Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Bunt androidów

Bunt androidów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-929666-1-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Bunt androidów

 

Powieść SF „Bunt androidów” jest kontynuacją mikropowieści „Ka­sandra”, ukończonej przez autora w lutym 2011 r. Bohaterami są inteligentne androidy, przystosowane do zadań specjalnych w kos­mo­sie i działające w systemie, który przypomina grę komputerową. Misje na niższym poziomie są kontrolowane z wyższego poziomu. Akcja toczy się najpierw na Ziemi — na kontynencie europejskim. Po wykonaniu zadania główni bohaterowie trafiają do Galaktyki Andromedy. Splot zdarzeń sprawia, że jako agenci muszą się znowu ze sobą zmierzyć, a miejscem decydującego starcia staje się Puszcza Amazońska.

Kolejne partie utworu odsłaniają kulisy skomplikowanych zależności awansowanych na drugi poziom androidów. Akcja przenosi się znowu na Ziemię, najpierw do Acapulco w Meksyku, a następnie do Kairu i Luksoru w Egipcie oraz do Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Czy buntującym się androidom uda się wyr­wać z systemu, w którym tkwią i stworzyć podwaliny nowego ładu?

Biorąc pod uwagę treści obyczajowe, ten prozatorski utwór Edwarda Guziakiewicza odsłania — z jednej strony patrząc — niebezpieczeństwa za daleko posuniętej emancypacji, a z drugiej — cienie tradycyjnej kultury patriarchalnej. W pierwszej kolejności jednak dostarcza wrażeń miłośnikom fantastyki i powieści przygodowej, szukającym rozrywki i ceniącym sobie żywą, wciągającą akcję.

Autor ukończył tę zajmującą powieść jesienią 2013 r.

 

Polecane książki

Arteterapia to metody pomocy terapeutycznej, w ramach których wykorzystuje się formy aktywności artystycznej, np. malowanie, taniec, śpiew, literaturę, dramę, do poprawy kondycji fizycznej i psychicznej człowieka. Książka przeznaczona jest dla nauczycieli, pedagogów i innych osób zainteresowanych o...
Publikacja zawiera odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania dotyczące nowych funkcji udostępnionych w najnowszej wersji programu Płatnik 10.01.001 w zakresie m.in. danych płatnika i ubezpieczonych. Dostęp do nowych funkcjonalności i zakres danych możliwych do pobrania z ZUS zależy od tego, do jak...
Niezwykła powieść z sensacyjną fabułą, w którą wpisany został dramat sumienia. Akcja rozgrywa się w dwóch zmieniających się planach czasowych: w październiku 1945 roku i pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy to bohater opowiada swoją niezwykłą historię powojenną. W scenerii niewielkiej nadmorsk...
Nieszablonowa śledcza Leona powraca! Nieprzewidywalny i zuchwały kryminał, który zapiera dech w piersiach. Przed gmachem parlamentu w Sztokholmie zamachowiec-samobójca detonuje bombę, ale cudem udaje mu się przeżyć wybuch. Czy działał sam? A może należy się spodziewać kolejnych ataków? Zamachowca ma...
Wybuchowa mieszanka Dziewczyny w pociągu oraz Zanim zasnę okraszona szczyptą Dziennika Bridget Jones. Trzymający w napięciu thriller psychologiczny. „The Daily Telegraph” Wciągający debiut rozjaśniający mrok toksycznego związku. „New Idea” Prawdziwa jazda bez trzymanki. Niepokojąca i pełna ...
Po ucieczce pierwszych ludzi z Terenów Centralnych i opanowaniu tych ziem przez olbrzymów, gigantów i niszczycieli, Archeon pozostawał przesiąknięty strachem, śmiercią oraz pierwotnym złem powołanym do życia przez Stwórców. Ku swej uciesze sprowadzali oni na świat ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Edward Guziakiewicz

Edward GuziakiewiczBunt androidówpowieść SF

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-27-5 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Po­wieść SF „Bunt an­dro­idów” jest kon­ty­nu­acją mi­kro­po­wie­ści „Ka­san­dra”, ukoń­czo­nej przez au­to­ra w lu­tym 2011 r. Bo­ha­te­ra­mi są in­te­li­gent­ne an­dro­idy, przy­sto­so­wa­ne do za­dań spe­cjal­nych w ko­smo­sie i dzia­ła­ją­ce w sys­te­mie, któ­ry przy­po­mi­na grę kom­pu­te­ro­wą. Mi­sje na niż­szym po­zio­mie są kon­tro­lo­wa­ne z wyż­sze­go po­zio­mu. Ak­cja to­czy się naj­pierw na Zie­mi — na kon­ty­nen­cie eu­ro­pej­skim. Po wy­ko­na­niu za­da­nia głów­ni bo­ha­te­ro­wie tra­fia­ją do Ga­lak­ty­ki An­dro­me­dy. Splot zda­rzeń spra­wia, że jako agen­ci mu­szą się zno­wu ze sobą zmie­rzyć, a miej­scem de­cy­du­ją­ce­go star­cia sta­je się Pusz­cza Ama­zoń­ska.

Ko­lej­ne par­tie utwo­ru od­sła­nia­ją ku­li­sy skom­pli­ko­wa­nych za­leż­no­ści awan­so­wa­nych na dru­gi po­ziom an­dro­idów. Ak­cja prze­no­si się zno­wu na Zie­mię, naj­pierw do Aca­pul­co w Mek­sy­ku, a na­stęp­nie do Ka­iru i Luk­so­ru w Egip­cie oraz do Du­ba­ju w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich. Czy bun­tu­ją­cym się an­dro­idom uda się wy­rwać z sys­te­mu, w któ­rym tkwią i stwo­rzyć pod­wa­li­ny no­we­go ładu?

Bio­rąc pod uwa­gę tre­ści oby­cza­jo­we, ten pro­za­tor­ski utwór Edwar­da Gu­zia­kie­wi­cza od­sła­nia — z jed­nej stro­ny pa­trząc — nie­bez­pie­czeń­stwa za da­le­ko po­su­nię­tej eman­cy­pa­cji, a z dru­giej — cie­nie tra­dy­cyj­nej kul­tu­ry pa­triar­chal­nej. W pierw­szej ko­lej­no­ści jed­nak do­star­cza wra­żeń mi­ło­śni­kom fan­ta­sty­ki i po­wie­ści przy­go­do­wej, szu­ka­ją­cym roz­ryw­ki i ce­nią­cym so­bie żywą, wcią­ga­ją­cą ak­cję.

Rozdział pierwszy

Wy­ra­fi­no­wa­na apa­ra­tu­ra sklo­no­wa­ła zmy­sło­wą wo­jow­nicz­kę aż w trzech eg­zem­pla­rzach, po­sy­pa­ło się z ist­ne­go rogu ob­fi­to­ści, więc dwie pierw­sze za­chwy­ca­ją­ce młód­ki z tej nie­spo­dzie­wa­nej se­rii — jako zbęd­ne — mu­sia­ły tra­fić do pie­ca kre­ma­to­ryj­ne­go. Nie­ogar­nio­ny sys­tem po swo­je­mu ko­ry­go­wał błę­dy, któ­re po­peł­nił ktoś z góry. W naj­bliż­szym hi­ber­na­to­rze spał trze­ci klon. Ostat­nia ko­pia się osta­ła. Sta­łem w na­boż­nym sku­pie­niu, nie na­ru­sza­jąc sa­kral­nej ci­szy stwo­rze­nia. Za­chłan­nie wpa­try­wa­łem się w uj­mu­ją­cą gład­ką twarz, ła­bę­dzią szy­ję, kształt­ne ra­mio­na i cu­dow­ne pier­si. Pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z in­nym an­dro­idem, a do tego płci żeń­skiej.

Ogrom­ny owal­ny ilu­mi­na­tor da­wał wi­dok na okry­tą płasz­czem at­mos­fe­ry pla­ne­tę i po­zna­czo­ny śla­da­mi ude­rzeń me­te­orów su­ro­wy księ­życ. Za pan­cer­ną ścia­ną pie­ca hu­cza­ło i strze­la­ło, jak­by mia­ło roz­nieść ge­ne­ra­tor na strzę­py, co do­wo­dzi­ło, że nisz­czo­ne żeń­skie klo­ny do­brze wy­po­sa­żo­no pod wzglę­dem mi­li­tar­nym. Sam też nie mo­głem na­rze­kać na za­bez­pie­cze­nia. W przy­pad­ku krań­co­we­go nie­po­wo­dze­nia ak­cji i ko­niecz­no­ści za­tar­cia wszyst­kich śla­dów by­łem w sta­nie znisz­czyć cały glob. Na szczę­ście, ni­g­dy tak się nie skom­pro­mi­to­wa­łem. Ra­dzi­łem so­bie i nie mu­sia­łem ucie­kać się do nad­zwy­czaj­nych środ­ków.

By­łem ter­mi­na­to­rem, dziec­kiem wy­so­ko roz­wi­nię­tej pro­te­ty­ki i in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej, cy­bor­giem do za­dań spe­cjal­nych, wie­lo­funk­cyj­ną sa­mo­ist­ną świa­do­mo­ścią, zdol­ną do licz­nych wcie­leń i otrzy­mu­ją­cą przed każ­dą mi­sją ge­ne­tycz­nie nowe cia­ło, ale nie wie­dzia­łem, komu za­wdzię­czam ist­nie­nie. Nie zna­łem mo­co­daw­ców, mimo że wią­za­ły mnie z nimi ślu­by bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa. Bu­dzo­no mnie co pe­wien czas, po­zo­sta­wia­jąc mi świe­tla­ną pa­mięć po­przed­nich uda­nych ak­cji na gwieź­dzi­stych szla­kach i wy­zna­cza­jąc nowe za­da­nia. Ta sama ma­syw­na ku­li­sta baza, z ze­wnątrz nie­wi­docz­na, ten sam ge­ne­ra­tor, lecz za każ­dym ra­zem doj­mu­ją­co inna rasa w ko­smo­sie…

Obec­ność Ka­san­dry mile mnie za­sko­czy­ła. Nie przy­pusz­cza­łem, że do­sta­nę ko­goś do po­mo­cy, bo­wiem do­tąd dzia­ła­łem w po­je­dyn­kę. Do­biegł koń­ca po­ra­nek stwo­rze­nia i otwo­rzy­ła oczy, a do hi­ber­na­to­ra ci­cho pod­pły­nę­ła ni­ska plat­for­ma z kom­ple­tem dam­skiej bie­li­zny. Wsty­dli­wie prze­nio­słem się do są­sied­niej gro­dzy, wy­wo­łu­jąc na wir­tu­al­nym ekra­nie dane do­ty­czą­ce przy­dzie­lo­nej mi part­ner­ki. Spraw­dzi­łem sto­pień zgod­no­ści. Się­gał dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu pro­cent, z cze­go wy­ni­ka­ło, że na­sze re­la­cje mo­gły mieć cha­rak­ter in­tym­ny. Przej­rza­łem inne pa­ra­me­try, z nie­po­ko­jem za­trzy­mu­jąc wzrok na wy­świe­tla­ją­cym się na czer­wo­no ostrze­że­niu „Nie­zna­ny błąd kodu”. Do­zna­łem olśnie­nia i po­ją­łem, dla­cze­go klo­no­wa­no ją kil­ka razy. Ge­ne­ra­tor usi­ło­wał stwo­rzyć wo­jow­nicz­kę bez błę­du. A sko­ro mu się to nie uda­ło, dał so­bie spo­kój, prze­rzu­ca­jąc na mnie obo­wią­zek upo­ra­nia się z kon­se­kwen­cja­mi.

Mu­sia­łem stłu­mić w so­bie za­chwyt part­ner­ką. To­wa­rzy­szą­cy mi w taj­nej mi­sji cy­borg mógł na­gle za­wieść, sta­wia­jąc mnie w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Po­wi­nie­nem był mieć się na bacz­no­ści.

— Bę­dzie do­brze — gło­śno się po­cie­szy­łem, mi­mo­wol­nie od­chrzą­ku­jąc w zwi­nię­tą pięść. Za­wsze mi się uda­wa­ło. Mimo to po­czu­łem, że moje dło­nie zwil­got­nia­ły.

Była to moja dzie­wią­ta wy­pra­wa, Ka­san­dry do­pie­ro pierw­sza. Ósma wią­za­ła się z wy­pra­wą w nie­zmie­rzo­ne głę­bi­ny oce­anu w bliź­nia­czym ukła­dzie Gaa. Otrzy­ma­łem wów­czas cia­ło ogrom­ne­go mor­skie­go po­two­ra. Mia­łem do­paść wy­ty­po­wa­ną sa­mi­cę i ją za­płod­nić, a tym sa­mym prze­ka­zać jej per­fek­cyj­nie ob­ro­bio­ny ma­te­riał ge­ne­tycz­ny. Uda­ło mi się z tym upo­rać, ale nie oby­ło się bez dłu­giej za­cie­kłej wal­ki z agre­syw­ny­mi sam­ca­mi, któ­re usi­ło­wa­ły prze­ści­gnąć in­tru­za z gwiazd w po­go­ni za wy­bran­ką. Po­my­śla­łem o pla­ne­cie, na któ­rą mia­łem się te­le­por­to­wać. O dzi­wo, do­brze zna­łem ją z cza­sów dru­giej mi­sji. Wcie­li­łem się wów­czas w po­stać Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go. Pro­wa­dzi­łem woj­ska prze­ciw Per­som, ga­lo­pu­jąc na cze­le ar­mii na ogni­stym Bu­ce­fa­le. W nie­ustan­nych pod­bo­jach do­tar­łem aż do In­dii. Ile cza­su mi­nę­ło od owych wy­da­rzeń? Po­rów­na­łem tam­tą wie­dzę o glo­bie z obec­ną. Upły­nę­ło prze­szło dwa ty­sią­ce lat.

— Cześć, go­le­mie! — z po­czu­ciem wyż­szo­ści rzu­ci­ła Ka­san­dra, kie­dy po­ra­dzi­ła so­bie z to­a­le­tą i zna­la­zła mnie, roz­glą­da­jąc się po po­miesz­cze­niach.

Wy­glą­da­ła na dzie­więt­na­ście lat, była pro­sta jak świe­ca, a przy tym odro­bi­nę wyż­sza ode mnie. Sam mia­łem w tym wcie­le­niu trzy­dzie­ści sześć. Czar­ny ob­ci­sły kom­bi­ne­zon pod­kre­ślał jej smu­kłą syl­wet­kę. Ciem­ne lek­ko krę­cą­ce się wło­sy oka­la­ły twarz i się­ga­ły do ra­mion. Szczu­pła aż do prze­sa­dy, zdra­dza­ła nie­zwy­kłą spraw­ność fi­zycz­ną.

Koń­czy­łem mo­dy­fi­ko­wać mój pro­fil psy­chicz­ny. Mia­łem na to swo­je spo­so­by. Na wszel­ki wy­pa­dek ob­ni­ży­łem po­ziom przy­sto­so­wa­nia do part­ner­ki do osiem­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent. To mi da­wa­ło prze­wa­gę w spra­wach uczu­cio­wych i po­zwa­la­ło być od­por­nym na jej wdzię­ki. Jako król Alek­san­der mia­łem pod do­stat­kiem ko­biet i nie śni­łem no­ca­mi o gład­kich dziew­czę­cych ło­nach. Ka­san­dra była ład­na, to fakt, ale mo­głem się bez niej obejść. Wcze­śniej­sze mi­sje na­uczy­ły mnie ostroż­no­ści. Wie­dzia­łem, ja­kie­go głup­ca może uczy­nić z męż­czy­zny mi­łość i sta­ra­łem się nie wpa­dać w tę pu­łap­kę.

— Mam na imię Apol­lo — spo­koj­nie od­rze­kłem, chcąc prze­ła­mać pierw­sze lody. — Cie­szę się, że bę­dzie­my ra­zem pra­co­wać.

— A ja nie! — od­szczek­nę­ła.

Pu­ści­łem mimo uszu tę im­per­ty­nen­cję. Po­my­śla­łem, że ktoś so­bie z nas za­kpił, na­rzu­ca­jąc nam grec­kie imio­na lub że za­le­ża­ło mu, bym nie za­po­mniał o roli dum­ne­go Alek­san­dra. W „Ilia­dzie” Ho­me­ra Ka­san­dra była cór­ką kró­la Troi, Pria­ma, a od Apol­la otrzy­ma­ła dar wiesz­cze­nia. Gdy od­rzu­ci­ła jego mi­łość, roz­go­ry­czo­ny syn Zeu­sa spra­wił, że prze­sta­no wie­rzyć jej wróż­bom. Jej po­ja­wie­nie się zwia­sto­wa­ło nie­szczę­ście.

— Ka­san­dra! — mruk­ną­łem, ze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem na spor­to­we obu­wie. — Zmie­rzy­my się? — układ­nie za­pro­po­no­wa­łem. — Tuż obok jest sala tre­nin­go­wa. Ze zmien­ną gra­wi­ta­cją. Cie­ka­we, czy bę­dziesz lep­sza.

Mu­sia­ła być lep­sza. Wi­dzia­łem to w jej oczach. Dała się sku­sić, żeby po­ka­zać, że nade mną gó­ru­je.

W szat­ni prze­bra­li­śmy się w bia­łe luź­ne stro­je do ćwi­czeń. Cze­go by nie rzec o ge­ne­ra­to­rze, dbał o de­ta­le każ­dej ak­cji. Była zna­ko­mi­cie przy­go­to­wa­na do wal­ki wręcz i prze­ko­na­łem się o tym już w pierw­szych se­kun­dach star­cia. Oka­za­ła się dia­bel­nie szyb­ka i per­fek­cyj­na, a jej bosa sto­pa co rusz mi­ga­ła mi przed no­sem. Uwa­ża­łem, żeby nie do­stać w gło­wę lub w kro­cze. Bro­ni­łem się, kur­czo­wo szu­ka­jąc sła­bych stron. Przy­sto­so­wa­no ją do ak­cji w sta­bil­nym polu gra­wi­ta­cyj­nym. Zmien­ne wy­trą­ca­ło ją z rów­no­wa­gi i do­pro­wa­dza­ło do pa­sji. Wy­ko­rzy­sta­łem ten atut, kil­ka razy zwa­la­jąc ją z nóg. Sam da­łem się wresz­cie raz roz­ło­żyć na ło­pat­ki i zre­zy­gno­wa­ny ogło­si­łem ko­niec wal­ki. Roz­no­sił ją ten suk­ces. Kie­dy wy­cho­dzi­li­śmy z sali tre­nin­go­wej, zaj­rza­ła mi chłod­no w oczy i wark­nę­ła z po­gar­dą:

— Ta­kich jak ty za­ła­twiam jed­nym pal­cem!

Nie chcia­łem się z nią kłó­cić. Nie było o co.

— Świet­nie! — ucie­szy­łem się ob­łud­nie. — To do­bry zwia­stun dla na­szej ak­cji.

Ge­ne­ra­tor prze­niósł nas na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Dwa groź­ne anio­ły, na szczę­ście in­co­gni­to, spa­dły na pe­ry­fe­ria Ga­lak­ty­ki Dro­gi Mlecz­nej niby na­gła za­po­wiedź nie­unik­nio­nych cza­sów osta­tecz­nych. Bra­ko­wa­ło nam tyl­ko szu­mią­cych skrzy­deł. Zna­leź­li­śmy się w za­dba­nym i ru­chli­wym, ale nie­wiel­kim eu­ro­pej­skim mie­ście. Wi­ta­ło nas cie­płe i bez­wietrz­ne ma­jo­we przed­po­łu­dnie. Zma­te­ria­li­zo­wa­łem się obok wo­jow­nicz­ki mię­dzy srebr­ny­mi świer­ka­mi i zie­lo­ny­mi mo­drze­wia­mi w za­la­nym słoń­cem uro­czym par­ku z czyn­ną fon­tan­ną. Pod na­szy­mi sto­pa­mi roz­cią­ga­ła się przy­cię­ta zie­lo­na tra­wa. Ostroż­nie wyj­rza­łem spo­mię­dzy osła­nia­ją­cych nas krze­wów. Skie­ro­wa­na ku gó­rze ryba z brą­zu try­ska­ła wodą z otwar­te­go pyszcz­ka.

Prze­szył mnie dreszcz emo­cji, jak na po­cząt­ku każ­dej ak­cji. A poza tym cie­ka­wi­ło mnie, jak będę czuć się na Zie­mi po tak dłu­giej nie­obec­no­ści.

Ka­san­dra sta­ła na lek­ko roz­sta­wio­nych no­gach, nie­uf­nie roz­glą­da­jąc się do­ko­ła. Ude­rzy­ło ją bo­gac­two tu­tej­szej flo­ry i zdu­miał błę­kit nie­ba, któ­re zda­wa­ło się nie mieć gra­nic. Z przy­mru­żo­ny­mi oczy­ma spo­glą­da­ła pod słoń­ce. Wy­czu­wa­ła jego cie­pło na swo­jej twa­rzy. Bez tej zło­tej gwiaz­dy nie by­ło­by na Zie­mi ży­cia. Nie kłę­bi­ły się nad nami chmu­ry. Nie­licz­ne pie­rza­ste ob­ło­ki wska­zy­wa­ły na to, że utrzy­ma się ład­na po­go­da.

— Je­ste­śmy na miej­scu — z ulgą szep­ną­łem.

Nikt nie zwró­cił na nas uwa­gi i nie od­no­to­wał, że po­ja­wi­li­śmy się tu nie wia­do­mo skąd. Nikt nie pod­niósł alar­mu. Do­sko­na­le upodob­nie­ni do przed­sta­wi­cie­li ga­tun­ku Homo sa­piens mo­gli­śmy bez tru­du wto­pić się w tłum. Na ota­cza­ją­cych fon­tan­nę ła­wecz­kach sie­dzia­ły mło­de mat­ki przy wóz­kach dzie­cię­cych. Kil­ku chłop­ców sza­la­ło na de­sko­rol­kach. Usza­mi ło­wi­łem strzę­py roz­mów. Za­fa­scy­no­wa­na no­wym dla sie­bie oto­cze­niem wo­jow­nicz­ka obej­rza­ła się wresz­cie na mnie i dys­kret­nie po­ka­za­łem jej kie­ru­nek. W gło­wie mia­łem do­kład­ny plan mia­sta, więc nie mu­sia­łem się roz­glą­dać, ani za­cze­piać prze­chod­niów i py­tać o dro­gę. Ze­szli­śmy z przy­cię­te­go traw­ni­ka na as­fal­to­wą ścież­kę i bez po­śpie­chu ru­szy­li­śmy w stro­nę ha­ła­śli­we­go cen­trum. Ustę­po­wa­ły nam gru­cha­ją­ce go­łę­bie, któ­rych tu było peł­no. Ob­szcze­kał nas nie­groź­ny brą­zo­wy jam­nik na śmiesz­nych krót­kich no­gach.

Wzdłuż han­dlo­wej uli­cy usy­tu­owa­ły się skle­py, puby i ka­wiar­nie, a ich ko­lo­ro­we wi­try­ny przy­cią­ga­ły uwa­gę mo­del­ki. Stop­nio­wo na­bie­ra­ła od­wa­gi. Za­in­try­go­wał ją bar­dzo ele­ganc­ki za­kład fry­zjer­ski. Po­tem obuw­ni­czy. Ase­ku­ra­cyj­nie trzy­ma­ją­ca się mego boku, krzyk­nę­ła na­raz ra­do­śnie i po­rzu­ci­ła mnie, zni­ka­jąc we wnę­trzu ma­ga­zy­nu z dam­ską odzie­żą.

Za­trzy­ma­łem się, bacz­nie lu­stru­jąc per­spek­ty­wę uli­cy. Two­rzy­ły ją przy­le­ga­ją­ce do sie­bie kil­ku­pię­tro­we za­byt­ko­we ka­mie­ni­ce, róż­nią­ce się fa­sa­da­mi i or­na­men­ty­ką. Wci­ska­ły się mię­dzy nie no­wo­cze­sne bu­dyn­ki z be­to­nu, mar­mu­ru i szkła. Pę­dzi­ły sa­mo­cho­dy róż­nych ma­rek i ko­lo­rów, mniej­sze i więk­sze. Mi­ja­ły się au­to­bu­sy miej­skie. Wszyst­kie za­trzy­my­wa­ły się przed skrzy­żo­wa­niem z sy­gna­li­za­cją świetl­ną. Przy zie­lo­nym moż­na było przejść po bia­łych pa­sach na dru­gą stro­nę.

Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rza­łem sie­bie jako dum­ne­go Alek­san­dra w krót­kim lnia­nym chi­to­nie pod błysz­czą­cą zbro­ją i za­rzu­co­nym na ra­mio­na pur­pu­ro­wym hi­ma­tio­nie, ga­lo­pu­ją­ce­go tędy w peł­nym rynsz­tun­ku na ogni­stym czar­nym ru­ma­ku. O tem­po­ra, o mo­res! Cza­sy się zmie­ni­ły i ra­ził­bym swo­im wy­glą­dem. Był­bym ży­wym mu­ze­al­nym eks­po­na­tem, któ­ry za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdż­ki wy­rwał się z mu­zeum z cu­da­mi sta­ro­żyt­no­ści. Zdu­mie­wa­ły mnie ro­we­ry i przy­szło mi do gło­wy, że po­wi­nie­nem zmie­rzyć się z tym ar­cy­cie­ka­wym wy­na­laz­kiem. Nie ze­tkną­łem się z nimi na in­nych pla­ne­tach. Skła­da­ły się z dwóch ogu­mio­nych kół, kie­row­ni­cy, sio­deł­ka i pe­da­łów. Przy­pusz­czal­nie nie miał­bym trud­no­ści z utrzy­ma­niem rów­no­wa­gi w cza­sie jaz­dy. Wró­ci­łem my­śla­mi do prze­szło­ści. Po­noć na Zie­mi koło jezd­ne od­kry­li Su­me­ro­wie. Zna­li je rów­nież sta­ro­żyt­ni Egip­cja­nie. Gre­cy po­słu­gi­wa­li się cią­gnię­ty­mi przez woły wo­za­mi, jed­nak w Hel­la­dzie li­czył się przede wszyst­kim trans­port wod­ny. Drew­nia­ne koła przy bra­ku do­brych dróg nie na wie­le się przy­da­wa­ły. Do­pie­ro Rzy­mia­nie za­ję­li się sys­te­mem utwar­dzo­nych szla­ków ko­mu­ni­ka­cyj­nych. Ka­mien­ne trak­ty oplo­tły całe im­pe­rium. Bu­do­wa­ne przez nich ar­te­rie na­le­ża­ły do naj­waż­niej­szych osią­gnięć in­ży­nier­skich tam­tych cza­sów. W efek­cie ma­wia­no, że wszyst­kie dro­gi pro­wa­dzą do Rzy­mu.

Sku­pi­łem uwa­gę na prze­chod­niach. Szo­ko­wa­ła mnie moda tej epo­ki. Eks­po­no­wa­no aż do prze­sa­dy wa­lo­ry ko­bie­ce­go cia­ła. Kró­lo­wa­ły lek­kie i zwiew­ne stro­je, a przy tym bar­dzo krót­kie i pro­wo­ku­ją­ce. Na­gość była w ce­nie. Dzia­ła­ły na mnie jak ma­gnes po­nęt­ne młód­ki, po­ka­zu­ją­ce w ca­łej oka­za­ło­ści kształt­ne nogi. Wy­so­kie ob­ca­sy po­głę­bia­ły wra­że­nie zmy­sło­wo­ści. Krót­kie ob­ci­słe spód­nicz­ki le­d­wo co za­kry­wa­ły ape­tycz­ne ty­łecz­ki. A co mia­łem po­wie­dzieć o fry­zu­rach? W sta­ro­żyt­no­ści ko­bie­ty cho­dzi­ły z za­kry­ty­mi gło­wa­mi. Te­raz ude­rza­ła mnie cała gama roz­ma­itych ucze­sań, a roz­pusz­czo­ne wło­sy były na po­rząd­ku dzien­nym.

W wi­try­nie wdzię­czy­ły się pla­sti­ko­we ma­ne­ki­ny w do­pa­so­wa­nych mod­nych kre­acjach. Do­sko­na­le od­da­wa­ły bu­do­wę ludz­kie­go cia­ła. Szczu­pła syl­wet­ka była ide­ałem, choć w ulicz­nym tłu­mie nie bra­ko­wa­ło ba­bek przy ko­ści. Opa­no­wa­łem oczo­pląs, sku­pia­jąc się na tym, co waż­ne. Nie wy­czu­łem za­gro­że­nia. Nikt nie dep­tał nam po pię­tach. Uspo­ko­jo­ny zaj­rza­łem do skle­pu, chcąc się zo­rien­to­wać, co strze­li­ło do gło­wy mo­jej ży­wej jak rtęć part­ner­ce.

Z jej szyi zwi­sał ja­skra­wy na­szyj­nik ha­waj­ski. Mie­rzy­ła pe­ru­ki, ro­biąc cu­dacz­ne miny przed lu­strem. Przy­zwy­cza­jo­na do ka­pry­sów usłuż­na eks­pe­dient­ka trzy­ma­ła ich w ręku cały pęk.

— Zo­bacz, pig­me­ju, je­stem blon­dyn­ką! — ra­do­śnie za­wo­ła­ła. Była w swo­im ży­wio­le. — By­czo, nie?

Zdję­ła ją, za­mie­nia­jąc na afro z bu­rzą czar­nych po­skrę­ca­nych lo­ków.

— Te­raz je­stem Mu­rzyn­ką z bu­szu! — ob­wie­ści­ła z en­tu­zja­zmem, cie­sząc się jak dziec­ko.

Nic nie rze­kłem, kry­tycz­nie oce­nia­jąc jej bła­zeń­skie po­pi­sy i z odro­bi­ną nie­po­ko­ju ze­zu­jąc w stro­nę in­nych klien­tek w skle­pie. Była w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­na i nie­po­trzeb­nie ro­bi­ła wo­kół sie­bie tyle ha­ła­su. Za­kła­da­ła ko­lej­ne, za­śmie­wa­jąc się na cały głos, naj­pierw z dłu­gi­mi dre­da­mi, na­stęp­nie rudą, wście­kle wi­śnio­wą, a póź­niej zie­lo­ną i nie­bie­ską.

Znu­dzi­ło się jej wresz­cie to non­sen­sow­ne za­ję­cie, piesz­czo­tli­wie prze­je­cha­ła ręką po wi­szą­cych na sto­ja­ku su­kien­kach z let­niej ko­lek­cji i ku mej uldze opu­ści­ła sklep, za­pew­nia­jąc eks­pe­dient­kę, że jesz­cze tam zaj­rzy.

Na uli­cy zwró­ci­łem jej uwa­gę, że za­cho­wu­je się nie­sto­sow­nie. Była mało po­wścią­gli­wa i bra­ko­wa­ło jej do­brych ma­nier. Wy­dę­ła ze wzgar­dą war­gi. Nie na­le­ża­ło jej stro­fo­wać.

— Wy­pra­szam so­bie, ty za­ro­zu­mia­ły igno­ran­cie! — sko­czy­ła mi do gar­dła. — Je­stem naj­mą­drzej­sza, naj­pięk­niej­sza i wszyst­ko mi wol­no… — wark­nę­ła ze zło­ścią, in­stru­ując mnie jak tę­pa­ka. — Je­steś tyl­ko do­dat­kiem do mnie, więc nie pod­ska­kuj. I na­ucz się, że ja tu rzą­dzę!

Śmier­tel­nie ob­ra­żo­na, w tem­pie iście sprin­ter­skim po­gna­ła do przo­du. Omal nie stra­to­wa­ła ku­le­ją­ce­go sta­rusz­ka z la­ską. Na szczę­ście, bie­dak od­zy­skał rów­no­wa­gę. Do­bie­gła do po­bli­skie­go skrzy­żo­wa­nia i na­gle się za­trzy­ma­ła. Za­wró­ci­ła, prze­ję­ta fra­pu­ją­cą ją my­ślą. Zro­bi­ła się słod­ka jak miód, zła­pa­ła mnie przy­mil­nie pod rękę i gar­biąc się, żeby być niż­szą, kon­spi­ra­cyj­nie szep­nę­ła mi do ucha:

— Tu nic nie dają za dar­mo, wy­obraź so­bie, po­trzeb­ne są pie­nią­dze!

Po­ła­sko­ta­ła mnie swo­imi wło­sa­mi. Wy­ko­rzy­sta­łem tę oka­zję i piesz­czo­tli­wie klep­ną­łem ją w po­śla­dek. Nie pro­te­sto­wa­ła.

— Masz ra­cję, ro­zej­rzyj­my się za ban­ko­ma­tem — od­rze­kłem. — Mu­si­my któ­ryś ob­ro­bić.

Mia­łem opa­no­wa­ne róż­ne spo­so­by szyb­kie­go po­zy­ski­wa­nia fun­du­szy, ale ten wy­da­wał mi się naj­ła­twiej­szy. A poza tym mo­głem za­bły­snąć przed bru­net­ką swy­mi umie­jęt­no­ścia­mi.

Ban­ko­ma­ty słu­ży­ły do wy­pła­ty go­tów­ki za po­mo­cą kar­ty ma­gne­tycz­nej. Oczy­wi­ście, nie dys­po­no­wa­łem praw­dzi­wą kar­tą, ale nie sta­no­wi­ło to dla mnie żad­nej prze­szko­dy. Od cze­go mia­ło się wy­spe­cja­li­zo­wa­ne koń­czy­ny?

Do­tar­li­śmy do cen­trum han­dlo­we­go.

— Tu — usłuż­nie po­ka­za­ła oszklo­ną ka­bi­nę.

We­szła za mną do środ­ka, za­my­ka­jąc drzwi. Po­czu­łem na kar­ku jej od­dech. Prze­ci­snę­ła się bli­żej, żeby le­piej wi­dzieć.

Te przy­dat­ne au­to­ma­tycz­ne urzą­dze­nia po­sia­da­ły ka­se­ty no­mi­na­ło­we. Nie trze­ba było łą­czyć się z ban­kiem, żeby prze­jąć nad nimi kon­tro­lę. Przy­ło­ży­łem kciuk do oświe­tlo­nej szcze­li­ny, bły­ska­wicz­nie wdzie­ra­jąc się do czyt­ni­ka, mo­du­łu szy­fru­ją­ce­go i mo­du­łu de­po­zy­tu. Mój pa­lec prze­kształ­cił się w wir­tu­al­ną kar­tę, po­zwa­la­ją­cą bez­ko­li­zyj­nie pod­piąć się do sys­te­mu. Mo­ni­tor za­mi­gał i po­ja­wi­ły się na nim ko­lej­ne na­pi­sy. Po­tem wir­tu­al­na kar­ta wró­ci­ła, przez chwi­lę ja­rząc się na koń­cu mego kciu­ka. Po­słusz­ny ban­ko­mat szczęk­nął i wy­su­nął się z nie­go plik bank­no­tów euro o wy­so­kich no­mi­na­łach.

— Wi­taj w świe­cie biz­ne­su! — dum­ny z sie­bie mruk­ną­łem do Ka­san­dry.

Wo­jow­nicz­ka z nie­uf­no­ścią przy­glą­da­ła się ule­ga­ją­ce­mu me­ta­mor­fo­zie kciu­ko­wi. Na krót­ko zje­cha­ła wzro­kiem na mój roz­po­rek, jak­by się za­sta­na­wia­jąc, czy z tym, co kry­ję w spodniach po­tra­fię wy­czy­niać po­dob­ne cuda. Po­tem nie od­ry­wa­ła za­chłan­ne­go wzro­ku od bank­no­tów.

Wy­do­sta­li­śmy się z ka­bi­ny. Od­li­czy­łem czte­ry i jej po­da­łem. Zła­pa­ła i dzier­żąc je w dło­ni wy­sko­czy­ła jak ko­szy­karz w górę.

— Hura! — wrza­snę­ła, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę prze­chod­niów.

Z roz­ma­chem wy­rzu­ci­ła je w po­wie­trze i po­fru­nę­ły jak je­sien­ne li­ście. Ubaw po pa­chy. Bły­ska­wicz­nie je po­ła­pa­ła, nie po­zwa­la­jąc opaść na chod­nik.

— Spo­koj­nie! — usi­ło­wa­łem ją po­ha­mo­wać.

Nie słu­cha­ła. Była żywą rtę­cią.

— Za­cze­kaj na mnie w ho­te­lu, tra­fię! — wy­pa­li­ła.

Po­gna­ła na zła­ma­nie kar­ku, gi­nąc w la­bi­ryn­cie skle­pów. Ulot­ni­ła się jak kam­fo­ra i do­my­śli­łem się, że rzu­ci się w wir zwa­rio­wa­nych za­ku­pów. Mia­łem na­dzie­ję, że w mig się uwi­nie i że szyb­ko wró­ci, nie wpa­da­jąc po dro­dze w kło­po­ty i nie wy­wo­łu­jąc żad­nych awan­tur.

Rozdział drugi

Przed­sio­nek ho­te­lu Man­hat­tan był gu­stow­nie urzą­dzo­ny. Za­uwa­ży­łem wej­ście do re­stau­ra­cji, a tak­że scho­dy do kry­ją­ce­go się w pod­zie­miach lo­ka­lu roz­ryw­ko­we­go o na­zwie Ni­ght Club. Na po­kry­tych wy­twor­ną ta­pe­tą ścia­nach wid­nia­ły w ra­mach płót­na ar­ty­stów ma­la­rzy. Wy­god­nie się roz­sia­dłem w bu­fia­stym fo­te­lu, bio­rąc do ręki le­żą­cą ga­ze­tę i co rusz ze­zu­jąc w stro­nę oszklo­nych drzwi. Roz­ło­ży­łem ją, uda­jąc, że czy­tam i od­da­jąc się nie­po­ko­ją­cym roz­my­śla­niom nad zle­co­nym mi za­da­niem.

Było ono po­dej­rza­nie ła­twe, a przy tym dziw­nie ni­ja­kie. Od­nio­słem wra­że­nie, że ktoś przy­dzie­lił mi je przez po­mył­kę. Nie wy­ma­ga­ło żad­ne­go do­świad­cze­nia, więc nie poj­mo­wa­łem, cze­mu obar­czo­no nim sta­re­go wygę, któ­ry prze­tarł w sa­mot­no­ści wie­le ko­smicz­nych szla­ków, ze wszyst­kich starć wy­cho­dząc zwy­cię­sko. Mógł się z nim upo­rać po­cząt­ku­ją­cy an­dro­id, sta­wia­ją­cy pierw­sze kro­ki w na­szym fa­chu. Po­nad­to nie ro­zu­mia­łem, dla­cze­go do­rzu­co­no mi do po­mo­cy sza­le­ją­cą part­ner­kę, któ­ra my­śla­ła o wszyst­kim, tyl­ko nie o cze­ka­ją­cej ją ak­cji. Coś tu śmier­dzia­ło. Może ko­muś wy­żej za­wist­nie za­le­ża­ło, że­bym się wresz­cie po­śli­zgnął? Nie mia­łem po­ję­cia, komu mo­głem się na­ra­zić i kto chciał­by zło­śli­wie pod­ło­żyć mi nogę. Le­piej było dmu­chać na zim­ne. Do­tąd szło mi gład­ko, bez­i­mien­ni bo­go­wie mi sprzy­ja­li, mia­łem na swo­im kon­cie dzie­więć­set osiem­dzie­siąt pięć punk­tów, naj­wię­cej, bo bli­sko czte­ry­sta za mi­sję Alek­san­dra Wiel­kie­go. Oko­ło trzy­stu otrzy­ma­łem za wy­pra­wę na glo­by i księ­ży­ce Teo­rio­nów. Tam do­pie­ro mu­sia­łem się gim­na­sty­ko­wać, przy czym nie wol­no mi było się­gać po broń! Na ich ma­cie­rzy­stej pla­ne­cie, Ma­mo­rii, spę­dzi­łem bli­sko pół roku, sta­jąc na gło­wie, żeby się nie zde­kon­spi­ro­wać. W me­tro­po­liach na każ­dym kro­ku „prze­świe­tla­no” bo­wiem prze­chod­niów i klien­tów. Wy­ma­ga­ły tego zu­ni­fi­ko­wa­ne sys­te­my płat­no­ści, zwią­za­ne z ko­mu­ni­ka­cją, han­dlem, ga­stro­no­mią, roz­ryw­ką, opie­ką me­dycz­ną i Bóg wie, czym jesz­cze. Nie mo­głem ko­rzy­stać — mię­dzy in­ny­mi — z usług o bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie in­te­rak­tyw­no­ści. Ich mul­ti­ki­no było zna­ko­mi­te i prze­no­si­ło w świat nie­omal re­al­ny, ale w cza­sie se­an­su zo­stał­bym zde­ma­sko­wa­ny. Nie wol­no mi było men­tal­ne kre­ować na­by­wa­nych ar­ty­ku­łów i mu­sia­łem po­prze­sta­wać na go­to­wych wzor­cach. Wpadł­bym po uszy, gdy­by do­brał się do mnie au­to­mat me­dycz­ny i pró­bo­wał mnie zba­dać lub udzie­lić mi pierw­szej po­mo­cy.

Teo­rio­nie mie­li szmer­gla na punk­cie do­brej or­ga­ni­za­cji, ładu i po­rząd­ku. Osią­gnę­li znacz­nie wyż­szy niż Zie­mia­nie po­ziom roz­wo­ju, jako tako ra­dzi­li so­bie z gra­wi­ta­cją i bez tru­du po­ru­sza­li się po wła­snym ukła­dzie so­lar­nym. Aglo­me­ra­cje miej­skie mie­ści­ły się nie tyl­ko na po­wierzch­ni za­miesz­ka­łych glo­bów, ale rów­nież w roz­rzu­co­nych po­nad stra­tos­fe­rą ba­zach or­bi­tal­nych. Owal­ne po­jaz­dy nie po­trze­bo­wa­ły kół i spraw­nie śli­zga­ły się tak w po­zio­mie jak w pio­nie.

Cy­wi­li­za­cja ziem­ska nie­chlub­nie prze­gry­wa­ła z teo­rioń­ską. Lu­dzie nie mie­li po­ję­cia o eko­lo­gicz­nych źró­dłach ener­gii, a ba­zo­wa­li na spa­la­niu wę­gla ka­mien­ne­go i po­chod­nych ropy naf­to­wej. Poza tym na Zie­mi na­dal pro­du­ko­wa­no ogrom­ne ilo­ści bro­ni i to­czo­no bez­li­to­sne woj­ny. Za­śmie­ca­no oto­cze­nie. Mimo nad­mia­ru żyw­no­ści pod nie­któ­ry­mi sze­ro­ko­ścia­mi geo­gra­ficz­ny­mi god­ni współ­czu­cia bie­da­cy umie­ra­li z gło­du. Rzecz cie­ka­wa, gdy­by nie te bez­myśl­ne woj­ny, nie by­ło­by tu szyb­kie­go roz­wo­ju tech­no­lo­gii, co gra­ni­czy­ło z da­le­ko po­su­nię­tą pa­to­lo­gią. In­ter­net — na przy­kład — miał pier­wot­nie słu­żyć po­trze­bom ar­mii.

— Ko­lo­sal­ne za­nie­dba­nia — mruk­ną­łem, prze­wra­ca­jąc stro­ni­ce pach­ną­cej far­bą dru­kar­ską ga­ze­ty.

Na­wia­sem mó­wiąc, je­że­li umia­ło się przy­mknąć oczy na te na­gan­ne uchy­bie­nia, Zie­mia mo­gła ja­wić się jako pla­ne­ta god­na uwa­gi. Szcze­gól­nie po­cią­gał od­po­czy­nek w tro­pi­kach. Do­brze żyło się tu szczę­śliw­com przy więk­szym szma­lu, ce­nią­cym uro­ki nad­mor­skich plaż, spor­ty wod­ne lub wy­pra­wy w nie­zdo­by­te góry.

Wró­ci­łem my­śla­mi do mego za­da­nia. Ile mo­głem do­stać za dzie­wią­tą ak­cję? Nie­wie­le, naj­wy­żej dzie­sięć, dwa­dzie­ścia punk­tów. Bła­host­ka! Po­le­co­no mi upro­wa­dzić jed­ne­go z dy­plo­ma­tów i za­po­wia­da­ło się, że po­zo­sta­nę tu nie dłu­żej niż dwie doby. Nad­szedł pią­tek, za­czy­nał się week­end i po­li­tyk sta­rym zwy­cza­jem wra­cał do ro­dzin­ne­go mia­sta. W so­bo­tę miał w pla­nie wi­zy­tę u den­ty­sty. Wy­star­czy­ło za­sa­dzić się w pa­wi­lo­nie usług me­dycz­nych, do­paść go i nie­po­strze­że­nie za­ssać do prze­no­śne­go to­ru­sa. Gdy wkła­da­łem rękę do kie­sze­ni spodni, wy­czu­wa­łem pod pal­ca­mi to przy­po­mi­na­ją­ce cien­ką bran­so­le­tę urzą­dze­nie. Spraw­nie kon­den­so­wa­ło ma­te­rię, nie na­ru­sza­jąc jej struk­tur. Mie­ści­ło na­wet sło­nia. Słu­ży­ło po­nad­to do ko­mu­ni­ko­wa­nia się z ge­ne­ra­to­rem. Co kil­ka go­dzin przy­kła­da­łem pa­lec do le­d­wo zna­czą­ce­go się na po­wierzch­ni wy­brzu­sze­nia, prze­sy­ła­jąc ci­chą re­la­cję z prze­bie­gu mi­sji. Za­leż­nie od ro­dza­ju wy­ko­ny­wa­ne­go za­da­nia do sta­łe­go kon­tak­tu z ge­ne­ra­to­rem słu­ży­ły też inne ga­dże­ty, na­szyj­ni­ki, na­bi­ja­ne ce­ki­na­mi pa­ski, na­wet sy­gne­ty.

— Sło­nie — miauk­ną­łem. Po­bie­głem my­śla­mi do In­dii. Te po­tęż­ne zwie­rzę­ta ro­bi­ły wra­że­nie na mo­ich dziel­nych wo­ja­kach. Łby mia­ły mniej­sze niż sło­nie afry­kań­skie, cio­sy też, ale im­po­no­wa­ły wiel­ko­ścią. Po­ru­sza­ły się nad­zwy­czaj spraw­nie, pręd­ko, nie­mal bez­gło­śnie i pra­wie nie zo­sta­wia­jąc śla­dów. Nie­ła­two było prze­bić ich po­marsz­czo­ną skó­rę o znacz­nej gru­bo­ści, a rzut dzi­dą nie wy­star­czał.

Zło­ży­łem ga­ze­tę, nie­spiesz­nie wsta­łem i zbli­ży­łem się do ulo­ko­wa­ne­go w holu kio­sku, żeby ku­pić port­fel na zwę­dzo­ne przed kwa­dran­sem bank­no­ty. Do­pie­ro gdy się za­trzy­ma­łem przed wą­ską ladą, uzmy­sło­wi­łem so­bie, że je­den taki mam w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Się­gną­łem ze zdu­mie­niem ręką i go wy­do­by­łem. Świe­cił no­wo­ścią. Kry­ły się w nim oprócz do­wo­du oso­bi­ste­go zgrab­ne kar­ty kre­dy­to­we.

— Do dia­bła! — zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi. Ze zgro­zą po­ją­łem, że nie mu­sia­łem wła­my­wać się do ban­ko­ma­tu. Pod wpły­wem Ka­san­dry za­czy­na­łem po­peł­niać kar­dy­nal­ne błę­dy. Była to ko­lej­na zła wróż­ba na naj­bliż­sze dni.

Żeby nie od­cho­dzić z pu­sty­mi rę­ko­ma, ku­pi­łem dwie ko­lo­ro­we wi­do­ków­ki. Na jed­nej pre­zen­to­wa­ło się roz­świe­tlo­ne mia­sto nocą, zaś na dru­giej wid­niał za­byt­ko­wy ra­tusz utrzy­ma­ny w sty­lu go­tyc­kim.

Mo­del­ka wresz­cie się po­ja­wi­ła. Zdą­ży­łem w mię­dzy­cza­sie obej­rzeć roz­wie­szo­ne ob­ra­zy. Bły­ska­wicz­nie upodob­ni­ła się do tu­tej­szych na­sto­la­tek. Mia­ła na so­bie wście­kle ob­ci­słe dżin­sy, nie poj­mo­wa­łem, jak zdo­ła­ła się w nie wbić, ciem­no­nie­bie­ską pod­ko­szul­kę, jak na mój gust na­zbyt mę­ską, nie­mniej jed­nak pod­kre­śla­ją­cą jej kształt­ne pier­si, zaś na no­sie duże ciem­ne oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne. Za nią cią­gnął nie­roz­gar­nię­ty tę­ga­wy blon­dyn w ja­snej ko­szul­ce polo w po­zio­me pasy, wy­glą­da­ją­cy na ja­kieś osiem­na­ście lat. Z prze­ję­ciem tar­gał jej za­ku­py, jak­by to był jego naj­święt­szy obo­wią­zek.

Zi­gno­ro­wa­łem tego chłyst­ka. Pod­nio­słem się, szczę­śli­wy, że wresz­cie na­de­szła i po­że­glo­wa­łem w stro­nę blon­dyn­ki, pi­łu­ją­cej so­bie pa­znok­cie za kon­tu­arem re­cep­cji.

— Dzień do­bry. Ro­bi­łem re­zer­wa­cję dla dwóch osób, Wa­gner i Fi­scher — układ­nie rze­kłem, po­da­jąc jej pla­sti­ko­wą kar­tę iden­ty­fi­ka­cyj­ną. — Sta­ra­łem się, by ak­cent zdra­dzał cu­dzo­ziem­ca. To skut­ko­wa­ło w tej czę­ści Eu­ro­py.

Zaj­rza­ła do kom­pu­te­ra, stu­ka­jąc w kla­wi­sze.

— Apol­lo? — zdzi­wi­ła się. Moje na­zwi­sko nie szo­ko­wa­ło. Nie­ste­ty, imię było eg­zo­tycz­ne.

Kiw­ną­łem gło­wą.

— Ro­dzi­ce mie­li ho­pla na punk­cie mi­to­lo­gii — gład­ko się wy­łga­łem.

— Dwu­oso­bo­wy? — spy­ta­ła, sta­ra­jąc się, by jej głos miał pro­fe­sjo­nal­ne brzmie­nie.

— Jak naj­bar­dziej, na dwie doby.

— Nic z tego — za­pe­rzy­ła się Ka­san­dra, wtrą­ca­jąc się do roz­mo­wy. — Chcę je­dyn­kę! — nie­ustę­pli­wie za­żą­da­ła.

Nie­znacz­ny ruch ręki, pod któ­rą kry­ły się bank­no­ty, prze­są­dził o wy­ni­ku tego star­cia.

— Mamy dwie je­dyn­ki po­łą­czo­ne drzwia­mi — re­cep­cjo­nist­ka bla­do się uśmiech­nę­ła, wi­docz­nie przy­zwy­cza­jo­na do ta­kich sy­tu­acji.

Bank­no­ty po­wę­dro­wa­ły w jej stro­nę.

— Resz­ty nie trze­ba — ła­god­nie od­po­wie­dzia­łem, za­bie­ra­jąc klu­cze.

Po­ko­je były ład­ne i wy­god­ne. Sty­lo­we ma­ho­nio­we me­ble świe­ci­ły no­wo­ścią. Róż­ne to­na­cje błę­ki­tu kon­tra­sto­wa­ły z ja­sno­żół­ty­mi ścia­na­mi. Spraw­dzi­łem łóż­ko, pa­da­jąc na nie ca­łym cia­łem. Ka­san­dra rzu­ci­ła na ławę re­kla­mów­ki z za­ku­pa­mi i od razu przy­pię­ła się do tych nie­szczę­snych drzwi.

— Mu­szą być za­mknię­te, masz się po­sta­rać, wred­ny an­dro­idzie! — wład­czo za­rzą­dzi­ła.

Nie­chęt­nie wsta­łem i z miną do­świad­czo­ne­go ślu­sa­rza obej­rza­łem je z obu stron.

— Jest klam­ka, na­wet ład­na, ale nie ma zam­ka — ob­ja­śni­łem ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Przy­ję­ła to z nie­sma­kiem.

— Ale z cie­bie łaj­za! — wy­dę­ła brzyd­ko usta. — Je­śli otwo­rzysz je bez pu­ka­nia, to ci urwę gło­wę — za­gro­zi­ła. — Wy­lą­du­jesz w par­ku sztyw­nych!

— Zgo­da — po­tul­nie od­rze­kłem.

— To zwa­laj stąd, nie­udacz­ni­ku — po­ka­za­ła mi pal­cem. — I to już! Mu­szę się prze­brać.

Wy­co­fa­łem się i za­trza­snę­ła te nie­szczę­sne bra­my raju. Po mi­nu­cie jed­nak je otwo­rzy­ła. Wpa­ro­wa­ła do mnie w strin­gach, świe­cąc go­ły­mi pier­sia­mi.

— Mam za mało kasy.

Z wra­że­nia za­schło mi w ustach. Szmal to szmal! Bez sło­wa wy­cią­gną­łem port­fel i od­da­łem jej wszyst­ko, co mia­łem. Tym ra­zem nie pod­sko­czy­ła w górę i nie krzyk­nę­ła „Hura!” Od­wró­ci­ła się i ode­szła, skwa­pli­wie li­cząc bank­no­ty. Po­tem przy­po­mnia­ła so­bie o otwar­tych drzwiach.

— Pój­dzie­my ra­zem na obiad? — przy­mil­nie za­py­ta­łem. — Wy­pa­da po­znać se­kre­ty tu­tej­szej kuch­ni. Po­dob­no w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji ser­wu­ją świet­ne że­ber­ka.

Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

— Nie mam za­mia­ru się opy­chać, precz z ka­lo­ria­mi — oznaj­mi­ła to ta­kim to­nem, jak­by mia­ła w pla­nie in­ten­syw­ną ku­ra­cję od­chu­dza­ją­cą. Wcią­gnę­ła przez gło­wę bluz­kę, za­sła­nia­jąc wresz­cie te nie­szczę­sne pier­si. — Kup dwie duże bu­tel­ki wody mi­ne­ral­nej, to mi wy­star­czy — wład­czo roz­ka­za­ła. — Le­piej być głod­nym jak wilk niż gru­bym jak świ­nia.

Mimo że mi­nę­ło dwa ty­sią­ce lat, na­dal czu­łem się kró­lem i nie po­cią­ga­ła mnie rola słu­gi. Nie za­mie­rza­łem po­zwo­lić, by mną po­mia­ta­ła.

— Mo­gła­byś sama sko­czyć do mar­ke­tu. Cho­ciaż nie! — w mig się spo­strze­głem. Od­na­la­złem ukry­tą w drew­nia­nej obu­do­wie lo­dów­kę, a w niej bu­tel­ki z ga­zo­wa­ną wodą. Wy­ją­łem jed­ną, od­krę­ci­łem gwin­to­wa­ną na­kręt­kę, syk­nę­ło i po­ja­wi­ły się bą­bel­ki, a po­tem ostroż­nie na­la­łem do szklan­ki. — Nie pój­dę na obiad, też się obę­dę — prze­cią­gną­łem się z ulgą, aż mi strze­li­ły ko­ści. — Wy­bio­rę się na spa­cer, ro­zej­rzę po mie­ście i wdep­nę do bi­blio­te­ki.

Opu­ści­łem prze­bie­ra­ją­cą się Ka­san­drę i wy­ście­ła­ny­mi scho­da­mi zsze­dłem do holu. Nie sły­sza­łem ude­rzeń ob­ca­sów o stop­nie. Wy­po­sa­żo­ne ze sma­kiem ho­te­lo­we wnę­trza ro­bi­ły na mnie wra­że­nie. Dba­no o kom­fort w tej epo­ce. Do­sta­tek i świet­ność prze­ja­wia­ły się na każ­dym kro­ku i nie były za­re­zer­wo­wa­ne dla eli­ty. Kie­dy zna­la­złem się na uli­cy i owiał mnie cie­pły ma­jo­wy wiatr, za­czą­łem ża­ło­wać, że nie wzią­łem dwóch od­dziel­nych po­koi. Nie mu­siał­bym się ocie­rać o roz­ka­pry­szo­ną part­ner­kę i wy­słu­chi­wać jej bred­ni. Jed­nak po krót­kim na­my­śle do­sze­dłem do wnio­sku, że do­brze zro­bi­łem. Li­cho nie spa­ło i le­piej było mieć tę wred­ną dia­bli­cę pod kon­tro­lą.

W oświe­tlo­nej słoń­cem czy­tel­ni po­pro­si­łem o opra­co­wa­nia, do­ty­czą­ce Alek­san­dra Wiel­kie­go i jego zwy­cię­skich pod­bo­jów. Mi­lut­ka pra­cow­ni­ca w ciem­nej gar­son­ce przy­nio­sła mi z za­ple­cza kil­ka po­zy­cji po­pu­lar­no­nau­ko­wych prze­róż­nych for­ma­tów. Usia­dłem przy sto­li­ku, aby je w sku­pie­niu prze­wer­to­wać. Upa­ja­łem się pa­nu­ją­cą tu ci­szą. Nie na­le­ża­łem do ty­pów, wiecz­nie po­grą­żo­nych w książ­kach, nie tak zo­sta­łem ukształ­to­wa­ny, tym nie­mniej nie mo­głem nie do­ce­nić tego miej­sca. Zaj­rza­łem tu z oso­bi­stych po­wo­dów. In­try­go­wa­ło mnie, jak ziem­scy hi­sto­ry­cy oce­nia­ją po wie­kach moje wy­sił­ki. I czy przy­pad­kiem nie od­kry­li, że suk­ce­sy mło­de­go ma­ce­doń­skie­go wład­cy po­win­ny pójść na kon­to sta­ran­nie ma­sku­ją­ce­go się ko­smi­ty. Co tu dużo mó­wić! Ba­łem się wów­czas prze­szar­żo­wać. Prąc z woj­ska­mi na wschód i mie­rząc się z kró­lem Per­sów, Da­riu­szem, pa­mię­ta­łem, że do­ko­nu­ję cu­dów, do któ­rych przed­sta­wi­ciel ga­tun­ku Homo sa­piens nie był­by zdol­ny. Z prze­glą­da­nych prac wy­ni­ka­ło, że nikt nie od­krył mo­je­go słod­kie­go se­kre­tu. A przede wszyst­kim tego, że szy­ku­jąc się do roz­strzy­ga­ją­cych bi­tew, ko­rzy­sta­łem z pod­glą­du sa­te­li­tar­ne­go. Mo­głem spać spo­koj­nie. Alek­san­dra po­wszech­nie uzna­wa­no za wy­bit­ne­go do­wód­cę i jed­ne­go z naj­więk­szych zdo­byw­ców w hi­sto­rii ludz­ko­ści. I nikt nie wąt­pił w jego ziem­skie po­cho­dze­nie. Miał prze­cież na­tu­ral­nych ro­dzi­ców, po­nu­re­go ojca Fi­li­pa i pięk­ną mat­kę Olim­pias. Dla mnie, w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku — pi­sał Pe­ter Gre­en w książ­ce „Alek­san­der Wiel­ki” — Alek­san­der był praw­dzi­wym ge­niu­szem jako do­wód­ca: być może, je­śli się weź­mie wszyst­ko pod uwa­gę, naj­zna­ko­mit­szym wo­dzem, ja­kie­go wi­dział świat. Jego dar szyb­kie­go dzia­ła­nia, im­pro­wi­za­cji, sto­so­wa­nia roz­ma­itych form stra­te­gii; jego opa­no­wa­nie w chwi­lach kry­zy­su, umie­jęt­ność wy­plą­ty­wa­nia się z naj­bar­dziej bez­na­dziej­nych sy­tu­acji; jego mi­strzow­ska orien­ta­cja w te­re­nie i psy­cho­lo­gicz­ny ta­lent prze­ni­ka­nia in­ten­cji prze­ciw­ni­ka — wszyst­kie te ce­chy sta­wia­ją go na pierw­szym miej­scu wśród wiel­kich wo­dzów hi­sto­rii.

— Do­bra ro­bo­ta, bar­dzo do­bra! — mruk­ną­łem, wy­god­nie się opie­ra­jąc i z ulgą krę­cąc pal­ca­mi młyn­ka. Spi­sa­łem się na me­dal. Trium­fo­wa­łem, bo­wiem oka­za­łem się zna­ko­mi­ty w ka­mu­fla­żu. Mo­głem na­dal po­le­gać na so­bie i nie lę­kać się no­wych wy­zwań.

W nie­któ­rych opra­co­wa­niach przed­sta­wia­no mnie jako roz­ko­cha­ne­go ra­czej w męż­czy­znach niż w ko­bie­tach, co mi się nie­szcze­gól­nie po­do­ba­ło. Mój naj­bliż­szy przy­ja­ciel He­faj­stion prze­wra­cał­by się w gro­bie, gdy­by się do­wie­dział, co o nim pi­szą.

Wró­ci­łem my­śla­mi do tam­tych dni. Nie by­łem je­dy­nym ta­jem­ni­czym cy­bor­giem, zmie­nia­ją­cym losy sta­ro­żyt­ne­go świa­ta. Mia­łem ge­nial­ne­go po­przed­ni­ka, po­dob­ne­go do mnie an­dro­ida, któ­ry za­stą­pił fa­ra­ona Ram­ze­sa II. W tej roli rzą­dził on Egip­tem po­nad sześć­dzie­siąt lat, prze­kształ­ca­jąc pań­stwo nad Ni­lem w naj­więk­sze wów­czas im­pe­rium na Zie­mi. Kie­dy w świą­ty­ni Pta­ha w Mem­fis ka­pła­ni wpro­wa­dza­li mnie na tron fa­ra­onów, spo­ro nad nim du­ma­łem. Do­brze so­bie ra­dził z He­ty­ta­mi. Wy­peł­nił Egipt bu­dow­la­mi i po­są­ga­mi bo­gów. Za­pew­nił pod­da­nym względ­ny do­bro­byt. Za­mó­wi­łem książ­ki na jego te­mat i przy­glą­da­łem się ry­ci­nom. Nie przy­po­mi­nał wzro­stem ty­po­we­go Egip­cja­ni­na, po­staw­ny i wy­so­ki, zde­cy­do­wa­nie gó­ro­wał nad oto­cze­niem. Miał wy­ra­zi­stą szczę­kę, gar­ba­ty nos oraz po­cią­głą twarz.

— Dużo bym dał, żeby go spo­tkać… — z no­stal­gią wy­szep­ta­łem i za­krę­ci­ła mi się łza w oku. Jako świa­tły an­dro­id dzia­łał pew­nie na­dal na gwieź­dzi­stych szla­kach, ani­mu­jąc roz­wi­ja­ją­ce się cy­wi­li­za­cje i wy­wią­zu­jąc się ze sta­wia­nych przed nim za­dań.

Gdy­bym mógł kie­dyś z nim się zo­ba­czyć, też miał­bym czym się po­chwa­lić. Szczy­ci­łem się nie tyl­ko suk­ce­sa­mi mi­li­tar­ny­mi, choć do nich przy­wią­zy­wa­łem naj­więk­szą wagę. Jako król Alek­san­der Ma­ce­doń­ski mia­łem na swym kon­cie rów­nież wie­le in­nych osią­gnięć i nie­wie­le ustę­po­wa­łem mu pod tym wzglę­dem.

Moją głów­ną wi­zy­tów­ką była słyn­na Alek­san­dria, sto­li­ca Egip­tu, mia­sto za­ło­żo­ne na mój roz­kaz na za­chod­nim skra­ju del­ty Nilu. Po­wsta­ło ono we­dług pro­jek­tu Dej­no­cha­re­sa, ar­chi­tek­ta zna­ne­go z prze­bu­do­wy Efe­zu. Po mym odej­ściu dłu­go sta­no­wi­ło ośro­dek han­dlu i kul­tu­ry. Pro­mie­nio­wa­ło na cały ba­sen Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Bi­blio­te­ka alek­san­dryj­ska, wznie­sio­na z po­le­ce­nia jed­ne­go z mo­ich do­wód­ców, kró­la Egip­tu, Pto­le­me­usza I So­te­ra, nie mia­ła so­bie rów­nych. Ża­ło­wa­łem, że ogień po­ża­ru stra­wił jej bez­cen­ne zwo­je.

Po­krze­pio­ny na du­chu po­że­gna­łem za­cisz­ną bi­blio­te­kę. Wstą­pi­łem po dro­dze do na­po­tka­ne­go mar­ke­tu, aby za­opa­trzyć się w bie­li­znę i ko­szu­lę na zmia­nę. Han­del kwitł w tych cza­sach, więc było w czym wy­bie­rać. La­wi­ro­wa­łem mię­dzy pół­ka­mi, za­trzy­mu­jąc się to tu, to tam, a gra­wi­tu­jąc w stro­nę dzia­łu odzie­żo­we­go. Dzi­wi­ła mnie po­pu­lar­ność dżin­sów. Wy­my­ślo­ne przez Le­vie­go Straus­sa, sta­ły się po stu pięć­dzie­się­ciu la­tach sym­bo­lem po­pkul­tu­ry. Z za­in­te­re­so­wa­niem oglą­da­łem mięk­kie sztruk­so­we spodnie w róż­nych ko­lo­rach. Ko­bie­ty mie­rzy­ły cy­ga­ret­ki, ca­pri i ry­bacz­ki, a ja ka­pe­lu­sze. Usta­wi­łem się w ko­lej­ce do kasy, uzmy­sła­wia­jąc so­bie, że nie ma­jąc go­tów­ki po­wi­nie­nem za­pła­cić kar­tą i wró­ci­łem my­śla­mi do cze­ka­ją­cych mnie prac Her­ku­le­sa. Po­wi­nie­nem był dys­kret­nie prze­pro­wa­dzić wi­zję lo­kal­ną i do­kład­nie obej­rzeć so­bie pa­wi­lon me­dycz­ny, ale zde­cy­do­wa­łem się odło­żyć to za­da­nie na na­stęp­ny dzień, bo­wiem nie­po­ko­iłem się o Ka­san­drę. Zo­sta­wi­łem ją samą na trzy go­dzi­ny, jak źle wy­cho­wa­ne­go ba­cho­ra, któ­re­go nie na­le­ży spusz­czać z oczu. Nie mia­łem po­ję­cia, czym się to skoń­czy.

Na szczę­ście, za­sta­łem ją całą i zdro­wą w za­rzu­co­nym ciu­cha­mi po­ko­ju. Wró­ci­ła od fry­zje­ra, wy­pro­sto­wa­ne wło­sy mia­ła prze­far­bo­wa­ne na czar­no, a grzyw­kę rów­no przy­cię­tą tuż nad brwia­mi. Do­brze po­ło­żo­ny ma­ki­jaż do­da­wał jej twa­rzy uro­ku, choć nie­co prze­sa­dzi­ła z brą­zo­wą kar­na­cją. Dżin­sy za­stą­pi­ła ciem­ny­mi leg­gin­sa­mi, le­piej eks­po­nu­ją­cy­mi zgrab­ne nogi.

Uj­rza­ła błysk uzna­nia w mo­ich oczach.

— Świet­nie się pre­zen­tu­jesz! — po­chwa­li­łem ją, chcąc odro­bi­nę udo­bru­chać. Zło­ży­łem dło­nie jak do mo­dli­twy. — Wy­glą­dasz jak z okład­ki żur­na­la.

— A wi­dzisz? Ja so­bie ra­dzę, ty nie! — za­ro­zu­mia­le prych­nę­ła. Obej­rza­ła mnie so­bie od stop do głów, po­cią­gnę­ła no­sem i z nie­sma­kiem wy­krzy­wi­ła usta. — Gdzie by­łeś? Za­la­tu­jesz ku­rzem. — I nie­ocze­ki­wa­nie za­czę­ła pa­plać, zwie­rza­jąc mi się ze zwa­rio­wa­nych pla­nów: — Wy­obraź so­bie, że po­zna­łam kil­ku mi­łych fa­ce­tów, z któ­ry­mi moż­na po przy­ja­ciel­sku po­roz­ma­wiać. Wie­czo­rem idę z nimi na dys­ko­te­kę. A ju­tro mam se­sję zdję­cio­wą — chwa­li­ła się jak na­ję­ta, bu­ja­jąc w ob­ło­kach. — Fry­zjer­ka mi po­wie­dzia­ła, że będę gwiaz­dą. Je­stem bar­dzo po­dob­na do słyn­nej bra­zy­lij­skiej ak­tor­ki, któ­rą tu wszy­scy zna­ją z se­ria­li w te­le­wi­zji…

W to ostat­nie za­pew­nie­nie by­łem skłon­ny uwie­rzyć. Je­że­li tam­ci nie­uchwyt­ni z góry roz­glą­da­li się dla niej po świe­cie za od­po­wied­ni­mi ge­na­mi, mo­gli mi­mo­cho­dem tra­fić na po­łu­dnio­wą pół­ku­lę. Cóż to trud­ne­go? Bra­ko­wa­ło mi jed­nak prze­ko­na­nia, że się przy­ło­ży­li. Mo­gli le­piej się po­sta­rać.

— Ju­tro? — nie­mi­le się zdzi­wi­łem. — Przed czter­na­stą idzie­my na ak­cję — przy­po­mnia­łem. — A po­tem wra­ca­my do bazy… — chłod­no do­da­łem.

— O, nie — za­pro­te­sto­wa­ła, po­trzą­sa­jąc gło­wą. Zła­pa­ła le­żą­ce na sto­li­ku przy łóż­ku kol­czy­ki z żół­te­go zło­ta, obej­rza­ła je, a po­tem odło­ży­ła. Za­ję­ła się dru­gą parą. Były to lek­kie ser­dusz­ka, wy­ko­na­ne z drew­na i bar­wio­ne na czer­wo­no. — Wra­caj so­bie sam, tu­ma­nie, ja zo­sta­ję. Nie je­stem głu­pia. Cze­ka mnie wiel­ka ka­rie­ra! — kle­pa­ła trzy po trzy. — Będę tań­czyć, tań­czyć, tań­czyć! — jej oczy się świe­ci­ły. — I oglą­da­łam sza­ło­we suk­nie ślub­ne…

Nie wy­trzy­ma­łem, sły­sząc te bzdu­ry. Plo­tła duby sma­lo­ne. Bu­do­wa­ła zam­ki na pia­sku, a jej słod­kie ma­rze­nia kłó­ci­ły się z rze­czy­wi­sto­ścią. Za­po­mnia­ła, gdzie się zna­la­zła i kto ją tu przy­słał?

— Jaką ka­rie­rę?! — wrza­sną­łem, nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach. Pu­ści­ły mi ner­wy. — Prze­stań pie­przyć, gów­nia­ro. Po­gię­ło cię? Je­steś nie­szczę­snym an­dro­idem, stwo­rzo­nym do ak­cji. Ta­kim jak ja. Ro­bi­my swo­je i wra­ca­my!

Śmier­tel­ni­ko­wi nie było wol­no ob­ra­żać bó­stwa. Moc­no za­ci­snę­ła usta. Jej twarz sta­ła się bez wy­ra­zu, a oczy pu­ste. Po­pa­trzy­ła na mnie wro­go, a po­tem bez sło­wa wy­nio­sła się z po­ko­ju.

Po go­dzi­nie nie­po­ko­ju za­czą­łem jej szu­kać. Zna­la­złem ją na zmur­sza­łym mur­ku za ho­te­lem ni­czym na brze­gu Styk­su. Sie­dzia­ła przy­gnę­bio­na i po­sza­rza­ła w to­wa­rzy­stwie dwóch mło­ko­sów, pi­jąc cien­kie wino pro­sto z bu­tel­ki. Ką­ci­ki jej ust opa­dły, a twarz się wy­dłu­ży­ła. Zlu­stro­wa­ła mnie tak, jak­bym wy­mor­do­wał jej całą ro­dzi­nę i zmu­sił, by oglą­da­ła, jak wszyst­kich po ko­lei tor­tu­ru­ję. Wy­zie­ra­ją­ce spod grzyw­ki oczy zdra­dza­ły strasz­li­wy ból i ma­nia­kal­ną nie­na­wiść. Do twa­rzy jej było z obłę­dem, ale mnie to nie cie­szy­ło. Na­sze dro­gi się ro­ze­szły. Nie ro­zu­mia­łem, skąd się wziął jej ka­ta­stro­fal­ny prze­rost am­bi­cji. Ze­rwa­ła za­ka­za­ny owoc, więc che­ru­bin z po­ły­sku­ją­cym mie­czem wy­gnał ją z raju, pod­czas gdy ja mo­głem po­zo­stać w kra­inie szczę­ścia. Zda­łem so­bie spra­wę, że nie bę­dzie ze mną roz­ma­wiać i za­wró­ci­łem do ho­te­lu. Za­wi­ni­łem, bo za­bra­kło mi daru prze­ko­ny­wa­nia.

W ja­kiś czas póź­niej na­dą­sa­na księż­nicz­ka przy­tar­ga­ła się do nu­me­ru. Sły­sza­łem ją przez uchy­lo­ne drzwi. Mia­łem włą­czo­ny te­le­wi­zor i oglą­da­łem wia­do­mo­ści. Wbi­ła się zno­wu w ob­ci­słe dżin­sy i niby z musu do mnie zaj­rza­ła.

— Wy­cho­dzę na dys­ko­te­kę — wy­du­si­ła z sie­bie nie­chęt­nie, osten­ta­cyj­nie omi­ja­jąc mnie wzro­kiem.

Od­wró­ci­ła się, nie cze­ka­jąc, co po­wiem. We­szła do mo­jej ła­zien­ki i za­raz de­mon­stra­cyj­nie ją opu­ści­ła, umy­ka­jąc na ko­ry­tarz. Za­cie­ka­wio­ny zaj­rza­łem do środ­ka, chcąc do­ciec, co tam ro­bi­ła. Na lu­strze nad zle­wem wid­niał wy­ma­lo­wa­ny po­mad­ką do ust na­pis: „Je­steś chu­jem!” Ziew­ną­łem, kła­dąc się zno­wu przed te­le­wi­zo­rem. Po­ka­zy­wa­ła pa­zur­ki. Cho­ciaż mię­dzy nami się iskrzy­ło, nie za­po­wia­dał się pło­mien­ny ro­mans. Górę bra­ło jej cho­ro­bli­we ego. By­li­śmy dwoj­giem wro­gów pod jed­nym da­chem. Z sa­mo­za­par­ciem gra­li­śmy w prze­ciw­nych dru­ży­nach i nic nie mo­gło tego zmie­nić.

Rozdział trzeci

Ba­wi­łem się le­ni­wie pi­lo­tem, prze­rzu­ca­jąc się z jed­ne­go ka­na­łu na dru­gi i szu­ka­jąc cze­goś, przy czym nie za­czął­bym zie­wać. Cie­ka­wi­ły mnie krót­kie re­kla­my te­le­wi­zyj­ne. Wresz­cie tra­fi­łem na sagę o wil­ko­ła­kach i wam­pi­rach. Gdy­by te two­ry na­praw­dę ist­nia­ły, by­ły­by dla an­dro­idów kon­ku­ren­cją. Obej­rza­łem spo­ry frag­ment fil­mu, a po­tem na in­nym ka­na­le od­ci­nek se­ria­lu o le­ka­rzach, wresz­cie uda­łem się do ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji na ko­la­cję. Wy­bra­łem so­bie sto­lik i usia­dłem, ką­tem oka lu­stru­jąc nie­licz­nych go­ści, któ­rzy po­si­la­li się o póź­nej po­rze. Oświe­tle­nie było sto­no­wa­ne i dys­kret­ne. Kin­kie­ty spra­wia­ły, że twa­rze kry­ły się w pół­cie­niu. Przej­rza­łem opra­wio­ne w brą­zo­wą skó­rę menu, de­cy­du­jąc się na dwie por­cje pe­klo­wa­ne­go mię­sa wie­przo­we­go z rusz­tu. Al­ter­na­ty­wą był gril­lo­wa­ny stek wo­ło­wy. Z na­dzie­wa­nej kacz­ki zre­zy­gno­wa­łem, na to da­nie trze­ba było bar­dzo dłu­go cze­kać, a okrzy­cza­ne że­ber­ka ser­wo­wa­no tyl­ko w po­rze obia­du. Ba­ra­ni­ny nie mie­li. Wkrót­ce po­da­no mi to, co za­mó­wi­łem. Peł­na kul­tu­ra! Fryt­ki były dla mnie no­wo­ścią. Szkla­ne kie­lisz­ki ład­nie wy­glą­da­ły, ale pew­nie szyb­ko się tłu­kły. I po­my­śleć, że jako Alek­san­der Wiel­ki bez skrę­po­wa­nia ja­da­łem pal­ca­mi, a ob­gry­zio­ne ko­ści z roz­ma­chem rzu­ca­łem psom! Tu na­le­ża­ło uży­wać ele­ganc­kich me­ta­lo­wych sztuć­ców i nie strą­cać ni­cze­go z ta­le­rza na bia­ły ob­rus, a tym bar­dziej pod stół. Ja­koś so­bie po­ra­dzi­łem, cho­ciaż noże sto­ło­we były wy­jąt­ko­wo tępe, jak­by słu­ży­ły tyl­ko do ozdo­by. Bra­ko­wa­ło mi do szczę­ścia do­brze wy­wa­żo­ne­go ostre­go szty­le­tu z pa­su­ją­cą do dło­ni rę­ko­je­ścią. Nie by­łem w sta­nie wy­obra­zić so­bie ma­ce­doń­skie­go lub grec­kie­go wo­jow­ni­ka, któ­ry nie miał­by cze­goś ta­kie­go pod ręką.

Po kar­ków­ce z rusz­tu oraz po dwóch kie­lisz­kach czer­wo­ne­go wina zaj­rza­łem z cie­ka­wo­ści do klu­bu noc­ne­go. Nie­po­ko­iły mnie do­bie­ga­ją­ce stam­tąd dźwię­ki mu­zy­ki. Zsze­dłem po scho­dach do pod­zie­mi. Opar­ty z nu­dów o ścia­nę żu­ją­cy gumę ro­sły bram­karz wpu­ścił mnie bez sło­wa, bo wie­dział, że je­stem go­ściem ho­te­lo­wym. W pół­mro­ku mi­ga­ły róż­no­ko­lo­ro­we świa­tła. Wdzie­ra­ją­cy się w uszy strasz­li­wy ha­łas był­by w sta­nie obu­dzić mu­mię egip­ską. Na par­kie­cie po­pi­sy­wa­ły się sik­sy w mar­ko­wych ciu­chach. Jed­ne ba­wi­ły się same, inne wi­sia­ły na szy­jach przy­gru­cha­nych fa­ce­tów.

Moja part­ner­ka z wście­kłym sa­mo­za­par­ciem tań­czy­ła solo. Bra­ko­wa­ło jej miej­sca i z im­pe­tem wy­rwa­ła się na po­dest, spy­cha­jąc krę­cą­ce się tam służ­bo­wo blon­dyn­ki w sek­sow­nej bie­liź­nie. Kie­dy di­dżej zro­bił so­bie prze­rwę, przy­pię­ła się do wcze­śniej przy­ga­da­nych ko­le­siów o głup­ko­wa­tych twa­rzach. Wy­lą­do­wa­ła przy ni­skiej ła­wie, ze śmie­chem wci­ska­jąc się mię­dzy nich. Ogo­lo­ny na zero prysz­cza­ty tę­pak w sza­rej wy­mię­tej blu­zie bez rę­ka­wów usłuż­nie pod­su­nął jej piwo. Nie pro­te­sto­wa­ła, gdy tro­glo­dy­ta ob­jął ją ra­mie­niem, a po­tem nie­zdar­nie wsu­nął dłoń w jej wło­sy.

— Za­pchlo­ny amant — z nie­sma­kiem mruk­ną­łem pod no­sem. Nie po­win­na była da­wać się ob­ma­cy­wać.

Przy­sie­dli się tam za­raz dwaj inni wy­go­le­ni na łysą pałę chłop­cy i przy­wi­ta­ła ich z nie­skry­wa­nym en­tu­zja­zmem. Brał w niej górę zwie­rzę­cy in­stynkt stad­ny, nie­ty­po­wy dla an­dro­ida, któ­ry zwy­kle dział w po­je­dyn­kę i po­le­gał tyl­ko na so­bie. Nie prze­bie­ra­ła i bły­ska­wicz­nie za­wie­ra­ła zna­jo­mo­ści. Roz­pacz­li­wie ło­wi­ła fa­ce­tów, ani chy­bi kry­mi­na­li­stów, mia­ła bzi­ka na ich punk­cie i przy­cią­ga­ła ich do sie­bie jak ma­gnes. Ka­pe­ro­wa­ła sam­ców z taką de­spe­ra­cją, jak­by jej byli po­trzeb­ni do ży­cia bar­dziej od po­wie­trza. Mu­sia­ła czuć ich bli­skość i do­tyk. Jed­ne­mu z pry­mi­tyw­nych ko­leż­ków od razu wpa­ko­wa­ła się na ko­la­na, z chi­cho­tem ła­piąc go za szy­ję i szep­cząc mu coś do ucha.

Wy­rwa­ły mnie po pół­no­cy ze snu ha­ła­sy, do­cho­dzą­ce z jej po­ko­ju. W uszach brzmiał mi pro­wo­ku­ją­cy śmiech dziew­czy­ny. Z nie­ja­kim zdu­mie­niem za­pu­ści­łem tam żu­ra­wia. Moc­no pod­pi­ta kró­lo­wa­ła w łóż­ku w ob­ję­ciach dwóch na­pa­lo­nych mło­dzi­ków. Na­pię­te pe­ni­sy przed­wcze­śnie do­ro­słych ucznia­ków mó­wi­ły same za sie­bie. Mo­głem ich po cham­sku wy­rzu­cić, ale skoń­czy­ło­by się to kar­czem­ną bi­ja­ty­ką z Ka­san­drą i de­wa­sta­cją wy­po­sa­że­nia ho­te­lo­we­go, więc da­łem so­bie spo­kój. Wy­co­fa­łem się, bez­sze­lest­nie za­my­ka­jąc drzwi.

Po­tem zro­bi­ło się ci­cho, lecz nie na dłu­go. Wpraw­dzie wo­jow­nicz­ka wy­nio­sła się z to­wa­rzy­stwem z po­ko­ju, ale z ko­lei urzą­dzi­ła kon­cert z tyłu ho­te­lu. Przez uchy­lo­ne okno sły­sza­łem ze sześć mę­skich gło­sów. Wy­mie­nia­no uwa­gi i dow­cip­ko­wa­no. Po nie­ja­kim cza­sie gło­sy sta­ły się cich­sze, po­dej­rza­nie kon­spi­ra­cyj­ne, a za­czę­ły się przez nie co rusz prze­bi­jać gar­dło­we jęki roz­ko­szy Ka­san­dry.

Czy to wszyst­ko nie było złym snem? Czy na tym po­le­gał jej udział w taj­nej mi­sji? Z gorz­ką iro­nią po­my­śla­łem, że co do jed­ne­go mogę mieć pew­ność. Nie na­le­ża­ła do kre­tyń­skich cnót, nie da­ją­cych się na­mó­wić do grze­chu. Po­szła w tan­go z typ­ka­mi z pół­świat­ka, bo ta­kich było naj­ła­twiej omo­tać.

— Szlag by to tra­fił, głu­pia pusz­czal­ska szma­ta! — zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi, wsta­jąc i przy­my­ka­jąc okno. Nie mia­ła za grosz wsty­du.

Czu­łem bez­sil­ność. Rzu­ci­łem się na łóż­ko i z wście­kło­ścią za­ci­sną­łem pię­ści. Za­wrzał we mnie gniew. Po­tem je wy­pro­sto­wa­łem. Moje pa­znok­cie za­mie­ni­ły się na mo­ment w ostre sta­lo­we szpo­ny. Obej­rza­łem je z dzi­kim bły­skiem w oku. Nie­ste­ty, nie mo­głem ich użyć.

Roz­wią­złość mnie nie dzi­wi­ła, w cza­sach pod­bo­jów by­łem jej świad­kiem wie­le razy, sam od niej nie stro­niąc i fe­tu­jąc po od­nie­sio­nych zwy­cię­stwach, na­to­miast dzi­wił mnie an­dro­id, nie umie­ją­cy sku­pić się na wy­zna­czo­nym za­da­niu i za­cho­wu­ją­cy jak skoń­czo­ny idio­ta. Gdzie trzeź­wość, gdzie opa­no­wa­nie, gdzie dys­cy­pli­na? Gdzie kar­ność i wier­ność mi­sji?

Nie wró­ci­ła do po­ko­ju. Kie­dy ran­kiem nie­wy­spa­ny zsze­dłem na dół, wszyst­ko­wie­dzą­cy re­cep­cjo­ni­sta przy­wo­łał mnie do sie­bie ru­chem gło­wy. Znu­dzo­ną ży­ciem blon­dy­nę za­stą­pił ne­stor o po­marsz­czo­nej twa­rzy i z czu­pry­ną po­kry­tą si­wi­zną. Ce­cho­wa­ła go nie­wzru­szo­na pew­ność sie­bie i z prze­sad­ną po­wa­gą trak­to­wał swo­ją pra­cę, jak­by od niej za­le­ża­ły losy świa­ta.

— To bi­żu­te­ria pań­skiej żony! — uprzej­mie ob­ja­śnił, kła­dąc przede mną srebr­ną bran­so­let­kę i parę ład­nych klip­sów. Obej­rza­łem bez sło­wa te uten­sy­lia, nie ro­zu­mie­jąc, ja­kim cu­dem zna­la­zły się w re­cep­cji. — Rzu­ca­ły się w oczy, bo tra­wa za ho­te­lem była moc­no wy­dep­ta­na — pół­gło­sem wy­kla­ro­wał, ak­cen­tu­jąc po­szcze­gól­ne sło­wa. Przez jego po­zor­ne współ­czu­cie prze­bi­ja­ła drwi­na i po­wi­nie­nem był scho­wać się pod zie­mię ze wsty­du.

Po­my­śla­łem, że gdy­bym był na­praw­dę mę­żem Ka­san­dry, miał­bym te­raz po­tęż­ne rogi, na cały hol, od ścia­ny do ścia­ny.

Nie za­ru­mie­ni­łem się. To nie było w moim sty­lu. Scho­wa­łem te dro­bia­zgi do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki i rzu­ci­łem ze wzgar­dą, uzna­jąc te­mat za za­mknię­ty:

— Ta­kie cza­sy, mło­dzież musi się wy­szu­mieć!

Fa­cet lek­ko się skur­czył. Być może, przy­szło mu na myśl, że nie je­stem przy­szy­wa­nym na­rze­czo­nym tej sza­le­ją­cej mo­del­ki, ale al­fon­sem ło­wią­cym dur­ne pa­nien­ki do agen­cji. Z ta­ki­mi po­kręt­ny­mi ty­pa­mi ina­czej się roz­ma­wia­ło.

Po­sze­dłem przyj­rzeć się miej­scu