Strona główna » Obyczajowe i romanse » Babi Jar

Babi Jar

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65678-41-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Babi Jar

Babi Jar” Anatola Kuzniecowa to powieść-dokument. Zawiera autentyczną relację chłopca, przed którego oczyma przesuwają się wstrząsające obrazy z okupacji Kijowa i słynnego obozu zagłady w Babim Jarze. To jedna z najważniejszych książek rosyjskojęzycznych o wojnie. Autor w swoją narrację o okupowanym Kijowie włącza też relacje innych ludzi, w tym tych, którym w cudowny niemal sposób udało się uciec z tego miejsca zagłady. Pisze o skomplikowanych stosunkach rosyjsko-ukraińsko-niemieckich. O zafascynowaniu Ukraińców Niemcami i chęci współpracy z nimi. O bezwzględności Rosjan, którzy opuszczając Kijów pozostawili w budynkach centrum miasta miny, nie zważając na straty ludności cywilnej. Pisze też o antysemityzmie części Ukraińców. Kijów lat okupacji widziany oczami dwunastoletniego chłopca, który musiał codziennie zarabiać na swój chleb, uczestnicząc w zorganizowanym handlu drugiego obiegu organizowanym przez ludzi współpracujących nierzadko z okupantem niemieckim. Książka pod względem literackim nie ustępuje największym współczesnym pisarzom rosyjskim, takim jak Sołżenicyn czy Pasternak. To arcydzieło literatury rosyjskiej po raz pierwszy ukazuje się w Polsce bez cenzury.

Polecane książki

Opium i jego pochodne – morfina i heroina – zniszczyły, upodliły, zdeprawowały lub zabiły liczne jednostki, rodziny, społeczności, a nawet całe narody. Jednak w tym samym czasie wielu lekarzy twierdziło, że bez cudownych skutków, jakie opium wywierało na ich pacjentów, nie ...
(...) Zadaniem sztabowców 1. WA była pomoc dla sztabów dywizji w przygotowaniu uderzenia, ale ich obecność spowodowała chęć jak najlepszego zaprezentowania się podległych im dowódców, przez co start do tej misji odbył się bez zachowania elementarnych zasad zapewnienia tajemnicy. Jak wynika z dok...
Świat Atlantydy to ostatnia część Zagadki pochodzenia – trylogii, która stała się światowym bestsellerem. Opowieść o walkach w przestrzeni kosmicznej oraz odkrywaniu historii Atlantydy. Obowiązkowa pozycja dla czytelników, którzy interesują się nauką oraz fanów „Genu Atlantydzkiego”...
Poradnik do gry Might & Magic: Heroes VI odsłoni przed Wami wszystkie sekrety Przystani. Poza dokładną solucją, opisami jednostek i dostępnych w metropolii budowli, znajdziecie w nim porady dotyczące rozwoju bohaterów oraz opisy czarów i umiejętności.Might & Magic: Heroes VI - Przystań - por...
Opuszczony dom na końcu ulicy. Tajemnicza dziewczyna w oknie na piętrze. Podejrzany czarny samochód podążający za bohaterami. Kiedy Niki i Tesla Holt zostają wysłani na wakacje do swojego ekscentrycznego wujka, nieoczekiwanie odkrywają, że w okolicy roi się od sekretów. Co tam się dzieje? Aby ro...
„Spragniony byłem świata, jaki jej się przytrafił…”Kiedy się ma do czynienia z twórcą takim, jak Jarosław Wojciechowski, człowiek nigdy nie wie, gdzie go słowa artysty zaprowadzą. Czytanie jego utworów to, jak sam lubi mówić, „jazda na maksa”. Dokąd więc teraz Jarek nas zabrał?Fabuła utworu jest nie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anatolij Kuzniecow

ANATOLIJ KUZNIECOWBABI JAR

Powieść–dokument

Tłumaczenie z języka rosyjskiego  Piotr Tymiński

Redakcja i korekta  Andrzej Ryba

Projekt okładki  Piotr M. Rogalski

Skład oraz przygotowanie do druku  Piotr M. Rogalski

Wydano przy wsparciu Instytutu Tłumaczeń Literackich (Rosja) Издано при поддержке АНО «Институт перевода», Россия

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżoneCopyright © for Polish edition by Fundacja historia.pl

ISBN DRUK: 978-83-65678-35-5ISBN E-PUB: 978-83-65678-41-6 Wydanie IGdańsk 2018

Wydawca: Fundacja historia.pl 80-855 Gdańsk, Wały Piastowskie 1/1508 tel.: (+48) 509 750 116 

Do czytelników

PIERWOTNY rękopis tej książki przyniosłem do magazynu „Młodość” w 1965 roku. Natychmiast – można powiedzieć, z przerażeniem – oddano mi go i poradzono nikomu nie pokazywać, dopóki nie usunę „antysowietczyzn”, które wyłowili w tekście. Usunąłem istotne fragmenty z rozdziałów o Chreszczatyku, o wysadzeniu Ławry, o katastrofie z 1961 roku oraz inne – i oficjalnie przedstawiłem zmiękczoną wersję, w której zamysł książki był zatuszowany, ale wciąż jeszcze można się było go doszukać. W owym czasie w Związku Radzieckim nadal żywe było chruszczowowske „demaskowanie kultu Stalina”, wielu ludziom wydawało się, że zaczyna się poważna liberalizacja, a opublikowanie „Jednego dnia Iwana Denisowicza” A. Sołżenicyna rodziło nadzieję, że być może w końcu będzie możliwa prawdziwa literatura. Jednak zmiękczona wersja mojego „Babiego Jaru” ponownie wprawiła redaktorów w osłupienie. Rękopis rozchwytywano, wszyscy go czytali, z zachwytem wypowiadali się o nim w osobistych rozmowach, a oficjalnie wytaczali zabójczą krytykę i redakcja nie miała odwagi na publikację bez specjalnego pozwolenia. W radzieckiej mowie nazywa się to: „Musimy naradzić się z wyżej postawionymi towarzyszami”. Rękopis powędrował po instancjach – włącznie z Komitetem Centralnym Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, gdzie, jak mi powiedziano, przeczytał go (lecz bez szeregu rozdziałów), Susłow, i generalnie to on podjął decyzję. Decydującym dla „wyżej postawionych towarzyszy” okazał się zręczny argument redakcji, iż moja książka jakoby zadaje kłam znanemu wierszowi Jewtuszenki o Babim Jarze, który swego czasu wywołał dużą wrzawę i skandal. Nie, rzecz jasna, owego wspaniałego wiersza nie podważałem. Co więcej, Jewtuszenko, z którym przyjaźniłem się i uczyłem na jednej uczelni, wymyślił swój wiersz w dniu, kiedy to pewnego razu poszliśmy razem nad Babi Jar. Staliśmy nad stromą skarpą, ja opowiadałem skąd i jak gnali ludzi, jak potem strumień wymywał kości, jak walczono o pomnik, którego i tak dalej nie ma. „Nad Babim Jarem pomników nie ma…” – w zadumie powiedział Jewtuszenko, i potem poznałem ten pierwszy wers w jego wierszu. Nie przeciwstawiałem mu swojej książki, po prostu rozmiar powieści pozwalał na opowiedzenie o Babim Jarze w dużo szerszym wymiarze i we wszystkich jego aspektach. W niektórych zagranicznych wydaniach do mojej powieści zamiast wstępu wstawiano wiersz Jewtuszenki, co świadczy samo za siebie. Tak czy inaczej na publikację pozwolono, ale ponieważ w KC czytano książkę bez wielu rozdziałów, należało najpierw te rozdziały usunąć. Redaktor naczelny „Młodości” Borys Polewoj, sekretarz Leonid Żeleznow i wielu innych ludzi porobili tyle wykreśleń, zmian, uwag, że czasami spoza ich różnokolorowych poprawek nie było widać oryginalnego tekstu. Z wielkim trudem udało się zachować tytuł – stanowczo nalegali na jego zmianę („Żeby nie budził wspomnień o wierszu Jewtuszenki”) – ale starannie usunęli wszystkie krytyczne uwagi o Stalinie („Panuje opinia, że teraz nie pora”) i generalnie wszelką najmniejszą krytykę czegokolwiek sowieckiego („Powieść jest antyfaszystowska, krytykujcie więc wyłącznie reżim hitlerowski”). Prowadziło to dosłownie do anegdot. Na początku opowieści jest fragment, iż u Niemców działa ciągnęły ogromne kasztanowate konie-stępaki, w porównaniu z którymi koniki, na których cofała się Armia Czerwona, mogłyby uchodzić za źrebięta. Frazę natychmiast wykreślono. Utrzymywałem, iż na końcu książki opisuję, jak to Niemcy cofają się na naszych drobnych konikach, bowiem ich ciężkie konie pociągowe wyzdychały, nie wytrzymując trudów. Na to Borys Polewoj oponował: „Zanim czytelnik doczyta, zapomni o początku, a w pamięci zostanie mu tylko tyle, że Niemcy mieli konie lepsze, niż my”. Po zaciekłych sporach i ogólnych sądach fragment zostawili w łagodniejszej wersji, ale nie wiem, czy nie był to bodaj jedyny wyjątek. O porzuconym i zniszczonym czołgu pisałem na przykład: „Piękną zabawką dla wiejskich dzieciaków był ów czołg”. Wykreślili, smarując kartkę znakami zapytania i urąganiami: okazuje się, że w tej frazie tkwi straszliwe nawoływanie do buntu – pacyfizm. „Nie jesteśmy pozbawionymi kręgosłupa pacyfistami, nie możemy budzić u młodzieży podobnych nastrojów – braku szacunku do czołgów”. Albo, kiedy odważyłem się naśmiewać z bezużytecznych wojskowych furmanek, które, „o bogowie wojny, do jeżdżenia się nie nadają” – to już wykreślano z jakąś patologiczną nienawiścią jako jawną antysowietczyznę. I jak tu udowadniać, bronić choć jednego słowa – nie da się. Zrozumiałe jest samo przez się, że takie rozdziały jak „Ludożercy” czy „Płonęły książki” – przekreślano jednym machnięciem i nawet mowy o nich być nie mogło. W powieści występują trzy rozdziały pod takim samym tytułem „Płonęły książki” – najpierw książki płoną w 1937 roku podczas stalinowskich czystek, potem palone są w 1942 roku za Niemców i wreszcie w 1946 roku po wystąpieniu Żdanowa. Zostawiono wyłącznie środkowy rozdział, kiedy to książki płonęły za Niemców. Spierałem się jak szalony, udowadniałem, iż krytycznie opisywałem nadużycia kultu jednostki, które przecież osądzono. Oponowano, mówiąc mi tak: „Partia dostatecznie osądziła. I nie ma co więcej o tym pisać”. A kiedy nie było już argumentów, to przy szczelnie zamkniętych drzwiach mówiono mi: – Oni nam tego nie puszczą, jasne? – Jacy oni? – pytałem. – Dajcie mi z nimi pomówić, przecież dam radę ich przekonać. Istnieje jednak zasada: nigdy, w żadnych okolicznościach nie dopuszczać do kontaktu autora z zawodowym cenzorem. I jak bym się nie starał, ani razu nie udało mi się zobaczyć tajemniczych „ich” i nie znam ich imion. 

* * * 

Nie do poznania przerabiano zarówno wszystkie moje wcześniejsze prace, jak i dzieła pisarzy, których znałem. Staraliśmy się wzajemnie czytać swoje utwory w rękopisach, a nie te wydrukowane, ponieważ różnica była ogromna. Przed pisarzem w Związku Radzieckim zawsze stoi dylemat: albo w ogóle nie drukować, albo drukować to, na co pozwoli cenzura. Wielu uważa, że lepiej jest dotrzeć do czytelnika z czymkolwiek, niż z niczym. Ja też tak uważałem. Korespondowałem na ten temat z Sołżenicynem, opowiadałem, jak cenzura mnie przekręca i jak za każdym razem, bez względu na moje szalone sprzeciwy, dopina swego tak, że w świat wychodzą książki – wybryki natury, których sam zaczynam nienawidzić. Pisał, że na rozumne ustępstwa z cenzurą iść można, ale tak to trzeba robić, żeby nie przekroczyć pewnej granicy. Gdy ujrzałem, iż z „Babiego Jaru” wyrzuca się jedną czwartą szczególnie istotnego tekstu, a zamysł powieści staje od tego na głowie, oświadczyłem, że w takim razie druku odmawiam – i zażądałem rękopisu z powrotem. I oto tutaj wydarzyło się coś całkiem nieoczekiwanego. Rękopisu nie oddawali. Jakbym nie był już jego właścicielem. Pamiętacie oświadczenia Sołżenicyna, że nie ma żadnej kontroli nad swoimi rękopisami? Tak oto, przekazawszy rękopis redaktorom, nie mogłem go odzyskać. Doszło do dzikiej sceny w gabinecie Borysa Polewoja, gdzie zebrało się całe szefostwo redakcji. Żądałem rękopisu, zupełnie oszalałem, krzycząc: „To przecież moja praca, mój rękopis i, wreszcie, mój papier! Oddajcie, nie chcę drukować!” A Polewoj cynicznie, pastwiąc się nade mną, mówił: „Drukować czy nie drukować – to nie wasza decyzja. I rękopisu wam nikt nie odda, a wydrukujemy tak, jak uznamy za stosowne”. Potem mi wyjaśnili, że nie było to sobiepaństwem ani zbiegiem okoliczności. W moim przypadku rękopis otrzymał „zielone światło” z samego KC i teraz nie można go już było nie opublikować. A ocenzuruje go Komitet Centralny, więc rękopis znowu jest potrzebny – celem przejrzenia „w innym miejscu”. Jednakże wtedy, w gabinecie Polewoja, nie panując nad sobą, rozpętałem drakę, wyszarpałem rękopis, wybiegłem na ulicę Worowskiego, rwałem, napychałem strzępami kosze na śmieci do samego placu Arbatskiego, przeklinając dzień, w którym zacząłem pisać. Później wyjaśniło się, że w „Młodości” został drugi egzemplarz, a może i kilka, włączając te, które przedrukowywano dla KC. Redakcja zadzwoniła do mnie do domu i poinformowała, że cała korekta jest już zrobiona, nowy tekst wydrukowano od nowa i lepiej żebym na niego nie patrzył, bo szkoda psuć nerwy. Wychodząc mi naprzeciw, Borys Polewoj zgodził się dopisać na pierwszej stronie: „Powieść drukowana jest w skrócie”. Napisałem na to list, że podam ich do sądu. Ale, pomyślawszy, pojąłem, że sąd wynajdzie sposób, jak mi odmówić i wszyscy będą przy tym opowiadać: „Czego wy chcecie, przecież redakcja sama oświadcza, że publikuje powieść w skrócie”. To ostatnie jakoś i mnie przekonywało, przypominając o zasadzie „lepszy rydz niż nic”. I być może ludzie, zobaczywszy uwagę, zrobią się czujni, będą szukać znaczenia między wierszami… Przerobiony beze mnie rękopis poszedł do składu, przysłali mi szpalty, zacząłem je czytać i pociemniało mi w oczach – w dosłownym tego słowa znaczeniu, pamiętam dokładnie. Nie wiedziałem jeszcze, że to i tak nie wszystko. Potem szpalty w dalszym ciągu wycinali i przekładali, co odkryłem dopiero wtedy, kiedy kupiłem w kiosku magazyn. Na dole widniała ledwie widoczna, nic niemówiąca uwaga „Wersja czasopismowa” zamiast obiecanej „Drukowane w skrócie”…

* * *

W owym czasie miałem umowę na wydanie powieści jako oddzielnej książki – z wydawnictwem „Młoda Gwardia”. Pozostawała jeszcze nadzieja, że coś uda się odtworzyć: przecież „pełna” książka powinna różnić się czymś od wersji czasopismowej. Od razu wyjaśniło się, że wydawnictwo słyszeć nawet nie chce o uzupełnieniach, zgoła przeciwnie, wymaga wręcz skrótów. Tutaj zaczęła się historia, możliwa tylko w Związku Radzieckim. Magazyn „Młodość” trafił za granicę. I od razu w wielu krajach wzięto się za tłumaczenie powieści. Sypnęły się do mnie pełne niedowierzania listy tłumaczy: nie rozumieli wielu ustępów. Dla przykładu, w rozdziale „Zawód – podpalacze” nie ostało się podpalaczy ani nawet aluzji, wręcz nie ma takiego słowa, zostawiono zaś parę ustępów o tym, jak bohater czyta Puszkina. Albo: wycięto młodziana z harmoszką, w środku ogólnego odwrotu obojętnie grającego poleczkę, lecz powtórna wzmianka o nim przez niedopatrzenie ocalała i jest zupełnie niezrozumiała bez pierwszej. Pomstowania dziadka Semeryka pod adresem władzy radzieckiej, kiedy to nazywa jej porządki „czczą gadaniną”, są wycięte – i w innym miejscu niezrozumiałe jest, o jakiej „gadaninie” dziadek raz jeszcze mówi. I tak dalej. Przede wszystkim jednak tłumacze zamawiali pełen tekst, w odróżnieniu od wersji czasopismowej, naiwnie przyjmując dopisek „Młodości” na poważnie i w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wysyłali zapytania oficjalnie przez „Międzynarodową Książkę”. Ani ja, ani „Międzynarodowa książka” nie wiedzieliśmy, co im odpowiedzieć. W końcu, gdzieś tam na wierchuszce podjęto decyzję o ponownym odwołaniu się do rękopisu. Z trudem udało się wyciągnąć trzydzieści stron maszynopisu, które bez kontekstu wyglądały nieszkodliwie, i po wielkich kłopotach, przy wsparciu zagranicznej komisji Związku Pisarzy, „Międzynarodowa Książka” wymęczyła pieczątki cenzury na każdej ze stronic – wyłącznie dla wykazania cudzoziemcom, że pełen tekst jest. Ale dopóki owe stronice koczowały po rozmaitych instancjach z całą ich biurokracją, zagraniczne tłumaczenia powychodziły i strony ze stemplami cenzury się spóźniły. Wtedy odniosłem je do „Młodej Gwardii”; były to rozdziały „Zawód – podpalacze”, „Okruchy imperium”, „Milion rubli” (ale i tak mocno poobcinane) i jeszcze trochę urywków z drugich rozdziałów. Przekonywałem: „Zaakceptowano nawet dla zagranicy”, oni zaś protestowali: „Na zagranicę może i pozwolono, ale to jeszcze nie znaczy, że pozwolono na Związek Radziecki”. Potem zdecydowali, że wstawią, ale pod warunkiem, że i ja zmiękczę treść w innych miejscach i dopiszę „dla równowagi” powściągliwe ideowo akapity, których treść redaktorzy dosłownie mi dyktowali. Żeby ratować książkę jako całość, dopisywałem. Czasami czytasz dobrą książkę radzieckiego pisarza i nagle natykasz się na miejsca tak pozbawione smaku, tak „ideowe”, że masz ochotę splunąć. Autor je dopisywał, doskonale wiedząc, że spowodują one zdumienie i pogardę czytelnika, lecz nie wszyscy czytelnicy zdawali sobie sprawę, że tylko za taką cenę praca mogła wyjść w świat. Szczególnie jaskrawo przejawia się to w tomikach wierszy. Powinny zaczynać się dyżurno-ideowymi utworami poetyckimi, którymi autor zapracowuje sobie na prawo zamieszczenia dalej autentycznej już poezji. Dlatego wielu czytelników zaczyna czytać zbiory wierszy od końca, czyli od lepszej strony. Zawsze musiałem wojować o każdą frazę, targować się, dopisywać ideowy bełkot. W Związku Radzieckim, z jego jezuickim rynkiem wydawniczym, wszystko jest pokręcone, trudne, dowolna książka obrasta warstwami i zieje dziurami po cenzurze. Wydajesz w czasopiśmie co tam ci się uda, potem w oddzielnej książce po cichutku coś tam dodasz, a przy wznowieniu jeszcze ociupinkę, ale raptem zmienia się sytuacja i to, co lekko przechodziło kiedyś, dziś już pachnie strasznym buntem – i na odwrót. Rękopisy funkcjonowały u mnie zawsze przynajmniej w dwóch wariantach: główny – tylko dla siebie, głęboko ukryty, do druku zaś dostarczałem wygładzony. Sytuacja w Związku Radzieckim zmieniła się akurat w czasie wydania „Babiego Jaru” w formie oddzielnej książki. Kompetentni ludzie mówili mi, że z książką mi się udało, jeszcze miesiąc-dwa i by nie wyszła. Książka nagle wywołała gniew w KC Komsomołu, a następnie w KC KPZR. Publikację „Babiego Jaru” uznano ogólnie za błąd, wznowienia zabroniono, w bibliotekach przestano książkę wypożyczać; zaczynała się nowa fala państwowego antysemityzmu.

* * *

Główny rękopis pozostawał jednak w moim posiadaniu. Dalej nad nim pracowałem, ale już, że tak powiem, „dla siebie i dla prawdy” Wstawiłem z powrotem przerobione i ulepszone kawałki o Chreszczatyku, Ławrze, katastrofie, dodawałem nowe fakty, przy czym tym razem o cenzurze już nie myślałem i rękopis zrobił się taki, że w domu go nie trzymałem. W czasie wyjazdów robiono u mnie przeszukania, a kiedyś spalił się mój gabinet, podpalony nie wiadomo przez kogo. Ważniejsze rękopisy miałem przeniesione na klisze, które w żelaznej puszcze zakopane były niedaleko od domu, zaś same rękopisy zaryłem w szklanych słojach w lesie pod Tułą, gdzie, mam nadzieję, leżą i teraz. Latem 1969 roku uciekłem ze Związku Radzieckiego, zabrawszy ze sobą klisze, w tym i te z pełnym „Babim Jarem”. I oto go wydaję, jako pierwszą swoją książkę bez żadnej politycznej cenzury i proszę tylko niniejszy tekst „Babiego Jaru” uważać za prawdziwy. Zebrano tu w całość i wydano zarówno to, co wyrzuciła cenzura, jak i to, co pisało się w okresie późniejszym po publikacji, włączając końcowy szlif stylistyczny. I w końcu mamy to, co faktycznie napisałem. Jednakże najistotniejsze różnice zdecydowałem się zachować, i oto, dlaczego. Czytelnikom, którzy są tym zainteresowani, mogą one dać wyobrażenie o warunkach, w jakich drukuje się książki w Związku Radzieckim. Jeszcze raz podkreślam: mój przykład nie jest wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, jest najbardziej zwykły i typowy. Czytając książkę radzieckiego autora, zawsze bierzcie poprawkę na cenzurę, szukajcie myśli między wierszami. I dalej: okaleczony cenzurą tekst „Babiego Jaru” drukowany był w milionach egzemplarzy. Ludziom, którzy go czytali, a chcieliby znać pełen tekst, wystarczy przeczytanie w tym wydaniu tego, co opublikowane jest po raz pierwszy. Tym bardziej, iż w wydzielonych tekstach zawarty jest główny zamysł książki, dla którego w ogóle została napisana. Muszę powiedzieć, że wydzielenie tekstów nie było tak prostą sprawą. Zaliczać do nich, jako wycięte, to, co sam skróciłem po tym, jak zwrócono mi pierwszy rękopis z zaznaczoną „antysowietczyzną” i radą, abym nikomu go nie pokazywał? Najwyraźniej nie. To była samocenzura, wymuszona, ale samocenzura. Potem owe fragmenty przerobiłem i odtworzyłem, ale to już moja robota, a prawdziwa cenzura ich nie widziała. I dalej, z jakim testem porównywać? Nakład „Młodości” to dwa miliony egzemplarzy, nakład „Młodej Gwardii” – sto pięćdziesiąt tysięcy, czyli większości czytelników znany jest tekst „Młodości”. Trzydzieści stron maszynopisu cenzura dodała z przymusu, wyłącznie dzięki zagranicznym zapytaniom, wznowienia zabroniono, a co najważniejsze, wszelkie przekłady na inne języki robione były tylko z „Młodości”. I ten właśnie tekst przyjmuję za przykład ocenzurowanego wydania. Kolejna komplikacja. Przy ocenzurowanych skrótach dla logiki wymagane były słowa wiążące, gramatyczna przebudowa zdań, co też robiła redakcja, a dodatkowo parę szczególnie nienawistnych mi słów dopisał Borys Polewoj. Odtwarzając tekst, usuwam te korekty, a przy okazji tu i tam robię poprawki stylistyczne tekstu „Młodości”. Tak więc, jeśli ktoś z magazynem w ręku zacznie litera po literze porównywać tekst, to znajdzie gdzieniegdzie drobne rozbieżności, zupełnie niewpływające jednak na myśl przewodnią. Według mnie, wyliczanie ich byłoby zbytnio kłopotliwe. Główne zadanie, jakie sobie postawiłem, to pokazanie naprawdę poważnych i kluczowych ingerencji cenzury.1

* * *

Podział w niniejszym wydaniu wygląda następująco: Zwykła czcionka – to tekst, który został opublikowany przez magazyn „Młodość” w 1966 roku. Kursywa – wszystko, co wówczas wycięła cenzura.Nawiasy [ ] – uzupełnienia, pochodzące z lat 1967–1969

Autor Londyn, 1970

1 Trudność w wydzieleniu ocenzurowanego tekstu, o której wspomina autor, nieuchronnie spowodowała sytuację, gdzie wiele drobnych, acz istotnych różnic pomiędzy wersją ocenzurowaną i pełną umknie uwadze czytelnika, albowiem nie są wydzielone kursywą. Już na pierwszej stronie książki mamy tego przykład: Wersja ocenzurowana: „Zobaczyłem, że nasi odchodzą, i zrozumiałem, że to koniec”. Wersja oryginalna: „Zobaczyłem, jak uciekają, i zrozumiałem, że to koniec”. Takich różnic, poza wydzielonymi przez autora, jest w tekście więcej (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ WSTĘPNY – POPIÓŁWSZYSTKO w tej książce jest prawdą. Kiedy opowiadałem epizody tej historii różnym ludziom, wszyscy jednym głosem twierdzili, że powinienem napisać książkę. [Ale ja piszę ją od dawna. Pierwsza wersja, można powiedzieć, została napisana, kiedy miałem czternaście lat. W grubym, domowym sposobem wykonanym zeszycie, ja, w owym czasie głodny, niespokojny chłopaczyna, na gorąco zapisałem wszystko, co widziałem, słyszałem i wiedziałem o Babim Jarze. Pojęcia nie miałem, po co to robię, ale wydawało mi się, że tak trzeba. Żeby niczego nie zapomnieć. Ów zeszyt nazywał się „Babi Jar” i skrywałem go przed wzrokiem postronnych oczu. Po wojnie w Związku Radzieckim rozszalał się antysemityzm: kampania przeciwko tak zwanemu „kosmopolityzmowi”, aresztowania żydowskich lekarzy-„trucicieli”, a nazwa „Babi Jar” stał się niemalże zakazana. Któregoś razu mój zeszyt znalazła w czasie robienia porządków matka, płakała nad nim i poradziła, aby go zachować. To ona pierwsza powiedziała, że kiedyś powinienem napisać książkę.] Im dłużej żyłem na świecie, tym bardziej upewniałem się, że mam obowiązek to uczynić. Wielokrotnie brałem się za pisanie zwykłej dokumentalnej opowieści, nie mając jednak żadnej nadziei, że będzie opublikowana. Poza tym, ze mną samym wydarzyła się dziwna rzecz. Starałem się pisać zwykłą powieść zgodnie z zasadami realizmu socjalistycznego – jedynego, jaki znałem, jakiego uczyłem się w szkolnej ławie i dalej przez całe życie. Lecz prawda życia, przeobrażając się w „prawdę artystyczną”, z jakiejś przyczyny gasła w oczach, stawała się banalna, wymuskana, kłamliwa i, na koniec, podła. [Realizm socjalistyczny nakazuje pisać nie tyle tak, jak było, ale tak, jak powinno być, lub przynajmniej mogło być. Kłamliwy i podły to sposób, który w konsekwencji zagubił wielką niegdyś rosyjską literaturę. Odcinam się od niego na zawsze.] Piszę tę książkę, nie myśląc więcej ani o żadnych metodach, [ani o żadnych władzach, granicach, cenzurach czy uprzedzeniach narodowościowych.] Piszę tak, jakbym dosłownie pod przysięgą składał zeznanie przed najwyższym sądem na sprawiedliwym procesie – i odpowiadam za każde swoje słowo. W tej książce opowiedziana jest tylko prawda – TAK, JAK BYŁO. [Ja, Anatolij Wasiliewicz Kuzniecow, autor tej książki, urodziłem się 18 sierpnia 1929 roku w Kijowie. Moja matka jest Ukrainką, ojciec – Rosjaninem. W dowodzie tożsamości miałem wpisaną narodowość „rosyjską”.] Wyrosłem na przedmieściu Kijowa, Kurzeniewce, niedaleko od dużego parowu, którego nazwa była w owym czasie znana wyłącznie miejscowym mieszkańcom: Babi Jar. Jak i inne okolice Kurzeniewki, wąwóz był miejscem naszych zabaw, miejscem, jak to się mówi, mojego dzieciństwa. Potem, od razu w jeden dzień, stał się bardzo znany. Przez ponad dwa lata był strefą zakazaną, z drutem kolczastym pod wysokim napięciem, z obozem koncentracyjnym i z tablicami, na których było napisane, że do każdego, kto się zbliży, będzie otwierany ogień. Któregoś razu byłem tam nawet, w kancelarii obozu co prawda, nie w samym wąwozie, bowiem inaczej bym tej książki nie pisał. Co jakiś czas słyszeliśmy tylko serie karabinów maszynowych: ta-ta-ta, ta-ta…Słyszałem je dzień po dniu przez dwa lata i dzisiaj wciąż mam je w uszach. Na koniec nad parowem podniósł się ciężki, tłusty dym. I niósł się stamtąd przez trzy tygodnie. Ma się rozumieć, kiedy wszystko się skończyło, wraz z przyjacielem, choć baliśmy się min, poszliśmy popatrzeć, co też tam zostało. To był ogromny, można wręcz powiedzieć monumentalny jar – głęboki i szeroki, jak górski wąwóz. Na jednym jego krańcu krzykniesz – na drugim ledwie dosłyszą. Znajdował się między trzema kijowskimi dzielnicami: Łukjanówką, Kurzeniewką i Syrcem, otoczony cmentarzami, zagajnikami i ogrodami. Na dnie zawsze płynął bardzo miły, czysty strumyczek. Zbocza – strome, urwiste, czasami wręcz pionowe. W Babim Jarze często zdarzały się osunięcia ziemi. Zresztą, w tych miejscach było to zwykłą rzeczą. Prawy brzeg Dniepru cały jest pocięty takimi jarami, główna ulica Kijowa, Chreszczatyk, powstała z Chreszczatowego Jaru, jest Repjachowy Jar, Syrecki Jar i inne, wiele ich tam. Szliśmy i zobaczyliśmy, jak z jednej strony wąwozu na drugą przechodził oberwany starzec z torbą. Z tego, jak pewnie szedł, zrozumieliśmy, że gdzieś tu pomieszkuje i chodzi tędy nie pierwszy raz.– Dziadku – zapytałem – a Żydów to tutaj rozstrzeliwali, czy dalej? Dziad zatrzymał się, obejrzał mnie od stóp do głów i powiedział:– A ilu tutaj Rosjan zabito, a Ukraińców, a wszystkich narodów? I poszedł. Znaliśmy ten strumyk jak własne pięć palców, jako dzieciaki przegradzaliśmy go maleńkimi jazami – „gatkami”, i kapaliśmy się. Był w nim ładny, gruboziarnisty piasek, ale teraz z jakiegoś powodu cały był usiany białymi kamyczkami. Schyliłem się i podniosłem jeden, aby go obejrzeć. To był opalony kawałek kości, wielkości paznokcia, z jednej strony biały, z drugiej – czarny. Strumyk wymywał je skądś i unosił. I z tego wywnioskowaliśmy, że Żydów, Rosjan, Ukraińców i ludzi innych narodowości rozstrzeliwali wyżej. I szliśmy po tych kosteczkach tak długo, aż doszliśmy do samego początku jaru i tam strumyk zniknął; rodził się tutaj z wielu źródełek, sączących się spod warstw piasku i stąd wymywał kości. Parów robił się tutaj wąski, rozdzielał się na kilka odnóg i w jednym miejscu piasek stawał się szary. Nagle zrozumieliśmy, że idziemy po ludzkim popiele. Zaraz obok, rozmyte deszczami, osunęło się złoże piasku, a spod niego wyglądał ociosany granitowy występ i warstwa węgla. Grubość tej warstwy węgla wynosiła jakieś ćwierć metra. Na zboczu pasły się kozy, a trzech chłopaczków-pastuchów, w wieku jakichś ośmiu lat, zawzięcie tłukło młotkami węgiel i kruszyło go na granitowym zrębie. Podeszliśmy. Węgiel był gruboziarnisty, o burym odcieniu, mniej więcej taki, jakby popiół z parowozu zmieszać z klejem stolarskim.– Co robicie? – zapytałem.– A to! – Jeden z nich wyciągnął z kieszeni garść czegoś błyszczącego i brudnego i podrzucił na dłoni. Były to na wpół roztopione złote obrączki, kolczyki, zęby. Wydobywali złoto. Pochodziliśmy wokół, znaleźliśmy dużo całych kości, świeżą, jeszcze wilgotną czaszkę i znowu kawałki czarnego popiołu wśród szarych piasków. Podniosłem jeden z kawałków, na wagę ze dwa kilogramy, zabrałem ze sobą i zachowałem. To popiół wielu ludzi, zmieszało się w nim wszystko. To, można powiedzieć, popiół międzynarodowy. Wtedy postanowiłem, że trzeba to wszystko spisać, od samego początku, jak to było naprawdę, niczego nie pomijając i niczego nie wymyślając. I oto robię to, ponieważ wiem, że mam obowiązek to uczynić, albowiem, jak mówiono w „Dylu Sowizdrzale”, popiół Claasa stuka w moje serce. Tym sposobem, słowo „dokument”, umieszczone w podtytule tej opowieści, oznacza, iż opisuję tu wyłącznie prawdziwe zdarzenia i dokumenty, a żadnego literackiego domysłu, czyli tego, jak to „mogło być” albo „powinno być”, tutaj nie ma. CZĘŚĆ PIERWSZASKOŃCZYŁA SIĘ SOWIECKA WŁADZA

Radzieckie Biuro informacyjneObwieszczenie wieczorne21 września 1941 rokuW dniu 21 września nasze wojska prowadziły boje z przeciwnikiem na całym froncie. Po wielodniowych, zaciętych walkach nasze wojska opuściły Kijów.2

Zobaczyłem, jak uciekają, i zrozumiałem, że to koniec. Czerwonoarmiści – w swych ochronnych, wypłowiałych mundurach, jedni ze zrolowanymi szynelami, inni już w ogóle bez broni – od czasu do czasu przebiegali przez podwórza, warzywniki, przeskakiwali przez płoty. Mówiono potem, że wbiegali do domów, upraszali, żeby im dać cywilne ubrania, i baby dawały im naprędce jakieś szmaty, oni się przebierali z nadzieją na ukrycie, a kobiety topiły w dołach na odpadki niepotrzebną broń i wojskowe bluzy z medalami. Zrobiło się bardzo cicho. Przez wiele dni trwały boje, grzmiała kanonada, wyły syreny, bombardowania szły jedne za drugim, nocami cały horyzont rozświetlał się błyskami i łunami, my spaliśmy na tobołkach w okopie, ziemia trzęsła się i sypała się nam na głowy.

—2 „Prawda”, 22 września 1941 roku. Kijów oddano 19 września, a nie 21 września, jak obwieszczono w komunikacie (przyp. aut.).

I oto zrobiło się cicho – tą ciszą straszniejszą niż każda kanonada. I nie wiadomo już było, gdzie my jesteśmy: jeszcze pod Stalinem, już pod Hitlerem, czy gdzieś na wąskiej przestrzeni pośrodku? Z nasypu kolejowego blisko i wyraźnie wymiótł serią karabin maszynowy. Ze starego wiązu nad okopem posypały się drobne gałązki i liście. Wpadłem do jamy, gdzie dziadek syknął na mnie i dał po uchu. Nasz okop, wyryty w ogrodzie, był typowym schronem przeciwlotniczym owych czasów – „szczeliną” w kształcie litery „T”, głęboką na dwa metry i szeroką na siedemdziesiąt centymetrów. Takimi szczelinami były zryte podwórza, skwery i ulice, a sowieckie radio wzywało do ich kopania i objaśniało, jak to robić. Lecz my z dziadkiem pracowaliśmy przez kilka dni nad usprawnieniem schronu. Ziemne ściany wyłożyliśmy deskami, podłogę pokryliśmy kawałkami cegieł, a od góry zrobiliśmy nakrycie. Rzecz jasna nie mieliśmy belek, żeby zrobić trzy warstwy, ale ułożyliśmy z wierzchu półtorametrowe deski i na to nawaliliśmy całe drewno, jakie tylko znaleźliśmy w szopie. Dziadek rozumował tak: jeśli na okop spadnie bomba, to ona, znaczy się, grzmotnie w te szczapy, polana rozlecą się niczym bilardowe kule, a nas wybuch nie dosięgnie: gdzież on tam, podlec, zniszczy taką twierdzę! Dla wzmocnienia narzuciliśmy jeszcze na polana ziemię, zamaskowaliśmy darniną, tak, że wyszedł z tego imponujący i łatwo rzucający się w oczy pagórek, pod którym, jeśli opuściło się luk wejściowy, było głucho i ciemno niczym w grobie. Szczęście nasze, że w pobliżu nic nie wybuchło i nie trafił nawet porządny odłamek, bo całe to drewno zwaliłoby się nam na głowy. Ale wtedy nie mieliśmy jeszcze o tym pojęcia, byliśmy dumni z dzieła swoich rąk i przekonani, że siedzimy tam wspaniale zabezpieczeni. Wcześniej, dopóki nie mieliśmy takiego dobrego schronu przeciwlotniczego, przed bombami chowaliśmy się z dziadkiem i babcią pod łóżkiem. Łózko było staroświeckie, porządne, z blachą w nogach i u wezgłowia, gdzie olejną farbą były wymalowane obrazki: młyny, jeziora z łabędziami i zamki. Główkowaliśmy tak: jeśli bomba upadnie, to przebije dach, sufit, podskoczy na sprężynowym materacu z pierzyną, rozerwie się, a pierzyna, no i jeszcze dwie watowane kołdry, odłamków, ma się rozumieć, nie przepuszczą. Aby nie leżeć na gołej podłodze, babka rozścieliła pod łóżkiem kołdrę, położyła poduszki i wyszło bardzo przytulnie. Kiedy zaczynała się kanonada i szyby dzwoniły od wycia bombowców, dziadek rzucał się pod łózko pierwszy. Wtaczał się jak najdalej i przyciskał do ściany. Za nim na łeb na szyję turlałem się ja i przywierałem do niego. A babka, wiecznie mitrężąca przy piecu, chwytała kota Tita, kładła się z brzegu, nakrywała nas wszystkich sobą i tak zasypialiśmy. Dziadek szeptał modlitwy i wymyślał pod moim adresem: 

– Ale harmider, czego się wiercisz, jakby ci robal w brzuchu siedział?Zakończywszy budowę naszego potężnego okopu, zaczęliśmy biegać do niego w tej samej kolejności, tyle, że babka zawsze biegła z poduszkami i kołdrą (w okopie ich nie zostawiała, żeby nie zawilgotniały). Kot Tit przywykł do wojny; od razu przy pierwszych wystrzałach, zadarłszy ogon, wielkimi susami gnał w kierunku klapy do okopu i z udręką w oczach miauczał, aby go ściągnąć na dół. To dlatego, że po stromej drabinie mógł tylko wyłazić, a schodzić się nie nauczył. Do tej pory nie wiem, co to za słowo – harmider. Dziadek umarł, a ja zapomniałem go zapytać. A robal ciekawości męczył mnie od zawsze. Wysuwałem się, aby popatrzeć na samoloty i zobaczyć na nich budzące strach krzyże, próbowałem dojrzeć, jak rozrywają się bomby. Ale oto, kiedy uciekli czerwonoarmiści i stało się jasne, że to koniec, strasznie mi było na to patrzeć, po prostu naprawdę strasznie. W okopie paliła się naftowa lampa, czuć było kopeć. Matka (do tej pory dniami i nocami dyżurowała w swojej szkole) siedziała na taboreciku z przerażeniem w oczach. Dziadek jadł – zawsze jadł, kiedy się denerwował. Jego siwa broda, podzielona na dwa kliny, gwałtownie się poruszała, ponieważ za sprawą sztucznych szczęk dziadek nie żuł, a „gliamał”, jak mówiła babka, i okruchy sypały mu się na brodę. Babcia modliła się ledwie dosłyszalnym głosem, żegnając się przed ikoną Matki Boskiej, którą tu przyniosła. Sam przybijałem do deski gwoździk, żeby ją zawiesić; podobała mi się ta ikona, ze wszystkich babcinych ikon ta była moją ulubioną. A w ścianach za deskami coś cichutko szurało, wierciło się: tam żyły swoim własnym życiem, absolutnie obojętne wobec wojny, żuki, robale i pracowite mrówki. W końcu ziemia przestała się trząść i sypać z sufitu. I w tej strasznej ciszy wydawało się, że za chwilę wydarzy się coś jeszcze straszniejszego, że nastąpi jakiś niepojęty wybuch. Siedziałem, ledwie dysząc i czekałem tego wybuchu… Nagle rozległ się głuchy tupot, klapa się podniosła i sąsiadka elena Pawłowna, rozgorączkowana, niepodobna do siebie, zakrzyknęła w radosnym zdumieniu, z triumfem:

– Czego wy siedzicie? Niemcy przyszli! Skończyła się sowiecka władza!Miałem dwanaście lat. Wiele rzeczy w moim życiu działo się pierwszy raz. Niemcy też przyszli po raz pierwszy. Wyleciałem przed wszystkimi z okopu, zmrużyłem oczy od jasnego światła i zauważyłem, że świat stał się jakiś inny – jak ładna pogoda po sztormie – choć z wierzchu wszystko jakby zostawało po staremu. elena Pawłowna, gubiąc oddech, machała rękami, mówiła rzewnie, radośnie: – Młodziutki, taki młodziuteńki stoi!.. Toż mam okna na ulicę. Samochód pojechał, a on, młodziuteńki, piękniutki, stoi!.. Natychmiast rzuciłem się przez podwórze, zafrunąłem na płot. Przy ogrodzeniu skweru na naszym Pietropawłowskim placu stała niziutka, drapieżna, długonosa armata na grubych napompowanych oponach. Obok niej – faktycznie młodziutki, jasnowłosy, różowolicy niemiecki żołnierzyk w niespotykanie czystym i ładnie na nim leżącym szarozielonym mundurze. Trzymał karabin przewieszony przez ramię, zauważył, że na niego patrzę i wyprężył się dumnie. Bardzo się pięknie wyprężył, pokazał fason. 

Miałem przyjaciela nad życie, starszego ode mnie o trzy lata, Bolka Kamińskiego, jeszcze o nim opowiem. ewakuowali go razem ze szkołą przyzakładową. No i ten chłopaczek był bardzo podobny do mojego przyjaciela Bolka. Zrozumcie, wszystkiego oczekiwałem: że Niemcy to straszne giganty, że niby wszyscy jak jeden mąż na czołgach, w maskach przeciwgazowych i rogatych hełmach i zdumiało mnie, że ten oto chłopaczek jest taki zwyczajny, że nic w nim niezwykłego, zupełnie jak u naszego Bolka. Zadał szyku, oho! Też bym zadał, jakbym miał taką armatę. W tej samej chwili rozległ się ten sam niesamowity wybuch, na który tak czekałem. Tchu mi zabrakło, uderzyłem się podbródkiem w płot, o mały włos nie spadłem. A żołnierzyk płochliwie przykucnął, skulił się, strachliwie przywierając do armaty. Ale trzeba mu oddać sprawiedliwość: zaraz się otrząsnął, sam wstał i zaczął patrzeć gdzieś tam ponad moją głową. Odwróciłem się i dostrzegłem, jak na błękitnym niebie, ponad czubkami drzew, opadają, wirują i szybują kawałki desek. – ech, no i wysadzili most, dziady przeklęte! e! – powiedział dziadek, podchodząc do parkanu i wysuwając nos, żeby też popatrzeć na pierwszego Niemca. – Fiu-fiu, nie ma co!… I gdzie tam Stalinowiz nimi wojować, daj Boże zdrowie. To przecie armia! To nie nasze nieszczęsne, bose głodomory! Popatrz no tylko, jak on jest ubrany! Faktycznie, żołnierzyk był odziany wspaniale. Na karykaturach w gazetach i w sowieckich filmach kinowych Niemców przedstawiano jako oberwanych włóczęgów i bandytów, a radzieccy żołnierze byli zawsze piękni, porządni, z różowymi policzkami. Wzbijając kurz, pędem podjechał kanciasty, kwadratowy i drapieżny samochód, zgrabnie zakręcił (my z dziadkiem patrzyliśmy chciwie), i tacy właśnie rumiani, zwinni jak kuglarze, młodzi niemieccy chłopcy, w oka mgnieniu podczepili armatę, powskakiwali na podnóżki i wisząc po obu stronach samochodu, dziarsko popędzili w stronę Padołu. – Taak… – powiedział wstrząśnięty dziadek i zamaszyście się przeżegnał. – Bogu niech będą dzięki, skończyła się ta dziadowska władza, a ja już myślałem, że nie dożyję… Leć no od razu, pomagaj nosić rzeczy do chałupy, w jamie wszystko zawilgotniało. Teraz sobie pożyjemy. Niezbyt chętnie powlokłem się do okopu. Tam mama podawała z ciemnej dziury tobołki, walizy, stołki, babka odbierała i składała na kupę, a ja zacząłem nosić. Ileż to razy w ostatnim czasie żeśmy to zajęcie powtarzali: do okopu, z okopu, na dół, do góry. Żeby bodaj było co porządnego do chowania, a to przecież same łachy, jakiś kożuch z carskich czasów, połatany, zżarty przez mole, sprane gacie, poduszki… Ogólnie rzecz biorąc, zajęcie nie dla mężczyzny. Zza płotu wyjrzała głowa drugiego mojego przyjaciela na śmierć i życie – Szurki Macy. Wybałuszając oczy, zakrzyknął: – Po linii tramwajowej Niemcy idą! Lecimy! A mnie jakby wicher porwał.

* * *

Cała ulica Kiryłowska (za władzy sowieckiej nazywała się Frunzego, ale nazwa się nie przyjęła), była, jak okiem sięgnąć w obie strony, zapchana pojazdami i furmankami. Samochody były kanciaste, ze wszelakimi występami, kratkami, hakami. Każde auto ma własną twarz, patrzy na świat swoimi światłami, patrzy obojętnie albo gniewnie, albo smutno, albo ze zdziwieniem. A te oto, jak ten pierwszy samochód, który odjechał z armatą, patrzyły drapieżnie. Jak żyję, nie widziałem takich maszyn i wydawało mi się, że są bardzo potężne, wypełniły ulicę rykiem i dymem. Nadwozia niektórych ciężarówek stanowiły jakby maleńkie pokoje, z łóżkami, poprzykręcanymi stołami. Niemcy wyglądali z samochodów, spacerowali po ulicy – gładko ogoleni, świezi i bardzo weseli. Będziesz świeży i wesoły, jak u nich piechota, okazuje się, nie szła – a jechała! Śmiali się z byle jakiego powodu, coś tam żartobliwie pokrzykiwali do pierwszych wypełzających na ulice mieszkańców. Między furami z pociskami i workami dziarsko uwijali się chwaccy motocykliści w hełmach, z umocowanymi na kierownicach karabinami maszynowymi. Nigdy dotąd u nas niewidziane, ogromne, ognisto-rude perszerony, z grzywami koloru słomy, powoli i poważne stąpając włochatymi nogami, zaprzężone szóstkami, ciągnęły działa jakby bez żadnego wysiłku. Nasze karłowate rosyjskie koniki, zamęczone i na wpół żywe, na których cofała się Armia Czerwona, wydałyby się przy tych gigantach źrebiętami. W oślepiająco białych i czarnych limuzynach jechali, dyskutując wesoło, oficerowie w siodłatych czapach obszytych srebrem. Mnie i Szurce rozbiegały się oczy i zapierało nam dech. Odważyliśmy się przebiec przez ulicę. Trotuar szybko się zapełniał, ludzie biegli ze wszystkich stron i wszyscy, tak jak my, patrzyli na tę armadę porażeni, zaczynali uśmiechać się do Niemców i próbowali do nich zagadywać. A Niemcy, prawie wszyscy, mieli książeczki-rozmówki, kartkowali je i krzyczeli do dziewczyn na chodniku: – Panenka, dewuszka! Bolszewik – konec! Ukrajna!– Ukraina! – śmiejąc się, poprawiały ich dziewczyny.– Ja, ja! U-kra-i-na! Idzie chodzić spazieren bitte!Dziewczyny chichotały, krygowały się i wszyscy wokół żartowali i uśmiechali się. Od strony Bondarskiego Zaułka zrobił się jakiś ruch: widać było, jak uroczyście płyną głowy i wyszła procesja starców i staruszek. Dziadowinka na przedzie, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, niósł na tacy okrągły ukraiński chleb z solniczką. Tłum ruszył na widowisko, zrobił się ścisk. Starcy się spóźnili i nie wiedzieli: komu wręczać? Idący na czele ruszył w kierunku białej limuzyny, z której popatrywali uśmiechnięci oficerowie, i z pokłonem wręczył tacę. Pogubiliśmy się z Szurką. Ze wszystkich sił starałem się przecisnąć. A tam coś mówili, gruchnął śmiech, ci z tyłu pytali: „Co on powiedział? Co on powiedział?”, ale kolumna ruszyła dalej i dojrzałem tylko jak w przejeżdżającym samochodzie oficer podawał chleb z ręcznikiem na tylne siedzenie. Dookoła zaczęli mówić, że gdzieś zaraz obok Niemcy krzyczeli: „Masło, bułki!” i zrzucili prosto na szyny tramwajowe skrzynkę z masłem i koszyki z bułkami – że niby niech bierze, kto chce. Zacząłem się rozpychać, starając się zrozumieć, gdzie to, i pobiegłem w stronę mostu nad ulicą Wyszogrodzką. Okazało się, że przy moście bułek nie było, ale był pożar. Narożny dom z cegły płonął spokojnie i leniwie, podpalony pociskiem, który wleciał przez okno. Parkan już zdążyli obalić prosto na rosnące przy domu kwiaty i teraz po nim deptali. Dwie kobiety i dziewczyna łopatami kopały ziemię i rzucały w ogień, ponieważ wody nie było. Z tłumu gapiów wyszedł mężczyzna, wziął kij i zaczął bez zmiłowania tłuc szyby w oknach. Z samochodu zeskoczył Niemiec, wycelował aparat fotograficzny, przysiadał i wyginał się, robiąc zdjęcia pożaru szerokim planem. Mężczyzna wlazł przez okno i zaczął podawać kobietom krzesła, szuflady z bielizną z szafy, wyrzucał palta i sukienki i wszyscy go chwalili. Ja też pomyślałem: co za zuch! Wojska dalej tłumnie waliły spod mostu. Słońce jasno świeciło, nie było żadnej strzelaniny – tylko ryk motorów, turkot kół, głosy, śmiech. Po długim siedzeniu w jamie całkiem byłem od tego otumaniony: zataczając się, powlokłem się do domu, by opowiedzieć, co widziałem.

* * *

A u nas na podwórzu stał szarozielony żołnierz z karabinem przez ramię i sznurkiem w garści – zwyczajny taki, z jasnymi rzęsami i czerwonym czołem, obojętnie rozglądał się na boki, a dziadek, gestykulując, zapraszał go do szopy. – Tu nic, nic, nic, a tam, może i ist! Trzeba sprawdzić, bitte. Żołnierz niechętnie powlókł się do drewutni. – Jeńców szukają – powiedziała do mnie babka z ganku. W szopie była klapa do piwniczki. Żołnierz zaczął pokazywać rękami: – Capałki, sapałki. Dali mu zapałki. Zapalił i ostrożnie zajrzał do dziury. – Partyzant! – głośno i ironicznie powiedziała babka.Żołnierz odskoczył, jak oparzony, kręcąc głową i podejrzliwie patrząc na nas wszystkich. – Żartuję – powiedziała babka – idź, idź, nie bój się. Nie ma partyzantów. Ale żołnierz coś tam z niezadowoleniem powiedział, do piwnicy włazić nie chciał, za to groźnie wskazał dziadkowi na domową czerwoną flagę, którą w święta mieliśmy obowiązek wywieszać na bramie. – To. – Tak, tak – zakrzątnął się dziadek, wziął flagę i oderwał od drzewca. – Marfa, wrzuć szybko do pieca. A kij dobry, na miotłę będzie. Przyszedł drugi żołnierz, też z powrozem, z podnieceniem zakrzyknął na pierwszego i pobiegli. Babka przywołała mnie do sieni.– Masz, właź na strych, schowaj tam, zawiń w jakąś gazetę.– A po co nam ona, babciu?– Nigdy nic nie wiadomo, synku…Niemcy też mają czerwone flagi, każą wieszać i znowu nowy materiał kupuj… Rób, synku, co mówię… Zrozumiałem. Wszedłem na strych, poczołgałem się na brzuchu w najdalszy kąt, wcisnąłem zawiniątko pod belkę, a kiedy, najadłszy się pajęczyn, zlazłem na dół, babcia stała w bramie z eleną Pawłowną i wołała:– Stary! Chodź szybko, partyzanta prowadzą.Nasz czerwony na czole żołnierz prowadził ulicą tłustego brudnego wieprza, zaciągnąwszy mu powróz w poprzek tułowia, drugą ręką poganiając go rózgą, a dookoła kupą szli jeszcze inni zołnierze, z satysfakcją rechocząc na cały głos. Robiąc wielkie oczy i wzdychając, elena Pawłowna opowiadała, że zołnierze wcale nie szukają jeńców, a… grabią. I Kamińskim zabrali wieprza, i kożuchy kradną, a u niej zaglądali do szafy, pod łózko, zdjęli poszewki z poduszek i nie wiedzieć czemu ręcznik z gwoździka. Sąsiad nie chciał oddawać wieprza, więc zostawili pokwitowanie, mówiąc: „Oficer płaci”. Wygląda na to, że nam się poszczęściło i jeśli niczego nie wzięli to może dlatego, że dziadek wymawiał niemieckie słowa i się wstydzili. Dziadek z niepokojem popatrzył w ślad za chwacką, uzbrojoną procesją z wieprzem.– Ano – powiedział surowym tonem – trza rzeczy z powrotem do okopu ponosić. Niech to zaraza, całkiem zapomniałem, że przecie takie ich prawo zwycięzcy: trzy dni grabić wszystko, na co jest ochota!

GRABIEŻ – WIELKA FRAJDA, ALE TRZEBA UMIEĆ

SĄSIAD wybrał się z rozpiską do szkoły, gdzie – tak to wyglądało – już ulokował się sztab. Natychmiast uczepiłem się go, tak sobie myśląc, że jak tylko mu dadzą niemieckie pieniądze, zaraz go poproszę, żeby dał mi je obejrzeć. Zostałem przy bramie. Sąsiad na dziedzińcu wytłumaczył się i wszedł przez drzwi. Potem zobaczyłem, jak z hukiem z nich wyleciał, niezgrabnie wymachując rękami. Żołnierze coś krzyknęli, szczęknęli zamkami karabinów, przestraszyłem się, że zaraz zaczną strzelać i dałem nura za węgieł. Przez plac wciąż szły wojska, ale już rzadziej, a od strony bazaru biegli jacyś podejrzanie wyglądający ludzie z wypchanymi workami, wszyscy wzburzeni i z pożądaniem na twarzach. Oceniwszy, że wyraźnie mnie tam brakuje, ja też popędziłem na bazar.A tam rozkradali duży sklep z obuwiem. Witryna była rozbita w drobny mak, i przez nią, rozpychając się łokciami, z chrzęstem depcząc po szkle, gorliwie pchali się wujkowie i ciotki. Rzuciłem się za nimi. Zdążyłem dojrzeć, jak chwytają pudełka z butami i kaloszami. Boże mój, cóż za bajkowe dobra w owych czasach! Ale zanim się przebiłem, półki opustoszały, jak wiatrem wymiecione, a tłum zakipiał w kącie. Zacząłem się miotać, skakać po cudzych grzbietach, ciskając się, ale oto tuż obok, wprost na moich oczach, wszyscy coś chwytają, a ja dopchać się nie mogę. I już drugą ręką wyszarpywali pęczki sznurowadeł i pudełeczka z pastą do butów. Wtedy wyskoczyłem z powrotem przez witrynę na ulicę, rozglądając się, czy aby nie ma jakiegoś innego sklepu, jeszcze nieograbionego.Uch, jaka szkoda. W czasie, kiedy miotałem się w obuwniczym, obok rozbili sklep z artykułami gospodarskimi i już wynosili stamtąd puszki z farbami, wiązki łopat i kłódek. Wbiegłem do środka, puściłem w ruch łokcie, przepychając się do lady, ale widziałem tylko nogi depczące rozsypaną kredę i kit. Dostrzegłem, że ludziska tłumnie rzucili się do składziku za sklepem. Poleciałem, w drzwiach dostałem po głowie, po gębie. Z bólu wpadłem we wściekłość, wziąłem rozpęd i wbiłem się pomiędzy dwóch chłopów. Zgnietli mnie tak, że aż mi zebra zatrzeszczały. Ale w końcu wprost przed sobą ujrzałem rozbitą skrzynkę. W środku, poprzekładane słomą, leżały nowiutkie lampy naftowe, bez kloszy. Przecisnąłem się, odpychając cudze ręce, chwyciłem jedną, drugą, i lamp już nie było. Trząsłem się, czułem, że cały ten mój łup… tfu! Ale sklep pustoszał, łupieżcy gnali dalej. Wybiegłem i prawie się rozpłakałem: rozbili sklep galanteryjny, a przecież był jeszcze cały, kiedy tu dotarłem. Wyglądało na to, że galanterię rabowały same baby: wrzeszczały i miało się wrażenie, że sklepik cały się trzęsie. Wkręciłem się, wepchnąłem do środka i pochwyciłem z pułki pudełko. Kobiety wyszarpywały mi je, ale wczepiłem się jak kot w mięso, ducha ze mnie mało nie wytrzęsły, pudełko trzasnęło i posypały się z niego zwykłe, czarne guziki do palta. Dziesiątki rąk zaczęły zgarniać te guziki i ja też jak szalony nazgarniałem i nasypałem guzików po kieszeniach. A to dlatego, że miałem do nich większe prawo niż inni. Zauważyłem, że pod nogami walają się szczotki do odzieży. Zacząłem je łapać, wyłowiłem pięć sztuk, ale upuściłem jedną lampę, którą sprzed nosa sprzątnęła mi jakaś podła baba. Poobijany, chwiejąc się na nogach się, wyszedłem na zewnątrz, zobaczyłem, jak ze spożywczego wyciągają worki z solą, ale zanim dobiegłem, został tam tylko papier i puste skrzynki. Gotów byłem beczeć. Nigdy w życiu nie byłem chciwy, byłem takim dobrze wychowanym, grzeczniutkim babcinym wnuczkiem i nagle ten rabunek porwał mnie jak gorąca lawina, gardło mi ścisnęło od żądzy i uniesienia. A przede wszystkim rozumiałem, że to była niepowtarzalna, jedyna w swym rodzaju okazja – tak bogato, tak wspaniale, tak bezkarnie sobie pograbić. A ja wszystko przegapiłem, spóźniłem się o jakąś nędzną chwilkę!.. Oto, co znaczy brak wprawy. „No i pięknie – pomyślałem, pocieszając sam siebie. – Ale następnym razem…”. A kiedy to będzie, ten następny raz..? Z tego żalu zabrałem z półki odważniki do wagi i poniosłem całe dobro do domu. Z okien, bram wyglądali ludzie. Sąsiad Paweł Soczawa na całą ulicę ironicznie powiedział:– A oto i Tola narabował. Idź powiedz swojej mamie, żeby ci spuściła manto.A mi dosłownie jakby kubeł zimnej wody wylali na głowę. Z taką dumą niosłem swoją lampę i szczotki i teraz czym prędzej czmychnąłem na podwórze i wyładowałem zdobycz w sieni … Mama westchnęła:– I co to ma być?Babcia popatrzyła, pokręciła głową:– Lamp, synku, nie mamy, czy co?Za to dziadek mnie zrozumiał i pochwalił: – Niech będzie! Zuch! Bolszewicy sami naród grabili i trzy razy drożej sprzedawali. To nasze. ech, nie wiedziałem, przegapiłem, ech, przegapiłem! Szatkowski pół „gastronoma” wyniósł, beczkę ze słonecznikowym masłem przyturlał. Taka okazja! A tu tylko nas grabią. Okazuje się, że w czasie kiedy byłem na bazarze, przyszło sześciu żołnierzy i zażądali: „Jajka, mleko!” – rozleźli się wszędzie, jak u siebie w domu, zabrali ziemniaki, kapustę, pomidory… Do czorta, patrzcie no, ludziska, co się wyrabia: jedni rabują tam, a drudzy, znaczy się, na miejscu. Ładna historia! Ciągle jeszcze trzęsło mnie ze wzburzenia, a i dziadkowa pochwała mnie podkręciła: pobiegłem zawołać Szurkę Macę i we dwóch znowu pognaliśmy na bazar. A tam już pusto. Gdzie byśmy nie zawędrowali – niczego nie ma, jak miotłą wymiecione, sklepy tylko usłane papierzyskami, słomą i szkłem. W obuwniczym wleźliśmy za kasę, zaczęliśmy kręcić rączką. Nabiliśmy sobie kwitków na tysiące rubli, wyszliśmy, rozsypywaliśmy je po ulicy i, już zobojętniali, patrzyliśmy, jak do miasta ciągle wchodzą i wchodzą wojska. Jechały ciągniki, pojazdy terenowe, jechały kolumny żołnierzy na rowerach i tabory na zwykłych furmankach. Ci, którzy weszli i rozkwaterowali się, nosili toboły ze szmatami, przerzucone przez plecy szuby. Zerwał się wiatr, ganiał słomę i papiery, niósł dym od pojazdów, wojska ciągle maszerowały, szły kupą i końca im nie było, a wszyscy wojacy sprawnie, jak szarańcza, coś tam nieśli i taszczyli. Taki spokojny, zwyczajny jakby, prozaiczny rabunek… A było to w piątek, 19 września 1941 roku. 

 I OTO NASTAŁO NOWE ŻYCIE

Kijów w rękach niemieckich wojsk.Główna Kwatera Führera20 wrześniaNaczelne dowództwo niemieckich sił zbrojnych komunikuje: Równocześnie z operacjami okrążania sowieckich armii na wschodzie, rozpoczęto natarcie na stolicę Ukrainy – Kijów. Po śmiałym przerwaniu silnych umocnień na zachodnim brzegu Dniepru, nasze wojska wkroczyły do miasta. Od dzisiejszego ranka nad kijowską cytadelą powiewa niemiecki sztandar wojenny. Operacje zaczepne na wschód od Dniepru niepowstrzymanie posuwają się do przodu. W walkach o umocnienia Leningradu odnotowujemy znaczne sukcesy…3 

Gazeta „Ukraińskie Słowo” po wzięciu przez Niemców Kijowa wyszła jako numer piętnasty i najpierw była drukowana w Żytomierzu. Na ulicach ni to ją sprzedawali, ni to rozdawali pełni radości entuzjaści i to dziadek ją zdobył, niczym świętość przyniósł do domu i od razu chciwie chciał czytać. Ale w czytaniu drobnego druku, i to jeszcze na mizernym, dosłownie pakowym papierze, nie był zbyt mocny, więc powierzył to zadanie mnie, a sam słuchał, oddając się filozoficznym rozmyślaniom. 

—3  „Ukraińskie Słowo”, 21 września 1941 roku. Gazeta w języku ukraińskim, wydawana przez władze okupacyjne. 

Przytaczam tylko nagłówki z tej gazety:KIJÓW W RĘKACH NIEMIECKICH WOJSK.POŁTAWA WZIĘTA.WSPANIAŁE SUKCESY POD LENINGRADEM.ZAJĘCIE DALSZYCH TERYTORIÓW POD LENINGRADEM.NA PORT W ODESSIE ZRZUCONO 100.000 KG BOMB.GIGANTYCZNE SUKCESY WOJSK NIEMIECKICH NA PRZYCZÓŁKU W DOLNYM BIEGU DNIEPRU.WALKA NARODU UKRAIŃSKIEGO.ROZWÓJ SZTUKI W ŻYTOMIERZU.ODRODZENIE CERKWI NA CHEŁMSZCZYŹNIE.„DO KIJOWA” – WIERSZ JAKUBA NAGORNEGO… Tutaj uczynię tradycyjną dygresję i bodaj pobieżnie wspomnę o naszej maleńkiej rodzinie: kim byliśmy, jacy byliśmy i dlaczego. I jeśli owa dygresja wyda wam się nieciekawa, to śmiało ją omijajcie, ponieważ to, co w tej książce jest najważniejsze – jest dużo dalej. Ale jeśli zainteresuje was, jak człowiek marzy o Hitlerze, poczytajcie przynajmniej o moim dziadku. Fiodor Własowicz Semeryk, mój dziadek, z całego serca nienawidził władzy radzieckiej i żarliwie wyczekiwał Niemców niczym zbawców, zakładając, że niczego gorszego na świecie od władzy sowieckiej być nie może. Nie, absolutnie nie był faszystą czy monarchistą, nacjonalistą ani trockistą, czerwonym czy białym, w ogóle nic z tego wszystkiego nie pojmował. Z pochodzenia był ukraińskim chłopem pańszczyźnianym z wiejskiej biedoty. W sensie społecznym – miejskim robotnikiem z długim stażem. Z natury swej – najprostszy, malutki, głodny, zastraszony obywatel państwa Sowietów, które dla niego było macochą. Dziadek urodził się w roku 1870 – tym samym, w którym urodził się Lenin, ale podobieństwa na tym się u nich kończyły. Dziadek nie mógł ścierpieć samego nazwiska Lenina, choć ten dawno umarł, tak jak umarli, albo zostali zabici, liczni leninowcy. Uważał, że to właśnie od Lenina wzięła swój początek cała bieda, a on „grał w Rosję jak w ruletkę, wszystko przegrał i zdechł”. Kiedy mówił takie rzeczy, babka z przerażeniem oglądała się na wszystkie strony i demonstracyjnie wykrzykiwała na podwórzu: – Przestań mielić jęzorem, pacanie. Dobrzy ludzie umierają, a ty, pasożycie, dalej żyjesz. Dziadek urodził się i wyrósł we wsi Szenderowka powiatu kaniowskiego, w jakiejś nieszczęsnej wiejskiej rodzinie z jedenastką dzieci, mieszkającej, wedle jego słów, w na wpół zawalonej lepiance. Młodość spędził jako parobek u niemieckich kolonistów na Chersońszczyźnie, na zawsze porzuciwszy rodzinę. Odsłużywszy wojsko, powędrował za zarobkiem do Kijowa, obijał się w poszukiwaniu zajęcia, ożenił się z praczką, poszedł pracować jako konduktor w tramwaju i cały czas marzył o swoim domku i dostatku: żeby można było najeść się do syta i nie myśleć o dniu jutrzejszym – takie to były granice jego pragnień. Żyli z babką o głodzie i chłodzie, ciułali grosz do grosza, zmarnowali swoją młodość, ale w końcu zakupili nędzny spłachetek bagna na Kureniewce, sami go osuszyli, sami długo budowali chałupę – i wtedy z hukiem wybuchła rewolucja. Szczęścia to ona nie przyniosła, tylko sam nowy głód i strach – i znowu odebrała marzenia. Pięknym słowom bolszewików o raju na ziemi w mglistej przyszłości dziadek nie wierzył. Był praktykiem. Przez wiele lat pracował w fabryce obuwia numer 4 jako ślusarz-kanalizator, w cuchnącej roboczej odzieży łaził z kluczami po rurach, kaleczył się w warsztacie – taki to już los klasy robotniczej, że dalej ani rusz. I przez całe te lata nie przestawał nienawidzić władzy „tych oberwańców i morderców” i „nie, nie gospodarzy”. Dziadka, byłego chłopa, do ostatecznej rozpaczy doprowadziła kolektywizacja z jej kołchozami, która spowodowała niesłychany głód. Budowa fabryk, szumnie opiewany w tamte lata Dnieprogres, zdobycie północnego bieguna i podboje niebieskich przestworzy – zdecydowanie były dziadkowi „na gwizdek”. Biegun północny podbili, za to kiedy dziadek z babką wreszcie urzeczywistnili swoje najskrytsze marzenie – i sprawili sobie krowę, nie było jej czym karmić. Kolejki po paszę nie miały końca. Obok chałupy, za nasypem kolejowym, ogromna bujna łąka się marnuje, a na paszę brać nie wolno. Ileż to się dziadek nabiegał, komu to w kieszeń nie wtykał, żeby zdobyć siana! Buszował z sierpem i po Babim Jarze, i po Repjachowym, starannie powycinał trawę pod płotami. Sam mleka nie pił – wysyłał babkę na bazar, żeby sprzedawała. Pamiętał, że u niemieckiego dziedzica krowa była i dawała trzy wiadra mleka dziennie i myślał, że jeśli naszą nędzną Łyskę będzie się dobrze karmić, to i ona, być może, tyle będzie dawać. Generalnie był wielkim kombinatorem. I od ciągłych niepowodzeń, tej nędzy rozpasanej, stał się odpychający i niespotykanie zawistny. Zazdrościł połowie Kurzeniewki, szczególnie zaś tym, którzy mieli dobre warzywniki i mogli koszami taszczyć na bazar rzodkiewki. Kurzeniewka od wieków ratowała się rzodkiewką, a także prosiętami i kurami, głucha na wszelkie nauki, sztuki i politykę, najwyraźniej wymagając od polityki tylko jednego: żeby pozwalała sprzedawać rzodkiewkę.U Gorkiego w „Dzieciństwie” jest taka piosenka:Wywiesił hołysz onuce do suszenia, A drugi hołysz onuce mu ukradł.Taki to właśnie mój dziadek był zawistny. Ale gdzie mu tam było do prawdziwych kurzeniewskich „kułaków” – jego warzywnik można było dłońmi pomierzyć, od chaty do drewutni powierzchni na szerokość miał osiem kroków. Za płotem były grządki kolektywnego gospodarstwa warzywniczego. Któregoś razu, nocą, dziadek wykopał nowe dołki i przeniósł płot o pół metra, kradnąc ogrodnikom jakieś pięć metrów kwadratowych ziemi, a obojętne kołchozowe naczalstwo tego nie zauważyło! Dziadek przez cały tydzień był we wspaniałym nastroju i triumfował, snując plany, jak to za parę lat znowu przesunie płot na pół metra. Na starość strasznie zdurniał, ukradkiem zrywał sąsiadom gruszki, które zwieszały się na „jego ziemię”, kijem zabijał sąsiadom kury, jeśli zaplątały się do nas, a potem pokłócił się z całą ulicą. Kiedy bryzgając śliną, awanturował się, słychać go było do samego bazaru: „U-tu-tu-tu!” – i przezywano go „Semeryk Trutu-tu-tu-trzy-wiadra-mleka”. Wódki dziadek nie pił ze skąpstwa, nie palił, do kina nie chodził, tramwajem starał się przejechać na gapę, spodnie i marynarki donaszał do takiego stanu, że się na nim pruły i rozłaziły. Jeśli po ulicy jechał wóz z sianem i gubił garść, dziadek pierwszy lądował na jezdni, starannie zgarniał przygarstkę kijem i z dumą niósł do domu. Krowy nie opłacało się trzymać, trzeba było sprzedać. Dziadek na próbę popróbował hodować kaczki, chodziliśmy z nim nad staw, brodziliśmy tam z obszarpanym koszykiem, zbieraliśmy „rzęsę”, żeby je karmić, ale na tej rzęsie kaczki porosły koślawe, cherlawe. Dziadek przestawił się na kury: że te niby łażą, grzebią i same znajdują sobie pożywienie. Kury z głodu dziobały rozsadę na grządce, a nieść się nie chciały. Hodował prosięta, żeby się nie marnowały resztki i pomyje. Prosiaki dziadkowi rosły długonogie, muskularne, samo mięso bez tłuszczu, jak psy gończe. I akurat przed przyjściem Niemców oba prosiaki zachorowały na świńskie zapalenie nosa i padły. Trzeba było zakopać. Wielce energiczny był dziadek, wojował i od świtu do nocy z pustego w próżne przelewał, ale wzbogacić się nijak nie mógł. [Byli wokół tacy, którym „się żyło”: partyjni, czekiści, złodzieje, kapusie, rozmaici profesjonalni działacze. Wozili się państwowymi samochodami, paśli brzuchy po kaukaskich kurortach, odbierali potajemnie zapłatę w kopertach. Dziadek za swoje straszne łażenie po rurach kanalizacyjnych dostawał miesięcznie pensję, która była dwa razy mniejsza od ceny zwykłego garnituru. I przez całe życie garnituru nie miał, a w końcu i umarł, nie założywszy go ani razu. Lecz byli ludzie, którzy patrzyli na życie dziadkowej rodziny, jak na obrazek z raju. W kołchozach wokół Kijowa chłopi harowali jak za czasów pańszczyzny. Nie – gorzej nawet. Za pańszczyzny dziedzic zostawiał im dni do pracy u siebie, na swoim malutkim polu. A w kołchozie człowiek nawet takich dni nie miał, podobnie, jak i nie miał pola. Za wyjście do roboty stawiali mu w rozpisce kreseczkę – „dzień roboczy”, a jesienią coś tam płacili, a może i nie płacili, bo dawali jedną kopiejkę za dzień pracy.] Tak więc kiedy przychodził gość, dziadek miał wyłącznie jeden temat do rozmowy: jak to w kraju było dobrze i ludzie byli syci i bogacili się, a bolszewicy-dziady wszystko zmarnowali. Ale kiedy w 1937 roku jego kompana, starego Żuka aresztowali za opowiedzianą w kolejce głupią anegdotkę, i ten Żuk od razu przepadł bez śladu, jakby się rozpłynął, dziadek się okropnie przestraszył, zamknął się w sobie, i została mu tylko połowa tematu, czyli jak to dawniej było dobrze. Sądzę, że w równej mierze miał rację, jak i nie miał. Owe „dobrze” poznaje się wyłącznie w porównaniu. I mojemu biednemu dziadkowi w 1937 roku carska Rosja jawiła się jako sprawiedliwy raj utracony. Z jakiegoś powodu nie wspominał o domu swojego ojca, dzierżawiącego kawałek cudzej ziemi, ale zapamiętał, jak to pięknie żył sobie generał i jaki był szczodry. Jakie za cara były ceny: bułka kosztowała pięć kopiejek, śledź dwie kopiejki, a na kaspijską płotkę nikt nawet spojrzeć nie chciał. O swojej nienawiści do bolszewików teraz opowiadał tylko Bogu, długo klęczał przed ikonami i cały czas szeptał, szeptał, coś tam zapamiętale opowiadał: wiedział, że kto jak kto, ale Bóg wysłucha – i nie wyda. I oto wkrótce po wybuchu wojny na nasz dach spadła niemiecka ulotka i z poranną rosą przykleiła się przy kominie. Dziadek zobaczył, przystawił drabinę i posłał mnie, żebym ją ściągnął. Z trudem zdjąłem rozmoczony arkusik i zaczęliśmy czytać. W ulotce pisano, że Niemcy mają misję zniszczenia bolszewików i ustanawiają nowy, sprawiedliwy porządek, w którym „kto nie pracuje, ten nie je”, za to „każdy, kto pracuje uczciwie, otrzymuje wedle zasług”. Że życie na terenach wyzwolonych jest piękne: masło kosztuje dziesięć kopiejek za funt, chleb – siedem kopiejek, śledź – trzy. Dziadkowi oczy wyszły z orbit. To było orędzie osobiście skierowane do niego. Nauczył się ulotki na pamięć i dopiero po tym podarł ją na drobne kawałeczki. Szedł mu siedemdziesiąty drugi rok i oto jego marzenie

– zwariować można! – wracało i może jeszcze na łące będzie się pasła jego krowa, dająca trzy wiadra mleka, w domu będzie zapas jedzenia na jutro i nawet na pojutrze i być może kupi sobie w końcu swój pierwszy garnitur.Marfa Jefimowna Semeryk, z domu Dołgorukow, moja babcia, urodziła się i wychowała we wsi Deremezna w powiecie obuchowskim, w nędznej chałupie, gdzie, podobnie jak w rodzinie dziadka, nie można było splunąć, żeby w dzieciaka nie trafić. [Dzieciństwo wielkiego ukraińskiego poety z chłopów pańszczyźnianych, Tarasa Szewczenki, minęło w takiej chałupie:Nie nazywam jej rajem Tam pierwsze moje łzy przelane,Najpierwsze łzy. Nie wiem,Czy jest na świecie najgorsze zło,Co by w tej chacie nie mieszkało.]Było ich tam takie mnóstwo, tej babcinej rodziny, w Deremezni i w Peregonówce, i w Kijowie, „na służbie”, że nigdy nie mogłem się połapać, kto i kim dla mnie jest: Hapka i Konon, Hanna i Nina, Foma i nawiedzona Kat’ka… czasami przyjeżdżali, babka ich karmiła, dawała komuś starą spódnicę, innemu schodzone kalosze. Tylko z tą nawiedzoną Kat’ką zrozumiałem, że jest dla mnie stryjeczną ciotką. Po tyfusie osłabła na umyśle, została żebraczką, wysiadywała z torbą pod cerkwiami, chodziła po prośbie po dworach, przynosiła w torbie kawałeczki chleba, dziadek się rzucał i brał dla prosiaków, burcząc: „Pomyśleć tylko, że żyją tacy żebracy i ile im na Paschę dają!” A ja ją lubiłem, była niczym święta – nieszkodliwa i dobra. Jeśli dawali jej cukierka, to można było być pewnym, że zachowa go dla mnie, a niekiedy za zebrane kopiejki kupowała mi na bazarze prezent – glinianą świstawkę-konika. Potem urosłem, a ona tego nie zauważała, przynosiła świstawki i zawsze coś niezrozumiale mamrotała, mamrotała… Umarła na ulicy, po cichu i niezauważenie, jak umierają wróble. Załadowali ją na wóz i gdzieś zakopali. Mając dwanaście lat moja babka poszła do ludzi, niańczyła cudze dzieci, była służką, potem została praczką. Jakbym nie pytał, nigdy nie chciała wspominać ani swojej młodości, ani miłości, może dlatego, że ze wspomnień zostały same fusy. Była całkowicie niepiśmienna. Nie znała nawet cyfr. Papierowe pieniądze odróżniała po rysunku i kolorze, monety – po wielkości. Ponieważ moja matka, nauczycielka, pracowała w szkole na dwie zmiany i jeszcze zostawała po zajęciach, w zupełności wyrosłem przy babce. To ona mnie budziła, myła, karmiła, karciła, opowiadała ukraińskie bajki i przy tym krzątała się, gotowała, mieszała, tłukła, lała pomyje prosiakowi, wyganiała kota, zginała grzbiet na grządkach, rąbała drwa i ciągle łamało ją w krzyżu, tak więc czasami kładła się, cicho pojękiwała, potem się podnosiła i znowu brała za robotę. Była mięciutka, pulchna, z prostym wiejskim licem, zawsze w szarej chuście albo w chustce w groszki. Podobnie jak dziadka, nie zachwycały ją ani samoloty, ani sterowce, które wtedy latały, a wręcz przeciwnie – bała się ich. Układając mnie do snu na piecu, opowiadała:– Tak, jak byłam mała, włazimy sobie na przypiecek, przyciskamy się jedno do drugiego, gołe, bose, głodne, jak robaczki, a babcia nasza nieboszczka nas straszy: siedźcie wy cicho, teraz jeszcze dobrze, a przyjdą czasy, straszne czasy, kiedy po ziemi pójdzie wróg, oplączą całą ziemię drutami, a na niebie będą latać żelazne ptaki i szponami swoimi żelaznymi będą szarpać ludzi i to już będzie przed końcem świata…A my dzwonimy zębami ze strachu i modlimy się: nie daj, Boże, dożyć takich czasów… Nie wysłuchał Pan Bóg, dożyliśmy. Wszystko wyszło tak, jak przepowiedziała babcia: i druty, i ptaki żelazne, i niedługo pewnie będzie koniec świata… Najwidoczniej, w oczekiwaniu na ów koniec babka zupełnie nie przejawiała troski o materialne dobra i bardzo dużo rozdawała dla zbawienia duszy. Być może i żyłoby nam się ociupinkę lepiej, ale babka sama mogła nie zjeść, byle drugiemu oddać. Nosiła kopiejki na cerkiew, żebrakom, to raptem robiła jakieś paczki dla szpitala, znajomych, sąsiadów. Dziadek wychodził z siebie, krzyczał wniebogłosy: „Złydnie! Kogo ty karmisz, sami żeśmy głodni”. Ale babcia tylko machała ręką. Kryła się przed nim, a „złydnie” chowały się po wszystkich kątach, kiedy dziadek pojawiał się z pracy. Żeby się nie kłócić i nie wpadać w grzech, babka padała na kolana i modliła się. Miała wiele ikon. Cały ikonostas w kącie pokoju, z tajemniczo tlącą się lampką, okruchami kadzidła, pęczkami ziół, dwoma drewnianymi krzyżykami – dla dziadka i dla niej, żeby włożyć do ręki w trumnie – i książeczkami – „hramotkami”, w które pod jej dyktando wpisywałem liczne imiona krewniaków, żeby modlić się o ich zdrowie i spokój duszy. Na samym środku znajdowała się sroga, umęczona Matka Boża o fanatycznym spojrzeniu. Nawet dzieciątko przypominało u niej malutkiego, rozgniewanego staruszka, który mówi: „Nie wolno, nie wolno!”. Mieli tak przejmujące spojrzenia, że jeśli długo się na nie patrzyło – aż ciarki szły. Ikona była oprawiona, pod szkłem, z bogato złoconym zdobieniem: jakieś nieznane kwiaty z pączkami, grona metalicznych jagód… I tak mi się strasznie chciało pociągnąć za te jagody, ale pod szkłem były niedostępne. Kiedy babka wychodziła na bazar, podstawiałem stołek i mogłem godzinami oglądać owe jagody, marząc, że jak babka umrze, to ja się już do nich dobiorę. Był tam także łagodny Mikołaj, święty Pański, z jasną bródką, mężny święty Jerzy, a z boku stała jeszcze jedna Matka Boska – ze złocistymi lokami i czułą, zadziwiająco znajomą twarzą. Uśmiechała się, i trzymany przez nią na kolanach chłopczyk był pulchniutki, wielce zadowolony z życia, z dołeczkami na nagim ciele. I choć nie była zdobiona, byłem w tej ikonie prawdziwie zakochany. U nas na Kurzeniewce jest dużo takich dziewcząt, o białej skórze, czułych i delikatnych. Wychodzą za mąż za najpiękniejszych kawalerów; po wyjściu za mąż rodzą takie właśnie pulchniutkie dzieciątka z dołeczkami, lecz niestety szybko więdną i starzeją się. Moją najpierwszą dziecinną miłością było właśnie wyobrażenie takiej kobiety z babcinej ikony, a kiedy potem, po wojnie, całkiem już dorosłem, od razu zakochałem się dokładnie w takiej to żywej dziewczynie. Mój ojciec był rewolucjonistą i komunistą, mama – nauczycielką. Dlatego, kiedy się urodziłem, o chrzcie nawet i mowy być nie mogło. Kiedyś jednak, gdy rodzice wyszli do pracy, babka zakutała mnie w chustę, zaniosła do cerkwi Piotra i Pawła i tam mnie chlupnęli do chrzcielnicy. Babka nie mogła dopuścić, żebym po śmierci ostał się bez raju. Ową tajemnicę odsłoniła mi dopiero, gdy skończyłem dziesięć lat i wspominała, że protestowałem i chwytałem popa za brodę: „Ot, pisklak, takie to maciupeńkie, a już razem z dzisiejszymi antychrystami…” Pod przewodnictwem babki do wieku sześciu lat byłem jednak człowiekiem religijnym. Prowadzała mnie do cerkwi Piotra i Pawła, dbała o sakramenty, stawiała przed ikonami, brała moją dłoń w swą brązową, pomarszczoną rękę, uczyła żegnać się i wymawiać magiczne słowa, których, według mnie, sama nawet nie pojmowała. Oto, jak u niej to brzmiało i jak się na całe życie nauczyłem: – Oczenasz, któryś na niebie. Świeć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje. Ja-ko na niebie. Ta-ko na ziemi. Daj nam chleba naszego nasuszonego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy i zbaw nas ode złego…Babcia najwyraźniej nie wiedziała, że tajemne „Oczenasz” to „Ojcze Nasz”. Ja też uznałem, że Oczenaszem nazywają Boga, że owe imię świeci się w ciemności, że babka prosi o suchary – „chleb nasuszony”, i automatycznie powtarzałem za nią „odpuść nam” i „zbaw”. Ale oto zauważył to ojciec, wpadł w złość i nakazał matce, aby pilnie wyrwała mnie ze szponów „religii – opium dla narodu”. Mama, której bardzo wierzyłem, przeprowadziła ze mną rozmowy i, co najważniejsze, powiedziała:– Boga nie ma. Lotnicy latają po niebie i żadnego Boga nie widzieli.