Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Bardziej martwa być nie może. Tom 3

Bardziej martwa być nie może. Tom 3

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788377296290

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bardziej martwa być nie może. Tom 3

Od śmierci Lydii Small minęły trzy miesiące. Alexis marzy o tym, by w końcu jej życie wróciło na do normalności.
Ale normalni ludzie nie widują gnijących trupów na zdjęciach. Nie muszą sobie radzić z wściekłym duchem Lydii, który czasami posuwa się do przerażających ataków.
Początkowo wydaje się, że Lydia chce się zemścić tylko na Alexis. Ale wkrótce okazuje się, że przyjaciele Alexis są w niebezpieczeństwie, i tylko ona może ich uratować. Gdy wkracza do akcji, uświadamia sobie, że wróg jest o wiele potężniejszy, niż mogłaby przypuszczać… i że ich losy są splątane w sposób, którego się nie spodziewała.
Nawet w najgorszych koszmarach.

Polecane książki

Nowelki zbójeckie można czytać bez obaw - na czytelnika nie czają się tu wnyki eksperymentów, happeningów i prowokacji. Jedyny zabieg formalny, na jaki pozwolił sobie autor to quasi-wierszowany zapis niektórych tekstów. Istotnie bowiem, kilka z nich ma posmak balladowo-baśniowy, wszystkie natomiast ...
Tak znane internetowe serwisy literackie pisały o książce Droga ślepców:   „Droga ślepców składa się ze znakomitych fragmentów, prosta narracja dobrze oddaje charakter utworu, podkreślony przez wiarygodne rozmowy bohaterów, które później przekształcają się w monolog jednej już tylko osoby. Tą oso...
  Proponujemy Czytelnikom lekturę tekstów skupionych wokół pięciu zagadnień. Rozpoczynamy od przyjrzenia się statusowi i dziejom amatorskiej sztuki aktorskiej, rewidując utrwalone przekonania o znaczeniu i formach antycznego aktorstwa europejskiego (rozdział Aktor! Aktor!). Po ustaleniu źródeł przec...
Doktor Juliette Allen zrezygnowała z luksusowego życia u boku ojca w Indianapolis, znalazła pracę w stolicy Kostaryki, a weekendy spędzała jako wolontariuszka w szpitaliku w kostarykańskiej dżungli. Kierował nim Damien Caldwell, niegdyś chirurg w szpitalu klinicznym w Seattle. Juliette zastanawia si...
Publikacja zawiera zbiór szkiców na temat miłości serbskiego slawisty Dejana Ajdačicia, teoretyka i krytyka literatury, folklorysty i etnolingwisty, badacza kontrastywnej kulturologii słowiańskiej, tłumacza i redaktora, łączącego znajomość trzech słowiańskich tradycji kulturowych: południowej, wscho...
Poradnik do gry BattleForge zawiera opis wszystkich 200 kart, które zostały udostępnione graczom oraz solucję do czterech pierwszych scenariuszy z kampanii dla jednego gracza. BattleForge - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. [Przykładowy scenariusz] Encounte...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Katie Alender

Tytuł oryginału: As Dead as it Gets

Przekład: Jakub Steczko Opieka redakcyjna: Maria Zalasa Redakcja: Elżbieta Meissner, Agencja Wydawnicza Synergy Projekt okładki: Elizabeth H. Clark

Zdjęcie na okładce: © iStock by Getty Images

Text Copyright © 2012 by Katie Alender Copyright for Polish edition and translation © Wydawnictwo JK, 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez uprzedniego wyrażenia zgody przez właściciela praw.

ISBN 978-83-7229-629-0 Wydanie I, Łódź 2016

Wydawnictwo JK ul. Krokusowa 3 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69www.wydawnictwofeeria.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Dla moich rodziców

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję mojemu mężowi, który inspiruje mnie, wspiera i motywuje.

Dziękuję Matthew Elblonkowi, któremu często cisnęło się na język: „A nie mówiłem”, nigdy jednak nie wypowiedział tych słów na głos, oraz całej reszcie wspaniałej załogi DeFiore and Company.

Pragnę podziękować Abby Ranger, Stephanie Lurie, Laurze Schreiber, Hallie Patterson, Marcii Senders, Ann Dye, Dinie Sherman i wszystkim pozostałym cudownym osobom w Hyperionie za ich nieustające i nieocenione wsparcie.

Dziękuję całej mojej ogromniastej rodzinie; kocham was (wszystkich dziewięciuset) bardzo.

Dziękuję przyjaciołom będącym dla mnie niczym druga ogromniasta rodzina; was także kocham (choć głośno mówię to zazwyczaj tylko za waszymi plecami).

Chciałabym także podziękować wszystkim osobom, dzięki którym mogę żyć w wymarzony sposób: czytelnikom i czytelniczkom, blogerom, koleżankom i kolegom po piórze, pracownikom bibliotek oraz księgarń, kadrze nauczycielskiej, wszystkim moim fanom i fankom, a także rodzicom, którzy wpajają swym pociechom miłość do czytania.

Bez was literalnie, i słowa „literalnie” nie użyłam tu w przenośni, nie byłabym w stanie tego osiągnąć.

1

ZŁA WIADOMOŚĆ JEST TAKA, ŻE DUCHY SĄ WSZĘDZIE.

Są w kuchni, w garażu i w szkolnej stołówce. Siedzą w milczeniu podczas imprez przy basenie, kłótni z rodzicami i kiedy się obściskujecie ze swoją sympatią. Kiedy wraz z przyjaciółmi oglądacie horrory, snują się za waszymi plecami. Wrzeszczysz, gdy morderca w masce wyskakuje nagle z kryjówki, a w tym samym czasie stojący o pół metra od ciebie straszliwy duch dyszy ci w kark ektoplazmą.

Dobra wiadomość – przynajmniej dla was – jest taka, że nigdy się o tym nie dowiecie.

Nawet jeżeli jesteście na tyle niefrasobliwi, by kusić je głupimi zabawami, wirując wokół własnej osi w ciemnej łazience i skandując przy tym imię ducha, który wręcz marzy o tym, aby się pojawić i zafundować wam urwanie głowy – i dosłowne mam tu na myśli zerwanie tej ślicznej i okrągłej jak melon główki z waszej chudej szyi, niczym kapsla z butelki – nawet wówczas przez całe życie nie będzie ci dane choćby ujrzeć ducha.

Lecz ze mną jest inaczej.

Ja widuję je przez cały czas.

Pierwszego, którego zobaczyłam w życiu, ujrzałam na cmentarzu. Prawda, że wydaje się to właściwe? Pogrzeby z zasady nie są zbyt zabawne. Ale stają się jeszcze mniej fajne, kiedy duch nieżyjącej dziewczyny postanawia się nagle pojawić i spróbować pchnąć cię tak, byś wpadł do otwartego grobu. To sprawia, że żałobnicy, już wcześniej potajemnie podejrzewający was o morderstwo, sądzą, że całkiem wam odbiło.

Spędzacie potem dzień czy dwa, zastanawiając się, czy naprawdę ujrzeliście to, co było wam dane zobaczyć. Podejrzewacie, że ludzie, którzy uważają, że dostaliście fioła, rzeczywiście mogą mieć po temu podstawy. Potem zaczynacie dostrzegać niesamowite rzeczy. Na granicy waszego pola widzenia zdają się pojawiać i znikać dziwne, rozmazane kształty. Stopniowo zdajecie sobie sprawę, że to niezwykłe zjawisko występuje tylko na zdjęciach lub w telewizorze. Aż pewnego dnia po przebudzeniu orientujecie się, że zarysy i smugi przypominają sylwetki i są czymś więcej niż tylko zarysami i smugami…

Są martwymi ludźmi.

W tym momencie w zasadzie już wiecie, że jesteście szaleni.

Przynajmniej tak wyglądało to w moim wypadku.

Podam wam przykłady: na zdjęciu, które wcześniej wisiało na ścianie nad moim biurkiem, pośród uśmiechniętych twarzy jest także martwa staruszka z sączącymi się wrzodami na obliczu. Po studiu lokalnej telewizji snuje się mężczyzna ze sterczącym z piersi gwoździem do podkładów kolejowych. A na większości fotografii w moim podręczniku, ilustrujących krok po kroku doświadczenia, znajduje się para drobnych bliźniaczek o zapadniętych policzkach i pustych oczach, zawsze obejmujących się nawzajem w pasie. Na zdjęciach duchy są takie same jak zwykli ludzie – doskonale nieruchome, zamrożone w czasie, uchwycone w ułamku swojej pośmiertnej egzystencji.

Czy kiedykolwiek próbowaliście spędzić dzień, nie spoglądając na żadne zdjęcie ani w telewizor? Całe moje istnienie stało się przedziwną i zupełnie nieśmieszną grą w „dostrzeż duchy”. Ale portrety na szkolnych ścianach, ostatnie wydanie „Cosmo”, wieczorne wiadomości – to wszystko nie ma znaczenia. Ponieważ tak naprawdę jedyne zdjęcia, jakie w ogóle mnie obchodzą, to te wykonane moim aparatem.

Odkąd skończyłam dwanaście lat, fotografowanie stało się częścią mnie. Najlepszą częścią. Kiedy wszystko inne w moim życiu szło nie tak, mogłam wycofać się do własnego niewielkiego uniwersum i widzieć świat takim, jakim pragnęłam go postrzegać.

A teraz nie mam ochoty nawet zbliżać się do aparatu. Nie chcę oglądać własnych zdjęć.

Ponieważ pełno na nich martwych ludzi.

Tak wygląda obecnie moja sytuacja. Moje życie zostało zrujnowane i nie mam dokąd uciec. Nie mam się gdzie ukryć. Przed spojrzeniami, szeptami, podejrzeniami… duchami… i… co z tego wszystkiego najgorsze…

Przed własnymi myślami.

2

JARED PORUSZAŁ SIĘ JAK MYŚLIWY, STĄPAJĄC LEKKO. PATYCZKI i listki niemal nie trzaskały pod jego ciężarem. Nieustannie wypatrywał i nasłuchiwał, wyczekując właściwego momentu, aby bezgłośnie unieść aparat i zrobić zdjęcie.

Przyglądanie mu się podczas pracy było niczym zerkanie przez wąskie okienko na moje dawne życie.

– Powiedziałem zatem, że owszem, chętnie okażę szacunek nauczycielce na zastępstwie. Pod warunkiem, że choć częściowo rozumie omawianą metodę badawczą. I wówczas… – Jego spojrzenie powędrowało ku czemuś nad moją głową. Po ścieżce przemknął cień i Jared uniósł aparat. Szybko trzasnął serię zdjęć.

Chwilę później odwrócił aparat, żeby pokazać mi wyświetlacz.

– Sowa. Co ona tu robi w dzień? Coś musiało wypłoszyć ją z gniazda.

Podstawowa reguła, do której się stosuję: Nie patrzę na zdjęcia, jeśli nie muszę. Uznałam jednak, że nie zaryzykuję zbyt wiele, jeśli założę, że ponad nami nie unoszą się w powietrzu żadne duchy. Chwyciłam zatem przynętę i szybko przejrzałam zdjęcia Jareda. Były doskonałe. Na podbrzuszu sowy wyraźnie odznaczały się czarno-białe prążki. Jej skrzydła były rozpostarte, a pióra na krawędziach rozsunięte niczym palce.

– Są świetne – oceniłam.

Zorientowałam się, że nadal trzymam aparat Jareda, a tym samym i jego, ponieważ pasek oplatał mu szyję. Choć moja bliskość zdawała się mu nie przeszkadzać, delikatnie wręczyłam mu aparat. Cofnęłam się o krok.

Posłał mi krótki uśmiech. Odwróciłam się.

Dzień był powalająco smętny. Niebo zasnuwały chmury, a weekendowe ochłodzenie odstraszyło miłośników natury w postaci niedzielnych turystów. Podążaliśmy ścieżką już od godziny i przez ten czas minęliśmy tylko dwóch biegaczy. Był drugi dzień zimy i temperatura balansowała w okolicy czterech stopni Celsjusza. Byłam ubrana na cebulkę i opatulona w trzy warstwy ubrań. Jared miał na sobie jedynie cienką kurtkę, a pod nią tylko te swoje po hipstersku szykowne ciuchy: dżinsy i flanelową koszulę. No i wypolerowane brązowe buty.

– Wpadłeś w tarapaty? – zapytałam.

Zamrugał, nie pamiętając, o czym rozmawialiśmy przed chwilą.

– Och… Trafiłem na dywanik do dyrektora.

– To do bani.

– Nie. – Wzruszył ramionami. – Ojciec Lopez rozumie takie sprawy. Powiedział mi tylko, żebym był bardziej uprzejmy.

Słuchałam go jednym uchem. Nadal myślałam o sowie, o tym, jak jej skrzydła odcinały się od szarego zimowego nieba. Jak dawało się dostrzec jej przyciśnięte do podbrzusza gruzłowate szpony. Zżerała mnie zimna i żałosna zazdrość.

Możecie się zastanawiać, dlaczego ktoś, kto na zdjęcia boi się nawet spojrzeć, wybrał się specjalnie, żeby je pstrykać. Lecz w moich spędzanych z Jaredem popołudniach nie chodziło o fotografię. Chodziło o przebywanie w towarzystwie kogoś, kto mnie znał, ale nie nazbyt dobrze. Kogoś, kto się mną interesował, jednak nie za bardzo. Jared był w zasadzie jedyną osobą, której towarzystwo mogłam znieść. Poza tym był jedyną niespokrewnioną ze mną osobą, która kiedykolwiek zaproponowała, abyśmy zrobili coś wspólnie.

Nawet jeśli nie chciałam już robić zdjęć, to nadal potrzebowałam świeżego powietrza. Musiałam się czasem wyrwać z dusznego domu i odpocząć od tłamszącej mnie (mimo najlepszych intencji) rodziny. Zawsze zabierałam ze sobą aparat. Obawiałam się, że jeżeli tego nie zrobię, Jared uzna mnie za dziwaczkę i przestanie zapraszać na wspólne wypady. Aparat pełnił w zasadzie rolę rekwizytu. Targanie go ze sobą było moją ceną za bilet wstępu. Rzadko pstrykałam zdjęcia. Stałam się za to całkiem niezła w udawaniu, że je robię – na tyle często, by uniknąć podejrzeń.

Ale myśl o kreślącej w powietrzu łuk sowie sprawiła, że nagle stałam się lekkomyślna. Uniosłam aparat do oka. Jared zamilkł i odsunął się, jakby wiedział, że jest to coś, co muszę zrobić sama.

Najpierw skierowałam obiektyw w niebo, ku patykowatym, ogołoconym z liści gałęziom. Podobało mi się to, jak zdawały się wyrastać z dołu kadru, niczym źdźbła trawy.

Wycelowałam obiektyw nieco niżej i pstryknęłam następne zdjęcie. Potem pozwoliłam mu opaść jeszcze niżej i zrobiłam kolejne. Wypatrywałam pierwszych oznak pojawienia się duchów, jednak ich nie dostrzegłam. Ogarnęła mnie fala ulgi. Wpadłam w rytm, który był dla mnie równie naturalny jak oddychanie: pstryk, zmiana pozycji, pstryk, zmiana pozycji. Jared stał o jakiś metr ode mnie. Byliśmy niczym dwoje tancerzy na parkiecie – cały czas świadomych nawzajem swojej obecności, ale skupionych przede wszystkim na własnych występach.

Stopniowo przestałam martwić się duchami.

Potem, kiedy pokonaliśmy zakręt ścieżki, przejrzałam na wyświetlaczu zrobione zdjęcia.

Na moich fotografiach ktoś był.

Mój mózg potrzebował chwili, aby nadążyć i przyswoić sobie jego widok: małego chłopca w wyblakłej zimowej kurtce o schludnie zaczesanych na czoło ciemnoblond włosach. Nie mógł mieć więcej niż trzy lub cztery latka. Jasnobrązowe spodnie miał ubłocone na kolanach, jakby się przewrócił. Patrzył poza ścieżkę, gdzieś w dal.

Na kolejnym zdjęciu spoglądał anielsko wielkimi i niebieskimi oczami wprost w obiektyw, przywodząc mi na myśl małego Cartera Blume’a – w tym momencie będącego ostatnią osobą na całej ziemi, o której powinnam myśleć.

Na trzeciej fotografii już go nie było.

– Um… – powiedziałam. Poczułam się nagle tak wytrącona z równowagi, jakby jedna noga skurczyła mi się o piętnaście centymetrów. Zerknęłam na Jareda, aby sprawdzić, czy coś zauważył. Wycelował aparat w sękaty pień wiekowego drzewa i właśnie ustawiał ostrość.

Ponownie rozejrzałam się wokół. Z oddali dobiegł mnie szelest liści.

Nie potrafię usłyszeć duchów, które widzę na zdjęciach. Mogę je tylko dostrzec. Jeśli zatem usłyszałam idącego chłopca, to może mógł on być prawdziwy? Bez wątpienia wyglądał jak prawdziwy chłopiec. Nie miał sączących się ran ani śmiertelnie poszarzałej cery. Nic nie wskazywało na to, że coś jest z nim nie w porządku. Pomijając fakt, że znajdował się w głuszy sam.

– Czego tak wypatrujesz? – zapytał Jared.

– Ja… wydawało mi się, że kogoś widziałam – odparłam. – Chłopczyka.

Brwi Jareda powędrowały do góry.

– Tutaj? Samego?

– Możliwe. – Spojrzałam z powątpiewaniem na ścieżkę przed nami. – Sądzisz, że powinniśmy go poszukać?

– Oczywiście. – Założył osłonę na obiektyw i zawiesił aparat na szyi. – Ruszajmy.

Usiłowałam zignorować dotyk jego dłoni, delikatnie opierającej się z tyłu o moją talię.

Jared i ja poznaliśmy się, kiedy oboje zostaliśmy finalistami konkursu fotograficznego. Miało to miejsce we wrześniu. I choć od kilku miesięcy spotykaliśmy się dwa lub trzy razy w tygodniu, nigdy nie doszło pomiędzy nami nawet do najmniejszego romantycznego epizodu. Kilka razy czynił aluzje, na które odpowiadałam ostrożnie, udając, że ich nie rozumiem. Sprawy nigdy nie zaszły dalej.

Mówiąc szczerze, właśnie taka sytuacja była mi na rękę. Żaden skok w bok nie wchodził w rachubę. Sama myśl o związaniu się z kimkolwiek innym niż Carter sprawiała, że czułam się jak sparaliżowana.

Pokonaliśmy zakręt. Nadal ani śladu chłopca. Serce skurczyło mi się w piersi na myśl o kolejnym miażdżącym paranormalnym ciosie. Gdybym była sama, zatrzymałabym się w tym momencie.

Ale Jared tylko przyspieszył kroku, ponaglając mnie:

– Jest zbyt zimno, aby małe dziecko mogło przebywać na dworze.

Maszerowaliśmy tak szybko, że pod wszystkimi warstwami ubrań zaczęło mi się robić gorąco. Moja kupiona w szmateksie i znoszona torba-ukośnik-torebka boleśnie obijała mi się o żebra. Jared przeczesywał okolicę wzrokiem. Zupełnie jakby chłopczyk w każdej chwili mógł pojawić się znienacka w polu widzenia. Właśnie ta jego niezachwiana pewność prawie mnie przekonała, że naprawdę widziałam żywe dziecko, a nie zjawę.

Możecie uważać mnie za głupią, ale miałam wrażenie, że jeśli będę pragnęła tego dostatecznie mocno, to ono naprawdę pojawi się na ścieżce przed nami.

Oczywiście tak się nie stało.

– Zaczekaj. – Zwolniłam. – Myślę, że mogło mi się tylko wydawać, że coś widziałam.

Jared, z twarzą zarumienioną od wysiłku, odwrócił się do mnie.

– Co to znaczy? Wyobraziłaś sobie, że widziałaś małego chłopca?

Wzruszyłam ramionami.

– Może to był tylko cień.

– Jestem pewien, że usłyszałem coś w oddali przed nami. A ty nie? – Przystanął i znieruchomiał. – Posłuchaj… znowu to słychać.

Rzeczywiście, dobiegł mnie trzask pękającej gałązki.

Poczułam narastającą w piersi nadzieję.

– W porządku – powiedziałam.

Ale kiedy minęliśmy kolejny zakręt, zatrzymaliśmy się.

Przed nami na ścieżce siedział opos. Dojrzał nas i szurając łapkami, czmychnął w krzaki.

– Och – rzucił Jared.

Zanim zdążył coś dodać, uniosłam aparat i pstryknęłam dwa zdjęcia. Zerknąwszy na wyświetlacz, poczułam, jak tężeją mi wszystkie mięśnie.

Znajdował się na nim. Stał o półtora metra dalej i spoglądał wprost na nas.

Mały chłopiec.

Był zatem duchem.

„Oczywiście, że tak”.

Skręciłam ku krawędzi ścieżki, gdzie nie było żadnych duchów. A potem odwróciłam się i trzasnęłam jeszcze kilka zdjęć. Kiedy na nie spojrzałam, oddech uwiązł mi w gardle.

Chłopiec miał roztrzaskaną potylicę.

„A czego się spodziewałam?”

– Alexis? Nic ci nie jest? – Jared stał po drugiej stronie chłopczyka. Potem ruszył naprzód, przechodząc wprost przez niego.

Zesztywniałam.

Jared ciaśniej owinął się kurtką.

– Nagle zmarzłem. Czy ty też czujesz ten podmuch?

Właśnie to się dzieje, kiedy przejdziecie przez ducha. Pokiwałam głową i oplotłam się ramionami, choć po pospiesznym marszu ścieżką nadal byłam spocona.

– Chyba słońce zaczyna zachodzić – powiedział.

Nie miałam ochoty zostawać tu dłużej i dyskutować o pogodzie. Jedyną rzeczą gorszą od dostrzegania na fotografiach martwych ludzi jest to, kiedy oni także mnie widzą i bezczelnie się gapią. Złapałam Jareda za ramię i pociągnęłam go za sobą, byle dalej od małego chłopca.

Po jakichś stu metrach zatrzymałam się. Wbiłam drżące dłonie w kieszenie.

– Pomyliłam się – wyszeptałam. – Przepraszam. Nie chciałam odrywać cię od pracy.

– Nie masz za co przepraszać. – Głos Jareda był cichy i naglący. – Alexis… martwię się o ciebie.

Czułam się zawstydzona, nieszczęśliwa i nadal wytrącona z równowagi widokiem zmiażdżonej potylicy dziecka.

– Nie wiedziałam… przepraszam…

Jared stał tuż przede mną, a jego brązowe oczy spoglądały łagodnie, niczym oczy jelenia. Położył dłonie na moich ramionach.

– Wszystko w porządku. Uspokój się. Już dobrze.

Nie zdołałam powstrzymać łez.

„Uh”.

Nigdy wcześniej, choćby się działo nie wiem co, za nic bym tego nie zrobiła. Nie rozryczałabym się w miejscu publicznym i w dodatku w obecności drugiej osoby. To było tak, jakbym tracąc kontrolę nad moimi zdjęciami, straciła ją także nad sobą.

Jared przyciągnął mnie do siebie. Pozwolił, bym oparła czoło na jego ramieniu. Zziębniętymi dłońmi bez rękawiczek głaskał mnie po włosach.

– Płacz, jeśli musisz – powiedział. – Wszystko w porządku.

Po chwili przełknęłam z trudem ślinę i odsunęłam się od niego.

Jared nie cofnął dłoni muskającej delikatnie moje łopatki.

– Czy myślałaś o Lydii?

Wiedział, że byłam przy tym, jak dziewczyna z mojej szkoły umarła. Rozumiał także, że tamtego dnia zmieniło się całe moje życie. Zakładał, podobnie jak reszta świata – wliczając moich rodziców, siostrę oraz szkolnych doradców – że wszystkie moje problemy wynikają z traumy związanej z faktem bycia świadkiem śmierci Lydii.

I tak, oczywiście, wiele z nich niewątpliwie miało źródło właśnie w tym. Ale podłoże innych było znacznie głębsze.

Znacie to powiedzenie, że „pycha poprzedza upadek?”. Cóż, w moim wypadku nie chodziło jedynie o pychę. Chodziło o… szczęście. Poczucie bezpieczeństwa. Wygodę. Zadowolenie. Byłam niezbicie przekonana, że wiem, co robię. Jak można żywić aż taką pewność, a mimo to się mylić? A potem, kiedy już zdacie sobie sprawę, jak straszliwą popełniliście omyłkę… w jaki sposób mielibyście ponownie poczuć się pewni siebie?

Nie jesteście w stanie. Spędzacie więc resztę życia, czekając, aż z nieba spadnie kolejny fortepian1 i was zmiażdży.

– Straciłaś kogoś. – W głosie Jareda brzmiała nuta szorstkiej zażyłości. Odgarnął mi z czoła kosmyk włosów. – A to boli. Bardzo. Ale wszystko będzie dobrze. Życie się jakoś ułoży.

Pociągnęłam nosem i pokiwałam głową. A potem popatrzyłam w jego nieskończenie głębokie oczy. To było tak, jak gdyby istniało dziesięć warstw Jareda, skrytych pod tą prezentowaną światu. Kiedy spoglądał na mnie w taki sposób, odnosiłam wrażenie, jakby kilka z owych warstw odpadło, odsłaniając coś dotychczas skrytego i kruchego.

Wydawało mi się, że wstrzymał oddech. Założył mi za ucho kosmyk włosów… a później jego palce podążyły wzdłuż linii mojej szczęki i delikatnie uniosły mi brodę.

Powietrze pomiędzy nami nagle stało się gęste. W takiej chwili wszystko zdaje się rozmywać i wszechświat przejmuje kontrolę.

I wtedy zaczęliśmy się całować.

Pocałunek nie przypominał żadnego z tych, których doświadczyłam wcześniej. Kiedy chodziłam z Carterem, nasze pocałunki stanowiły wyraz szczęścia. Całowanie się było przedłużeniem owego stanu i świętowaniem. Czymś na kształt niewielkiej prywatnej uroczystości. Podsycało naszą naiwną radość i wiarę w to, że świat z chęcią zaoferuje nam wszystko, czego pragniemy.

Pocałunek Jareda zdawał się podsycać coś innego, wrażenie kłucia w sercu. Przypominało to walkę o przetrwanie – dwoje ludzi łączących się razem, ponieważ muszą się dotykać, by nie rozpłynąć się w nicości. Miałam wrażenie, jakbyśmy wymieniali się smutnymi tajemnicami…

I zdecydowanie nie chciałam, by to się skończyło.

Nagle do mnie dotarło, co wyprawiam. Przerywając pocałunek, gwałtownie szarpnęłam się do tyłu. Uniosłam dłonie, niczym ofiara napadu.

– Mój Boże. – Jared raptownie się odsunął i, przerażony, gapił się na mnie. – Alexis, bardzo cię przepraszam. Nie zamierzałem… Mam na myśli, że byłaś smutna i ja… Nie powinienem był…

Cofnęłam się chwiejnie o krok. Nie potrafiłam oderwać wzroku od jego oczu. Czy powinnam mu powiedzieć, żeby się nie obwiniał? Czy mogłam to zrobić, nie sugerując przy tym w jakiś sposób, że ten pocałunek był czymś, czego pragnęłam?

W porządku, tak, pocałunek był dobry. Ale to nie oznaczało, że chciałam, by mnie całował.

– Powinnam już iść – zdołałam wykrztusić. – Ta wycieczka się przeciągnęła. Rodzice będą się niepokoić.

Przyglądał mi się nadal, wstrząśnięty. Potem się opanował.

– Oczywiście – odparł. Obciągnął wygładzoną już wcześniej kurtkę. I tak po prostu było po wszystkim.

Ku własnemu zaskoczeniu, poczułam ukłucie żalu.

Przecież to nie tak, że nie odwzajemniłam jego pocałunku.

Szarość popołudniowego nieba powoli przechodziła w fiolet zmierzchu. Jasne promienie nisko wiszącego słońca prześwitywały przez splątane i ogołocone gałęzie. Po raz pierwszy tego dnia Jared sprawiał wrażenie zmarzniętego. Oraz zmęczonego.

I samotnego.

– Chodź. – Sięgnęłam, aby rozplątać pasek jego aparatu. – Zamarzniesz tutaj na śmierć.

Kąciki jego ust zadrgały, unosząc się w czymś na kształt uśmiechu. Ciemnobrązowe włosy, tak długie, jak tylko pozwalały na to zasady obowiązujące w Akademii Świętego Serca, opadły mu na czoło. Kości policzkowe odznaczały się wyraźnie, jak gdyby jego rysy zostały wyrzeźbione w marmurze. Wyglądał niczym jakiś arystokrata. Wargi miał w naturalny sposób wygięte nieco w dół, przez co jego uśmiech sprawiał wrażenie, jakby należało sobie nań zasłużyć.

– Masz rację – powiedział. – Robi się późno.

Maszerowaliśmy w milczeniu. W końcu dotarliśmy do grubych pniaków wyznaczających granicę parkingu. Stały na nim tylko trzy samochody: dżip Jareda, szary sedan mojej mamy (który od niej pożyczyłam) i nieduży niebieski hatchback.

Obok niebieskiego autka w półmroku dało się zauważyć niewielkie zamieszanie. A potem dobiegł nas dziewczęcy głos:

– Nie, Spike, wracaj! Siad! Waruj!

Nieduży czarny psiak przeciął parking. Zmierzał nam na spotkanie, ciągnąc za sobą smycz.

– Proszę, złapcie go! – zawołała dziewczyna.

Jared jednym płynnym ruchem zdjął z szyi aparat i mi go podał. Potem puścił się w pościg za psem.

Sapiąc i dysząc, dziewczyna zrównała się ze mną. Rozpoznałam ją od razu. To była Kendra Charnow, którą znałam ze szkoły. Na mój widok zatrzymała się niezgrabnie.

– Alexis? – odezwała się. – Um… w którą stronę poszli?

Wskazałam na ścieżkę za sobą i pobiegłyśmy obie. Jednak zaraz za zakrętem napotkałyśmy Jareda prowadzącego na smyczy psiaka.

– Dziękuję ci. – Kendra porwała zwierzaka z ziemi i pocałowała go w maleńki pyszczek. – Jest ze schroniska. Uprzedzali nas, że lubi uciekać, ale nie sądziłam…

Przyjrzała się uważnie Jaredowi.

Nie będąc jego dziewczyną, mogłam ocenić jej zachowanie obiektywnie, niczym naukowiec robiący notatki w terenie. Na jego widok dziewczęta reagowały zawsze tak samo.

Kendra wyprostowała ramiona. Jej brzuch w magiczny sposób stał się płaski, kiedy go wciągnęła. Poprawiła rude włosy, spięte w wystający spod beżowej czapki z daszkiem kucyk. Potem przekrzywiła głowę, zupełnie jak gdyby chciała powiedzieć: „Widzisz, jaka jestem ładniutka?”.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy się już wcześniej spotkali – zwróciła się do Jareda. – Mam na imię…

– Cieszę się, że mogłem pomóc ci z psem – przerwał jej Jared. – Bardzo mi przykro, ale powinniśmy już iść. Zdążyło się zrobić naprawdę zimno.

Być może odezwały się we mnie ukryte pozostałości związanych z przestrzeganiem etykiety odruchów, nabytych w klubie Promyczek. Nagle poczułam się zobowiązana, by ich sobie przedstawić.

– Jaredzie, to jest Kendra. Uczęszcza do Surrey.

Kendra obdarzyła go pogodnym uśmiechem.

– Przyjaźnię się z siostrą Alexis.

Racja, nie przyjaźniła się ze mną.

– Miło mi cię poznać, Kendro. – Mówiąc to, Jared położył mi dłoń na łokciu niemal w takim geście, jak gdyby chciał mnie chronić. – Życzę ci udanego wieczoru.

– Udanego wieczoru – odparła.

Nie padły już żadne dalsze słowa. Jared odprowadził mnie do drzwiczek samochodu mamy. Zaczekał, aż odłożę aparat na siedzenie pasażera i zabezpieczę go pasem.

Popatrzyłam na niego, z lekka oszołomiona widokiem: wyblakłe, złote promienie zachodzącego słońca oświetlały jedną stronę jego twarzy, niczym na renesansowym malowidle. Podświetlały cienką, ognistą aureolą obrys fryzury. Drugi policzek tonął w cieniu, a skóra na nim miała barwę jaskrawoniebieską i wydawała się gładka jak lód.

Wyglądał jak pół bóg, pół człowiek.

I nawet nie mrugnął do innej dziewczyny.

Co było ze mną nie tak?

– Zrób zdjęcie – powiedział, a uśmiech z wolna wypełzł na jego wargi. – Przetrwa dłużej.

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie mu powiedziałam.

Gdybym była dziewczyną, wiedzącą, czego pragnie – dziewczyną znającą różnicę pomiędzy tym, co może mieć, a tym, czego posiąść nie zdoła, taką, która potrafi zapomnieć o przeszłości i ruszyć dalej – wysiadłabym z samochodu, objęłabym Jareda i zasypałabym go pocałunkami.

Nie jestem taką dziewczyną.

– Dobranoc – odpowiedziałam mu i pomyślałam: „Tak szaleńczo kiedyś kogoś uszczęśliwisz”.

Uśmiechnął się.

– Dobranoc. Zadzwoń, kiedy znów będziesz miała nieco czasu.

– Tak zrobię – obiecałam.

I taki miałam zamiar. Następnym razem, kiedy samotność da mi się we znaki albo zacznę użalać się nad sobą, albo po prostu poczuję potrzebę, by spojrzeć na twarz inną niż oblicza moich rodziców oraz siostry, zadzwonię do niego… a on się ze mną spotka.

Wysyłając do mamy esemesa z informacją, że jestem już w drodze do domu, obserwowałam Jareda wsiadającego do swojego dżipa.

DO ZOBACZENIA WKRÓTCE <3 CIĘ, odpisała mama.

Wsunęłam telefon w uchwyt na kubek. Włączyłam radio i przyglądałam się, jak Jared skręca w lewo, wyjeżdża na opustoszałą drogę i oddala się wąską wstęgą asfaltu.

„Zdecydowanie coś się z tobą dzieje, Alexis”.

Nie jestem skończoną idiotką. Wiem, że nie jestem dość wyjątkowa, aby odgrywać trudno dostępną. I by w normalnych okolicznościach przyciągnąć uwagę kogoś takiego jak on, choćby na krótko. Jared też miał własny bagaż. To nie tak, że tylko ja go potrzebowałam. On potrzebował mnie również.

Nigdy mi nie zdradził, co takiego go dręczy. Podejrzewałam, że cokolwiek to było, mogło mieć coś wspólnego z faktem, że mieszkał tylko z ojcem. O matce nie wspomniał nawet przelotnie, a ja, oczywiście, nie dopytywałam się o szczegóły. Nasza przyjaźń opierała się na tym, że nie drążyliśmy takich tematów. Nie drążyliśmy żadnych tematów.

Byliśmy niczym para podróżujących razem wędrowców, ponieważ było to nieco łatwiejsze, niż podążać przed siebie samotnie.

Krople deszczu wielkości pereł zaczęły bębnić o szybę. Uruchomiłam wycieraczki i upewniłam się, że mam zapalone światła. Oba pasy drogi były puste. Mimo to włączyłam prawy kierunkowskaz, tylko na wypadek, gdyby mama miała szpiegów na tym odludziu.

Spiker w radiu uspokajająco bezbarwnym głosem mamrotał coś o kupowaniu prezentów w ostatniej chwili.

Położyłam stopę na pedale gazu i gdy właśnie zaczynałam go naciskać…

Radio umilkło.

Na ułamek sekundy zapadła cisza. A potem kabinę wypełnił szum wyładowań elektrostatycznych. Był tak głośny, jakby dochodził z wnętrza mojej głowy i wibrował w całym ciele niczym krzyk. Oderwałam dłoń od kierownicy i pacnęłam w wyłącznik. Ale dźwięk nie ucichł.

Rozbolały mnie uszy, a ból promieniował aż do szczęki.

Kiedy skupiałam uwagę na radiu, samochodem gwałtownie szarpnęło w lewo. Potem zaczął obracać się wokół własnej osi.

Usiłowałam przypomnieć sobie, co mówiono mi o niekontrolowanym poślizgu: że nie należy gwałtownie wciskać hamulca, prawda? Powinno się ustawić koła w kierunku, w którym chce się jechać?

Lecz co zrobić, jeżeli kierunek, w którym chciałam jechać, znajduje się za moimi plecami?

Kabinę zalała poświata tak jasna i biała jak promienie reflektorów znajdującej się o pięć metrów ode mnie ciężarówki.

Przygotowałam się na kraksę. Sekundy zdawały się rozciągać w nieskończoność…

Ale do zderzenia nie doszło.

Kiedy minęło o jedno uderzenie serca za dużo, spojrzałam w prawo. I niczym migający na ekranie przekaz podprogowy, dojrzałam siedzącą na fotelu pasażera obok mnie postać: dziewczynę – choć poświata była zbyt jasna, abym dostrzegła cokolwiek oprócz zarysu sylwetki. Gdy tylko zaczęło do mnie docierać, co widzę, postać zniknęła.

Białe światło, które wzięłam za blask reflektorów, zniknęło wraz z nią.

Szok sparaliżował mnie na ułamek sekundy. Potem skupiłam uwagę na moim wirującym samochodzie.

Kierownica, mocno skręcona w lewo, była zablokowana. Wdepnięcie hamulca nie zdało się na nic. Opony ślizgały się po mokrym asfalcie. Smród palonej gumy wypełnił kabinę.

W desperackim odruchu chwyciłam wajchę hamulca ręcznego. Zaciągnęłam go z całej siły. Silnik zaprotestował wyciem. Samochód wpadł w poślizg i zjechał z drogi. Zatelepał się na porośniętym wysoką trawą poboczu.

Ponownie z całej siły wdepnęłam hamulec.

Tym razem zadziałał. Koła ustawiły się równolegle. Samochód zatrzymał się o jakieś półtora metra przed kanałem burzowym.

Radio wydało ostatni urywany pisk i umilkło.

Wrzuciłam bieg na luz. Pochyliłam się do przodu. Opierając czoło o kierownicę, usiłowałam odzyskać oddech.

Każda inna osoba pomyślałaby, że z samochodem jest coś nie tak. Ja jednak wiedziałam lepiej. Ponieważ kiedy spojrzałam na fotel pasażera, ujrzałam spoczywającą na nim…

Samotną herbacianą różę.

Dokładnie taką, jak te na pogrzebie Lydii Small.

Motyw spadających z nieba fortepianów bardzo często pojawia się w amerykańskich kreskówkach jako metafora pecha [przyp. red.]. [wróć]

3

NIE ZABIŁAM LYDII.

Tak, byłam przy jej śmierci, jednak to coś zupełnie innego.

Ale spróbujcie wytłumaczyć to jej.

Ewidentnie obwiniała mnie i pojawiała się co kilka tygodni, aby upewnić
się, że o tym wiem. Do tej pory była po prostu irytująca – prześladowała
mnie, groziła, że mnie skrzywdzi… Co mogłoby być przerażające, gdyby w oczywisty sposób nie była aż tak słabym duchem. Szczyt jej możliwości
stanowiło zrzucenie podręcznika z mojego stolika w klasie po dwudziestu
minutach wysiłków.

Jednakże ten incydent – prawdziwy zamach na moje życie – to było coś
nowego.

I solidnie mnie to wkurzyło.

Rozpięłam pas i otworzywszy gwałtownie drzwiczki, wyskoczyłam na deszcz.

– Nieźle, Lydio – zawołałam, obracając się wokół osi. – Usiłujesz mnie
zabić? Chyba następnym razem musisz postarać się bardziej!

Zimne strużki wody ściekały mi po policzkach. Zorientowałam się, że znów
płaczę, co rozzłościło mnie jeszcze bardziej. Miałam ochotę coś kopnąć.
Kopnęłam zatem wiecheć mokrej trawy i niemal straciłam równowagę.

Wspaniale, ześlizgnięcie się z nasypu i lądowanie w kanale burzowym
będzie istną wisienką na torcie tego koszmarnego dnia.

– No dalej! – wrzasnęłam. – Jeśli chcesz mnie dopaść, jestem tutaj!
Chodź i, do cholery, spróbuj mnie dostać, Lydio!

Znajdowałam się w stanie gotowości. Adrenalina pulsowała mi w żyłach i byłam przygotowana na starcie. Jak człowiek i duch mieliby walczyć ze
sobą, tego nie wiedziałam. Sądziłam, że czystą siłą mego gniewu zdołam
jej nabić kilka siniaków.

Czekałam, aż, jak miało to miejsce zazwyczaj, pojawi się w całej swojej
duchowej chwale – metr pięćdziesiąt w kapeluszu, z długimi prostymi
czarnymi włosami i w ubraniu, w którym umarła: podartej, poplamionej
krwią czerwonej koktajlowej sukni, bosa. Zdeterminowana, aby
przynajmniej zrujnować mi dzień, jeśli już nie może zniszczyć mi całego
życia. Lekko przeźroczysta i wiecznie marudna.

Nie pojawiła się jednak. I kiedy adrenalinowy haj zmienił się w poadrenalinowy dołek, poczułam się nie tylko zażenowana i upokorzona,
ale też bardzo zmarznięta i mokra.

Jakby cała ta scena nie miała dość splendoru, podjechała swoim
samochodem Kendra i opuściła szybę. Wydawała się bardziej zakłopotana
niż zaniepokojona.

– Alexis? Um… nic ci nie jest?

Czy słyszała, jak wykrzykiwałam imię Lydii?

– Nie – odpowiedziałam. – To tylko… wiewiórka wbiegła mi pod koła.

Jej źrenice się rozszerzyły.

– Potrąciłaś ją?

Już mogłam dosłyszeć te szepty: „Alexis Warren rozjechała wiewiórkę,
celowo!”.

– Wiewiórce nic się nie stało – rzuciłam. – Nie musisz się martwić.

Zbyłam ją machnięciem dłoni. Wsiadłam do samochodu, cała drżąca z gniewu
i świeżej dawki wstydu. Zapinałam właśnie pas, kiedy zadźwięczał mój
telefon i mnie wystraszył.

Dzwonił Jared.

– Cześć. Zapomniałem ci życzyć wesołych Świąt.

– Och, racja – odparłam. – Wesołych Świąt.

– W porządku, cóż… jedź ostrożnie. Drogi są dosyć śliskie.

„Zauważyłam”.

– Będę uważała. Dzięki. Ty także na siebie uważaj.

Po tych słowach rozłączyliśmy się.

Czując się jeszcze bardziej pusta niż wcześniej, zawróciłam „na trzy”.
Potem ruszyłam do domu.

* * *

Lydia pojawiła się, kiedy skręcałam w lewo do Silver Sage Acres,
będącego architektonicznym majstersztykiem osiedla domków
jednorodzinnych. Nasza rodzina przeprowadziła się tu po tym, jak nasz
poprzedni dom spłonął (dwa mordercze duchy temu, stare dzieje).

Zmaterializowała się na fotelu pasażera, z brudnymi i zakrwawionymi
niematerialnymi stopami, opartymi o deskę rozdzielczą.

– Chodź i, do cholery, spróbuj mnie dostać? – zapytała. – Czy to
jakiś żart?

Widywanie duchów na fotografiach? Całkowicie moja wina i pierwsza jestem
gotowa to przyznać (oczywiście nie przed inną żywą osobą, jedynie przed
sobą samą). To ja złożyłam ponownie przysięgę złemu duchowi Araltowi,
kiedy Lydia chlusnęła mi w oczy trującymi chemikaliami. Sądziłam, że
zdołam ograć system. Złożyć przysięgę, a potem odczytać inne zaklęcie,
które znów wygna go z mojego ciała. Lecz to się stało, zanim się
dowiedziałam, że Lydia zamierza zniszczyć księgę Aralta – jego siedzibę
– aby mieć go dla siebie już na zawsze.

Zdrowa dawka nadnaturalnego pecha wsiąkła w moje oczy i musiałam
pogodzić się z konsekwencjami. Całkowicie i w pełni moja wina.

Ale przynajmniej rezultatem tego wszystkiego okazało się, że od tej
chwili byłam w stanie dostrzec większość duchów. Nie słyszałam za to ich
rozpaczliwych szeptów, mamrotanych pełnymi robaków ustami.

Ale Lydia? Naprawdę odmawiałam wzięcia na siebie odpowiedzialności za
to, co się jej przytrafiło. Stała się samolubna i umarła, przerażona,
bolesną śmiercią. To zazwyczaj stwarza ducha. W tym wypadku zaowocowało
duchem, który za mną łazi, gada i irytuje mnie dokładnie tak samo, jak
Lydia czyniła to za życia. Ma nadal ten sam stosunek do świata, tylko o wiele bardziej grobowy.

Kiedy się zmaterializowała, spięłam się i zacisnęłam dłonie na
kierownicy.

Nie próbowała jednak żadnych sztuczek. Zaparkowałam samochód mamy w garażu. Zawahałam się, sięgając po aparat. Wymagało to przesunięcia ręki
wprost przez na wpół przeźroczyste ciało Lydii. Postanowiłam, że wrócę
po niego później. Ruszyłam do drzwi wiodących na korytarz, które zawsze
były otwarte.

Lydia przeniknęła przez drzwiczki samochodu. Z obiema stopami na
podłodze zastąpiła mi drogę. Podobnie jak większość duchów, które
widziałam, wolała poruszać się jak ktoś żywy, stąpając i stojąc na
ziemi. Niektóre z nich unoszą się w powietrzu, lecz czynią to jedynie
wówczas, kiedy są zbyt rozzłoszczone czy zdekoncentrowane, aby zdawać
sobie z tego sprawę.

Odrzuciła włosy i pociągnęła nosem.

– Co sprawia, że sądzisz, że jestem na każde twoje zawołanie?

Prawie przeszłam wprost przez nią. Nerwy zawiodły mnie w ostatniej
chwili. Nienawidziłam tego uczucia, przypominającego wskoczenie lub też
bycie wepchniętą do basenu z lodowatą wodą. Lydia także go nienawidziła,
co niemal czyniło grę wartą świeczki.

Ale nie do końca.

– Przesuń się – poleciłam.

Zbliżyła się o pół kroku.

– Od kiedy to przyjmuję polecenia od morderczyń?

Widzicie, co mam na myśli? Nadmierne zwalanie winy. Jakbym to ja ją
zmusiła do założenia klubu Promyczek i zadurzenia się na zabój w złym
duchu. Jakbym to ja podsunęła mu pomysł, aby wyssać z niej życiową
energię. Usiłowałam ją od tego odwieść. Próbowałam ją nawet ocalić. I raczej z żałosnym skutkiem usiłowałam ją uratować na długo po tym, jak
już przekroczyła punkt bez odwrotu. Nie istniał jednak żaden sposób
uświadomienia tego rozzłoszczonemu duchowi.

One po prostu nie słuchają.

– Dociera to do mnie, w porządku? – odpowiedziałam. – Nienawidzisz mnie.
Próbowałaś mnie zabić, co ci się nie udało. Niech pocieszy cię fakt, że
zdecydowanie zrujnowałaś mi dzień w paskudny sposób. A teraz rusz się,
proszę. Do zobaczenia za kilka tygodni.

Jej brwi powędrowały do góry.

Kiedy nie zeszła mi z drogi, wstrzymałam oddech i ruszyłam naprzód.
Lodowaty ziąb zmroził mi krew. Sprawił, że zakręciło mi się w głowie, a w moich uszach zabrzmiał pełen oburzenia skowyt Lydii.

To, co wydarzyło się zaraz potem, kompletnie mnie zaskoczyło.

Kolejna fala zimna uderzyła mnie w plecy. A potem Lydia ponownie
pojawiła się przede mną.

Podwójna dawka chłodu przypominała zwielokrotniony stokrotnie ból głowy
po zbyt szybkim zjedzeniu lodów. Odczułam go całym ciałem. Zgięłam się w pół z cierpienia, zastanawiając się, czy od wywołanej przez ducha
hipotermii można umrzeć. Palce miałam tak przemarznięte, że aż straciłam
w nich czucie. Zatoczyłam się, wyciągając przed siebie ręce. Zanim nogi
zdążyły odmówić mi posłuszeństwa, co niechybnie doprowadziłoby do
upadku, osunęłam się na podłogę.

Po minucie wrażenie bycia przemarzniętą na śmierć nieco osłabło i spojrzałam na Lydię. Stała na stopniu przed drzwiami prowadzącymi do
domu. Wysiłek związany z przeniknięciem przeze mnie sprawił, że garbiła
się mocniej i była jeszcze bardziej przeźroczysta niż zwykle. A kiedy
się odezwała, jej głos brzmiał słabiej.

– Zostawię cię w spokoju – wysapała – kiedy przyjdzie mi na to
ochota.

Przeniknęła przez drzwi. Dobiegło mnie ciche kliknięcie zapadki zamka.

Chwilę później wstałam. Miałam wrażenie, że moje nogi zamieniły się w naszpikowane milionem igiełek kłody. Krążenie powróciło z wolna, kiedy
kuśtykałam do drzwi. Zapukałam kilka razy, zanim się poddałam. Rodzice
zapewne byli w kuchni i oglądali telewizję. Ruszyłam zatem naokoło do
frontowego wejścia.

W chwili, gdy właśnie miałam przekręcić w zamku klucz, moja młodsza
siostra Kasey otworzyła przede mną drzwi. Widząc, jak drżę, cała mokra,
przypominając na wpół utopionego szczura, zacisnęła dłoń na framudze.
Ona sama za to prawie lśniła. Długie włosy opadały jej na ramiona jak
jedwabny złoty szal.

Dawno, dawno temu zamartwiałam się tym, że Kasey nie zdoła się dopasować
i zdobyć przyjaciół. Okazało się to kolejnym błyskotliwym przykładem
mojej ogólnej niewiedzy na temat zasad działania świata.

Moja siostra należała do elity. Wystrzeliła w górę jesienią i teraz
niemal dorównywała mi wzrostem. Włosy w karmelowym kolorze miała długie
i faliste akurat na tyle, aby każda fryzura wyglądała na ułożoną bez
wysiłku i naturalną. Miała wrodzony smak w kwestii doboru ubioru.
Wiedziała, co wypada powiedzieć, kiedy się roześmiać, jaką przyjąć pozę
i jak opowiedzieć żart w taki sposób, aby wszyscy w pokoju stłoczyli
się, chcąc usłyszeć puentę. W dodatku była mądra. Znacznie mądrzejsza
ode mnie.

Wszystko to byłoby całkowicie nie do zniesienia, gdyby nie była taka
miła.

Nawet owo bycie miłą zapewne okazałoby się nieznośne, jeśli nie
odczuwałabym aż takiej ulgi, że nie została całkowitym wyrzutkiem.

W rodzinie jeden wystarczy.

A co dla mnie najważniejsze, miała za sobą ciężkie przejścia z duchami,
podobnie jak ja. Tylko że dla niej należały już one do przeszłości. Była
wolna od zmartwień o złe duchy i centra mocy. Gotowa wieść normalne i szczęśliwe życie.

Była bezpieczna.

I zamierzałam dopilnować, aby tak zostało.

– Złapał mnie deszcz – odezwałam się, zanim zdążyła zapytać.

Z kuchni dobiegł powiew przesycony mieszaniną zapachów gotującego się
sosu do spaghetti i świeżo upieczonych cukrowych ciasteczek.

– Zrobiłaś jakieś dobre zdjęcia? – zawołał tata.

Ktoś coś siekał. Stukanie noża o deseczkę ustało, kiedy rodzice czekali
na moją odpowiedź.

– Raczej nie – odkrzyknęłam, uważając, aby trzymać się w cieniu. –
Mówiąc szczerze, fotografowanie zaczyna mnie już nudzić. Możliwe, że
trochę odpuszczę.

Oczy Kasey rozszerzyły się nieznacznie, nie odezwała się jednak słowem.
Wyminęłam ją i usiłując nie stracić równowagi, ruszyłam na drżących
nogach do swojego pokoju.

* * *

Najbardziej absurdalne w tym wszystkim było to, że wiedziałam doskonale,
jak powstrzymać Lydię.

Musiałabym jedynie zebrać się na odwagę, aby udać się do jej domu.
Odszukać centrum mocy Lydii – bez względu na to, jaki obiekt trzymał ją
na tym świecie – a następnie je zniszczyć. Wówczas będę wolna. Uwolnię
się od niej i (choć o tym pozwalałam sobie marzyć tylko w chwilach, gdy
rozpacz i żałość stawały się nie do zniesienia) może nawet uwolnię się
od duchów, które prześladowały mnie na fotografiach. Kto powiedział, że
te dwa problemy się ze sobą nie łączą?

Kłopot w tym, że kiedy wyobrażałam sobie stanięcie twarzą w twarz z państwem Small, dłonie zaczynały mi się pocić i balansowałam na granicy
histerii. Śmierć córki dosłownie zrujnowała ich
nie-tak-wspaniałe-od-samego-początku życie. Nie było szans na to, abym
pod ciężarem ich pustych spojrzeń zdołała zachować spokój i potrafiła
skupić się na odnalezieniu czegoś, co było dla Lydii cenne, a tym
bardziej na zniszczeniu tego czegoś.

Cała sytuacja przypominała swędzenie w miejscu, w którym nie miałam
odwagi się podrapać.

Lydia uważała mnie za morderczynię. Dzieciaki w szkole nigdy nie
powiedziały mi tego w twarz, ale widziałam w ich oczach, że one także
mnie o to podejrzewały. Ostatecznie, kiedy Lydia ruszyła w pościg za
mną, była całkowicie żywa. Pięć minut później znalazłyśmy się same w płonącym salonie piękności i Lydia umarła. Zatem jej rodzice musieli się
zastanawiać.

I być może najbardziej przerażało mnie to, że pomimo wszystkich moich
zaprzeczeń, prześladujących mnie koszmarów i gniewu… jakaś część mnie
mogłaby uznać, że to naprawdę była moja wina.

* * *

Oto wskazówka, jak wyglądało wcześniej moje życie: wszystkim, czego
pragnęłam, zanim ukończyłam szesnaście lat, było posiadanie samochodu.
Błagałam, przymilałam się i targowałam, aby go dostać. To zadziwiające,
że kiedy masz milutkiego chłopaka i popularną najlepszą przyjaciółkę, a wszystko w twoim życiu składa się na jedną żywiołową i radosną niedużą
biesiadę, coś takiego jak samochód może wydawać się naprawdę, ale to
naprawdę ważne. Kiedy wszystko runęło w gruzy wraz z Araltem, przestałam
wreszcie marzyć o samochodach. Przestały mnie obchodzić i nie
naprzykrzałam się więcej mamie i tacie.

Więc, oczywiście, dostałam samochód pod choinkę.

Jak przypuszczałam, stanowiło to wyraz głębokiego współczucia ze strony
rodziców. Ponieważ, Bóg mi świadkiem, w świetle mojego zachowania oraz
tegorocznych ocen, nie zasługiwałam na podobną nagrodę. Powróciłam nawet
do wcześniejszego nawyku regularnego wagarowania. Niemniej mama i tata
byli szaleńczo podekscytowani. Chichrali się i mieli zaróżowione
policzki. Próbowałam zrewanżować im się szczyptą chichotów i rumieńców,
sądzę jednak, że mnie przejrzeli.

Wiedziałam natomiast na pewno, że przejrzała mnie Kasey.

Samochód był sześcioletni i brzydki: brązowy, z karoserią o kształtach
zaokrąglonych niczym balon, jajko lub coś podobnego. Na tylnym siedzeniu
widniała ogromna plama, której historii nigdy nie będzie mi dane poznać,
za co byłam raczej wdzięczna losowi. Ale był to jednak samochód. Miał
szyby, zamki w drzwiach i pedał gazu. I należał do mnie.

Natychmiast się w nim zakochałam.

Babcia wyjechała ze swoim kobiecym klubem uprawiać windsurfing w Australii. Wracała dopiero po świętach. Spędzaliśmy je zatem tylko we
czwórkę: mama, tata, Kasey i ja. W ciągu dziesięciu minut skończyliśmy
otwierać prezenty i zjedliśmy tradycyjne świąteczne śniadanie, złożone z jajecznicy i potężnej góry zatykającego arterie bekonu. Zabrałam moich
zbyt mocno starających się rodziców na przejażdżkę po okolicy.

Potem w domu ponownie zapanowała śmiertelna cisza.

Kasey zaszyła się we własnym pokoju i rozmawiała ze swoim chłopakiem
Keatonem Perrym (czy ktoś, na matkę ziemię, może mi powiedzieć, jakim
cudem moja siostra stała się na tyle dorosła, żeby mieć chłopaka? I to w dodatku ni mniej, ni więcej, starszego od siebie?). Przeszłam do salonu
i włączyłam telewizor. Leciały lokalne wiadomości. Prezenterzy mieli na
sobie tandetne świąteczne swetry. Rzucali radosnymi żartami i rozmawiali
o świętym Mikołaju, jak gdyby istniał naprawdę, w sposób, w jaki czynią
to dorośli, by rozweselić dzieci, a rozweselają głównie innych
dorosłych.

Potem przeszli do poważnych tematów.

– Świąteczna tragedia – odezwała się prezenterka, marszcząc brwi. –
Policja w Surrey prowadzi dochodzenie dotyczące zaginięcia
szesnastoletniej Kendry Charnow. Rodzice nastolatki zgłosili wczoraj, że
ich córka najwyraźniej wyszła gdzieś w środku nocy. Licealistka nie
zabrała portfela ani zimowego płaszcza. Odnalezione w błocie pod oknem
jej pokoju odciski stóp zdają się sugerować, że wyszła z domu boso.

– Co? – Kasey wychynęła ze swojego pokoju i opadła na sofę w salonie. –
Kendra?

Kamera zmieniła ujęcie i w telewizji zamiast fasady pokazywano teraz
podwórko państwa Charnow. Jego część została odgrodzona jaskrawożółtą
policyjną taśmą, taką samą, jaką zabezpiecza się miejsca zbrodni. Wokół
kręciła się garstka sąsiadów. Wyglądający na zajętych policjanci
maszerowali od drzwi domu do drogi i z powrotem.

Mama usiadła obok mnie.

– Żartujecie chyba… i to w święta.

Przyglądałam się widocznej w tle kobiecie, która musiała być mamą
Kendry. Miała krótkie rude włosy i ciemne kręgi pod oczami. Wspierała
się ciężko na ramieniu stojącego obok mężczyzny.

Potem nastąpiło cięcie i kamera pokazała pokój Kendry. Na drzwiach
wisiała policyjna taśma. Operator zdołał jednak sfilmować niezasłane
łóżko oraz otwarte okno i szafkę.

– Czekajcie. – Chwyciłam pilota i przewinęłam do tyłu, aż na ekranie
ponownie ukazał się pokój. Końcowe ujęcie było zbliżeniem na wierzch
szafki Kendry. Kamerzysta chciał pokazać wszystkim nadal spoczywającą na
niej torebkę i leżący obok portfel.

Poczułam się, jak gdybym otrzymała cios w żołądek.

Ponieważ tym, co przykuło moje spojrzenie, była pojedyncza herbaciana
róża.

4

CZY NAPRAWDĘ MOGŁA ZA TYM STAĆ LYDIA? CZY NIEnawidziła mnie aż tak
bardzo, że wzięła na celownik nie tylko mnie, lecz także losowo wybrane
osoby z mojego otoczenia?

I wtedy nagle to do mnie dotarło: Kendra należała do klubu Promyczek.

Była jedną z dziewcząt, które przeżyły, podczas gdy Lydia umarła.

Może Lydii nie chodziło wyłącznie o mnie? Być może zamierzała zapolować
na każdą z nas po kolei?

Chyba że ktoś ją powstrzyma.

„Cóż, to nie będę ja”. Ta myśl była jak polecenie wydane mi przez
podświadomość. Skończyłam zabawiać się z duchami. Przestałam sądzić, że
wiem, jak z nimi walczyć.

Ale któż inny się tego podejmie – któż inny mógłby to zrobić – jeśli nie
ja? Byłam jedyną osobą, która w ogóle była w stanie zobaczyć Lydię.

„To nadal nie mój problem”.

Tylko że… im dłużej o tym myślałam, tym bardziej zdawało się to wyglądać
na mój problem.

– Policja przeszukuje gęsto zalesione obszary w pobliżu: rezerwat
przyrody Pelham oraz kanion Sage znajdują się w odległości półtora
kilometra od domu państwa Charnow – mówiła reporterka. – Niestety
ratownicy powiedzieli nam, że ich przeczesanie może potrwać nawet kilka
dni, a obfite opady minionej nocy zatarły mnóstwo ważnych śladów.

Pelham? Właśnie w tym rezerwacie przyrody byłam z Jaredem. Spotkaliśmy
tam Kendrę dzień przed tym, zanim rodzice zgłosili jej zaginięcie.

W telewizji pokazano widok wspomnianego obszaru z lotu ptaka, pochodzący
z dziennikarskiego helikoptera.

W prawym górnym rogu ekranu pośród drzew znajdowała się plama jasnej
bieli. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakaś usterka telewizora.
Ale kiedy pokazano inne ujęcie, biały okrąg zmienił położenie. Zatem
jego źródło musiało znajdować się w lesie.

– Co to jest? – zapytałam.

– Co masz na myśli, kochanie? – mama odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Plama była niewielkim, lśniącym kręgiem światła, jak gdyby ktoś
wycelował w ekran naprawdę mocną latarkę.

Nigdy wcześniej nie widziałam niczego podobnego… jeśli pominąć białe
światło w kabinie samochodu. Które rozbłysło na moment przed tym, zanim
pojawiła się herbaciana róża Lydii.

Z powodu mojej „specjalnej” więzi z Lydią, byłam w stanie ją dojrzeć,
usłyszeć i nawiązać z nią kontakt w sposób, w jaki nie mogłam uczynić
tego z innymi duchami. Było zatem możliwe, że pojawiała się na
fotografiach i w telewizorze jako jasna plama, a inne duchy nie. Tak
naprawdę nie byłam tego pewna. Nigdy nie zadałam sobie trudu, by ją
sfotografować.

Helikopter zmienił położenie. Kamera pokazała wąską kreskę autostrady.
Białe światło nadal było widoczne i znajdowało się mniej więcej w połowie odległości pomiędzy głównym szlakiem a drogą.

– Co? – zapytała Kasey. – Czego tak wypatrujesz? Czy coś dostrzegasz?

Kamera pokazywała teraz dalszy plan, na którym znajdował się billboard z logiem dilera samochodów.

– Sądziłam, że tak, ale tylko mi się zdawało – powiedziałam, podnosząc
się z sofy i ruszając do mojego pokoju.

Kilka minut później wróciłam do kuchni. Zastałam w niej rodziców,
opiekuńczo czuwających przy Kasey, która rozmawiała przez telefon z jedną z tuzina przyjaciółek.

– Co planujesz? – zapytał tata.

Pokazałam mu kluczyki od samochodu.

– Chyba wybiorę się na małą przejażdżkę.

Kasey posłała mi zatroskane spojrzenie.

– Nie chcesz z nikim porozmawiać? Czy zadzwoniłaś do Megan?

– Dlaczego miałabym dzwonić do Megan? – Oparłam się o framugę.

– Zna Kendrę. Należała do…

– Kase – przerwałam jej. – Wierz mi. Megan nie czeka na telefon ode
mnie.

Rodzice wydawali się poruszeni.

– Wszystko w porządku. Nie patrzcie tak na mnie. Niedługo wrócę.

– Dokąd się wybierasz? – chciał wiedzieć tata.

– Po prostu… na przejażdżkę – odparłam i wyszłam, zanim zdążyli mnie
poprosić, abym została.

* * *

Minęłam wjazd do rezerwatu przyrody. Dostrzegłam, że parking był
zapchany radiowozami i dziennikarskimi furgonetkami. Pojechałam zatem
jakieś osiemset metrów dalej, aż dotarłam do opuszczonego baru.
Zaparkowałam za budynkiem. Wróciłam piechotą pod billboard, który
widziałam w wiadomościach. Trzymałam się blisko drzew, dopóki nie
dotarłam pod sam znak. Wówczas, z telefonem w dłoni, na którym śledziłam
swoją pozycję, zanurkowałam w las.

Przekraczając wystające korzenie i kępy gęstych, niskich krzaków,
starałam się patrzeć pod nogi i jednocześnie rozglądać się za Kendrą.
Zimno przenikało przez sweter i kąsało moją skórę. W dodatku dostałam
dreszczy, mając czas zastanowić się nad tym, co Lydia byłaby w stanie
uczynić osobie, która jej nie widzi. Komuś złapanemu z opuszczoną gardą.

Kendra mogła już nie żyć.

Wypatrywałam Lydii, ale miałam także ze sobą zawieszony na szyi aparat.
Od czasu do czasu pstrykałam kilka zdjęć i przeglądałam je, szukając
śladu jasnego światła.

Na próżno.

W końcu dotarłam do niewysokiego skalnego klifu i przystanęłam.
Podążanie dalej wymagało pokonania stromizny. Uniosłam aparat.
Pstryknęłam kilka fotek.

„Bingo”.

Na zdjęciu lśniący krąg białego światła znajdował się wprost przede mną.

– Lydio? – zawołałam.

Jedyną odpowiedzią był odległy łoskot łopat helikoptera.

„Cicha noc”, pomyślałam.

– Buu! – Lydia z uniesionymi brwiami zmaterializowała się mniej więcej
o metr ode mnie.

Na dźwięk jej głosu pospiesznie oddaliłam się od klifu.

– Wesołych Świąt, Alexis – rzuciła szyderczo. – Dostałaś kupę
prezentów? Założę się, że tak. Na pewno były odlotowe. Powiedz mi zatem:
czy poświęciłaś choćby minutę, by pomyśleć o mnie lub o mojej rodzinie?
Założę się o wszystko, że nie. Jak zwykle jesteś kompletnie pochłonięta
sobą samą. A ja jestem tylko zwłokami rozkładającymi się w ziemi.

„Mylisz się. Zanim zasnęłam minionej nocy, rozmyślałam o twojej mamie
siedzącej samotnie w ciemności i rozpłakałam się na tę myśl. Czasami mam
wrażenie, że nie robię nic innego, tylko płaczę”.

– Chciałabym, żebyś była tylko gnijącymi zwłokami. – Wsparłam dłonie na
biodrach. – Gdzie ona jest?

– Kto?

– Kendra.

Posłała mi puste spojrzenie.

– A co to ja jestem? Pies gończy?

Potem zniknęła.

Westchnęłam i wróciłam do klifu. Okrążyłam go. Balansując niepewnie na
chwiejących się kamieniach oraz łachach żwiru i zdzierając sobie przy
tym skórę z dłoni, ostrożnie zeszłam na dół.

Pokonawszy stromiznę, ruszyłam w prawo.

Lydia znowu pojawiła się na mojej drodze.

– Tak naprawdę ona jest za tobą – powiedziała, odrzucając włosy. –
Lepiej się pospiesz, wygląda na martwą.

Potem posłała mi paskudne spojrzenie i ponownie zniknęła.

Dokładnie tak jak powiedziała Lydia, Kendra znajdowała się o jakieś
dziesięć metrów dalej. Leżała na kamieniach z zamkniętymi oczami i nienaturalnie wygiętymi nogami. Musiała spaść i połamać je sobie.

Przez sekundę pomyślałam, że naprawdę jest martwa.

Uniosłam jej nadgarstek i wyczułam słaby puls. Ale kiedy poklepałam ją
delikatnie po policzku, jej powieki nawet nie drgnęły. Wydobyłam
telefon, aby zadzwonić na pogotowie.

Właśnie usiłowałam odczytać koordynaty z GPS-u w komórce, gdy brudna
dłoń uniosła się z ziemi i spoczęła na moim ramieniu.

– Alexis…?

– Kendro! – odpowiedziałam. – Nic ci nie jest?

– Chce mi się pić. – Wysiłek konieczny do otwarcia oczu sprawił, że jej
powieki zatrzepotały. Poruszyła ustami w próżnym geście przełykania. –
Proszę.

Miałam butelkę w plecaku. Odkręciłam nakrętkę i nachyliłam szyjkę do jej
spękanych warg.

– Tylko jeden łyk – poleciłam. – Wody nie zabraknie. Nie próbuj wypić
zbyt wiele naraz.

Przełknęła kilka płytkich łyczków. Potem wbiła we mnie spojrzenie.

– Czuję się zmęczona.

– Nie martw się. Jesteś już bezpieczna – odparłam. – Zaraz zadzwonię na
policję. Przyjadą i uratują cię.

Kiwnęła sztywno głową, ale błysk w jej oczach zdradził mi, że nadal była
przerażona.

– Co się stało? Dlaczego tutaj przyszłaś? Czy to… – urwałam, zanim
wypowiedziałam imię Lydii.

– Próbowałam… uciec od czegoś. – Jej spojrzenie stało się zamglone i nieobecne. – Ja… próbowałam oddalić się od…

– Od czego? – Chciałam wydusić z niej to imię. Nie chciałam wypowiadać
go sama, ponieważ jeśli się myliłam…

Oczy Kendry nagle rozszerzyły się z przerażenia.

– Od ciebie, Alexis.

Zamrugałam.

Próbowała uciekać przede mną?

Potem, zanim się zorientowałam, co się dzieje, oczy Kendry uciekły w głąb czaszki i ponownie straciła przytomność.

Chwyciłam telefon, gotowa wezwać pomoc. Nagle zaczęłam się jednak
zastanawiać, jak to będzie wyglądało. Policja może uwierzyć, że wybrałam
się na wycieczkę, by zrobić kilka zdjęć… ale czy uwierzą w to moi
rodzice?

Czy Kasey uwierzy?

Nie ma mowy.

Cofnęłam się o kilka kroków, usiłując nie poślizgnąć się na omszałych
kamieniach. Poczułam, jak wokół serca, niczym zauroczony wąż, owinęło mi
się pasemko strachu.

Nie mogłam stawić czoła policji. Nie mogłam spędzić kolejnego dnia na
unikaniu badawczych spojrzeń rodziców. Kłamaniu podczas udzielania
wyjaśnień, których domagać się będą ode mnie wszyscy.

Ktoś ocali Kendrę, dopilnuję tego. Lecz nie zamierzałam być przy tym,
kiedy to nastąpi.

* * *