Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Co się komu śni. I inne historie

Co się komu śni. I inne historie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-942777-8-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Co się komu śni. I inne historie

Andrzej Mularczyk - scenarzysta kultowych filmów i seriali ("Sami swoi", "Dom", "Rodzina Połanieckich"), twórca słuchowisk radiowych ("W Jezioranach"), jeden z najwybitniejszych reporterów.

W reportażach Mularczyka jest wszystko: opresja, miłość, złamane życie, historia, niezłomność, śmierć. Przede wszystkim jednak są to opowieści o przeznaczeniu. Historie opisane w tych reportażach byłyby nie do uwierzenia - gdyby nie to, że zdarzyły się naprawdę.

Polecane książki

Gdy 10 lat temu zaczynałam swój bój o dziecko, wsparcie miałam jedynie w mężu. Nie chciałam, nie mogłam mówić o in vitro. Bałam się. Postanowiłam więc podzielić się zdobytym doświadczeniem, emocjami oraz wiedzą w walce z niepłodnością. Jeśli również zmagasz się z podobnymi problemami, nie masz z kim...
„Pod niebem pełnym zapytania” to książka, która zaprasza nas do zamieszkania w małym przytulnym „Hoteliku dla dwojga”. Można znaleźć sobie miejsce w ciepłym salonie, przy kominku albo na oszklonym tarasie. Pani Ania przyniesie ciepłą kawę i świeżo upieczone ciasto. I z naszego wybranego miejsca ...
Stefan Chwin w „Literaturze i zdradzie” śledzi wątek szlachetnego oszusta, bohatera-zdrajcy w meandrach polskiej historii i literatury, zastanawia się nad istotą wallenrodyzmu w Polsce zgniecionej  totalitaryzmami. W XIX wieku wallenrodyzm budził niechęć ale idea „patriotycznej zdrady” pojawia się ...
Kat Balfour, piękna i przebojowa córka bajecznie bogatego Oscara Balfoura, ma wszystko, czego zapragnie. Ojciec wie jednak, że przydałaby jej się w życiu odmiana i wysyła ją na rejs jachtem po Morzu Śródziemnym. Właścicielem jachtu jest niezwykle przystojny Hiszpan, Carlos Guerrero, były torreador, ...
Ponad sto tysięcy wiernych czytelników z całego świata, setki znakomitych przepisów i apetycznych zdjęć. Blog White Plate to inspirująca świątynia smaków, a jego twórczyni, Eliza Mórawska jest obecnie jedną z najbardziej wpływowych postaci polskiej sceny kulinarnej. Jak nikt inny potrafi dzielić się...
Wznowiona z okazji 90. urodzin prof. Krawczuka książka napisana lekkim piórem i z ogromną erudycją, to nietypowa lekcja historii. Opowieść, osnuta wokół rzymskiej wyprawy po bursztyn w I w. n.e., pełna jest ciekawostek, mądrych refleksji i subtelnego humoru. Poznajemy dzięki niej nie tylko Polsk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrzej Mularczyk

JAK WYŚNIŁAM MULARCZYKA

1.

Mariusz Szczygieł: „Kilka lat temu w warszawskiej kluboksięgarni Wrzenie Świata płakała dziewczyna – siedzący niedaleko reporter Filip Springer zorientował się, że czyta Andrzeja Mularczyka. Zrobił jej zdjęcie”.

Tą dziewczyną byłam ja.

2.

Każda historia musi mieć początek. Historia reportera Mularczyka zaczęła się w czasach, gdy łatwiej było o końce niż o początki. I tam też zaczęło się wiele opowieści z jego reportaży. Doświadczenie końca świata naznaczyło życie reportera i jego bohaterów na zawsze, bo „ktokolwiek przeżył wojnę, jest dotknięty kulami, które były niegdyś weń wymierzone” (Krzysztof Nowicki w 1969 roku na łamach „Współczesności” w recenzji książki Co się komu śni ).

A więc początek w czasie końca świata.

W mieszkaniu Mularczyka bywali pisarze, toczyły się spory literackie, pomimo wojny za oknem, a może właśnie ze względu na nią. Brat Andrzeja, Roman – dwanaście lat po wojnie napisze pod nazwiskiem Bratny o straconym pokoleniu: „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń” (Kolumbowie. Rocznik 20 ) – był związany z konspiracyjnym miesięcznikiem literackim „Dźwigary”. Tam właśnie debiutował Mularczyk, anonimowo.

„Blisko mojego domu zastrzelono młodego Żyda. Żandarmi kazali go zakopać. Musiałem przynieść łopatę i być przy tym. Patrzyłem, jak mrówki nie mogły się przedostać przez strugę krwi”. Owady z rodziny błonkówek zbierały się przy czerwonej kałuży. Było coraz więcej – i mrówek, i krwi. W końcu owady, które miały wojnę za nic, zdecydowały się obejść zaporę, nadkładając drogi. Śmierć Żyda, dla niego koniec świata, dla nich była tylko utrudnieniem w marszrucie do mrowiska.

Był rok 1943, gdy mały Andrzej stał z łopatą, obserwując mrówki i wsiąkającą w piasek krew. Zrozumiał, że życie to nieustanna strata. Miał wtedy trzynaście lat.

3.

Kim pan właściwie jest, panie Andrzeju? Reporterem? Pisarzem? Scenarzystą? Dramaturgiem? Twórcą słuchowisk radiowych? Dziennikarze mają potrzebę ometkowania twórcy, powtarzają te pytania w niemal każdej rozmowie. W końcu któreś z zajęć, jakimi się para, powinno być tym wiodącym, najważniejszym. Tego byśmy oczekiwali, dla porządku, nie można tak – robić wszystko.

Sam Mularczyk mówi o sobie: autor (czasem uzupełnia: „autor, który stara się spożytkować swoje tworzywo”). Albo: story-teller.

Story-teller – opowiadacz. Można by szczegółowiej: zbie­racz i opowiadacz. Albo jeszcze: słuchacz, zbieracz, opowiadacz.

Zarzucali mu czasem recenzenci, że jako człowiek orkiestra czy, nowocześniej, twórca multumedialny nadużywa swoich tematów, przykrawając jedną historię do reportażu, słuchowiska, powieści, scenariusza filmowego. Że sprzedaje tę samą zawartość kilka razy, zmieniając tylko opakowanie.

Materią, nad którą pracował, zawsze była rzeczywistość. Wszystkie fabuły – literackie, radiowe, filmowe – brał z obserwacji, ze spotkań z ludźmi, jego bohaterowie mówili zasłyszanymi w autobusie czy na targu wypowiedziami. W każdym jego utworze, począwszy od dziecięcego opowiadania o mrówkach, możemy wskazać dwa najważniejsze elementy: obserwacja rzeczywistości i szczegół.

Dzisiejsi reporterzy, gdy byli jeszcze dziećmi, często spędzali dnie z łokciami na okiennych parapetach – obserwując. Podsłuchwali dorosłych: pierwsi wiedzieli, co gdzie się wydarzyło; byli na bieżąco w tym, co u kogo słychać. Takie wspomnienia mają między innymi Magdalena Grzebałkowska, Wojciech Tochman, Mariusz Szczygieł. Ten ostatni dodaje, że nadal pierwsze, co robi po wejściu do pokoju w hotelu, to wygląda przez okno.

Mularczyk na pytanie o hobby dla Who is Who, odpowiedział: patrzenie przez okno.

Reportaż nie jest dla każdego. Trzeba mieć to coś, co nazwałabym (literacko) pasją, (psychopatologicznie) obsesją, (dosadnie) pierdolcem. Reporterem albo się jest, albo nie. Można nauczyć się dziennikarstwa, ale reporterem się rodzi. Nie chodzi o sakralizowanie tego – bądź co bądź – zawodu, nigdy nie przypisywałabym reportażowi misyjności. Perec Opoczyński, którego reportaż z warszawskiego getta umieściliśmy w 100/XX. Antologii polskiego reportażu XX wieku (Czarne, 2014), opisywał rzeczywistość bez nadziei na publikację; jego relacje, ukryte w słoikach, odkopano wiele lat po wojnie. Wojciech Jagielski, który pracuje na co dzień w Polskiej Agencji Prasowej, mówi, że nie obchodzi go, czy ktokolwiek kupi i przedrukuje jego depeszę; on po prostu musi ją napisać. Hanna Krall, od kiedy zaprzyjaźniła się z tabletem, robi setki zdjęć: patrzy na świat przez tablet i fotografując – rejestruje rzeczywistość.

Mularczyk: „Piszę to, czego nie mogę nie napisać w danej chwili”– imperatyw pisania, imperatyw dokumentowania, utrwalania, przekazywania. Żeby ocalić od zapomnienia.

4.

Mularczyk gen reporterski, jak mówi, miał od małego, pasją do radia się zaraził: „Radio, niczym bakcyl żółtaczki, ma się we krwi na zawsze”. Istnieje coś, co nazywamy „reporterskim uchem” lub „reporterskim słuchem doskonałym”. Taki słuch do dialogów, do rejestrowania języka bohaterów z całą jego charakterystyką ma na przykład Irena Morawska. Takie ucho ma z pewnością radiowiec Mularczyk.

Radio nazywa Wielką Wspólnotą Osobnych. I ciągle przyczynia się do tworzenia tej wspólnoty – jego słuchowisko radiowe „W Jezioranach” jest emitowane co niedzielę w Programie Pierwszym Polskiego Radia od 1960 roku (z przerwą w czasie stanu wojennego). Dwukrotnie zdobył Prix Italia nazywaną radiowym Oscarem za reportaże „Z głębokości wód” (1989) i „Cyrk odjechał, lwy zostały” (1996).

Pewnie wielu słuchaczy zdziwiłoby się nie znajdując na mapie w okolicy Puław wsi Jeziorany. Jeziorany powstały w głowie Mularczyka. Tak jak radiowa wieś, choć fikcyjna, wpisała się w mapę geograficzną Polski, tak zamieszkali w powszechnej świadomości filmowi bohaterowie Mularczyka. Jeśli ktoś nie zna Kargula i Pawlaka, Talarów i Popiołków, nie słyszał nigdy kwestii: „Sąd sadem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, „Podejdź no do płota […], podejdź, jako i ja podchodzę, […] a teraz zdejm czapkie, jak i ja zdjął”, „Wróg? A wróg! Ale mój, swój, nasz – na własnej krwi wyhodowany!” – znaczy, że przez całe swoje życie nie zetknął się z telewizorem, a już na pewno w żadne Boże Narodzenie, w żadną Wielkanoc. Bo „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć” czy serial „Dom” to stałe pozycje w świątecznych ramówkach polskich stacji telewizyzyjnych. Chociaż nie zdajemy sobie z tego sprawy, często mówimy Mularczykiem, bo powiedzonka z jego filmów weszły do mowy codziennej.

Jednak jest autorem scenariuszy nie tylko do znanych komedii. Na kanwie jego powieści Katyń. Post mortem Andrzej Wajda nakręcił film o zbrodni katyńskiej. Dla Mularczyka reportera to film o wierności wybranemu losowi i miłości. I o tym, o czym myśli nieustannie od tego dnia, gdy miał trzynaście lat i obserwował mrówki: o stracie. Mówi: „Każde życie ludzkie jest permanentną stratą, od urodzenia do śmierci, a ta strata była pomnożona przez dwadzieścia dwa tysiące istnień […] i jeszcze wciąż swoim skrzydłem nas ogarnia”.

Andrzej Mularczyk, chociaż odniósł ogromny sukces jako autor scenariuszy, twierdzi, że „romans z filmem jest dla scenarzysty miłością bez wzajemności”. I że najważniejsze dla autora jest Słowo, które często nie uchowa się w filmie, dziele kolektywnym. Podejrzewano, że tworzy literaturę tylko ot, tak, dla przyjemności, że takie ma hobby, bo w końcu zarabiał na scenariuszach hitów, na które ustawiały się kolejki przed kinami. Ale pisanie to jego miłość największa.

5.

„Kultura”, 2 II 1969, nr 5, pisownia oryginalna:

„Po ożywionej dyskusji rodzinnej postanowiliśmy zgłosić do nagrody książkę A. Mularczyka Co się komu śni. Przeżyliśmy wojnę i odnajdujemy w tej książce ślady naszych lęków, przeżyć i snów. Ta książka jest nie tylko obrazem dramatu wojny, ale i cennym portretem współczesności” – Halina Janio, Józefów.

„Zdecydowanie najlepszą książką roku 68 jest Co się komu śni A. Mularczyka. Jest to dla nas ludzi chorych lektura może zbyt męcząca, ale wyrywamy ją sobie z rąk. Budzi nas do dyskusji, młodszych (a i tacy są u nas) zmusza do głębszego spojrzenia na świat miniony. Jest w niej podana w formie najpiękniejszej” –sanatorium nr 12, Świder.

„Dla mnie pierwszym warunkiem wyboru musi być to, żeby książka poruszała to, co obchodzi ludzi, co ich boli. Książka piękna, lecz martwa – to łupina. Żywić ducha trzeba też taką potrawą, która ma jakąś witaminę, krew żywą. […] Książką roku dla mnie jest tom Andrzeja Mularczyka Co się komu śni. […] Ja nie lubię czytać byle czego, tę książkę przeżyłem głęboko. Miejmy prawo i obowiązek wzruszania się! Po to bierzemy do ręki prawdziwe książki, a ta zajmie miejsce w mojej wcale niemałej bibliotece. Choć wcale nie lekka to lektura, gorąco ją każdemu polecę” – inż. H. Mierzejewski, Warszawa.

6.

Chociaż był autorem już kilku książek, to dopiero zbiorem Co się komu śni „Mularczyk szturmem zdobył czytelników” – napisała Krystyna Goldbergowa, matka chrzestna reportażu, legendarna redaktorka wydawnictwa Iskry.

Czytelnicy tygodnika „Kultura” wybrali Co się komu śni na najlepszą książkę 1968 roku. W listach do redakcji powtarza się argument: odnajduję w tej książce siebie.

Obchodzimy nas my sami. Żeby przejąć się bohaterem, musimy zobaczyć w nim siebie, naszą matkę, babkę, ojca i dziadka, nasze lęki, nadzieje, niespełnione miłości. Musimy, czytając to, co mówią bohaterowie, usłyszeć własne myśli.

Ale nie tylko czytelnicy czują, że te historie są o nich. „Jestem opowiadaczem czyichś opowieści, ale również w ten sposób opowiadam swoją opowieść” – mówi Mularczyk. Uczymy studentów w Polskiej Szkole Reportażu, że nie każdy temat dla każdego reportera. Tak jak czytamy przez pryzmat siebie, tak samo reporter pisze przez perspektywę własnych doświadczeń i emocji (bo reportaż to gatunek skrajnie subiektywny!). Stefan Kozicki, również reporter, pisał („Tu i Teraz”, 28 III 1984, nr 13): „Życie to surowy kawał mięcha. Mularczyk krając go na literacki befsztyk, obracając tak i siak, przyprawiając według smaku i gustu, robi oko, że mięcho zostaje nietknięte; robi oko do czytelnika, bo wie, że czytelnik tego właśnie, czyli absolutnego autentyzmu się spodziewa, choć sam reporter i to wie dobrze, że nie wolno powtarzać niczego surowo za surowym życiem, wie, że choć rzeczywistość »tworzy fakty«, to przecież »literaturę tworzy stosunek autora do tych faków«”. Czytając reportaż, czytamy niejako opowieść o bohaterze, o autorze i sobie jednocześnie.

Mularczyk pisze o tym, co najważniejsze: miłości, śmierci, sprawiedliwości, przeznaczeniu, lęku przed stratą, losie – i tylko to liczy się w ostatecznym rozrachunku, ktokolwiek by ten rachunek nam wystawiał. Jednak opowieści, które snuje, nie są banalne, są kameralne, a przez swoją kameralność – uniwersalne.

„Skąd się bierze to ogromne zapotrzebowanie na literaturę faktu?

– Żyje w nas potrzeba czegoś sprawdzalnego, z czym możemy się w jakimś stopniu identyfikować, [co możemy] przeżywać głęboko – jak swoje. I to właśnie może dać dobry reportaż: analogię do naszych własnych doświadczeń”. (Andrzej Mularczyk w rozmowie z Anną Bujas, „Trybuna Ludu”, 30 VI 1977, nr 153).

Filip Springer napisał pod zdjęciem, że jestem ostatnim człowiekiem w branży, który płacze nad książkami.

Ale być może to Mularczyk jest ostatnim reporterem, który tak wzrusza.

7.

Uprawiał reportaż zawodowo już jako dziewiętnastolatek, mimo to rzucił po roku naukę w Szkole Głównej Handlowej, żeby studiować dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim.

Mówi, że został reporterem ze strachu przed życiem. Że jako nadwrażliwy, nostalgiczny, niedzisiejszy chłopak naznaczony niegojącą się raną wojny miał wybór: grać albo przegrać już na starcie. Postanowił grać, wyjść życiu naprzeciw, rzucić się w jego wir. Jako reporter mógł przeżyć tych żyć kilkadziesiąt – nie tylko własne, ale także swoich bohaterów. Stąd tytuł jednego z jego reportaży, a nawet dewiza Mularczyka: Czyim ja żyłem życiem. Właśnie tak, bez znaku zapytania. Oto przedstawiam wam, czyim ja żyłem życiem.

(Czy reporter, żyjąc życiem bohatera, żyje bardziej – czy wręcz przeciwnie? Czy żyje podwójnie, po stokroć – czy nie żyje w ogóle, jedynie wchodząc w czyjeś buty? Czy to ucieczka od własnego życia, czy rzucenie się w sam środek Życia przez Ż?).

Jest reporterka, która mawia, że żyje życiem zwielokrotnionym o opowieści swoich bohaterów. Kiedyś, gdy jeszcze nie była TĄ reporterką, nie powiodło się jej na trudnym egzaminie na studiach. Mularczyk chciał pocieszyć koleżankę, zapraszając ją na obiad. Opowiadała mi tę historię, ale zapomniałam, co wtedy jedli. Pierogi? Z czym? (Bardzo ważne – szczegół!).

„Pierogi? Co za pomysł! Pierogi byłyby czymś banalnym. To były, pani Julio, pieczarki z patelni. Tak to danie się nazywało. Pieczarki w całości smażone na maśle i podawane do stołu razem z patelnią. Oblany egzamin był z historii prasy polskiej, a kolacja w restauracji – pierwszej restauracji w moim życiu. Bo Andrzej był już wtedy bywalcem!”.

Dziewczyną, którą Mularczyk zabrał na gorące pieczarki, była Hanna Krall.

8.

Zostańmy na chwilę z tą dwójką, co siedzi nad parującą patelnią. Oboje naznaczeni doświadczeniem wojny, która wraca w ich twórczości. Człowiek wpleciony w tryby machiny historii; ludzkie losy rozsypane jak bierki – chcesz podnieść jeden patyk, ale poruszasz jednocześnie pięć innych. Mały człowiek i wielka historia – a może wielkie historie ludzi na tle wydarzeń, które wcale nie były ich, ale jakichś prezydentów, sekretarzy i führerów. W reportażach Krall ważną rolę odgrywa – jak go nazywa – Wielki Scenarzysta, u Mularczyka – Los. Nieuchronność, Przypadek (ten zapisywany wielką literą; przypadek-nieprzypadek, jak u Krzysztofa Kieślowskiego), Przeznaczenie.

I w końcu: ocalenie. To literatura, która ocala. Bohaterowie Krall często nie mają nawet mogiły, żadnego grobu z inskrypcją, miejsca, żeby zapalić świeczkę. Są tylko tam, na kartach jej książek. Reporterka mnoży imiona, bo tak ocala pamięć o tych, o których nie ma już nawet komu pamiętać.

To potęga reportażu.

Juliusz Słowacki napisał w prologu do Lilli Wenedy: „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”. Reporter Mularczyk pochyla się właśnie nad tą różą, drzewa w ogniu to tylko tło. Bo wie, że o pożarze lasu powstaną księgi, że będą śpiewane pieśni, będą pamiętać pokolenia. A kto przechowa w pamięci nieważną różę? „Pszeniczną”, co wystukiwała alfabetem Morse’a słowa miłości przez mur więzienny? Katarzynę Januszkową, która czekała na ukochanego sześćdziesiąt lat? Papierośnicę porucznika Barbasiewicza?

Streszczone w kilku zdaniach reportaże Mularczyka brzmią banalnie. Koledzy pytali: ale nad czym tak płakałaś? Gdy opowiadałam reportaż Kreska, kropka, kreska…, kręcili głowami z niedowierzaniem, bo to przecież banał: ona młoda, on jej imponował, legenda AK, otarli się o śmierć w imię szlachetnej idei, zakochali, los ich rozłączył, ale spotkali się po latach, miłość wróciła, wzięli ślub, mieli dzieci, on zmarł, ale szczęśliwy, bo spełniony, mój Boże… Nie opowiadajcie nikomu tych reportaży, nie da się tego zrobić. Mówcie: przeczytaj. Obdarowujcie przyjaciół książką Co się komu śni, bo pięknem należy się dzielić. Przeczytają – zrozumieją. Potem tylko pokiwają głowami, w milczeniu: no tak, no tak…

Smakujcie te reportaże, pławcie się w obfitości słów; bo tak właśnie czyta się teksty Mularczyka: płynie się przez nie, a jeśli ktoś nie umie pływać, niech kroczy, a będzie iść krokiem tanecznym. To nie są teksty poszatkowane na krótkie, szybkie akapity, porwane jak liście sałaty, wystrzelane zdaniami: co kropka, to pocisk, to puenta, to mała śmierć. Tak jak on już się nie pisze, nie ma na to miejsca w gazetach, nie ma czasu, pieniędzy. Reportaż? O miłości? Na pięćdziesiąt tysięcy znaków ze spacjami? Wolne żarty. Nie łudźmy się, to nie są już czasy na pisanie Mularczykiem. Ale nie odkładajmy go na półkę, żeby pokrywał się kurzem, bo jest jednym z najlepszych i najważniejszych twórców szkoły, którą nazywamy polską szkołą reportażu. Chociaż nie możemy już pisać jak Mularczyk, uczmy się od mistrza warsztatu i wrażliwości (na ludzi i na słowa): podejścia do bohatera, dbałości o język, formę, szacunku do faktu. Uczmy się cierpliwości niezbędnej w tym zawodzie, bo historie na reportaż muszą być doczekane jak kobieta skazańca, te historie, które byłyby nie do uwierzenia, gdyby nie to, że wydarzyły się naprawdę.

9.

Warsztat Andrzeja Mularczyka czyli słowa klucze, alfabetycznie.

Autor: „To jest praca autora, żeby doczekać tego momentu, kiedy życie bohatera zmienia się w Los”.

Banał: „Życie jest banałem, ale jeśli najbardziej banalna rzecz wydarzyła się konkretnej osobie, to przez to przestaje już być banalna”.

Bohater: „Literatura faktu nigdy się nie kończy. Nie można postawić kropki, która by zamykała sprawę, bo bohater dopisuje wciąż ciąg dalszy”.

Dokumentacja: „Czasem trzeba walczyć z sobą samym o to, czy wolno mi wejść w cudzy los, odsłonić czyjś dramat. Czasami jest to zmaganie z przyszłym bohaterem, by zgodził się nim być. Proces przygotowania, zbierania materiału jest już uczestnictwem w cudzym losie i już za to trzeba zapłacić cenę, przejąć się tą sprawą, przeżyć ją, w przeciwnym razie nie nastąpi moment zapłonu, sprawa pozostanie martwa”.

Empatia: „Bez empatii, bez zdolności postawienia siebie samego na miejscu bohatera – bez tego nie powstanie nic”.

Fakt: „Uznaję fakt za coś w rodzaju bryłki złota”.

Forma: „Jeśli nie ma się formy, nie ma się pudełka, jest się na początku drogi, a może nawet warto zawrócić. Póki się nie wie, jak to opisać, nie wie się, co się opisuje”.

Literatura faktu: „Literatura faktu musi być niejako oczekiwana, musi być odpowiedzią na te pytania, które wiszą w powietrzu dziś, jutro, a nie wczoraj”.

Los: „Los to jest to, co wypełniamy – żyjąc”.

Pisarz: „Reporter jest pisarzem, a pisarz nie może pisać laurek. Nie może też niczego dodać, może najwyżej coś ująć dla kompozycji tekstu. Prowadzi go nieszczęście, bo szczęście się długo nie utrzymuje, potrzebne są problemy, komplikacje, zwroty losu. Jeśli znajduje ciekawą postać, ale na pomnik, może mieć tylko nadzieję, że ktoś ten pomnik obsikał”.

Reportaż: „Reportaż to fakt. Literatura faktu to stosunek do faktu. I to jest bardzo znacząca różnica”.

Reporter: „Reporter – niczym bliski krewny – zostaje wprowadzony w zawiłe sprawy krwi i charakterów. Staję się jakby kronikarzem nieznanej mi rodziny: śledzę powstawanie uczuć, wiedząc już o ich wygaśnięciu, poznaję początki dobrobytu, znając ruinę właścicieli, dowiaduję się o motywach dramatu, którego epilog widziałem; zostaję wprowadzony w genealogię różnorodnych związków w chwili, gdy one już nie istnieją”.

Temat: „Każdy temat najpierw widzę i słyszę, dopiero potem notuję”.

Twórczość: „Każda twórczość, tak jak miłość, skazana jest na niespełnienie”.

10.

I jeszcze wytłumaczenie koloru okładki Co się komu śni.

Seria Faktyczny Dom Kultury ma ascetyczną szatę: tylko kolor i cytat. Okładkę dobieramy do książki. I tak Nie oświadczam się Wiesława Łuki jest w czerwieni (jak krew), Na wschód od Arbatu Hanny Krall – lila (bo o lakierkach w takim kolorze marzyły radzieckie kobiety), Noc generała Gabriela Mérétika – ciemnogranatowa, bo noc, Kampucza, godzina zero Zbigniewa Domarańczyka w kolorze glinianej khmerskiej ziemi, Było piekło, teraz będzie niebo Ireny Morawskiej jest optymistycznie żółta (to zresztą ulubiony kolor autorki), bo opowiada o nadejściu Nowego, a Sześć odcieni bieli Krall – jakżeby inaczej – w jednym z odcieni bieli.

Gdy podjęliśmy decyzję o wydaniu Mularczyka, przyśniła mi się jego książka – i była jasnoniebieska. Opisując Dominice Jagiełło, graficzce Dowodów na Istnienie, kolor okładki, powiedziałam: jak jasny smurf. Magdalena Kicińska, redaktorka tego wydania i autorka rozmowy z reporterem, zachwyciła się: strzał w dziesiątkę! Mularczyk JEST błękitny!

Tak, jeśli byłby kolorem, to właśnie błękitem. Dlatego taką ma okładkę.

Wyśnioną.

Julianna Jonek

CO SIĘ KOMU ŚNI I INNE HISTORIE DZIESIĘĆ KRZYŻY DLA SELEDYNOWO-AMARANTOWYCH

I

Szanowny Panie Redaktorze, a były Nasz Panie Pułkowniku z 39 roku! Pamiętam Pana wysoką i przychylną nam sylwetkę na koniu. W stosunku działań wojny wrześniowej, co do moich zapamiętań, to byłem amunicyjnym CKM. Podczas pierwszego ognia, bijąc seriami, celowniczy miał usta otwarte i kula przeleciała mu przez dolną szczękę, on na tyły, ja do broni i tak rąbałem, że te czarne hełmy spadali jak dojrzałe ulęgałki, i tak mi dobrze leciało, póki nie przyszedł czas cofnięcia, a wtedy widzę – stoi koń Cygan przy działku przeciwpancernym, no to wziąłem się do zabrania tego działka, Cygana do przodku przyprzągłem, ale wypchać nie idzie, wokoło tylko huk, wizgot, że olaboga, a tu lecom dwa podchorążaki… Ale nie mam czasu więcej się rozpisywać, jako że rolnik jestem, to muszę patrzeć, z czego żyję, a już wieczór, więc ciąg kiedyś dalszy nastąpi… – Chmiel Jan, wieś Tymin, poczta Tarnawatka.

…Przyszedł porucznik Gajewski Józef i powiedział wśród nocy: „Kto na ochotnika?”. Więc się poszło… A jak to było, to często żonie opowiadam, bo mam pięć i pół hektara, pięcioro dzieci i żonę lat czterdzieści pięć. A na ten wypad dowódca pułku kazał nam zdać amunicję, tylko ma zostać pusty karabin i bagnet. Hasło mieliśmy „Maciuś” i jak padło „Halt!”, to z tym hasłem wroga żeśmy tyla nacięli, że nam się wydało, że cała wojna już wygrana. Z tej radości, że ktoś się o nas upomniał, to nie spałem, bo choć jestem prostakiem, ale krew Polaka tkwi we mnie – Jan Bielak, wieś Kumów Majoracki.

…Niemce tam ponieśli silną klęskę, bo łuna od spalonych czołgów w Kamieńsku szła za nami do świtu. Dziękuję, że ktoś sobie mnie popamiętał po tylu latach, bo do tej pory wrzesień sam ze sobą tylko we śnie przeżywałem!… – Kopiec Jan, Podlodów, poczta Gródek.

…Choćby w środku nocy zbudzony, mogę tę wojnę prowadzić wedle zegarka, co po czym było. Wciąż mi się śnią do dziś konie spłoszone przez szrapnele, mój był Fantom, a tu na zakładzie to mnie wołają „Bronek-Ułańska Twarz”. Cześć! – dawny kapral nadterminowy, Nowakowski, poczta Boiska Stare…

To ja rozpętałem jeszcze raz tę wojnę, wydobyłem ją ze snów. Ożyła w tych ludziach na nowo, wciągając i mnie jako uczestnika tego, co przeszło – lecz trwa.

Reportaż zaczął się właściwie w 1939 roku. Miałem wtedy dziewięć lat. Kupując dwadzieścia siedem lat później memu ojcu na imieniny książkę generała Juliusza Rómmla Za honor i ojczyznę, nie przewidziałem skutków tej historycznej lektury. Dokumentalny zapis września dokonany przez dowódcę armii „Łódź” – dzień po dniu, godzina po godzinie – przedstawiał ruchy pułków, brygad, odwodów coraz bardziej grzęznących w bezsilnej szamotaninie. Nic tu się nie da odwrócić. Dlaczego więc ojciec roztrzęsioną ręką podkreśla coś czerwonym ołówkiem na 407 stronie, mówiąc: – Dla mnie wojna się jeszcze nie skończyła?

Jest bardzo przejęty, nieco jakby nawet przestraszony tym, co odkrył – dodatek do rozkazu z dnia 13 września 1939: „Nadaję Order Virtuti Militari odpowiednich stopni niżej wymienionym żołnierzom Wołyńskiej BK: 2. Pułk Strzelców Konnych, ppłk Mularczyk Józef – Krzyż Virtuti Militari piątej klasy i dziesięć Krzyży Virtuti Militari do dyspozycji dowódcy pułku”.

Ten rozkaz w zamęcie września nie dotarł do dowódcy pułku. Dowiedział się o tym dopiero teraz. Leżący w szufladzie jego biurka Srebrny Krzyż Virtuti Militari nadany mu został za działalność w konspiracji. A oto ma jeszcze ich dziesięć!

– Komu byś je dał? – spytałem. Nie było odpowiedzi. Stał jakby nieobecny; laska, na której się wspierał po ciężkiej operacji (skutek wojennych kontuzji), drżała. Po tym poznałem, że znów prowadzi wojnę. Zawsze był napięty do ostatecznych granic, gdy do niej wracał. Patrząc przez okno na brzózki w pielęgnowanym przez siebie ogródku, widział brzozowe zagajniki, szatkowane szrapnelami, wypełnione szamotaniną i kwikiem koni, widział leśne przesieki zatłoczone taborami, czołgi przecinające drogę straży przedniej pułku, wąską groblę koło Łobodna, jedyne wyjście z okrążenia… Na to nakładały się sceny, głosy, twarze: cekaemisty zmieniającego pod ogniem lufę maxima, żeby usunąć zacięcie; porucznika rezerwy zaprzęgniętego w miejsce koni do działka; kaprala kłującego bagnetem ziemię z histerycznym refrenem: „Dla-cze-go-u-cie-ka-my?!”; wracającego o świcie z wypadu ochotnika z przestrzeloną piersią, z butami w ręku…

Wśród nich są ci, do których odnosi się rozkaz – wydany, lecz niewykonany.

– To już przeszłość, nie da się cofnąć.

– Nie jest przeszłością, co jeszcze nierozstrzygnięte.

– Nie boisz się?

– Czego?

– Wracać do tego. Tylko umarli pozostają bohaterami na zawsze.

– Nie mam wyboru.

– Czy jest sens wracać do gestów sprzed ćwierć wieku?

– Wiesz, że nie lubię wojny, ale jej zakończenie to mój obowiązek wobec tych, którzy ją ze mną zaczynali.

– Po takim czasie wzrasta możliwość błędów.

– Czy jest waga ważąca męstwo na gramy? Pomyłki byłyby i wtedy, będą i teraz.

Ta książka, ten dzień zakłóciły nagle rytm życia emeryta. Przestaje grabić zeschłe liście, przesadzać georginie. Próbuje znaleźć odpowiedź na stawiane przez siebie samego pytania. Dla kogo te dziesięć krzyży? Kto je otrzyma: ci z 1939 czy ci z 1967 roku? Czy to są ci sami ludzie? Jeśli bohater z września potem okazałby się na przykład kolaborantem albo złodziejem – czy czas, który nastąpił, może mu odebrać to, co zostało mu przyznane już wówczas? Jaką miarą wiedzy o ludziach się posłużyć? Przypomnieć ich sobie dwudziestoletnich czy poznać pięćdziesięcioletnich?

2. Pułk Strzelców Konnych objął dosłownie tuż przed wybuchem wojny, doganiając go na miejscu koncentracji. Nie zdążył zapamiętać twarzy i nazwisk wszystkich oficerów, cóż dopiero żołnierzy.

Rozkłada mapy, śledzi na nich kierunki odwrotu, miejsca walk pierwszych dni września, za które ma dać ordery. Ze skali 1:500 000 odczytuje swoją pamięć. Jeszcze raz w myślach wydaje rozkazy, by sprawdzić ich wykonanie: 1 września, wieś Mokra – wysłane na wsparcie 21. Pułku Ułanów działka przeciwpancerne zniszczyły dwanaście czołgów; 2 września, grobla – zaprzęgnięty do działka porucznik rezerwy w cywilu profesor prawa w Lublinie, Dębowski? Dembiński? Dębski?; 4 września, Kamieńsk – po nocnym wypadzie podchorąży Tomasz Suchodolski już wtedy został zapisany. Ale inni? Nie sposób odtworzyć wszystkich wówczas notowanych do odznaczenia.

Podjąłem się roli pośrednika między moim ojcem a jego żołnierzami. By zamknąć jeden z niezakończonych wątków wojny, trzeba ją było wywołać na nowo. Niczym apele mobilizacyjne spikerzy Polskiego Radia wielokrotnie powtarzali komunikat: „Uwaga! Poszukuje się byłych żołnierzy 2. Pułku Strzelców Konnych z Hrubieszowa, szczególnie uczestników wypadu nocnego pod Kamieńskiem z 3 na 4 września 1939 roku”. Obszerny anons wydrukowano również w lubelskim „Sztandarze Ludu”, wysyłając jakby w ten sposób jego czytelnikom kartę powołania na skończoną wojnę.

II

Na adres redakcji reportaży literackich Polskiego Radia przyszły dziesiątki listów. Najprawdziwsza literatura – współczesna, choć o wojnie. Wielu korespondentów łączyło mnie w jedną osobę z moim ojcem, jak Jan Chmiel w kolejnych odcinkach swojego listu epopei:

…Szanowny Panie Redaktorze, a były Nasz Panie Pułkowniku! No i ja tych podchorążych za pasy złapałem, żeby mnie pomogli działko wyciągnąć, oni się oburzyli – nas to nie obchodzi – ale ja na nich ostro i tak ciągli my do spółki z Cyganem, a tu w nas sieją, te podchorążne co i raz drążki puskali i buch w piach! Porucznik z rezerwy się przyprzągł, dociągli my na grobel, o pan Pułkownik przy młynie lornetował teren i pyta mnie o nazwisko, ale ja wypowiedzieć nie mógł przez zmęczenie, no to rękę mi pan ścisnął, a potem ucałował z braku medali… Więcy czasu do pióra nie mam, robota czeka, ale się przypomnę…

…Jestem strzelec konny i byłem pod Kamieńskiem, ale chcę wiedzieć, o co chodzi, dopiero wtenczas mogę się przyznać. Czekam przy radiu na odpowiedź od dwudziestego do końca miesiąca… – list z Zielonej Góry bez podpisu.

…Po ogłoszeniu dużo moich żołnierzy przychodzi jako do swego plutonowego po poradę – czy to aby nie pułapka jakaś, ale ja im tłumaczę, że dobry dowódca zawsze się o swoich upomni, bo choć nas, żołnierzy wrześniowych, urażano, to przecież zrobiliśmy co od nas Ojczyzna wymagała. Szkodziło mi to przez lata, że byłem podoficerem „rządu sanacyjnego” – a jakiego miałem być, kiedy innego nie było? Mam już sześćdziesiąty pierwszy rok życia i pięćdziesięciu siedmiu wrogów na koncie (sprawdzonych!), ale jakby mnie wezwano pod broń, z zadowoleniem pójdę z pogardą spojrzeć śmierci w oczy, by zniszczyć odwiecznego wroga, i zapomnę o tym, że za byle czyny nie było uznania – Czesław Maros z Hrubieszowa.

…Przesyłam szkice terenu z pierwszego boju i opis fragmentu walki:

Wpierw ułani w bój ruszyli

Chociaż było ciemno jeszcze

Lecz niedługo się tam bili

Czołgi ich ścisnęły w kleszcze.

Dano strzelców do pomocy

Moje działka jak te orły

Tłuką teraz z całej mocy

Choć wróg ogniem mocno zieje.

I dwanaście czołgów – wraków

Już zaległo Mokrej pola

Konni strzelcy bronią wiadukt W nich zwycięstwa silna wola.

Zwycięzcami strzelcy byli

A ułanów odznaczyli.

Wachmistrz Wojciechowski z 21. Pułku Ułanów dostał Krzyż Virtuti Militari, a my, choć za nich robotę zrobiliśmy, nie mamy szans na te dwadzieścia pięć procent większą emeryturę, co przy moich zarobkach dwa tysiące miesięcznie jest kwotą dużą… – Jan Boniecki, dawny starszy wachmistrz, obecnie kapitan w stanie spoczynku, Zamość.

…Byłem pewny, że o byłych żołnierzach całkiem zapomniano. Jednak są jeszcze ludzie, których nie tylko interesują loty kosmiczne, ale nawet historia mojego życia: z wojny wróciłem 28 listopada i podjąłem jako fornal1pracę we dworze. W 1943 roku zacząłem organizować Polską Partię Robotniczą i dokładnie 28 listopada AK-owcy2 szukali mnie nocą w domu, trzeba było w lasy iść. Po wyzwoleniu walczyłem w 2. Pułku Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego3 na ziemiach poniemieckich, awansowałem na sierżanta, a teraz pędzę życie na dwóch hektarach z reformy rolnej, pracując społecznie jako partyjny… – Mieczysław Chmielewski, Maszów, poczta Rudniki.

…Wojsko kochałem, bo tam byłem młody prawdziwie, choć czas był wojenny. A wojna się dla mnie przedłużyła, bo będąc w 1945 roku – 9 maja – w dzień zwycięstwa nad Hitlerem na kwaterze we wsi hrubieszowskiej z całym oddziałem AK pod dowództwem Ciąga, zostaliśmy zaskoczeni przez wojsko. Trzy miesiące ukrywaliśmy się po różnych piwnicach w jednej tylko bieliźnie, wolność przyszła, zdrowie odeszło. Obecnie robię przy piłach tarczowych, pomimo przeżytych pięćdziesięciu dwóch lat nieraz mi się śni, że jestem kawalerzystą, galopuję pod wiatr albo że przepływamy szwadronem przez rzekę, i wtedy, choć to sen tylko, to pamiętam, żeby zgodnie z instrukcją trzymać nie za strzemię, ale za jarzemko! Jednak to tylko wspomnienie i tęsknota, aż się przed żoną wstyd przyznać… – Józef Paul, Zamość.

W listach były rysunki ludzi i koni, spisy szwadronów, szkice topograficzne, kolorowe proporczyki pułku – seledynowo-amarantowe z chabrową żyłką – były sny, gorycz zapomnienia, czasem niepewność i lęk. Załączone zdjęcia pokazywały ich usztywnionych haftkami zapiętego pod szyją munduru. Przedstawiali mi się młodsi o trzydzieści lat. Dopiero potem poznałem ich prawdziwych.

W Konstancinie dwaj cywile zaskakują mego ojca przy akcji podlewania irysów. Prężą się niemłodzi w swoich MHD-owskich, ze sklepów handlu detalicznego, garniturkach przed nim, ubranym w polowy strój ogrodnika.

– Panie pułkowniku, meldujemy posłusznie swoje przybycie w sprawach służbowych…

Na ten moment wszyscy się odgarbiają, patrzą na siebie, jakby próbując odnaleźć w sobie tamte portrety, potem biorą się w ramiona. Jeszcze w tej chwili są dla ojca ludźmi anonimowymi. Mówi: – Gdybyśmy się spotkali na ulicy, nie obejrzelibyśmy się za sobą.

– Pan pułkownik mnie nie pamięta? – mówi niższy. – Konia miałem Saturna, w pułku nazywali mnie „Wołodyjowski”, byłem dowódcą działek przeciwpancernych, porucznik Józef Ostoja-Gajewski.

– Klacz miałem Cecorę. Ja jestem ten, na którego pan pułkownik wyciągnął pistolet.

– Ja? – dziwi się ojciec.

– W lasach brzezinieckich, kiedy w leśnym dukcie nie mogłem zebrać spłoszonego szwadronu do kontruderzenia. Konie się rwały, koniowodnych nie było, a tu rozkaz: „Odrzucić Niemców, bo…”, i ten pistolet! Pod-­porucznik Kostarski ze szwadronu karabinów maszynowych!

– Bardzo dzielnie się pan wtedy spisał.

– Wykonałem rozkaz, ale dziś tobym pewnie nie poszedł w takie piekło jak wtedy.

– Poszedłbyś, Tadziu, ja nas znam – mówi Gajewski. – Najlepszy dowód, że zameldowałeś się u swego dowódcy.

Siedemdziesięciotrzyletni emeryt uświadamia sobie, że mimo prowadzonego na uboczu życia nie przestał być dla nich dowódcą. Może nie pamiętać ich nazwisk i twarzy, ale oni poznają go zawsze. Były pułkownik, a obecny pacyfista, z przerażeniem stwierdza, że nie będzie mógł uniknąć czynnego udziału w tej repetycji września.

Obrośnięta winem weranda. Na stole przesuwają się pudełka zapałek: to poszczególne szwadrony. Zapalniczka – to pancerny klin nieprzyjaciela. Prze do przodu, rozpryskują się pudełka, ale ręka wysuwa naprzeciw zapalniczce trzy papierosy: to odwód działek porucznika Gajewskiego. Czołgi się cofają za cukiernicę…

Notuję. Uczestniczę jako korespondent w tej wojnie, która jest już opisana. Na serwecie posuwa się pudełko zapałek. To szwadron. Rozsypuje się na zapałki. To ochotnicy. Ruszają w stronę talerza z ciastkami. To Kamieńsk. Po drodze muszą ominąć dwie szklanki. To wsie. Wszystko rozpisane na głosy, dopiero się dzieje, dopiero się stanie…

Przy mnie po raz drugi powstaje i przebiega ów słynny wypad na Kamieńsk; stereofoniczność mojego odbioru – odgórny rozkaz, plan dowódcy, czyn podkomendnych – spowodowała, że w pewnej chwili zacząłem wiedzieć o nim więcej niż ci, którzy tam byli tylko żołnierzami. (Przyjdzie potem chwila, że będę to mógł wraz z nimi wspominać, korygować pamięć ówczesnych ochotników, a nawet ujawnić kłamstwo kogoś, kto się pod nich podszywał).

Opowiada ojciec: – Kiedy otrzymałem rozkaz uderzenia nocą na Kamieńsk i zdobycia języka, podjąłem decyzję: działać niewielkim spieszonym oddziałem, silnie obsadzonym kadrą, liczyć na zaskoczenie, działać nie ogniem, lecz białą bronią i granatami. Z każdego szwadronu po dziesięciu ludzi na ochotnika…

Kostarski: – Byliśmy po trzech dniach ciężkich walk, straty, cofanie się, a jednak ludzie dali się pociągnąć.

Gajewski: – Ja byłem z czwartym szwadronem wysuniętym do przodu w stronę Kamieńska. Tam była postawa wyjściowa wypadu.

Ojciec: – Tam odbyła się odprawa: odebrać amunicję, rozdać po cztery, pięć granatów, butelki z benzyną, pakuły. Ustalono drogi dojścia i wycofania się grupy, sygnały rakietowe i hasło nie do wymówienia dla Niemców: „Maciuś”. Oddział wyruszył pod dowództwem majora Łączyńskiego. Noc była księżycowa. Każda minuta oczekiwania była wiekiem.

Gajewski: – Szedłem przodem. Po godzinie księżyc się skrył. Bez ostróg i przez te białe chustki na rękawach byliśmy jak duchy. Widłami braliśmy mijane wsie (jego dłonie omijają pierwszą, potem drugą szklankę), psy nawet nie szczekają. Teren zjeżdżony czołgami…

Ojciec: – Cisza. Ciągle cisza. Już po północy, powrót wyznaczony był na drugą…

Gajewski: – Nagle zza płotka wyskakuje ktoś tuż pod bokiem szefa szwadronu: „Hände hoch!”, ten krzyczy: „O Matko Boska!” – reszta w śmiech. To był umówiony między żołnierzami dowcip, ten podoficer był nielubiany. Napięcie spadło, nie ma nieprzyjaciela. Osiedle przed nami ciche, chcemy wracać, nagle pada: „Halt!” i strzał.

Ojciec: – Słyszę daleki strzał. Nasi mieli rozładowaną broń. Więc Niemcy! Ale ta cisza potem? Czekamy: echo granatów, a potem łuna podniosła się na całe niebo…

Gajewski: – Podchorąży Suchodolski rzuca granat, niektórzy ochotnicy szarpnęli się do tyłu, ale inni ich pociągnęli do przodu, wpadli do stodół, granaty, benzyna na czołgi, bagnety, krzyki, strzały. W gęstej ciemności tylko stękanie, jak przy ciężkiej pracy, i co chwila: „Maciuś!Maciuś!”. – Żeby swój nie rozpruł swego… Kiedy na drugi dzień żona wójta dała mi nalewki na wiśniowym soku, porzygałem się. Przez ten kolor…

Ojciec: – Już świt, nikogo nie widać. Jest! Biegnie, buty niesie w ręku, uwierały go, przestrzeloną ma klatkę piersiową, nie chce wypuścić karabinu. Od drugiego też nic nie można się dowiedzieć, spieniony powtarza w kółko: „Jezu! Aleśmy im dali! Aleśmy im…”. Oddział ściekał prawie przez pół godziny. Brakowało pięciu, dla nich zostawiłem koniowodnych z podoficerem, mieliśmy przed sobą forsowny marsz do miejsca zgrupowania brygady. Wszyscy dołączyli do pułku… (zapałki wracają do pudełka, ale ręka Gajewskiego zatrzymuje jedną, odsuwa na bok).

Gajewski: – Nie wrócił podchorąży Tomasz Suchodolski. Ja po niego wróciłem do Kamieńska w 1941 roku razem z jego siostrą Janką. Na cmentarzu leżały tylko hełmy piechoty, kawaleryjskich na grobach nie było. Podobno Niemcy rozstrzelali dwóch podchorążaków, sołtys ich grzebał. Idziemy do niego. Wyciągnął zza obrazu szmatkę: list, scyzoryk, jeden złoty siedemdziesiąt groszy i połówkę znaczka tożsamości, bo drugie pół włożył mu między zęby. Ale to nie był Tomek. To był znaczek z piechoty. Suchodolski zagubił się tej nocy, dołączył do 6. Pułku Strzelców Konnych i zginął, uciekając z niewoli na Kresach Wschodnich.

Ojciec: – On zaraz po wypadzie był zapisany do odznaczenia. A co się dzieje z majorem Łączyńskim?

Kostarski: – Zginął w oflagu4 od bomby alianckiej.

Zaglądam do książki Za honor i ojczyznę. Nocy z 3 na 4 września poświęcone są cztery wiersze: „2. psk konno podjechał pod Kamieńsk, a następnie w szyku pieszym zaskoczył w tej miejscowości pułk zmotoryzowany 1. Dywizji Pancernej i zadał mu duże straty, paląc czołgi i samochody, po czym dołączył bez strat do brygady”.

Perspektywa zmienia wielkie przeżycia w mały epizodzik. Ale oni są już na zawsze związani z nazwą tej miejscowości. Oto relacja ojca przypadkowo trafiającego na legendę, której jest współtwórcą: „20 stycznia 1945 roku z plecakiem wyrusza pieszo z Kielc (gdzie pełnił funkcję szefa inspektoratu AK) do Częstochowy. Za butelkę bimbru dostaje się na wierzch ciężarówki, nocą szofer wyrzuca go w nieznanym osiedlu. Domy załadowane wojskiem, uciekinierami, śpiącymi pokotem na podłodze. Spuchnięta gospodyni odmawia podłogi, wreszcie godzi się go ułożyć pod piecem za dwa proszki gardanu5:

– Prędzej wojna się skończy niż ten ból zębów. U nas ciasno od pierwszych dni wojny, domy się popaliły i kościół, bo tu cała dywizja naszej piechoty setki Niemców brzozowymi krzyżami odznaczyła.

– A jaka to miejscowość?

– Kamieńsk, panie…

– A dużo naszych padło?

– Żołnierzy nic, ale na drugi dzień zatłukli Niemcy kolbami i pałkami trzydziestu trzech mieszkańców, pięć osób rozstrzelano…”.

Między innymi o to Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce oskarża wówczas naczelnego dowódcę sił Sojuszu Północnoatlantyckiego (NATO) w Europie Środkowej generała Johanna Adolfa von Kielmansegga, który wtedy w randze majora był tzw. oficerem lc w sztabie 1. Dywizji Pancernej generała Schmidta. Do obowiązków „oficera lc” należały sprawy rozpoznania i kontrwywiadu, on zajmował się jeńcami wojennymi i kontaktami z żandarmerią. Według dokumentów jednostki 1. DP na swoim szlaku bojowym zamordowały czterysta czterdzieści trzy osoby cywilne, w tym kobiety i dzieci. Ta statystyka obciąża konto generała von Kielmansegga, który jako major był 4 września w Kamieńsku i tak to opisuje: „W nocy Polacy dokonali podłego napadu na placówkę. Zbliżyli się, wołając po niemiecku, a następnie rzucili się na nią. Jest to przykład polskich metod prowadzenia wojny. Po tym starciu jednak musieli się wycofać i opuścić ostatecznie stanowiska pod Kamieńskiem…”.

Dopiero po wielu latach poznają twarz i nazwisko swego przeciwnika. Patrzy na nich ze zdjęć prasowych. Jest dalej w mundurze, coraz bardziej ozłoconym mundurze Bundeswehry, niemieckiej armii. Jego teatr działań wojennych rozciąga się od Morza Północnego po Alpy. Podlegają mu, prócz rodaków, przydzieleni do NATO żołnierze amerykańscy, angielscy, kanadyjscy, belgijscy, holenderscy…

Rozmowa na werandzie ujawnia, że więcej wiedzą o historii życia swego przeciwnika niż towarzyszy broni. Dochodzi do wymiany życiorysów. Dopiero biografia Gajewskiego orientuje byłego dowódcę pułku, że seledynowo-amarantowe barwy 2. Pułku noszone były przez następne lata wojny: w ramach 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK odtworzono Wołyńską Brygadę Kawalerii z oddziałem jazdy 2. Pułku. W jego szeregach dosłużył się Gajewski stopnia pułkownika i Srebrnego Krzyża Virtuti Militari. Wojna przedłużyła się dla niego. W listopadzie 1946 roku z artykułu 82 i 117 Kodeksu karnego Wojska Polskiego wyrok: więzienie. Wyszedł po dziewięciu latach. Pracuje w Spółdzielni Inwalidów produkującej stemple, szyldy.

Jego kolega Kostarski, ukrywając się pod Janowem jako Holztransportunternehmen, pracownik firmy przewożącej drewno, rozszyfrowany zostaje przez wozaków tej firmy: „Panie poruczniku! My z pana szwadronu! U nas w Wilkołazach jest taaakie wojsko!”. Po wyzwoleniu Kostarski służy w KBW, kończy w Moskwie Akademię Wojenną im. Michaiła Frunzego jako obszczewojennyj komandir. Odchodzi z wojska w 1948 roku w stopniu majora. Teraz pracuje jako plastyk dekorator.

Przestają być seledynowo-amarantowi, wracają do swoich garniturków, kapeluszy. Na stole werandy leżą pudełka zapałek, które przestały być szwadronami…

III

Zostaję korespondentem wojennym w czasie pokoju. Studiuję mapy, zbieram dokumenty, otrzymuję listy. Stemple pocztowe na dziewięćdziesięciu dwóch kopertach – od Zakopanego po Gdańsk, od Zielonej Góry po Hrubieszów – wyznaczyły trasę podróży. Podjąłem ją z Witoldem Zadrowskim6 uzbrojonym w mikrofon radiowy. Chciałem poznać nie tylko pamięć tych ludzi, lecz także ich dzień dzisiejszy. Kim są? Jak żyją? Jak się ułożyły losy ochotników jednego wypadu? Powoli zaczynam rozróżniać postacie ludzi, których nigdy nie poznam, bo zginęli. Znam ich cechy charakteru, ich słabości, ostatni gest przedśmiercią.

Przeżywam wraz z nimi to, co już się stało. Każdy ofiarowuje mi inny szczegół tego samego boju. Sytuacja stawia wymagania: jeśli chcę być choćby tylko pośrednikiem, muszę wyruszyć na tę wojnę wraz z nimi. Tak więc przede mną jest dopiero 1 września. Sklejam go dla siebie z dziesiątków spojrzeń żołnierzy i oficerów.

…Słońce oślepia, konie parskają, głowy odsłonięte, ksiądz czyta listę grzechów, wszyscy powtarzają, wielotysięczny chór, wspólne grzechy, wspólne zbawienie. Spowiedź powszechna całej brygady w Strzelcach Wielkich. Za trzy dni wojna, ale nikt tego nie wie. Generał Rómmel przegalopował na bułanym koniu, jeszcze mamy w uszach jego słowa, że „wojna jest nie za górami”, ale teraz ważna jest defilada – ostatnia defilada brygady. Mamy jeszcze lance – potem złożymy je do taborów, gdzie tymczasem leżą skrzynie z napisem „szkło-porcelana”. To rusznice przeciwpancerne.

…Okopujemy się na polach wsi Miedźno i Mokra. Kilka dni przedtem uprzątnięto zboże. Za dwa dni zostanie na nich siedemdziesiąt sześć czołgów wraków niemieckiej  4. Dywizji Pancernej Reinhardta. Tymczasem jeszcze słychać od wsi muzykę…

…W majątku Byliny wszyscy oficerowie piją bruderszaft: na wojnie nie ma panów. Właścicielka wśród półmisków i kieliszków kładzie siekierę: – Jak oni będą szli, wszystko tym zniszczę i tym ich przywitam!

…Przychodzi rozkaz: zniszczyć legitymacje, przejść na znaczki tożsamości!

…Słyszeliście? W taborze ukrywa się baba! – Nie „baba”, ale pani jednego z oficerów! Chce być przy nim na wojnie! – I co?! – Odesłali motocyklem…

…Panie poruczniku, dźgnę bagnetem tego świniaka! Gospodarze uciekli. Niech pan porucznik się odwróci plecami. Może to ostatnia nasza pieczeń?

…Słyszę: grubo przed świtem grają motory po tamtej stronie granicy. Dygocze powietrze – i ja dygoczę: meldować czy nie? Ostatecznie wolno im zapuszczać silniki. Ale dlaczego coś tak we mnie samym gra?

…O świcie wziąłem tykę, żeby gruszki przed przebudzeniem się gospodarzy obtrząsnąć, i ledwie pierwsze spadły – zaczęło się…

…Obiecałem mamie, że nie będę palił na czczo. Przed piątą rano ordynans budzi mnie, szklanka herbaty lata mu w rękach: „Wojna”. Pędzel maczam w herbacie. Zacznę wojnę nieogolony?

…Nad nami samoloty z czarnym krzyżem. Żołnierze zadzierają głowy: „Niech latają, benzyny im raz-dwa zabraknie”. A tu już kilkaset czołgów na pierwszą linię 12. i 21. Pułku Ułanów. Wysyłamy im posiłki. Czołgi idą na most, pionierowi trzykrotnie gaśnie lont, z piętnastu centymetrów zostaje kuśtyczek, syczy, nim uskoczył – wybuch! Spotykam go w Warszawie, na protezie…

…Mokre się pali. Pod koniec dnia żołnierze przyprowadzają mi cywila: „Dywersant! Podpalał pakułami!”. „Ja gasiłem, ja stąd! Domów pilnuję!”. Co z nim zrobić? Kto może to potwierdzić? W płonącej wsi została przy umierającym mężu staruszka. Wyciągają ją z chałupy: „Znacie go?”. Kręci głową przecząco. Tamten klęka, przysięga, żal mi się go zrobiło, puściłem. A potem, kiedy w czasie wycofywania się z różnych stron ostrzeliwali nas cywile, wiedziałem, że puściłem dywersanta. Ale wtedy jeszcze nie miałem wojny w sobie, jeszcze nikogo nie zdążyłem zabić. To przyszło potem…

Wojna się rozszerza. Przychodzi coraz więcej listów. Mój stały korespondent nadsyła kolejny odcinek:

…Szanowny Panie Redaktorze a były Nasz Panie Pułkowniku! Łyknąłem ja troszku wody i dalej podciągnęliśmy to działko za młyn, a tam luzak z koniem się nawinął… Jak przyszła pora na wypad nocny, to nie było się co oglądać, tylko się poszło z „Maciusiem” na ustach, z granatem w ręce, ale dokończenie dam za jakiś czas, bo obrządek czeka…

…Utkwiło mi w pamięci, że dnia 1 września ledwo kuchnia podwiozła śniadanie, jak nadleciał hitlerowski samolot i się nie pożywiłem, na czczo w bój i przez dwadzieścia sześć dni mojego wojowania żywności nie zafasowałem ani dla koni futrunku…

Gdzieś w całej Polsce w roku 1966 żyło dziesięciu kandydatów do Krzyża Virtuti Militari. W chwili, kiedy wyruszaliśmy w drogę, nikt jeszcze nie znał tych dziesięciu nazwisk. Oni sami mieli nam pomóc w ustaleniu tej listy. Ale przed naszym przybyciem nie wiedzieli, jaką im przeznaczamy rolę.

Zastawaliśmy ich przy pracy w polu, w biurach, wyciągaliśmy z imienin Jana bimbrem mocno nagrzanych, przerywaliśmy im w połowie oglądanie „Dr. Kildare’a” w telewizji, zawsze zaskakując pytaniem: „Komu by pan przyznał to odznaczenie?”. Najpierw zdumienie, potem wspomnienia, z których wyławiamy nazwiska. Niektóre zaczynają się powtarzać. To zaczyna być świadectwem. Sylwetki bohaterów powstają ze strzępów pamięci ich towarzyszy broni. Często nie wiedzą, co się dzieje obecnie z tymi, których do dziś nie zapomnieli – czy żyją i gdzie. Pokój ich rozdzielił.

Niekiedy postawił przeciwko sobie: dawni strzelcy konni byli w Milicji Obywatelskiej i w antykomunistycznych od­działach WiN-u7. Dopiero ta druga mobilizacja i wojna wspomnień połączyły ich znowu.

Zadawaliśmy pytanie, czy po dwudziestu siedmiu latach warto rozdzielać te krzyże. Oto głosy zanotowane na taśmie magnetofonowej:

Szymura: – Dlaczego nie mamy dostać tych krzyży, jeżeli się dzisiaj odznacza jeszcze powstańców śląskich za rok 1919 czy 1920?! Nie mówię „my”, tylko „my – żołnierze pułku”. Zasłużyliśmy na nie solidnie. Proszę, niech pan pomaca moją głowę tu, tu…

Boniecki: – Mnie się zdaje, że jak czyn haniebny, tak i czyn, który okryty jest chwałą, nigdy nie powinien być zapomniany. Przecież historia, poczynając jeszcze od czasów tatarskich przez potop, przez Sobieskiego wiedzie aż do nas i myśmy się nią stali.

Reporter: – A czy nie lepiej zrezygnować z tego podziału?

Boniecki: – Zrezygnować? Będzie pokrzywdzonych trzech, ale wynagrodzonych dziesięciu.

Reporter: – A gdyby pan miał rozdzielać te krzyże, komu by pan dał?

Boniecki: – Trudno, trudno być samym Bogiem, ale… chybabym dał kapralowi Kozyrze. On pierwszy był do wypadu na Kamieńsk, potem do końca bardzo odważny żołnierz. Jest taki podchorąży Szymura Mieczysław, dzielnie się spisał zarówno na wypadzie, jak i później, pod Cyrusową Wolą. Zorganizował tam zbieranie rannych i ich osłonę przed natarciem. Dalej kapral Suski Jan, który w pierwszym dniu zbił osiem czołgów ze swego działka, celowniczy Zienkiewicz Julian… Kozyra to mieszka w Tomaszowie, a ci pozostali nawet nie wiem gdzie. Może i nie żyją.

Reporter: – A pan jakby miał tylko jeden krzyż, komu by pan przyznał?

Maros: – Starszy strzelec Patro. To była kosa!

Koszel: – Tak, ogień nie człowiek. Ale też porucznik Gajewski, Gierasieński i…

Patro: – Komu ja bym dał? Oj, ja nie od tego, żeby nagradzać. Swoje zrobiłem i dalej robię. Ale takiego Szymurę dobrze pamiętam, podchorąży był, a co z nim teraz, to nie wiem.

Szymura: – Ja miałem wtedy dziewiętnaście lat, najmłodszy chyba w całej brygadzie. Ja bym nagrodził kaprala Kozyrę.

Czernik: – Syn mnie pyta czasem, jak to było w tym 39 roku. To mu mówię, że jak włożyłem czystą koszulę 1 września o godzinie piątej, to pierwszy raz dopiero 28 września zdjąłem to, co zostało: sam obrąbek kołnierzyka z szyi. Zacząłem na koniu, Banzaj się wołał, ale go zabili, potem rower, a skończyłem piechotą. Za okupacji byłem w partyzantce Gwardii Ludowej – rejon Zamość – Chełm – Krasnystaw, potem w milicji się tłukłem, teraz jestem technikiem bhp, ale z zamiłowania to się w ogródku działkowym grzebię. Widzą panowie, jak w tym roku obrodziły truskawki…

Reporter: – Spotyka się pan czasem z byłymi strzelcami?

Czernik: – Tu w Lublinie był kapral Misztal, ale się nie spotkałem.

Misztal: – Proszę uprzejmie, zaraz swoje życie przedstawię bez tajemnic, tu moja książka wojskowa, proszę uprzejmie; służba w 2. psk, w 1941 roku wstąpiłem do Batalionów Chłopskich8, pseudo „Młotek”, po wyzwoleniu ochotniczo do wojska, jako dowódca zwiadu konnego 30. Pułku  9. Dywizji Piechoty brałem udział w forsowaniu Odry – Nysy, walki pod Budziszynem, wyzwolenie Pragi czeskiej, a jak Hitler się skończył, to rzucili nas na Rzeszowskie do walk z bandami Ukraińskiej Powstańczej Armii9. O, na tym zdjęciu już podporucznikiem jestem, sam Spychalski mnie odznaczył Krzyżem Walecznych, rozkaz nr 752 z 19 lipca 1946, proszę uprzejmie: medale Odra – Nysa – Bałtyk. Byłem podany na Krzyż Grunwaldu, ale dowódca pułku – Żuk – odjechał, rozmyło się, a miałbym za to dzisiaj dwadzieścia pięć procent renty! Munduru już nie mam, ale żal mi, że musiałem sprzedać w 52 roku, bo krucho ze mną było, a wszystko przez to, że byłem za uczciwy żołnierz. Za bardzo kochałem służbę, nie cofałem się przed niczym… Proszę uprzejmie, opowiem: miałem w Lublinie służbę oficera dyżurnego garnizonu, zatrzymałem w areszcie trzech oficerów za głośną rozróbę. Straszyli mnie, ale ja byłem w prawie, służba to służba, ale oni byli z tych ważnych, zemścili się i mnie w tydzień z wojska na łeb! Miałem dwoje małych dzieci, bez fachu, tylko umiałem regulamin i bić się… Trzeba było mundur sprzedać! Proszę uprzejmie, za wojsko zawsze wypiję! Dlaczego ja tak głośno zawsze mówię? Z powodu, że byłem w kawalerii, a w kawalerii nic po cichu!

Przybyli ułani pod okienko,

Stukają, pukają, puść panienko!

O Jezu, a cóż to za wojacy?

Otwieraj, nie bój się, to Polacy…

Żona przyzwyczajona… Ja znam wszystkie kawaleryjskie: „Cienki w pasie, dumna głowa – to jest drugi z Hrubieszowa…”.

Wie pan co? Tu jest jeszcze jeden z naszych, Markiewicz, mogę przedzwonić po niego. Tak tobym nie śmiał, bo on w Wojewódzkiej Radzie Narodowej10, wysoko, ale jak taka okazja, to się ośmielę…

Reporter: – Halo, czy to pan Markiewicz? Czy warto wracać do sprawy odznaczeń?

Markiewicz: – Wtedy nie było na to czasu, ale…

Misztal: – Może teraz więcej znaczy, bo to dwadzieścia pięć procent do emerytury!

Markiewicz: – Tu nie chodzi o odznaczenia. Główny sens, żeby odtworzyć kawał naszej historii, którą różnie przeinaczano. Ci ludzie pokazali, na co nas było stać mimo nierówności sił.

Misztal: – Proszę uprzejmie panów, żeby jutro panowie przyszli na zakład poznać dyrektora. Niech wie, kto u niego robi!

IV

Przejechaliśmy setki kilometrów, dziesiątki głosów złowił mikrofon. Ale w Krakowie złowił też ciszę, jaka była odpowiedzią na pytanie: czy mąż w domu? Był w więzieniu.

We wsi Świdniki na nasze pukanie chałupka również odpowiada ciszą. Ze stogu siana sterczą pięty. Józef Winnik nie ma dziś głowy do roboty po wczorajszych imieninach sąsiada. Idzie na deszcz, rwie go postrzelona noga, ten częsty ból tak go pomarszczył na twarzy. Na stół pod jabłonką wysypuje ze szmatki garść odznaczeń: Krzyż Niepodległości, Krzyż Zasługi – za rozbrojenie Niemców i Austriaków w 1918 roku.

– W 1920 roku haratałem się tu niedaleczko w lasach cześnickich, gdzie Rómmel bił się z holztransportunternehmenem, a w 1939 roku szedł bój w tych samych lasach i tam mnie do niewoli zagarnięto. Potem w Dębinie byłem instruktorem broni w AK. Miałem dywersyjną grupę konną: jakżeśmy w kilku śladów namotali, to Niemcy liczyli nas na setkę z okładem. Od 44 roku byłem przy rządzie Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego11 w oddziale Ochrony, a wojnę skończyłem aż za Berlinem. A teraz dziesięć hektarów, jedna krowa, trzy maciorki. Od dziesięciu lat jestem radnym powiatowym. Komu bym dał? Kostarskiemu, Gierasieńskiemu, Kozyrze i Bonieckiemu…

Zajeżdża motocykl: zięć z jego córką. Plutonowy Winnik zbiera do szmatki odznaczenia.

– Znowu ojciec się z tym obnosi?! Potrzebne to było ojcu brać, chyba żeby się potem tłumaczyć z Piłsudskiego.

– To chodzi o wrzesień – broni się przed zięciem gospodarz.

– Lepiej patrzeć w przód niż w tył. Ja już zapomniałem, że byłem w 27. Dywizji AK. Mam szkołę na głowie…

– Historii też pan uczy? – pytam. On potwierdza.

– Tak – odzywa się żona. – Ale z książek.

V

W Zamościu dobrą godzinę walczyliśmy o miejsca w hotelu, z których potem nie dane nam było korzystać.

Ledwie stanęliśmy w drzwiach werandki małego domeczku, a spokojne, cywilne życie państwa Bonieckich się skończyło. Suchy, siwy mężczyzna odłożył łyżkę i wydał rozkaz swemu dwudziestoletniemu synowi:

– Adam! Rozkaz: skoczyć do pana Szymury, niech się melduje!

Z szafy wyjmuje się przeszłość na wieszaku, wynosi się ją przed domeczek, bo w słońcu każdy mundur ładniej wygląda, błyszczą guziki, gwiazdki:

– Kamgarnowy, z dobrego gatunku wełny, z 38 roku. Daty ślubu nie pamiętam, ale dzień przysięgi wojskowej mam przed oczami. Służyłem w wojsku dwadzieścia dwa lata trzy miesiące i dwadzieścia trzy dni, a teraz w hurtowni, gdzie są igły, guziki, kapelusze, biustonosze, wstążki, nici, pasmanteria i parasolki…

Wymienia ten różaniec przedmiotów nieomal jak dowód upadku. Nawet dyplomy „za długoletnią i ofiarną pracę na niwie handlowej Centrogalu w Zamościu” nie są w stanie zrównoważyć choćby tego zaświadczenia wojskowej komisji lekarskiej, że „obwód klatki piersiowej 63/84”, albo własnoręcznie wykonanych z pamięci dokładnych szkiców terenu bitwy pod Mokrą, od której dla niego zaczęła się wojna. Pluton przeciwpancernych działek starszego wachmistrza Bonieckiego zniszczył tam dwanaście czołgów…

W tym miejscu 3 sierpnia 1964 roku odbył się zjazd Wołyńskiej Brygady Kawalerii, połączony z apelem nad mogiłą żołnierzy, z odsłonięciem tablicy na szkole jednej z tych wybudowanych dla uczczenia tysiąclecia państwa polskiego, poświęconej bohaterom września. Z 2. psk było tylko dwóch ludzi: Boniecki i Szymura. Obaj mieszkali w Zamościu, ale pewnie były wachmistrz i ekspodchorąży nie przedłużyliby w czasach pokoju braterstwa broni, gdyby nie przypadek: żona Szymury jest mikrobiologiem, prowadzi w domu laboratorium analityczne. Boniecki przyszedł ze skierowaniem na sondę żołądkową. Szymura zahaczył okiem o nazwisko:

– Czy pan nie służył w Hrubieszowie?

I od tej chwili poczęli prowadzić codziennie prawie wojnę: Szymura każe Bonieckiemu macać głowę: ten ślad wyniósł spod Cyrusowej Woli. Kiedy 8 września osłaniał ze skraju lasu wycofywanie rannych, w pewnej chwili został sam. Naprzeciw tyraliera niemiecka, wymiana strzałów, z odległości dwudziestu metrów widzi jeszcze spłaszczony przy kolbie policzek Niemca, potem ciemność. Kiedy się ocknął – rozpruty hełm pełen krwi. Co tak dzwoni wokoło? Cisza. Czołga się ku leśnej drodze, mdleje kilka razy. Ocknął się na tętent konia: drogą galopuje jakiś obcy porucznik. Zauważył, wywindował rannego na łęk siodła, galopem przez ostrzeliwany zrąb. Kiedy przekazywał rannego kapralowi Kozyrze, Szymura ocknął się z szoku, a wówczas wybawca przedstawia mu się: „Berezowski jestem”, i odjeżdża.

Ćwierć wieku później na zlocie brygady do Szymury wraca tamta sekunda. Przepycha się przez tłum zmienionych czasem mężczyzn: „Przepraszam, porucznik Berezowski?”.

Zapis tamtych dni nie da się zatrzeć.

Po drugim powrocie spod Mokrej Jan Boniecki napisał wiersz. Mówi go z przejęciem, a syn Adam każdej linijce potakuje głową:

W lasach kłobuckich zebrani

Tak strzelcy konni, jak i ułani

Mamy się bić za Polskę,

Lecz czym? Szablami, lancami?

My, Wołyńska Brygada!

Choć wróg jest od nas liczniejszy,

W żelazo okuci tyrani,

Stawiać im śmiało będziemy czoła

My, strzelcy konni i ułani

Z Wołyńskiej Brygady!

Spokojnie śpijcie dzisiaj tam,

Wy, coście legli w owym wrześniu,

My u cmentarnych stojąc bram

Sławić będziemy tych dziewięćdziesięciu sześciu

Z Wołyńskiej Brygady!

Mokre – to jak Reduta Ordona,

To Brygady pomnik chwały,

Dużo tam krzyży postawiono,

Lecz mało noszą ci, co zostali

Z Wołyńskiej Brygady!

A w Mokrej postawiona szkoła

O bohaterach sławę niesie,

Jak tam się strzelcy konni bili

Pod leśniczówką, we wsi, w lesie

Wołyńska Brygada!

Wojna ogarnia zaciszny domek w ogródku. Syn Bonieckiego czyta z pamięci ojca jak z ulubionej książki:

– Niech ojciec powie, jak wziął ostatniego jeńca w Kryniczkach…

Ja też, od wielu tygodni podłączony do prądu cudzej pamięci, zaczynam wspominać razem z nimi. Stałem się bywalcem miejsc, w których nigdy nie byłem, świadkiem scen nigdy niewidzianych, znajomym ludzi nieznanych. W wypadzie pod Kamieńskiem brał udział strzelec Hasiec. Co o nim wiadomo?

– Byliśmy razem tamtej nocy – mówi Szymura. – A w czasie okupacji spotkałem go w mundurze Schutzpolizei, niemieckiej policji porządkowej, był tu na urlopie, służył we Francji.

– A kapral Kozyra?

– Był tu w Zamościu, ale nigdy nie mogłem go spotkać. A teraz w Tomaszowie, ale gdzie mieszka…?

– Adam! – Boniecki wręcza synowi parasol. – Rozkaz: osiągnąć za pomocą autobusu PKS miejscowość Tomaszów Lubelski, ustalić miejsce postoju Kozyry Stanisława i zameldować!

Mobilizacja objęła już najmłodsze roczniki. Meldunek brzmiał: „Kozyra w szpitalu po zawale serca. Pojedziemy tam nazajutrz”. Tymczasem zamościanie przekonują nas, że nieprzyjęcie ich gościny będzie czymś w rodzaju zdrady z naszej strony: wszyscy jesteśmy wszak na szlaku 2. psk. Musimy spać u nich! Ale u którego? Widzę, że pan Boniecki smutnieje: u magistra Szymury jest bieżąca woda, urządzenia sanitarne, tapczany na gąbce – u niego sienniki, wygódka w kącie ogródka. I tu, i tu czeka na nas pościel. Podejmujemy decyzję: Zadrowski śpi u jednego z nich, ja u drugiego.

Nazajutrz po dwudziestu siedmiu latach w tomaszowskim szpitalu odbyło się spotkanie trzech ludzi, którzy właściwie byli sąsiadami.

– Stasiu, dlaczegoś mnie nie poszukał?

Kozyra mówi wolno, z wysiłkiem:

– Ja się u brata pana Szymury leczyłem…

– Przecież to drzwi w drzwi!

– Ale za wysokie progi. Może ja i nieraz pana widziałem, czy na meczu, czy w kinie, ale pan – magister, dyrektor sanepidu, a ja „spekulant”, sklepik galanteryjny miałem. Kto w tym czasie takich znajomych potrzebował?

– Życie mi ratowałeś!

– Wojna to nie pokój. Ot, na wojnie mnie nic, a teraz prezes GS-u12 mnie strasznie zdenerwował i trafił mnie w serce. Zarzucił mi, że się oddaliłem ze sklepu, ale w myśl umowy zbiorowej mnie się należy piętnaście minut na spożycie posiłku, chleba nie miałem, po chleb wyskoczyłem.

Kiedy wraca do września, ożywia się, młodnieje. Znów galopuje na swoim Korabiu, rusza na wypad. Ale lekarz skraca tę wojnę. Żegnając się, pacjent Kozyra obiecuje zaraz po szpitalu odwiedzić Szymurę.

– Wszystkie analizy, jakie tylko potrzebne, masz u mnie zrobione! Żona o tobie wiele słyszała…

W powrotnej drodze przez ulewę Boniecki pokazuje mostek: tu wziął ostatniego jeńca do niewoli, a godzinę później już sam został internowany przez oddziały rosyjskie. Tego dnia ostatni raz widział mego ojca. Ma do mnie prośbę: żebym poparł jego wniosek o przyjęcie go na adiutanta dowódcy pułku. On wie, że przed wojną był tylko podoficerem, ale ostatecznie w 49 roku skończył służbę jako kapitan. To nic, że pułkownik pod Warszawą – a on w Zamościu: stawi się na rozkaz najbliższym pociągiem. Wystarczy depesza!

– Ale po co, panie Janie, emerytowi w czasie pokoju adiutant?

– A to już sprawa pana pułkownika…

W tym momencie reporter musiał znów wrócić do roli pośrednika.

VI

Podróż się przeciąga. Dochodzimy do własnej statystyki: jeden los wypada przeciętnie na czterdzieści dwa kilometry. Każdy dzień bieżącego kalendarza dla nas rozpoczyna się świtem 1 września 1939 roku. Po pięciu minutach rozmowy tamten czas dla wszystkich staje się jakby czasem teraźniejszym. Zmartwychwstają nawet ci, którzy od ćwierć wieku przykryci są ziemią:

„…I teraz rotmistrz Sulimir woła do mnie: naprzód! Ja łapię za uzdę…”.

„…Pod Suchowolą płatnik pułku płacił nam z kasy po dwieście złotych żołnierzom, po pięćset oficerom. Rozumiem: to już koniec. Ani w tył, ani w przód, a my w środku z jeńcami na wozie. To ja z koniem w bagna, może przejadę, ale kto wjechał, ten nie wyjedzie. Koń się zapada, padam na plecy, na kępę, noc tak leżący przewzdychałem na każde końskie rżenie, rankiem widzę: tylko szyja mojego Topaza sterczy… Dwa dni te końskie łby się ruszały. Do dziś je widzę… Czasem we śnie to wraca, czasem w dzień”.

Wszystko, choć skończone – dopiero się rozgrywa. Opowiadający zrzucają z siebie czas bieżący, wracają do tamtych miejsc, które wciąż widzą niezmienione, jakby drzewa przestały rosnąć, bagna nie zostały osuszone.

Pod Hrubieszowem spotkaliśmy na polu Jana Patrę. Niósł w berecie złapaną w sianie młodziutką wydrę: jak chcemy, może nam dać na wychowanie. Zapytany, co pamięta z tego dnia, za który jego przełożeni i towarzysze broni zgłaszali go do odznaczenia – natychmiast stał się kapralem celowniczym: ustawił taczankę, uwolnił konie z zaprzęgu – Bajkała i Tarana – podał dokładny celownik sprzed dwudziestu siedmiu lat i słowa, które krzyknął do Olchowskiego: Janek, bierzem fryców13 w krzyżówkę!… I już jesteśmy w sosnowym lesie, już prowadzi nas wszystkich porucznik Gierasieński, mundury niemieckie zeskakują z samochodów, zacina się nam CKM, taczanka idzie w cwał…

– A co pan wczoraj załatwiał ludziom w prezydium?

Jan Patro – przewodniczący Gminnej Rady Narodowej w Nieledwi – milknie. Pauza. Nie może sobie przypomnieć, komu wczoraj załatwiał podanie o ulgę podatkową. A widuje tych ludzi sto razy do roku!

Każdy adres to małe opowiadanie:

„…Z karabinkiem kawaleryjskim przyszedłem z wojny do domu, snopek nim usztywniłem, potem z nim do BCh, a w 1947 roku na drugą amnestię na pas go i do PKS-u. W Hrubieszowie w powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa14 odbiera ode mnie funkcjonariusz, ogląda i powiada: – Dobrześ go, Antoni, czyścił! Patrzę, a to kolega z tej samej sekcji…”.

Na tamten czas nakłada się czas bieżący. W Komarowie przedstawiają nam siwą, skołtunioną postać:

„…On z 2. psk, dotąd wojuje. Błądzi bez rozumu. Jak artyleria zaczęła bić, to go zakręciło, wtenczas zbielał i odtąd jest do niczego, krowy nim paść i dzieci straszyć…”.

Są ofiary. Wojna wciąż trwa. Im więcej kilometrów, tym bardziej się zaostrza: po rozmowie, w której uczestniczą czterej byli żołnierze, każdy z nich osobno robi zasadzkę na mnie. Kiedy w nią wpadam, ściszonym głosem składa mi się wyznania.

– Tego zupaka, który przedstawiał się na bohatera, myśmy mieli zastrzelić z tyłu. Tak był znienawidzony! Już sam fakt, że żyje, to dowód, że nigdy nie był w przodzie, bobyśmy go sięgnęli.

Przed hotelem czeka następny, wciąga mnie do gospody, by złożyć raport na tego, z którym rozmawiałem przed chwilą:

– To Ukrainiec. We wrześniu pociągnął ze wzgórka erkaemem po swoich! Tłumaczył się, że to pomyłka, a teraz wypina pierś do krzyża! W tych samych koszarach 2. psk w Hrubieszowie był w czasie wojny instruktorem szkolącym ukraińskie oddziały pomocnicze w mustrze i strzelaniu…

Ci ludzie żyją obok siebie. Są znajomymi, sąsiadami. Dawne zadry, animozje, nienawiści ujawniły się teraz. Nadzieja na odznaczenie skasowała zdolność zapomnienia.

Literatura epistolarna, rozmowy, dokumenty podłączyły mnie do prądu cudzej pamięci; te różnorodne źródła wyposażyły mnie w większą wiedzę o faktach niż uczestnictwo w nich. W pewnej fazie ja – świadek nieobecny – wykrywam fałszerstwo.

W hotelu w Chełmie czeka na mnie człowiek, który przedstawia się jako ochotnik wypadu na Kamieńsk. Opowiada, ile zużył amunicji, nie wiedząc, że broń mieli nienabitą, hasło podaje „Ojczyzna”, nie wie nic o „Maciusiu”… Po nocnej rozmowie wykrywam, że człowiek ten dokonał plagiatu z cudzej pamięci: po moim anonsie odszukał autentycznych uczestników, wyciągnął od nich jakieś strzępy i w roku 1967 zaliczył sobie to, czego nie zrobił w 1939 roku. Dokonał kradzieży cudzego przeżycia, licząc na odznaczenie, na owe dwadzieścia pięć procent dodatku do emerytury.

Kiedy mu to udowodniłem, został mu ostatni argument:

– Skąd pan to może wiedzieć? Przecież pan też tam nie był!

Odszukałem potem ludzi, którym ukradł ich pamięć: mieszkali daleko od stacji, nie słuchali radia, nie czytali „Sztandaru Ludu”. Nie wiedzieli nic, że wojna dalej trwa.

VII

W pamięci ojca utkwiła osoba porucznika rezerwy, profesora uniwersytetu. Nie znał go w cywilu, poznał go już w mundurze i zapamiętał w dniu 2 września.

Idąc go szukać tam, skąd go zmobilizowano do pułku, niosę w sobie znane mi z relacji strzępki tamtego dnia: wąska grobla, z której saperzy już zrywają belki, z tyłu, od lasu, ogień niemieckiej piechoty, konie pozbawione jeźdźców rżą na skraju stawów, jakby upominając się o siebie, działko jest ciężkie, uprząż zaprzęgu wrzyna się w ramię, byle do młyna…

Na klatce schodowej wita mnie portret papieża, odprowadza wzrokiem. W gabinecie na biurku krucyfiks. Pod oknami rektoratu przypływy i odpływy młodych głosów; egzaminy wstępne. Drzwi się uchylają. Wstaję. To tylko sekretarka: nic nie wie o profesorze Henryku Dembińskim, może go poszukam sam? Kładzie na biurko rektora niecienką książeczkę „Skład osobowy i spis wykładowców Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego – rok akademicki 1937/38”: „Henryk Dembiński, dr prawa, prof. prawa narodów. Ul. Słoneczna 6, tel. 22-53”. Adres jest przedwojenny, numery telefonów są teraz inne. Sekretarka kieruje mnie do archiwum uczelni: szafy, segregatory, teczki, teczki, teczki. Każda szafa to inna faza życia uczelni, inny okres. Czas tu osiada geologicznymi warstwami papieru, na nich różny charakter kaligrafii określa podokresy.

– Dembiński? Ja byłam jego studentką! – urzędniczka wstaje, bierze klucz, podchodzi do szafy, którą nazywa „szafą profesorów zmarłych”, wyciąga stamtąd teczkę numer 10.