich dowódców? Jakich znowu dowódców? Byłem przerażony. Chciałem zostać w domu, a nie iść do więzienia, wrócić do klasy, pomagać matce gotować niedzielną zupę. Oczyma duszy ponownie ujrzałem śmierć Bary, małego dobosza w moim wieku, no, prawie w moim. Nie chciałem, żeby ktoś mnie skrzywdził.

Zabroniwszy matce kupować wodę z Évian, miasta zbrukanego przez porozumienie pokojowe z Algierią, ojciec rozkazał mi napluć na kartę do głosowania na „tak”, którą zabrał z kabiny wyborczej 8 stycznia, podczas referendum.

Tego dnia, idąc zagłosować przeciwko samostanowieniu, napisał na murach „Nie”. Wieczorem przegrał. Wrzeszczał przez okno, że Francja zdradziła Algierię. A także jego, André Choulansa. Wyszedł po zapadnięciu zmroku. Wrócił później z krwią na prochowcu khaki i z podrapanymi dłońmi.

Zalęknione spojrzenie matki, twarz ukryta w dłoniach. Jęknęła.

– Mój Boże, co z twoim płaszczem!

– Nie łam się, babo, to krew arabusa.

Pokręciła głową.

– Krew jest jak wino, trudno schodzi – oznajmiła po prostu.

Położył mi ręce na głowie, miał zamknięte oczy.

– Powtarzaj za mną: nigdy nie porzucę moich algierskich braci.

Powtórzyłem.

– Miasto stanie się polem bitwy.

Powtórzyłem.

Ważył moje słowa, brzmienie głosu. Wydawał się zadowolony.

– Na mocy władzy nadanej mi przez Salana, Challe’a, Jouhauda i Zellera mianuję cię żołnierzem Organizacji.

Nazwiska, które mi wcześniej podyktował.

– Nasze komando nazywa się Charles Martel.

Ścisnął mi głowę. Ból w szyi. Cofnął się.

– Wstań.

Bolały mnie nogi. Otworzył ramiona, uściskał mnie jak starego druha. Po czym odepchnął. Popatrzył na mnie. Podniósł dłoń. Nagłe uderzenie w policzek. Ot tak, bez powodu. Na znak szacunku. W geście miłości.

– To przedsmak tego, co czeka patriotów.

Następnie zasalutował niczym żołnierz, przytykając palce do skroni.

– Jazda, teraz się ubierz. Najbliższe dni będą ciężkie.

Wśliznąłem się w spodnie, w koszulę. Palił mnie policzek.

– Ted będzie z ciebie dumny – rzekł ojciec.