Strona główna » Fantastyka i sci-fi » CK Monogatari

CK Monogatari

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7995-023-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “CK Monogatari

W kieleckiej firmie KZDM-Nagita zawrzało. Z centrali w Tokio przysłano Sho Kyubimori, ekscentrycznego wiceprezesa, pragnącego zrealizować monumentalny i tajemniczy projekt architektoniczny. Jego śladem podąża enigmatyczna emisariuszka klanu Oda - Yuki Yamada oraz śmiertelnie niebezpieczny egzekutor Yakuzy - pan Toru.

I nie są to bynajmniej najbardziej egzotyczni przybysze z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wkrótce w prowincjonalną rzeczywistość wedrą się też yūrei, kitsune i inni przedstawiciele japońskiego świata magii, duchów i demonów…

Piotr Jaskulski, dyrektor finansowy firmy, wiodący do tej pory spokojne i monotonne życie, nieoczekiwanie staje przed iście mefistofelesowym wyborem. Od tego, czego naprawdę pragnie i jaką cenę jest gotów zapłacić za spełnienie marzeń, zależeć będą losy całego miasta.

„CK Monogatari” to opowieść o samotności i przemijaniu, o naszym miejscu w czasie i przestrzeni, a także, przede wszystkim, o gubieniu i odnajdywaniu samych siebie.

Metafizyczny thriller nie tylko dla miłośników fantastyki!

Polecane książki

Zderzenie dwóch, całkiem odległych od siebie światów i jednego człowieka, który próbuje pogodzić miłość do rodziny z potrzebą przeżycia wielkiej przygody. Przygody, która może się okazać ostatnią w jego życiu. Życie w Polsce w latach 80. nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Przekonuje się o tym Er...
„W czwartym wymiarze” – to zbiór dwunastu fantastycznych opowiadań  Antoniego Langego,  opublikowany w 1912 w Krakowie.   Choć opowiadaniom zbioru zdecydowanie bliżej do baśni, powszechnie uważa się je za głównego przedstawiciela wczesnego okresu rozw...
  Książka zawiera zabawy, inscenizacje i propozycje działań o tematyce przyrodniczej, których celem jest – z jednej strony – dostarczanie i bogacenie dziecięcych doświadczeń dotyczących świata przyrody i rządzących w nim praw, z drugiej zaś – zabawa. Mały odbiorca a zarazem uczestnik utrwala posiada...
Nowy, elektroniczny system wystawiania zwolnień lekarskich wprowadza nowelizacja ustawy o świadczeniach pieniężnych z ubezpieczenia społecznego w razie choroby i macierzyństwa. Niezaprzeczalne korzyści przyniesie ona ZUS, który dzięki zmianom będzie miał szanse wdrożyć bardziej efektywny system kont...
„Sekrety skuteczności” uświadamiają nam, że bycie bardziej wydajnym w życiu nie zawsze sprowadza się do jednej metody; wielkie kroki naprzód często wynikają z tych chwil olśnienia, które zdają się pojawiać znikąd. Kiedy przeczytasz książkę Vince’a, zorientujesz się, skąd wzięły się twoje objawienia!...
Zbiór opowieści o morskich osobliwościach, pełna zabawnych, zaskakujących i wnikliwie opisanych faktów, zwyczajów, zwrotów i wierzeń ludzi morza. Dowiesz się z niej m.in.:• Dlaczego nigdy nie wychodzi się w morze w piątek 13-tego?• Jak się poruszać po oceanie bez kompasu?• Czy Trójkąt Bermudzki ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Artur Laisen

Artur Laisen

CK Monogatari

 

GENIUS CREATIONS

Bydgoszcz 2015

Copyright © Artur Laisen
Copyright © Wydawnictwo Genius Creations
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the cover art by Paweł Dobkowski

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2015 r.

druk: ISBN 978-83-7995-022-5
epub: ISBN 978-83-7995-023-2
mobi: ISBN 978-83-7995-024-9

Redakcja: dr Małgorzata Berend
Korekta: dr Małgorzata Berend
Ilustracja na okładce: Paweł Dobkowski
Projekt okładki: Paweł Dobkowski
Skład i typografia: Paweł Dobkowski
Redaktor serii: Marcin A. Dobkowski

Skład wersji elektronicznej: INPINGO SA www.inpingo.pl

MORGANA Katarzyna Wolszczak
ul. Podmiejska 13 box 27
85-453 Bydgoszczsekretariat@geniuscreations.plwww.geniuscreations.pl

Książka dostępna w księgarni: www.MadBooks.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszelkie postacie, instytucje, miejsca oraz zdarzenia zawarte w tekście mają naturę czysto fikcyjną, zaś ewentualne podobieństwa są niezamierzone i czysto przypadkowe. Nieuzasadnione zwłaszcza i zupełnie pozbawione sensu jest wyszukiwanie analogii pomiędzy fikcyjnym przedsiębiorstwem Nagita-KZDM i jego równie fikcyjnym zarządem a jakąkolwiek realnie istniejącą kielecką firmą.

W tekście wykorzystano fragmenty bajki „Szelmostwa Lisa Witalisa” Jana Brzechwy oraz tekstów piosenek „Waiting for the Miracle” Leonarda Cohena i „Prime Time” The Alan Parsons Project. Wypowiedź Sho Kyubimoriego na temat kultury japońskiej i spontaniczności z rozdziału 6 stanowi parafrazę opinii Alexa Kerra, zawartej w studiumPsy i demony. Ciemne strony Japonii. Perypetie Yuki w II biurze projektowym opisane w rozdziale 7 zostały z kolei w znacznej mierze zainspirowane historią bohaterki książki Z pokorą i uniżeniem autorstwa Amélie Nothomb.

Pamięci mojego Ojca, kielczanina z dziada pradziada

A więc mieszkałem w tym domu już od ośmiu lat! Na początku było nas troje: ja, żona i kot. Najpierw opuściła mnie żona, potem kot, a teraz sam będę musiał odejść.

 

Haruki Murakami „Koniec świata. Hard-Boiled Wonderland”

Prolog

Pan Toru z niesmakiem kontemplował widok za oknem. Tłum, w większości młodych ludzi, przelewał się po deptaku ze swą zwyczajową bezmyślnością. Monstrualny, obły, buzujący tęczą jaskrawych kolorów, na pozór tylko składał się z oddzielnych indywiduów. Tak naprawdę był jednym organizmem, poruszającym się niby to na oślep, ale wiedziony jakimś robaczym, pierwotnym instynktem, bez ustanku wydającym odrażające, niezrozumiałe dla normalnego człowieka dźwięki.

Pan Toru już jako dziecko nie cierpiał tłumów. Czasem zastanawiał się, czy to ta niechęć właśnie nie zadecydowała o wyborze jego własnej drogi życiowej – szlachetnej i szorstkiej niczym egzystencja dawnego samuraja. Na tyle, na ile było to możliwe w tych pieskich czasach, rzecz jasna. Tak czy owak, wykonując swój zawód, częściej miał do czynienia z konkretnymi jednostkami niźli z tłumami i bardzo mu to odpowiadało.

Na środku ulicy ustawiono ogromniastą choinkę i obwieszono ją tandetnie różnorakimi świecidełkami. Nie do wiary, jak bardzo współczesna Japonia oddaliła się już od swych szlachetnych tradycji!

Pan Toru skrzywił się i odwrócił od okna. Wnętrze starbucka znajdującego się na czwartym piętrze domu towarowego pogrążone było w półmroku. Starbuck – cóż to w ogóle za miejsce na poważne spotkanie! A przecież nie dalej jak dziesięć minut drogi stąd, w Kabuki-cho, tradycyjnej tokijskiej dzielnicy czerwonych latarni, znajdowało się kilka odpowiednich, zaprzyjaźnionych lokali. Każdy z tamtejszych patronów przywitałby pana Toru z należytym szacunkiem, znalazł odizolowany, zaciszny kącik do omawiania interesów i dopilnował, by nikt, kurwa, nie przeszkadzał. No, ale to Nakayama wybrał miejsce spotkania. Ponoć spieszyło mu się, a tu miał akurat po drodze. Najpewniej też łącznik w ogóle nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo łamie tradycyjną etykietę i poniża pana Toru. Cóż, od świadomego, starannie zaplanowanego afrontu bardziej upokarzający był tylko afront nieświadomy. Co za czasy!

Pan Toru westchnął i sięgnął po papierośnicę, następnie zaś po zapalniczkę. Leniwie zaciągnął się dymem. Kątem oka dostrzegł zmieszanie na twarzy chłopaka z obsługi sprzątającego pobliski stolik. No tak, lokal pewnie był dla niepalących. Pieprzona zachodnia moda.

Spojrzał na tamtego z ukosa; na szczęście wystarczyło. Chłopak pobladł, ukłonił się, pospiesznie wybąkał coś pod nosem i znikł mu z oczu. Dobrze, że choć niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Pan Toru wybrał miejsce w zwężającym się rogu pomieszczenia, przy oknie, i już na samym początku wypłoszył krótkim warknięciem parę nastolatków okupującą sąsiedni stolik, co zapewniło pewną namiastkę spokoju. Cóż, pozostawało mieć nadzieję, że Nakayama zaraz się pojawi i że wszystko zbytnio się nie przeciągnie.

Odszukał wzrokiem Młodego. No tak. Zamiast czujnie lustrując okolicę, usiąść przy drzwiach i gorliwie czekać na ewentualne wezwanie oyabuna, gówniarz jak gdyby nigdy nic przysiadł się do dwóch ufarbowanych na blond licealistek. Cała trójka pogrążyła się w wesołym trajkotaniu. Nawet do siebie pasowali, dwa puste żółte łby i jeden rudy, równie pusty. No i w ogóle, odpowiedni moment na podryw w trójkącie.

Dawno już kazałby gówniarzowi zabierać się w cholerę, ale to przeklęte giri! Sam Otsuichi poprosił Toru, by ten zaopiekował się jego siostrzeńcem. „Trochę narwany i głupi. Wiesz, jaka jest ta dzisiejsza młodzież”, powiedział Szef, przyjaźnie poklepując go po ramieniu, „No, ale przy tobie, Toru-kun, na pewno się wyrobi. Uważaj na niego, proszę”. No i pan Toru, rzecz jasna, nie mógł odmówić. Innymi słowy, dał się udupić.

Ta, wyrobi się, myślał obserwując z politowaniem młodzieńca w skórzanej kurtce, z postawionymi na sztorc rudymi kudłami. Akurat. Tacy jak on nadawali się tylko do tego, by gnać nocą na motorze po Tokio z prędkością 200 kilometrów na godzinę – i to specjalnie ze zdjętym tłumikiem. Żeby pokazać, kurwa, jacy są ważni. Jednym słowem, zajęcie w sam raz dla Młodego. Może w końcu litościwa karma rozpłaszczyłaby go na jakimś znaku drogowym. Przynajmniej przydałby się na narządy.

Pan Toru spojrzał na zegarek – Nakayama spóźniał się już całe pięć minut. To będzie bardzo kiepski wieczór, uznał, znów zaciągając się papierosem.

Wreszcie w drzwiach pojawiła się wysoka sylwetka w garniturze. Nakayama przez długą chwilę rozglądał się wokół zdezorientowany, aż w końcu zniecierpliwiony pan Toru, dziwiąc się samemu sobie, litościwie pomachał mu ręką. Tamten także odmachał panu Toru z entuzjazmem i ruszył w stronę stolika.

– Witam, Toru-san – oznajmił pogodnie nowo przybyły, usadawiając się hałaśliwie naprzeciwko. – Długo musiałeś czekać?

– Nie. Niedługo. – Pan Toru spojrzał na niego ponuro.

– Świetnie, świetnie – rozpromienił się Nakayama. – Przejdźmy do rzeczy.

Z kim ja musze się zadawać, jak równy z równym? – Pan Toru kontemplował z pogardą gładko wygoloną twarz Nakayamy, jego ulizane włosy i drogi, nieskazitelnie lśniący garnitur. To ma być człowiek Organizacji? Zwykły, kurwa, salariman. Biurokrata.

– Sprawa jest delikatna – łącznik sięgnął do czarnej skórzanej teczki, którą przyniósł ze sobą – i pilna.

Pan Toru wzruszył ramionami. I jedno i drugie było raczej oczywiste w kontekście tego niespodziewanego spotkania.

– Najpóźniej jutro przed południem będziesz musiał wsiąść w samolot, Toru-san. Wyjeżdżałeś już z różnymi misjami za granicę, prawda? Hong-Kong, Singapur, Los Angeles… Ostatnio nawet Amsterdam, zdaje się?

– Ta… – Pan Toru nie uznał za stosowne wchodzić w szczegóły. – Gdzie tym razem?

– Porando – odrzekł Nakayama z namaszczeniem. – Wiesz, gdzie to jest?

– Ta… – Pan Toru wydmuchał dym, niemal wprost w twarz interlokutora. Nakayama zakasłał. – Europa Wschodnia. Zresztą, jakie to ma dla mnie znaczenie, gdzie to dokładnie jest, kurwa. – Roześmiał się. – Ważne, żeby pilot wiedział.

Przez chwilę grzebał w otchłaniach pamięci – War… Wara-shawa, tak?

– Zgadza się – mruknął łącznik niepewnie. – To znaczy, tak się nazywa stolica. Ty będziesz musiał jednak wynająć na lotnisku samochód i udać się trochę dalej… Tylko trochę, to w końcu nieduży kraj.

– No, to super – burknął pan Toru.– Co właściwie będę musiał zrobić?

– Chodzi o pewnego hm… – Nakayama jakby się zawahał – człowieka…

– Co ty nie powiesz? – warknął pan Toru pobłażliwie. – Zawsze chyba chodzi o jakiegoś człowieka, czyż nie? Tacy już są, kurwa, ludzie. Tworzą problemy.

– Hm… No tak, oczywiście – odparł gorliwie tamten. – To członek zarządu lokalnego oddziału dużego japońskiego keiretsu. Tutaj jest jego dossier… W sumie nie ma tego wiele, ale przynajmniej przyda ci się zdjęcie…

Pan Toru bez entuzjazmu przerzucił zawartość aktówki.

– Rzeczywiście nie ma tego wiele – skwitował. – To nie jest sprawa Organizacji, prawda? To zlecenie z zewnątrz?

– Domyślny jesteś, Toru-san – przytaknął Nakayama. – Rzeczywiście, to prośba od przyjaciół…

– Przyjaciół naszych przyjaciół, którzy poprosili swoich przyjaciół, u których mają dług wdzięczności lub na odwrót – dokończył pan Toru. – Dobra, wiem, jak to działa.

– Co nie znaczy, iż możemy to zlecenie zlekceważyć… – powiedział Nakayama z naciskiem.

– Wiesz chyba, Nakayama-san – pan Toru znów dmuchnął interlokutorowi w twarz dymem z papierosa – że nigdy w życiu jeszcze niczego nie zlekceważyłem. – Demonstracyjnie wyciągnął przed siebie obie ręce. – Widzisz? Niczego nie brakuje.

Hm… No tak. – Tamten zakasłał i pomachał ręką wokół twarzy. – Wybacz, Toru-san, ale czy mógłbyś zgasić papierosa? Mam alergię na dym…

Pan Toru popatrzył tamtemu prosto w oczy tak, że Nakayama odruchowo się odsunął. Powinienem teraz wyciągnąć gnata i rozwalić mu głowę, pomyślał z żalem. No nie, zganił się natychmiast w myślach. To byłoby w kiepskim stylu. Kurwa, sam za bardzo naoglądałem się tandetnych amerykańskich filmów. Powinienem raczej wyciągnąć nóż, przybić mu nim dłoń do blatu i wyjść spokojnie z lokalu, pogwizdując pod nosem.

Pan Toru westchnął rozmarzony, po czym zgasił papierosa o blat stołu. Świat się zmienił, pomyślał, i takim jak ja nie pozostaje nic innego, jak tylko ten fakt zaakceptować. No dobra, przynajmniej nie przedłużajmy tego niepotrzebnie.

– Co mam zrobić z tamtym gościem? – zapytał rzeczowo.

– Powstrzymać go – odparł szybko Nakayama, ocierając pot z czoła. – Jak mi powiedziano, należy powstrzymać go przed tym, co zamierza zrobić, cokolwiek by to nie było, nim nastąpi noc przesilenia zimowego…

Pan Toru wybałuszył oczy. – No coś ty, Nakayama-san, wziąłeś się za pisanie poezji? – zarechotał.

– Wiem, że to brzmi głupio, ale tak właśnie mi przekazano. Nic więcej nie powiem, bo sam nie wiem.

– Super – mruknął pan Toru. – Naprawdę, coraz bardziej mi się to podoba. Dobra, skupmy się na konkretach. Mam go kropnąć? – zapytał niemal z nadzieją. Nie lubił mokrej roboty, ale jeszcze bardziej nie lubił niepotrzebnych komplikacji.

– Tylko w ostateczności. Najlepiej sprowadź go do kraju w miarę możliwości w jednym kawałku, i po prostu przekaż dalej.

– Super. – Pan Toru potrząsnął głową i odruchowo sięgnął po kolejnego papierosa. Westchnął, przez moment obracał w ręku złotą papierośnicę, po czym z powrotem schował ją do kieszeni.

– To – Nakayama podał wizytówkę – namiary na twoje bilety lotnicze. Od ręki i bez problemu. Możesz wziąć ze sobą jednego człowieka do pomocy – nie chcemy niepotrzebnego zamieszania…

Pan Toru zerknął ponad głową Nakayamy. Młody właśnie szeptał coś do ucha popiskującej z uciechy licealistce. A to się chłopak ucieszy, pomyślał z ironią, nie ma to jak wycieczka krajoznawcza. Może powinniśmy wziąć jeszcze te dwie farbowane cipy do towarzystwa, dla urozmaicenia misji urządzilibyśmy sobie małą orgietkę w tej całej Wara-shawie czy na innym europejskim zadupiu.

– Sugeruję też skorzystać z pomocy tłumacza. – Nakayama znów sięgnął do teczki. – Mam tu chyba odpowiednią kandydaturę. Proponuję w miarę szybko odwiedzić go osobiście i zabrać od razu ze sobą, tak na wszelki wypadek, żeby gdzieś nie nawiał. Biedak jeszcze nie wie, że z wami leci. Raczej nie zrobi tego z ochotą. Ale nie powinien odmówić.

– Tak. Profesorek, hę? – Pan Toru uśmiechnął się krzywo, przeglądając kolejne dossier. – Hazard, zatuszowana sprawa o… No tak, rzeczywiście, nie powinien odmówić. – Wreszcie poczuł, że stąpa po dobrze znanym gruncie. – To już wszystko?

– Hm… – Nakayama wyraźnie się zawahał.

– Ta…? – burknął pan Toru zachęcająco.

– Nie wiem, jak to powiedzieć, Toru-san. Twój cel…

– Ta? Były członek Organizacji? Mistrz nin-jitsu? Syn premiera Japonii z nieprawego łoża? – zakpił pan Toru. – No, wykrztuśże wreszcie…

– Powiedziano mi, że… – Nakayama potrząsnął głową. – Sam nie wiem, co…

– Nakayama…

– To – łącznik wypuścił powietrze – Kitsune. Lub coś w tym rodzaju.

Pan Toru zamarł na moment w bezruchu, po czym znów wyjął papierośnicę.

– Kitsune? – zapytał spokojnie.

– Albo coś w tym rodzaju – dodał szybko Nakayama, jakby na pocieszenie.

Pan Toru zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. Nie doceniłem go, pomyślał, taksując z niechętnym uznaniem oblicze rozmówcy. Cóż za wyrafinowana zniewaga! Sam to wymyślił? Nie, to raczej niemożliwe – zadecydował, wpatrując się w gęsty pot spływający po obliczu Nakayamy. Zgodnie z tradycją Toru powinien odesłać głowę bezczelnego posłańca. No, ale kto był w takim razie autorem tego zaskakującego kawału? Komu mógł się aż tak narazić?

– Wiem, co myślisz, Toru-san – wydukał szybko łącznik, jakby przeczuwając, że właśnie ważą się jego losy – ale to naprawdę żaden żart. Przekazuję jedynie szczegóły misji, najlepiej jak potrafię.

Pan Toru demonstracyjnie dmuchnął dymem prosto w oczy tamtemu, wpatrując się w niego uważnie. Tym razem, trzeba to przyznać, Nakayama nie drgnął nawet o milimetr. Nie kłamie, uznał pan Toru. Kurwa, tym razem to już naprawdę wdepnąłem w gówno.

– Nie wydaje mi się – wycedził powoli – żebym był jakimś szczególnym specjalistą od kitsune. Z pewnością dałoby się znaleźć kogoś znacznie bardziej kompetentnego w tym zakresie. Dajmy na to, w jakimś klasztorze buddyjskim. Albo w domu wariatów.

– Mówiłem, że sprawa jest delikatna. Wszyscy wierzą, że ty najlepiej sobie z tym poradzisz.

Pan Toru w zamyśleniu pokiwał głową.

– Nie zostawiono cię zupełnie bez pomocy – dodał Nakayama pocieszająco. – Tutaj są pewne notatki i instrukcje, które mogą okazać się pomocne. A tutaj – specjalnie zajrzałem po drodze do księgarni – interesujące studium autorstwa Kiyoshi Nozakiego, będące kompilacją różnych starych źródeł. Będziesz mógł sobie poczytać… – Nakayama zająknął się, widząc groźne spojrzenie pana Toru – w samolocie…

– Naprawdę? Jakże miło z twojej strony – odrzekł pan Toru ze śmiertelną powagą. – Niewątpliwie okaże się pomocne.

– I jeszcze coś. – Tamten wyciągnął kolejną wizytówkę. – Były mnich z góry Koya. Czeka na miejscu, w Tokio. Również spotkaj się z nim przed wyjazdem. Przekaże ci rodzaj amuletu, który powinien cię ochronić przed hm… no, sam wiesz…

– Tak, tak – mruknął pan Toru z niewzruszoną rezygnacją, niemalże pogodzony już z losem. – Coś jeszcze, o czym powinieneś mi powiedzieć?

– Już nic! – zawołał Nakayama z wyraźną ulgą. – Wszystko, czego potrzebujesz jest tutaj. – Położył teczkę na stole. – Powodzenia, Toru-san. Wierzymy, że jak zwykle nie zawiedziesz.

Pan Toru nie odprowadził go wzrokiem. Spokojnie wypalił papierosa do końca, po czym od niechcenia zaczął przeglądać teczkę.

Porando. No tak. A to chyba nazwa miasta, zapisana w romanji. Miejsce mojego ostatecznego upokorzenia, pomyślał z zadumą. Muszę się przynajmniej nauczyć przyzwoicie je wymawiać. Ki… Kijo… Kiero… Kie-ru-ce?

1.

Kielecki spleen

Gdy w końcu Piotr dotarł na miejsce, dawno zapadł już zmrok. Teren przed bramą cmentarza w Cedzynie całkiem opustoszał. Handlującym zniczami i innymi cmentarnymi akcesoriami nie chciało się najwyraźniej marznąć w oczekiwaniu na niepewnego klienta.

Piotr wysiadł z samochodu i wyjął z bagażnika zgrzewkę lampek, zakupioną przy którejś okazji w Makro. Nie żeby przywiązywał aż tak wielką wagę do zapalania zniczy, ale z natury był zapobiegliwy.

Szedł długą, prostą alejką wzdłuż zdyscyplinowanych szeregów grobowców. Nad głową huczał zimny wiatr, smutne, deszczowe niebo przypatrywało się wszystkiemu ze zwyczajną obojętnością. Nawet w lecie było tu ponuro.

Piotr z reguły lubił cmentarze, ale preferował te stare, bardziej tradycyjne i chaotyczne. Nierówne ścieżki z rzędami omszałych nagrobków, z napisami zatartymi przez czas i pogodę. Kilkudziesięcioletnie klony i kasztany, chroniące spokój zmarłych przed tym, co czaiło się na zewnątrz. Pozostałe kieleckie cmentarze miały w sobie właśnie to coś i Piotr często żałował, że to nie na którymś z nich pochowani zostali jego rodzice. Lubił zwłaszcza cmentarz nad miejskim zalewem – często przebiegał tam rano, uprawiając jogging, zaś w nocy przypatrywał się z okien swego mieszkania zagadkowym ogniom zniczy po drugiej stronie tafli wody.

Kiedyś z lenistwa zaczął nawet rozważać egzotyczny pomysł, czy po prostu nie przeprowadzić rodziców w bardziej dogodne dla siebie miejsce, ale po krótkim wahaniu odrzucił go, nie dlatego nawet, że technicznie wydawał się trudny do zrealizowania. Chyba jednak nie chciałby, by byli zbyt blisko, by nadal przypatrywali się jego sterylnemu życiu, tak bardzo różniącemu się od ich własnego. Nie, lepiej, żeby zostali tutaj, pogrążeni w spokoju i błogiej nieświadomości.

Nieczęsto odwiedzał cmentarz w Cedzynie. Na pewno zbyt rzadko, jak na standardy ojca i matki, którzy za życia z kolei przynajmniej raz w miesiącu porządkowali groby dziadków i innych krewnych. Czasem zastanawiał się nawet, czy nie powinien odczuwać z tego powodu wyrzutów sumienia czy innego dyskomfortu. Tak czy owak jednak, nie odczuwał.

Zatrzymał się na moment, zdezorientowany, próbując odnaleźć właściwe miejsce. Jeszcze całkiem niedawno boczna alejka, w której znajdował się grób państwa Jaskulskich, była ostatnia. Dziś, stojąc tutaj, nie potrafił dostrzec końca cmentarza. Miasto martwych rozrastało się w zadziwiającym tempie, o wiele, zdawałoby się, szybciej niż położone kilka kilometrów dalej miasto żywych.

Nagle usłyszał jakiś dźwięk za swoimi plecami. Szuranie kroków? Drgnął i powoli się odwrócił, tknięty podświadomym impulsem.

Droga za nim była całkiem pusta, dopiero dwieście metrów dalej, przy samej bramie dostrzegł jakiegoś staruszka. To z pewnością nie od niego pochodził ten dźwięk. Czemu w ogóle tak go zaalarmował? Było późno, ale obecność jakiegoś innego odwiedzającego nie byłaby przecież niczym niezwykłym.

Wtem, samym kątem oka, dostrzegł ruch pomiędzy grobami po lewej stronie alejki. Szybko podążył tam wzrokiem – i znów niczego nie dostrzegł. Nie rozumiejąc czemu, poczuł, jak włos jeży mu się na karku. Czuć się nieswojo, spacerując samotnie po ciemnym cmentarzu? – pomyślał z rozbawieniem. Cholernie oklepane.

Wreszcie odnalazł właściwą alejkę i ruszył szybko przed siebie. Na grobach paliło się całkiem sporo zniczy, jak zwykle przed zbliżającym się Bożym Narodzeniem. Cóż, gdyby ktoś go pytał o zdanie, czas jak każdy inny.

Stanął nad grobem i przez chwilę wpatrywał się w wygrawerowane na marmurze litery. Ojciec zmarł we śnie, dokładnie siedem lat wcześniej, kiedy on sam przebywał w Londynie. Gdy matka obudziła się, zapewne był już zimny od dwóch czy trzech godzin. Zdążyła jeszcze wezwać pogotowie – dyspozytorka, z którą później rozmawiał, twierdziła, że miała zaskakująco pewny, spokojny głos. Kiedy pogotowie przybyło po dwudziestu minutach, drzwi były zamknięte i nikt nie odpowiadał. Po jakiejś godzinie policja w końcu wyważyła drzwi i znalazła dwa trupy. Matka leżała obok ojca na łóżku. Lekarz stwierdził dwa zawały. „Po prostu serce pękło jej z żalu” – stwierdziła cokolwiek sentymentalna ciotka Krystyna. Cóż, trzeba było w każdym razie przyznać, że ich serca biły zgodnym rytmem. Piotr, chcąc nie chcąc, uznał, że był w tym jakiś dyskretny, zupełnie nie filmowy i nie literacki romantyzm. Nutka przeznaczenia – zadziwiająco nie spektakularna i łatwa do zignorowania, a jednak dająca twarde świadectwo istnienia rzeczy, w które on sam nigdy specjalnie nie wierzył.

Niezbyt zżyta, za to liczna rodzina (Jaskulscy mieszkali w Kielcach od dobrych paru pokoleń) – te wszystkie ciotki, wujkowie i kuzyni, z którymi nie mógł nigdy znaleźć wspólnego języka – tym razem sprawnie się wszystkim zajęli. Piotr przybył niemal na sam pogrzeb. Niechętnie wytrwał do końca stypy, po czym na dwa dni zamknął się w mieszkaniu rodziców, porządkując zdjęcia i pamiątki. Czwartego dnia z samego ranka wsiadł do pociągu do Warszawy, by zdążyć na przedpołudniowy samolot do Londynu i na powrót pogrążyć się w pracy.

Gdy wreszcie zakończył swą londyńską odyseję i znów znalazł się w rodzinnym mieście, częstotliwość jego odwiedzin na cmentarzu w zasadzie się nie zmieniła. Ot, przychodził dla przyzwoitości we Wszystkich Świętych i w rocznicę śmierci, choć często tak jak dziś, z kilkudniowym poślizgiem. Krewni, z którymi przez jakiś czas utrzymywał jeszcze sporadyczne kontakty, nieco mu to wypominali, zwłaszcza wtedy, gdy nie przejawiał ochoty, by zawozić ich na cmentarz swoim samochodem. Cóż, nawet gdy matka jeszcze żyła, ku jej wielkiemu żalowi, nie przejmował się specjalnie jej licznym rodzeństwem z jeszcze liczniejszą progeniturą. Po śmierci rodziców bez większych skrupułów stopniowo zarzucił nawet i te czysto okolicznościowe relacje. Po co w końcu miałby się spotykać z ludźmi, z którymi w gruncie rzeczy nic go nie łączyło, i którzy zazwyczaj przypominali sobie o jego istnieniu dopiero wtedy, kiedy czegoś potrzebowali? Piotr racjonalnie wszystko skalkulował i uznał, że nie warto tracić czasu i benzyny, nawet, jak go przekonywała w miarę życzliwie nastawiona ciotka Krystyna, w imię pamięci matki.

Na grobie stało kilka wypalonych zniczy – pozostałości wizyty tamtych. Sprzątnął je do reklamówki, następnie pozapalał i poustawiał własne. Nigdy nie był specjalnie wierzący, ale z wyniesionego z czasów dzieciństwa rytualnego przyzwyczajenia zmówił krótką modlitwę.

Nie był też oczywiście pozbawionym ludzkich uczuć potworem, za jakiego zgodnie uznała go cała rodzina, gdy odmówił kolejnej gotówkowej pożyczki, jednak ciotka Krystyna myliła się, tłumacząc pozostałym, iż rzadko chodzi na cmentarz, bo „pamięć rodziców niesie w sercu”. Co za banał! Tak naprawdę, nie myślał o nich zbyt wiele. Jeżeli już, to nie jak o realnych osobach, lecz jak o symbolu dzieciństwa, symbolu przeszłości, która zawieruszyła się gdzieś po drodze, straciła swą ciągłość, tak że czasem zastanawiał się nawet, czy to aby na pewno jego dzieciństwo i jego przeszłość.

I tak oto Andrzej i Anna Jaskulscy stopniowo stali się częścią wieku legend; odległej monotonii ery późnego Gierka, następnie zaś na pozór mrocznych, ale we wspomnieniach dziecka w dalszym ciągu przytulnych lat osiemdziesiątych. Czasu kolejek za chlebem i rezolutnie przemierzających polskie drogi syrenek i trabantów. Czasu, gdy pomimo nieustannych kryzysów i codziennych trudności ludzie nie byli chyba aż tak zagubieni i samotni. Gdy przyszłe wyegzekwowanie we własnym życiu różnego rodzaju sentymentalnych, sielskich banałów wydawało się oczywiste, a już na pewno bardziej realne niż zrobienie kariery menadżera i uzyskanie zarobków pozwalających na zakup 120-metrowego apartamentu (cokolwiek absurdalnego w swej zakurzonej przeważnie redundancji) oraz najnowszego modelu Lexusa (założone wrażenie dyskretnego snobizmu psuła zazwyczaj gruba warstwa brudu oblepiająca czarną karoserię, jako że Piotr rzadko znajdował czas, by udać się na myjnię).

Wyprostował się i jeszcze przez moment wpatrywał w nagrobek. To dziwne, zastanawiał się po raz setny, jak bardzo jego życie różniło się od życia rodziców. A gdzie geny? Gdzie wychowanie? Czy wystarczyło skwitować tę anomalię stwierdzeniem, iż po prostu czasy się zmieniły?

Szczerze powiedziawszy, sam Piotr w najmniejszym stopniu nie miał poczucia, że osiągnięty rezultat końcowy był wynikiem jakichkolwiek świadomych wyborów – on sam jedynie konsekwentnie realizował cele, które były do zrealizowania. Egzekwował w swym życiu to, co dało się wyegzekwować. Czy tak samo było z rodzicami?

Nagle poczuł, że włos znów jeży mu się na karku. Wrażenie obecności, czyjaś uwaga, zawieszona w chłodnym powietrzu, osaczająca go pobłażliwą ironią.

Uniósł wzrok, dziesięć metrów, dalej pomiędzy grobami, żółte ślepia zaświeciły w ciemności. Kot? Bezpański pies? Lśniące źrenice spoglądały na niego kpiąco, niedbale kontemplując wraz z nim całe jego życie, bezczelnie wyśmiewając się z jego egzystencjalnych dylematów…

– Co u… – szepnął Piotr.

Żółte ślepia zgasły, jakiś cień przemknął pomiędzy nagrobkami, machając bezczelnie puszystym ogonem. Dziwne wrażenie ustąpiło. Chyba raczej pies niż kot, skonstatował Piotr odruchowo.

Ruszył w drogę powrotną. Reklamówkę ze zużytymi zniczami wyrzucił do kosza, znajdującego się w głównej alejce.

Brzęczyk „auld lang syne” złapał go w połowie drogi. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął srebrną, wszystko mającą nokię. Spojrzał na wyświetlacz i zdecydował się odebrać telefon.

– Tak, pani Sylwio?

– Przepraszam, że tak późno, panie dyrektorze, ale dopiero pół godziny temu dodzwoniłam się do Wieśki z logistyki… – usłyszał podekscytowany głos swej sekretarki. – Chyba miał pan rację. Żółtek jest na jutro umówiony z kimś z Warszawy, chyba z Amundsena.

– Kyubimori? – doprecyzował Piotr.

– No, toż mówię – szepnęła konfidencjonalnie pani Sylwia. – To nic pewnego, ale…

– Ozawa o tym wie?

– Nie mam pojęcia. Pewnie wie, ale niekoniecznie oficjalnie, tak więc w razie czego będzie mógł taktownie udawać, że nie wie. Jak to z tymi żółtkami.

– Uhm – mruknął niechętnie. – A Chudzik?

– Chyba równie zielony, co pan – zagalopowała się pani Sylwia – o przepraszam, nie chciałam…

– Nie szkodzi – odparł sucho. – Wiadomo gdzie i o której?

– Tego Wieśka nie powiedziała. No, ale myślę, że po prostu u niego. A… sekretarka Chudzika pytała, czy pan będzie..

– I co jej pani powiedziała?

– Że wziął pan dwudniowy urlop.

– Dobrze. – Namyślał się przez krótką chwilę. – Jednak przyjdę jutro do biura. Dziękuję.

– Zawsze do usług, panie dyrektorze – odrzekła pani Sylwia jowialnie. – A też pojedzie pan na tę jutrzejszą galę do Centrum Biznesu?

– Zastanowię się jeszcze – westchnął Piotr. – W każdym razie pani nic nie wie, jakby kto pytał.

– Jasna sprawa. Do widzenia, panie dyrektorze.

– Do widzenia – odparł Piotr i rozłączył się.

Tuż przed samą bramą zatrzymał się raz jeszcze i odwrócił, kontemplując przez chwilę rozświetloną zniczami szarówkę. Uznał, że woli, kiedy jest tutaj zupełnie pusto, tak jak teraz.

Zmarszczył brwi; wydało mu się, że jeden ze zniczy oderwał się od grobu i wzbił się w powietrze, leniwie spacerując w poprzek alejki. Wędrujący płomień? Złudzenie optyczne? Wzruszył ramionami, przeszedł przez bramę i skierował się w stronę opustoszałego już parkingu.

Piotr Jaskulski, dyrektor finansowy KZDM-Nagita Kielce otworzył drzwi swej wypasionej, choć w obecnym stanie nieco abnegackiej zarazem bryki, zajął miejsce za kierownicą i ruszył do miasta. Prowadzenie zazwyczaj pomagało mu się odstresować. Z zasady jeździł szybko, ale bezpiecznie, niedbale kontemplując poczucie kontroli nad własnym umysłem; żaden stres, żadne zdenerwowanie nie mogło mieć najmniejszego wpływu na jego reakcje i wyczucie drogi.

Tym razem jednak czarny lexus przemieszczał się powoli, klucząc pomiędzy monstrualnymi dziurami w nawierzchni, odsłoniętymi przez chwilową odwilż. Władze miasta poradziły sobie z tym problemem w typowo polski sposób – na najgorszych odcinkach ustawiono po prostu dwa znaki ”uwaga nierówna nawierzchnia” oraz „ograniczenie prędkości do 30 km/h”. Dzięki temu genialnemu rozwiązaniu uniknięto wydatków zarówno na remont nawierzchni, jak i na procesy sądowe z co bardziej pechowymi i idealistycznie nastawionymi kierowcami.

A kieleckie dziury naprawdę potrafiły zaskoczyć. Piotr przypomniał sobie potężną wyrwę na jednej z bocznych uliczek w samym mieście, znajdującą się niemal dokładnie naprzeciwko apteki, gdzie poprzedniego dnia robił zakupy. Nieźle zamaskowana przy samej krawędzi jezdni i, oczywiście, nijak nieoznakowana czaiła się na każdego, kto nie dostrzegł jej w porę. Wjechanie w nią z minimalną nawet prędkością groziło uszkodzeniami. Ciekawe, czy przed świętami postanowią coś z tym zrobić?

Pojechał prosto na pływalnię. Lubił kończyć dzień intensywną sesją na basenie. Wysiłek fizyczny, podobnie jak prowadzenie samochodu, również dawał złudne poczucie kontroli – jeśli nie nad rzeczywistością, to przynajmniej nad własnym ciałem i umysłem, nad zmęczeniem i nudą, nad poczuciem, że w jego życiu nie ma już żadnych celów, a pozostały jedynie same środki i wystarczy jeden moment nieuwagi, jedna chwila nieopanowania, by sobie o tym przypomnieć.

Kilka kilometrów za miastem, w Nowinach, znajdował się luksusowy obiekt, ale on z lenistwa wolał jeździć na basen znajdujący się nieopodal jego mieszkania. Na pozór wieczór nie wydawał się najlepszą porą – basen był wtedy zapchany łysymi osiłkami. Na szczęście tamci większość czasu i energii wkładali w rytualne umacnianie więzi grupowych: kurwowanie, rechoty i poszturchiwania. Jedynie od czasu do czasu któryś z nich leniwie wykonywał skok na główkę, rozchlapując wodę po połowie basenu, a nawet wykonywał kilka agresywnych (choć mało efektywnych) ruchów. W sumie Piotr mógł więc w miarę swobodnie poruszać się po swoim torze. Dziś jednak robił to dość niedbale, cały czas rozważając implikacje nowin, jakie usłyszał od pani Sylwii.

Członek zarządu o bliżej nieustalonych kompetencjach i uprawnieniach, podejmujący działania w sprawie kredytowania nowej inwestycji poza wiedzą dyrektora finansowego… Inwestycji, która, dodajmy, nie została jak dotąd przez nikogo oficjalnie ani choćby nieoficjalnie zaakceptowana. Nie chodziło tylko o to, że cała sprawa musiała być w oczywisty sposób niepokojąca dla samego dyrektora finansowego. Była po prostu… dziwna. W sumie tak jak i wszystko, co wiązało się z Kyubimorim. Sho jakoś nie pasował nawet do egzotycznego polsko-japońskiego zarządu firmy, który z mniejszym lub większym powodzeniem funkcjonował od paru lat.

Cóż, zapewne jutro on sam nie uniknie już mniejszej bądź większej konfrontacji. Piotr miał nadzieję, że rzecz jednak rozejdzie się po kościach, ale mogło się też okazać, że – na przykład – od dawna nie jest już dyrektorem finansowym, o czym, przez uprzejmość, nie poinformowano go, zakładając, że taktownie sam się w końcu domyśli. Takie rzeczy, jak słyszał, zdarzały się w japońskich firmach.

Nabrał powietrza i zanurkował, chcąc utopić cały spowijający go niepokój.

Do domu wrócił dopiero po dwudziestej. Zostawił samochód w hali garażowej i wjechał windą na ostatnie piętro. Czuł się kompletnie wypompowany.

Apartamentowiec, w którym mieszkał – jak szumnie ochrzcił czteropiętrowy budynek lokalny developer – na kieleckie warunki rzeczywiście trącił luksusem. Choćby z powodu windy. No a poza tym blok położony był nad miejskim zalewem, tuż nad plażą. Aż zastanawiające, jak inwestorowi udało się uzyskać zgodę na budowę, w dość efektowny sposób zakłócającą krajobraz. Piotr osobiście nigdy by jej nie udzielił. No, ale skoro apartamentowiec już powstał, pragmatycznie uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby to właśnie jemu przypadła przyjemność zamieszkania w nim. Miejsce było zresztą położone o kilka minut drogi od szarego, betonowego wieżowca, w którym się wychował, co również w jakiś sposób uwarunkowało jego wybór.

Odkąd zbiornik wyczyszczono, postawiono latarnie i stworzono żwirową ścieżkę, rzeczywiście zrobiło się tu znośnie. Zalew stopniowo przestał być domeną wędkarzy i lokalnych pijaczków, a stał się całkiem modnym miejscem. W samym budynku pomimo stosunkowo wysokiej ceny mieszkania wykupiono błyskawicznie.

Otworzył drzwi przeciwwłamaniowe i wszedł do środka, zapalając światło w przedpokoju. Niedbale rzucił na podłogę biurową teczkę i torbę z resztą ekwipunku, ściągnął marynarkę i poluzował krawat. Przez chwilę kontemplował czterdziestometrową przestrzeń salonu przechodzącego w aneks kuchenny. O takiej rozpuście państwo Jaskulscy mogliby tylko pomarzyć. Rodzice całe życie składali fundusze na domek z ogródkiem, ale prawdopodobnie nie naskładaliby na niego, nawet gdyby przyszło im żyć dwadzieścia lat dłużej.

Wyjął z podwójnej lodówki (kolejny przerost formy nad zawartością) dwie gotowe kanapki, których nie zdążył zjeść rano, oraz butelkę becka. Opadł na fotel, położył nogi na stole i bez przekonania zabrał się do konsumpcji. Od niechcenia wpatrywał się w ciemny ekran telewizora; po krótkiej chwili walki ze sobą uznał, że powinien taki pozostać.

Odstawił nadgryzioną kanapkę i sięgnął po piwo. To dziwne, ale nie czuł już zdenerwowania przed jutrzejszym dniem, chociaż dzień ten mógł przecież przesądzić o jego przyszłości w firmie. Czy sprawił to wysiłek na pływalni, czy też po prostu właśnie przekroczył jakiś punkt krytyczny, po którego drugiej stronie nie sposób już było przejmować się karierą w KZDM-Nagita? Nawet najbardziej pragmatycznym menadżerom trafiają się takie chwile. Był zaradny i miał szczęście; wcześniej czy później znajdzie sobie jakąś sensowną posadę. A jeśli nawet nie – tego wieczoru wydawało się to jakoś bez znaczenia.

„Bo ja jestem, proszę pana, na zakręcie”, z ironią przypomniał sobie słowa piosenki. Kto wie, może jednak lepiej byłoby od czasu do czasu znaleźć się „na zakręcie” niż – tak jak on – wieść życie zaplanowane co do sekundy.

Poczuł się jakoś samotnie. Oczywiście ciężko było to nazwać objawieniem. Nigdy nie miał tendencji, żeby użalać się nad sobą z tak prozaicznego powodu jak samotność. Była zbyt powszechna i zbyt banalna. W gruncie rzeczy to ona stanowiła statystyczną normę, nie zaś skromna idylla jego rodziców. Niektórzy mieli zresztą jeszcze gorzej. Taka pani Sylwia na przykład. Jej mąż pijak szczęśliwie zszedł już z tego świata, ale syn dzielnie kontynuował dzieło ojca. Piotr był pewien, iż pomimo okazjonalnego wylewania żalów w towarzystwie co bardziej zaufanych koleżanek (tutaj makiaweliczna zazwyczaj w innych sprawach pani Sylwia chyba przesadziła z tym zaufaniem, bo plotki o jej problemach błyskawicznie rozchodziły się po firmie) tak naprawdę nie ulegało wątpliwości, że jest w swoim nieszczęściu całkiem samotna. Albo Chudzik, główny księgowy i etatowy rywal Piotra jeszcze sprzed ery Kyubimoriego. Facet był tak zaganiany, że do tej pory nie znalazł czasu, żeby rozwieść się z własną żoną, która wyprowadziła się od niego już ponad dwa lata temu; nie był już nawet w stanie choćby unieść wzroku i dostrzec swojego zagubienia. Albo sekretarka Mariola, półoficjalna kochanka Chudzika – z czasów kiedy ten miał jeszcze nerwy i głowę do kochanek – której mąż i dziecko zginęli w wypadku samochodowym. Większość pracowników KZDM-Nagita sądziła naiwnie, że kolejne biurowe romanse mają jej pomóc w karierze, ale Piotr był przekonany, iż w gruncie rzeczy chodziło tutaj jedynie o kamuflowanie samotności i ucieczkę od wspomnień. Czy kuzyn Piotra, Mariusz, którego po 15 latach małżeństwa własna żona wyrzuciła z domu teściów, twierdząc, że „nie stara się zapewnić jej wystarczającego komfortu życia” i który samotność musiał odkrywać, kompletnie nieprzygotowany i niekompetentny, w czterdziestym roku życia. Albo… Piotr mógłby podać setki takich przykładów.

W sumie jego przypadek nie był szczególnie dotkliwy. Gdyby miał więcej pychy, mógłby nawet uważać, iż jego własna samotność jest w jakiś sposób lepsza, czystsza, pozbawiona tych wszystkich życiowych komplikacji i uwikłań. Tych kłótni małżeńskich i pozamałżeńskich, zdrad, nawracających nałogów, zawistnych krewnych i wypadków losowych. Tych smutnych klatek, w których ludzie z takim upodobaniem zamykali siebie samych lub swych bliskich. Samotność Piotra była bardziej subtelna, neutralna, sterylna, wynikała nie tyle z konkretnych zdarzeń czy zaniechań, co – jak przypuszczał – z samej niemożności trwałego przejścia w inny, lepszy stan, w jakiś sposób wpisanej w niewzruszone prawa fizyki. Bez trudu mógł za to wyobrazić sobie przejście w stany o wiele gorsze. W sumie do swej samotności miał chyba stosunek podobny jak do alkoholu – starał się kontemplować ją w sposób ostrożny i świadomy. Zazwyczaj się udawało.

Mimo to, cholera, czuł się tak jakoś … samotnie.

Sięgnął do szuflady komody i wyjął z niej zakurzony notes z telefonami. Robił w nim notatki już od czasu studiów. Ciekawe, czemu nigdy go nie wyrzucił? Czyżby w głębi duszy był sentymentalny?

Z analityczną pieczołowitością przebiegał kolejne stronice. Numery telefonów; wizytówki dawnych, zapomnianych epok. Zebrała się ich całkiem spora kolekcja. Większość stanowiły oczywiście numery całkiem przypadkowe, jednokrotne, pragmatyczne, począwszy od numerów hydraulików, a na numerach partnerów biznesowych z różnych etapów kariery Piotra skończywszy. Ale były też i numery, które niosły ze sobą ciekawsze historie. Nieaktualny już pewnie numer komórki Leszka, niegdyś serdecznego kolegi z oddziału Banku Świętokrzyskiego. Prawdopodobnie nadal aktualny numer telefonu Marty, miłej, spokojnej i niebrzydkiej w zasadzie nauczycielki, poznanej na imieninach kolegi, do której nie zadzwonił, gdyż wydała mu się nudna i zwyczajna – zupełnie jakby on sam był w jakikolwiek sposób niezwykły! Potem żona kolegi robiła mu nawet wyrzuty z tego tytułu, uświadomiwszy przy okazji, jak bardzo Marta czekała na jego telefon. Numer telefonu…

Sześcio- lub siedmiocyfrowe opowieści. Goście z innych światów. Numery obojętne, obrażone, dalekie, wrogie, oszalałe, wymarłe… Numery zlekceważone i porzucone, na widok których odczuwał wyrzuty sumienia.

Zatrzymał się na moment pod literą K. Zmarszczył brwi, wpatrując się w linijkę pieczołowicie zamazaną czarnym długopisem. Tak naprawdę, gdyby tylko zechciał, byłby w stanie odtworzyć go z pamięci. Jeśli zaś okazałby się nieaktualny, znalezienie nowego też nie nastręczyłoby aż tak wielkiego problemu. Potrząsnął głową, pamiętając, jak wiele wysiłku kosztowało go, by zamknąć tego dżina w butelce. Nie miał zamiaru rujnować swojej ciężkiej pracy.

Przerzucił kolejną kartkę. Tak, mruknął sam do siebie, zawsze znajdzie się choć jeden numer telefonu, pod który można od biedy zadzwonić w wieczór taki jak ten.

Wystukał na klawiaturze numer kolegi z liceum, z którym utrzymywał sporadyczne kontakty.

– Słucham? – Usłyszał w słuchawce zmęczony głos Mirka.

– Cześć – powiedział. – To ja. Piotr Jaskulski – dodał zapobiegawczo.

– O, witam pana prezesa. – Mirek jakby się ożywił. – Co słychać w wielkim świecie?

– Dyrektora – sprostował cierpliwie Piotr. – Rozumiem, że masz na myśli KZDM-Nagitę? Jeszcze miesiąc temu powiedziałbym, że same nudy, ale wraz z przybyciem nowego Japońca do zarządu zrobiło się jakby bardziej rozrywkowo. Jak źle pójdzie, to stracę pracę.

– No, no, coś takiego. – Mirek był pod wrażeniem. – Ja to średnio raz na miesiąc boję się, że stracę pracę, a ostatnio nawet częściej, bo Gruby jest wkurwiony machlojkami byłego księgowego i wyżywa się na wszystkich dookoła. No, no, nie sądziłem, że ty też miewasz takie kłopoty. Jakbyś ją stracił w ciągu najbliższego tygodnia, to daj znać, u nas jest posada księgowego do wzięcia. Mogę zarekomendować cię Grubemu.

– Posada księgowego w domu handlowym „Lux”? Dzięki, pomyślę o tym – odrzekł gładko Piotr. – A co poza tym u ciebie?

– Poza czym? Przygotowaniami do świąt? – westchnął Mirek. Gdzieś w tle zabrzmiał nieco histeryczny głos Mikołaja sprzeciwiającego się pójściu do łóżka i stanowcza replika Eli. – Poza tym nic specjalnego – dokończył. – Oboje wciąż pracujemy tam, gdzie pracowaliśmy, i zarabiamy, ile zarabialiśmy. Niestety. Mieszkamy, gdzie mieszkaliśmy, na wypadek, gdybyś chciał nas odwiedzić. A… i Mikołajek nie może się zdecydować na wybór gimnazjum…

– Gimnazjum? – udał zdziwienie Piotr. – Jesteś pewien, że nie podstawówki?

– No – zaśmiał się tamten. – Nawet nie zauważysz, jak kiedyś twój telefon odbiorą nasze wnuki. No a co tam u ciebie? Wiatr nie wieje w tym twoim hotelu nad zalewem? Jakbyś się wreszcie ożenił, miałby ci przynajmniej kto ścierać kurze…

– Dzięki, raz na miesiąc wynajmuję kobietę do sprzątania.

– Kwestię pozostałych małżeńskich potrzeb również załatwiasz przez wynajem? – zareplikował Mirek. – Też raz na miesiąc czy częściej?

– Że też po całym dniu zapieprzania chce ci się jeszcze być złośliwym – skomentował Piotr z uznaniem.

– Wrodzony talent, no a poza tym… Przepraszam na moment – przerwał Mirek. – No nie, Mikołaj, mówiłem ci już przecież, że nie… – Słowa kolegi rozmyły się w domowym rozgardiaszu.

Piotr uśmiechnął się pod nosem. Czy zamieniłby się z tamtym na jego życie? Stwierdził, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie.

– No, przepraszam. – Po dłuższej chwili Mirek wrócił do telefonu. – Słuchaj, muszę kończyć, Ela mnie morduje paroma sprawami. Miałbyś ochotę wpaść do nas pomiędzy świętami? Raczej będziemy w domu. No, chyba że ty się znowu wybierasz do jakiejś Austrii czy innej Szwajcarii na narty?

– Nie, też się nigdzie nie wybieram. Kto wie, może wpadnę.

– Dobra, to na razie, zdzwonimy się. Wesołych Świąt.

– Na razie. Wesołych Świąt.

Piotr odłożył słuchawkę i przez chwilę trwał w zamyśleniu.

Otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na taras, nabierając do płuc chłodnego, orzeźwiającego powietrza. Świeczki po drugiej stronie zalewu z trudem przebijały przez mgłę. Widok był ładny, ale…

Każdy widok musi się w końcu znudzić.

Od niechcenia przeniósł wzrok dalej, w stronę obiegającej zalew ścieżki i gęstego zagajnika, który porastał brzegi. Pojedynczy szczegół przykuł jego uwagę: jakieś światło wędrowało pomiędzy krzakami, rozświetlając otulone mgłą konary. Ktoś przedzierał się przez zagajnik z latarką? O tej porze? Ale nie, światło bardziej przypominało wędrującą w powietrzu pochodnię niż anemiczny blask latarki. Przypomniał sobie tamtą scenę na cmentarzu – znicz frunący leniwie w poprzek alejki. Kolejne złudzenie? Gra nadpobudliwej wyobraźni?

Ognik hipnotyzował go swymi na pozór przypadkowymi, a jednak w jakiś sposób dziwnie celowymi ruchami. I znów tak jak wtedy na cmentarzu poczuł, że czyjeś oczy przeszywają go na wskroś, jednym nieludzko przenikliwym, niebezpiecznym spojrzeniem ogarniając całe jego życie…

Z wysiłkiem zamrugał powiekami i potrząsnął głową. Tajemniczy ogień zniknął. Ha, naprawdę jeszcze tylko tego brakuje, żeby mi, najnormalniej w świecie, odpierdoliło, pomyślał z autoironią.

Ziewnął przeciągle i wrócił do mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi na balkon.

Szybko dopił piwo, przebrał się w piżamę, nastawił budzik na siódmą i prawie zaraz zasnął.

Choć zupełnie się tego nie spodziewał, przyśniły mu się demony.

2.

Okienko nr 6

Przyśniły mu się demony. A zaczęło się całkiem standardowo. Siedział jak zwykle na swoim stanowisku w banku i myślał o dziewczynie, która pracowała na drugim krańcu sali. Tak bardzo zależało mu, by się do niej zbliżyć. Ale wbrew pozorom nie było to takie proste.

W prawdziwym życiu pewnie wystarczyłoby leniwie spojrzeć na zegarek, poprosić kolegę o zastępstwo, wstać z miejsca, przejść te dziesięć metrów i zapytać koleżankę, czy nie miałaby ochoty na lunch w pobliskim barze wietnamskim. Później już mogło się oczywiście ułożyć bardzo różnie, ale przynajmniej ten pierwszy krok był oczywisty.

We śnie było dokładnie na odwrót. Piotr wierzył, że gdzieś tam, na końcu sali, znajduje się dziewczyna jego marzeń i snów. Ba, był święcie przekonany, że kiedy tylko spotkają się twarzą w twarz, ona również rozpozna przeznaczenie i razem odnajdą drogę wyjścia z gnębiącego go od lat koszmaru; gdzieś w przestrzeni otworzy się rozświetlony korytarz, którym opuszczą widmowy bank, i wkroczą w obszar prawdziwego marzenia sennego, które – jak wielokrotnie słyszał – przydarzają się niekiedy nie tylko poetom, ale i zwykłym ludziom, oczywiście na miarę ich tęsknot i potrzeb.

Był pewien, że tak naprawdę potrzebuje tylko jednego spojrzenia, jednego uśmiechu, jednego słowa. Wszystko, czego musiał dokonać, to tylko znaleźć się na drugim końcu sali i zwrócić uwagę jasnowłosej dziewczyny w szarym służbowym żakiecie.

I tu pojawiał się problem; rzeczywistość snu w niezrozumiały i pozbawiony jakiejkolwiek logiki sposób sabotowała jego dążenia. Zaczynało się od tego, że nie mógł stwierdzić, czy przerwa rzeczywiście się już zaczęła. Zegarek nagle znikał: albo nie dało się skoncentrować na nim wzroku, albo jeśli w końcu się to udawało, na cyferblacie pojawiała się, dajmy na to, transmisja z sejmu. Więc – chcąc przechytrzyć wredny czasomierz – wyrabiał w sobie arbitralnie przekonanie, że pora już na pewno jest odpowiednia, albo po prostu olewał kwestię dyscypliny pracy i buntowniczo podnosił się z obrotowego krzesełka. Wtedy jednak napadał go niespodziewany klient, a jeśli było trzeba, dwóch czy trzech naraz. Zadręczali go debilnymi pytaniami, krzyczeli na niego, a w skrajnych przypadkach nawet szarpali za ubranie.

Czasem i to nie pomagało. Wtedy wzywał go dyrektor albo przychodziła matka i przypominała, że nie wziął śniadania. W krańcowych sytuacjach na bank napadali terroryści; a gdy biegł na ratunek jasnowłosej koleżance, nieoczekiwanie znajdował się w zupełnie odmiennej scenerii.

Tak blisko, a tak daleko! I nic, zupełnie nic nie można było na to poradzić! Jego szczęście, cały sens jego życia zależał od umiejętności przebycia tych głupich kilkunastu kroków, a on żadną miarą nie potrafił tego dokonać!

Z biegiem czasu było coraz bardziej dramatycznie, nie dość, że nie był w stanie podejść do stanowiska koleżanki, to – co gorsza – zaczęła w ogóle znikać mu z oczu! Niekiedy dowiadywał się po prostu, że poszła na urlop, ale innym razem z kolei jej zniknięcie było tajemnicze i niezrozumiałe, sugerujące atmosferę horrorów czy thrillerów. Opanowywała go wtedy romantyczna tęsknota i nieodparte pragnienie, by ruszyć z misją poszukiwawczą, ale wtedy, rzecz jasna, do akcji znów wkraczali klienci, dyrektor lub terroryści. Najgorsze były jednak chwile, kiedy stwierdzał, że w żaden sposób nie potrafi odwrócić głowy i spojrzeć w bok. Tak więc postać kobiety powoli odpływała w zapomnienie; pozostawała tylko niejasna tęsknota, że oto zagubił coś bardzo ważnego.

Taki właśnie był najpopularniejszy scenariusz snu Piotra Jaskulskiego, monotonny i powtarzalny. Dlaczego nawet w cholernym śnie nie mógł liczyć na spełnienie? Gdzie ta oniryczna wolność i szczęśliwość, o której tyle pisali ci pieprzeni poeci? Czy gdzieś zostało zastrzeżone, że nie dotyczy ona ekonomistów?

Oczywiście przez większość czasu mniej lub bardziej niejasno zdawał sobie sprawę, że to tylko sen – w świadomości tej kryło się jednocześnie rozczarowanie i pocieszenie. We śnie ostatecznie, mimo wszystko, łatwiej było liczyć na cud. Może pewnego dnia uniesie się cudownie w powietrze i poszybuje ponad kasami złotówkowymi i walutowymi ku okienku numer sześć i swej wybrance? Intuicja podpowiadała, że rzeczywistość na zewnątrz snu nie zna nawet i tej minimalnej nadziei. Że tam jasnowłosa koleżanka, okienko numer sześć i on sam nigdy już nie znajdą się we właściwej konfiguracji.

Tak więc tkwił od lat we własnym, statycznym śnie niczym w klatce, nie mając siły lub odwagi, by ją skruszyć, szczęśliwy, jeśli przypadkiem udało mu się przez moment uchwycić wzrokiem choć cień profilu jasnowłosej kobiety, coraz bardziej zapadając w bezsilność i rezygnację.

Tym razem też zaczęło się podobnie. Znów (po raz dziesiąty, setny, tysięczny?) siedział przy swoim stanowisku, tłumacząc klientowi zawiłości kredytu hipotecznego i ukradkiem zerkając na zegarek. Bez wielkiej nadziei spojrzał przez ramię w lewo – senna rzeczywistość rozmywała się zaledwie kilka kroków dalej, obecność jasnowłosej kobiety znów była tylko niejasnym przeczuciem.

Lecz wtedy zaszła zmiana. Kształty nagle jakby zaczęły się wyostrzać – jasnowłosa kobieta znów stała się widzialna. Był w stanie nawet dostrzec, że włosy miała upięte w tak zwaną pytkę.

Z wrażenia aż wstał z miejsca, odtrącając klienta niecierpliwym gestem. O dziwo, tamten od razu posłusznie rozwiał się w nieokreśloności. Hm… normalnie nie pomagała nawet seria z kałasznikowa. Piotr powoli wstał zza biurka, bojąc się spłoszyć scenę…

Wizja nadal nie znikała.

– To przecież takie proste. – Zza pleców dobiegł go czyjś głos. – To tylko odległość w czasie i przestrzeni, odległość pomiędzy dwoma uderzeniami serca. Nie wiem, czemu wy, ludzie, zupełnie nie dajecie sobie z tym rady. I jakże mieć tu kontrolę nad życiem, skoro nie potraficie nawet okiełznać snów?

Nie obejrzał się, bojąc się, że jeśli spuści wzrok z jasnowłosej kobiety, to ona przepadnie już na zawsze. Postąpił ostrożnie krok w jej stronę, potem kolejny. Przestrzeń wokół niego zaczęła się konkretyzować; wydało mu się, że dostrzega cień uśmiechu na delikatnym profilu.

– Takie proste – powtórzył głos. Chyba należał do mężczyzny. – Jak widzisz, mogę pokazać ci drogę…

– Nie teraz – warknął Piotr. Chwilowo nie był zainteresowany wysłuchiwaniem metafizycznych wynurzeń swojej podświadomości; po prawdzie nie sądził też, by w tej akurat dziedzinie była w stanie stworzyć coś sensownego. Postąpił kolejny krok w stronę stanowiska nr 6. Siedząca przy nim postać uniosła głowę…

I cała scena rozmyła się, w momencie gdy ich spojrzenia miały się spotkać.

– …jeśli tylko zechcę – dokończył niewidoczny rozmówca.

Piotr niechętnie obrócił się w jego stronę.

– Wiedziałem, że i tak nic z tego nie wyjdzie – westchnął zrezygnowany.

– Dlaczego? – roześmiał się tamten. – Zawsze zastanawiało mnie, czemu ludzie nie potrafią realizować swych pragnień. To takie proste – wystarczy tylko wybrać właściwą ścieżkę i konsekwentnie nią podążać!

Piotr przyjrzał się uważniej swemu interlokutorowi. Gdyby spróbować opisać go w języku jawy, stanowiłby zapewne raczej niespójną postać – ni to ludzką, ni to zwierzęcą (choć oba te aspekty istniały jakby obok siebie, nie łącząc się bynajmniej ze sobą), ni to… Hm… Piotr uznał, że na potrzeby snu może nazwać intruza demonem. Nie żeby tamten wzbudzał przerażenie czy odrazę – wręcz przeciwnie, był nawet w jakiś sposób… pociągający. Jeśli kogoś pociągają demony, rzecz jasna.

– Pewnie zgodzisz się mi pomóc w zamian za moją duszę czy coś takiego – stwierdził domyślnie Piotr. – Trochę oklepane, ale zawsze możemy ponegocjować.

Ostatecznie, pomyślał, jeśli nawet posiadam duszę, to chyba nie jest wiele warta. Co w końcu szkodzi spróbować?

Demon roześmiał się, jak to demon.

A potem nagle Piotr znalazł się w całkiem innym miejscu; przez chwilę wszystko spowijała mgła, ale potem wizja znów zaczęła się wyostrzać, aż wreszcie przywołane z pamięci kształty odnalazły swoje miejsce. To była łąka; gdzieś w pobliżu wiła się Nida, w której pływały pstrągi. Szedł za ojcem wąską, zarośniętą ścieżką. Środek upalnego lata; poniżej koron otaczających rzekę drzew tworzyły się głębokie, przytulne cienie.

Czas płynął powoli, leniwy i swobodny niczym nurt rzeki, niczym przyczajone pod korzeniami pstrągi. Powoli i bezboleśnie, tak jak tylko jest to możliwe w mitycznej krainie dzieciństwa, z której istnienia zdajemy sobie sprawę dopiero wtedy, gdy opuścimy ją na zawsze.

I tak jak to czasem bywa we śnie, Piotr był tym chłopcem, który z wysiłkiem niósł za ojcem sadzyk, ale był też niewidzialnym obserwatorem, stojącym gdzieś – choć niezupełnie – z boku.

Zatrzymali się w niewielkim zakolu. Ojciec z uśmiechem tłumaczył coś chłopcu. Piotr powoli wyciągnął przed siebie rękę. To możliwe – pomyślał, dotykając liścia szeleszczącego na wietrze – to naprawdę możliwe.

Daj mi ten liść, szepnął jakiś obcy głos wprost do jego ucha. Od niechcenia odwrócił się, na nowo przypominając sobie o obecności demona. Poczuł ukłucie, to czas na powrót zaczął płynąć, szybko i boleśnie.

– Po co ci on? – zapytał ze zdziwieniem.

Demon uśmiechnął się pobłażliwie.

– Daj mi ten liść, daj mi tę łąkę, daj mi tę rzekę. I tak o nich nie pamiętasz. I tak nie są ci do niczego potrzebne. I tak nie lubiłeś swego dzieciństwa. Po co ci ono? Liczy się przyszłość. Daj mi je, a otworzę ci drogę, której nie dostrzegasz i wreszcie będziesz mógł podejść do okienka nr 6…

Piotr zawahał się. Demon niby gadał z sensem, a jego oferta zdawała się całkiem rozsądna, ale…

– Daj mi go!

Podał demonowi liść. I nagle łąka zawibrowała, zaniosła się krzykiem, a potem rozpadła się na pojedyncze cząstki; demon upychał je do czarnego, skrzącego się worka… Pstrągi w panice trzepotały ogonami i wyskakiwały z rzeki…

I wtedy Piotr zrozumiał. Nie – zawołał z przerażeniem – nie!

* * *

Usiadł na łóżku, ciężko oddychając. Wokół było całkiem ciemno. Spojrzał na zegar, świecący na panelu magnetowidu. Dopiero dochodziła trzecia.

Dziwne, kiedy ostatnio przytrafił mu się podobny koszmar? Zazwyczaj nic mu się nie śniło, a jeżeli już, to nijakie nudne sny, pełne codziennej szarości. Ale ten koszmar był, można by rzec, w hi-fi i kolorze.

Wzruszył ramionami i z powrotem poszedł spać.

3.

KZDM

Tym razem przebudzenie było całkiem standardowe, co nie znaczy, że do końca przyjemne.

Hm… Przebudzenie… Ten rytuał przejścia, krótki moment prawdy pomiędzy iluzoryczną rzeczywistością snu a w gruncie rzeczy nie mniej iluzoryczną rzeczywistością jawy. Mgnienie, gdy rzeczy nie zdążyły jeszcze naciągnąć swych uspokajających masek. Gdy nie wchłaniał go jeszcze świat doraźnych działań, te wszystkie akcje i reakcje, odwracające uwagę od tego, co naprawdę istotne. W takich chwilach mógłby przysiąc, że niemal czuje, jak walec przemijania powoli, lecz nieuchronnie, centymetr po centymetrze, rozjeżdża całe jego życie.

Nie, Piotr stanowczo nie lubił przebudzeń. Wolał codzienną rutynę cyfr, bilansów, sprawozdań i planów. Przynosiła ulgę.

Energicznie zerwał się z łóżka, wykonał krótką serię pompek i przysiadów i z umysłem szczęśliwie zaprzątniętym już bieżącymi problemami zaczął sobie przygotowywać śniadanie.

* * *

Główne biuro firmy mieściło się na przedmieściach przy stosunkowo zacisznej, acz peryferyjnej i zaniedbanej ulicy Witosa. Przeniesiono je tu cztery lata wcześniej, wkrótce po ostatecznym przejęciu firmy przez Nagitę, która – cierpiąc podobnie jak wiele japońskich korporacji w owym czasie na nadpłynność – postanowiła zainwestować na polskiej prowincji. Poprzednia centrala znajdowała się przy fabryce, ale oczywiście nowa sytuacja wymagała nowych porządków, no i większej przestrzeni biurowej.

Piotr pracował w spółce już od prawie dwóch lat, gdy nastąpił drugi, ostateczny, desant Azjatów. Spółka nie była wówczas w najlepszym stanie finansowym i nomenklaturowi, jak się jeszcze wówczas mówiło, główni udziałowcy, którzy i tak skutecznie drenowali firmę od czasów kontrowersyjnej prywatyzacji, bez większych oporów pozbyli się pakietu kontrolnego akcji. Większość kadry przyjęła zmianę z uzasadnionym, jak się okazało, przerażeniem, ale Piotr na czas dostrzegł swą szansę.

W KZDM pierwotnie zatrudniono go, jak to na prowincji, po trosze dzięki niewątpliwym kwalifikacjom (Akademia Ekonomiczna, staż w Anglii, doskonałe referencje), a po trosze wskutek protekcji ówczesnego szefa Działu Kadr, dawnego kolegi jego ojca z liceum. W pionie finansowym i zarządzie spółki od początku „prywatyzacji” przeważała szeroko pojęta rodzina i znajomi właścicieli, reprezentująca jeszcze szersze (i zachodzące na siebie nawzajem) kompetencje oraz momentami egzotyczne raczej kwalifikacje. Być może uznano, iż dla odmiany warto zatrudnić potencjalnie profesjonalnego analityka. Na rzecz Piotra przemawiało również to, iż tutaj właśnie kilka lat wcześniej odbył praktykę.

Piotr ostro wziął się do pracy, ku pewnej niechęci kolegów z działu. Jego analizy nie cieszyły się w firmie popularnością, jako iż nie dość, że w wyraźny sposób pokazywały, że sprawy idą w złym kierunku, to jeszcze – co gorsza – przeważnie okazywały się trafne. Piotr wkrótce odkrył też, iż zarząd stanowił zadziwiający konglomerat osobistych interesów (w czym oczywiście nie było nic dziwnego, w końcu tak jest w każdej wystarczająco dużej firmie), które rzadko jednakże dawały się zogniskować na interesach KZDM jako całości. W sumie sprawy nie wyglądały zbyt różowo. Cóż zresztą można było powiedzieć w sytuacji, gdy sam prezes spółki na zebraniu zarządu stwierdzał z ponurą miną, iż głównym celem na najbliższe lata powinno być „utrzymanie się na rynku”?

Co ciekawe, największym wrogiem Piotra od początku okazał się najbardziej sensowny członek dotychczasowego managementu, główny księgowy, Chudzik. Być może tamten uznał, iż dwaj kompetentni pracownicy w pionie finansowym to o jednego za dużo. Albo po prostu kierował się osobistą niechęcią – fakt, że już kilka lat wcześniej podczas praktyk nie przypadli sobie do gustu.

Tak czy owak, wszystko pogrążało się w ogólnym marazmie. Piotr zaczął nawet zastanawiać się, czy nie warto samemu odejść z firmy, zanim zostanie zwolniony wskutek intryg któregoś z kolegów. W tym właśnie momencie na scenę wkroczyli Japończycy.

W chwili ich przybycia część kadry kierowniczej od razu się ewakuowała, większość pozostałych natomiast wyszła z założenia, że skoro i tak pewnie zostaną wyautowani przy okazji reorganizacji, to po co się przemęczać i przestała robić cokolwiek.

Skośnooka inwazja rozpoczęła się od serii nieporozumień. Na pierwsze spotkanie z Ozawą dotychczasowy prezes spóźnił się o kwadrans i nawet nie raczył w tym dostrzec niczego niestosownego. Gdy zaszła potrzeba zabawiania Japończyków (a wypadło to akurat w „długi weekend”, gdy wszyscy pozałatwiali już sobie najprzeróżniejsze wyjazdy), zadanie to zwalono w ostatniej chwili na Piotra, ponieważ „jako jedyny dobrze znał język angielski” i „pracował wcześniej za granicą”.

Piotr wykorzystał szansę. Przedzwonił do Londynu, do znajomych, którzy mieli okazję osobiście pracować ze skośnookimi biznesmenami, po czym błyskawicznie przystąpił do działania. Wybrał w miarę porządnie wyglądającą knajpę, serwującą potrawy staropolskie, jak spod ziemi wynalazł tłumacza, który naprędce zjapońszczył menu, przekupił obsługę, by nie czepiała się Japończyków o papierosy (lokal był dla niepalących).

Już na samym początku spotkania Piotr wyraził ubolewanie, iż jego czcigodnym gościom dotrzymywać musi towarzystwa menadżer tak niskiej rangi jak on sam i dał do zrozumienia, iż docenia zaszczyt, jaki spadł na jego głowę. Nie był nachalny – po prostu uprzejmy i cierpliwy. I cały czas zachowywał właściwy dystans – nawet wtedy, gdy pierwsze lody zdawały się już być przełamane.

Barwnie opowiedział przybyszom o potrawach, które jedli i o miejscowej kuchni w ogóle, z kamienną twarzą zmyślając kulinarne szczegóły, kiedy tylko czegoś nie wiedział. Potem z kolei przyszedł czas na opowieści o regionie. Piotr w duchu dziękował swoim nieżyjącym rodzicom, kielczanom od niepamiętnych pokoleń, iż w dzieciństwie przemocą niemal nakładli mu do głowy mnóstwo niepotrzebnych historii. Aż sam się zdziwił, z jaką skutecznością nagle wypłynęły z najgłębszych lochów pamięci – nigdy przecież nie przywiązywał do nich najmniejszej wagi. W przeciwieństwie do rodziców nie był w stanie wykrzesać z siebie choćby i krzty lokalnego patriotyzmu. Nawet w dzieciństwie nie cierpiał tej przeklętej prowincji, tego sennego miasta, tych monotonnych płaskich gór, jakby już wtedy przeczuwając, iż pomimo wszystkich rozpaczliwych prób ucieczki, to tutaj właśnie przyjdzie mu odsiadywać swoje dożywocie. A jednak teraz z jego ust płynęły barwne opowieści o czarownicach z Łysej Góry, o pielgrzymie zaklętym w solny słup, o majorze Piwniku „Ponurym”, który walczył tu z Niemcami, i o Antonim Hedzie „Szarym”, który rozbił więzienie UB, uwalniając żołnierzy AK (jak głosiły rodzinne legendy, w akcji uczestniczył brat dziadka Piotra).