Strona główna » Obyczajowe i romanse » Córki smoka. Historia kobiety do towarzystwa

Córki smoka. Historia kobiety do towarzystwa

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7889-637-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Córki smoka. Historia kobiety do towarzystwa

Po długiej podróży do sierocińca w Korei dwudziestoletnia Amerykanka Anna Carlson dowiaduje się, że jej biologiczna matka nie żyje. Jednak właśnie w chwili, gdy zdruzgotana kobieta dochodzi do wniosku, że przebyła całą drogę na próżno, tajemnicza staruszka podaje jej paczuszkę zawierającą wiekowy grzebień i kartkę z adresem.

Dzięki temu Anna trafia do mieszkania niezbyt zamożnej, lecz eleganckiej kobiety – Hong Jae-hee, która opowiada jej o niesamowitych wydarzeniach zaczynających się od japońskiej okupacji Korei i Chin podczas II wojny światowej, kiedy to ponad dwieście tysięcy Koreanek zostało niewolnicami japońskich żołnierzy – „kobietami do towarzystwa”. Jae-hee zna tę historię bardzo dobrze: była jedną z nich.

Anna odkrywa, że cenny grzebień ze skorupy żółwia, ozdobiony dwugłowym smokiem z kości słoniowej, pokonał wraz z kobietami w jej rodzinie mnóstwo przeciwności losu. Im lepiej dziewczyna poznaje jego historię, tym bardziej uświadamia sobie, że wraz z grzebieniem trafia do niej dziedzictwo niewyobrażalnej siły charakteru, odwagi, miłości i niezłomności.

Polecane książki

"Klucze (teksty)" to zebrane w pliku PDF teksty piosenek z albumu "Klucze".Poniżej przedstawiam opis albumu: "Klucze" to już 9 album Comporecordeyrosa, w którym autor wyśpiewuje swoje trzy grosze do ludzi i świata. Teksty, muzyka i wykonanie, a także i proces wydawniczy, oraz promocja... Wszystko to...
„Nie chodzi o to, że był dobry w łóżku. Był namiętny, zmysłowy, silny, dominujący – niczego więcej nie oczekiwała od mężczyzny. Pierwszy pocałunek był elektryzujący. Drugi jak narkotyk. Przy trzecim sprzedałaby mu duszę. On nie prosił jednak o jej duszę, lecz o ciało...”....
Wyspa z mgły i kamienia to przepiękna opowieść o tym, że w każdym momencie życia można uwierzyć w siebie i odmienić los, przeżywając w dodatku niezwykłą przygodę. Julia dzięki swej determinacji trafi na Kretę, gdzie rozpocznie zupełnie inne życie. Przez całe lata bała się, że nie da rady wykonać ...
Barykady Złudzeń to przestrzeń między Korpokracją a Grą Cieni. Jest to miejsce wypełnione jednostkami uwięzionymi między naiwnością, wiarą i niewzruszonymi siłami pulsującymi z ukrycia. Barykady są placem boju i krwawą areną zarazem. Pojawiają się w momentach przesilenia nadziei i gniewu. Bohaterowi...
W Londynie znikają młode dziewczęta – osierocone bogate dziedziczki.Trop wiedzie do ponurego zamku, gdzie są więzione. Guwernantka Concordia Glade postanawia ocalić dziewczęta. Lecz nawet najbardziej samodzielna i odważna młoda dama potrzebuje czasem pomocy. Tę pomoc nieoczekiwanie oferuje jej Ambro...
Poradnik do gry „Resident Evil 5” zawiera opis przejścia głównego scenariusza, lokalizację 30 ukrytych emblematów, a także wszystkie rzeczy jakie można odblokować bez używania tzw. Exchange Points. Resident Evil 5 - PS3 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Ci...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa William Andrews

zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1611307129826278

e-mail nabywcy:

test@virtualo.pl

znak wodny:

Ta powieść to fikcja literacka. Imiona, postaci, organizacje, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora lub posłużyły do stworzenia fikcyjnych wydarzeń.

Tytuł oryginału

Daughters of the Dragon

Copyright © 2014, 2016 by William Andrews

All rights reserved

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2018

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Dominika Warda

Redakcja:

Anna Wasińska

Korekta:

Dariusz Marszałek

Konsultacja merytoryczna:

Patrycja Duc-Harada

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Przygotowanie okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl

Numer ISBN: 978-83-7889-601-2

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Wszystkim kobietom, które zmuszono,

aby zostały kobietami do towarzystwa

O CÓRKACH SMOKA

William Andrews z niemal zapomnianego faktu historycznego stworzył wspaniałą powieść, pełną niesamowitych wydarzeń, które spaja postać głównej bohaterki Jae-hee… Czytelnik, szukający trzymającej w napięciu opowieści z tłem historycznym, silnymi charakterami oraz wiarygodnymi i wciągającymi dialogami, znajdzie tutaj wszystko, czego potrzebuje. Historia o ludzkiej godności, zbrodniach i ścieżkach do odzyskania siebie, wypełniona brutalnymi scenami, odkrywaniem tajemnic, walką o przetrwanie i obrazami traumy, pozostawia niezatarte wrażenie. Wielka szkoda, że owe fakty z przeszłości nie zostały dotąd dokładnie zbadane. To odkrycie, które jak najbardziej zasługuje na uwagę. Wspaniale, że Andrews postanowił zbadać temat i nagłośnić go właśnie teraz w postaci odpowiedniej nie tylko dla pasjonatów historii i naukowców.

D. Donovan, Midwest Book Review

Córki smoka to inspirująca i głęboka opowieść o byłej niewolnicy seksualnej (tak zwanej „kobiecie do towarzystwa”). Ukazuje jej życie, cierpienia, walkę o przetrwanie i ostateczne zwycięstwo. William Andrews stworzył powieść upamiętniającą dwieście tysięcy niewolnic seksualnych Cesarskiej Armii Japonii w trakcie II wojny światowej i wydobywa cierpienia tych kobiet na światło dzienne. Jako autor Rezolucji nr 121 Kongresu USA, w której wezwano rząd japoński do uznania i przeproszenia za systemowe niewolnictwo młodych kobiet na terenach całej Azji i w rejonie Pacyfiku oraz jako człowiek, który poświęcił swoje życie naświetlaniu tych wydarzeń, jestem głęboko przekonany, że wspomnienie okrucieństw należy zachować w świadomości społecznej, a także nauczać o nich, aby podobne zbrodnie nigdy nie powtórzyły się w przyszłości. Niech dusze tysięcy młodych kobiet, którym odebrano młodość i godność, odnajdą spokój, wiedząc, że ich tragiczna historia żyje w każdym z nas.

Mike Honda, były członek Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych

J E D E N

Moje imię jest palindromem. Gdy miałam humory, mama, kiedy jeszcze żyła, zwykła mówić:

– Widzę, że dzisiaj mamy odwrotną Annę. Mam nadzieję, że prawdziwa wkrótce wróci.

Często pisałam swoje imię z dużym „A” na końcu, a gdy ktoś zwracał mi uwagę, że jest napisane odwrotnie, mówiłam:

– Nieprawda. Przecież to palindrom.

Lubiłam naśmiewać się z tego, jak brzmiały wymawiane od tyłu imiona innych ludzi. W końcu moje się nie zmieniało. Mama to była Nasus, a tata – Htennek, chociaż wszyscy mówili na niego Ken. Mój pies wabił się Ydnas, natomiast nazwisko naszej rodziny wypowiadaliśmy: Noslrac. Podziwiałam tatę za to, że wszystkie imiona i nazwiska potrafił przekształcić bez zapisywania. Podawałam mu jakieś, a on natychmiast mówił, jak brzmi od tyłu. Nawet zwrot „ciotka Elizabeth” nie sprawiał mu trudności.

– Htebazile aktoic – odpowiadał bez chwili wahania.

Urodziłam się dwadzieścia lat temu w Korei. Htennek i Nasusa adoptowali mnie, gdy miałam pięć miesięcy. Uważałam ich za swoich rodziców. Jednak ludzie bez przerwy przypominali mi o tym, że nie jestem ich prawdziwą córką. Nie byłam do nich podobna. Nie miałam kręconych kasztanowych włosów jak mama ani nordyckich niebieskich oczu taty. W dodatku różniliśmy się charakterami. Mama była wybuchowa i impulsywna, tata zawsze zachowywał typowy dla Skandynawów niewzruszony spokój, a ja tkwiłam gdzieś pomiędzy.

Często ludzie spoglądali na nas i zadawali głupie pytania albo wygłaszali bezsensowne komentarze. Doprowadzało to moją mamę do szału. Najczęściej jednak udawało się jej takie zachowania ignorować. Później narzekała tylko na „nieczułych i głupich ludzi”. Jednak pewnego razu w restauracji kelner stwierdził, że jestem wyborną chińszczyzną na wynos. Mama się wściekła i urządziła scenę na środku lokalu. Wykrzyczała mu prosto w twarz, że jest pozbawionym wrażliwości palantem. Było mi strasznie głupio. Ten człowiek nie miał złych intencji, chociaż rzeczywiście jego słowa nie zabrzmiały zbyt fortunnie.

Mimo wszystko nie przywiązywałam w dzieciństwie wagi do faktu, że zostałam adoptowana, i nie myślałam za bardzo o biologicznej matce. Większość ludzi sądzi, że przybrane dzieci odczuwają potrzebę dotarcia do swoich korzeni, aby zrozumieć, kim tak naprawdę są. Większość też myśli, że danie na wynos to coś zupełnie innego niż potrawa domowej roboty. A my jesteśmy tacy sami jak wszyscy. Dla mnie biologiczni rodzice zawsze byli tylko dawcami genów. Natomiast prawdziwi to ci, którzy mnie wychowali, byli przy mnie, gdy ich potrzebowałam, i którzy chcieli być moją rodziną. Nie miałam również powodu, żeby interesować się kobietą, która mnie urodziła. Moje życie było wspaniałe: cudowni rodzice, studia na Northwestern, Chad Jenkins i jego uroczy uśmiech. Moja koreańska matka była miliony kilometrów ode mnie, zajęta opieką nad dziećmi, które postanowiła zatrzymać. Zwyczajnie mnie to nie obchodziło.

Jednak wszystko uległo zmianie, gdy mama odeszła. Tata był zdruzgotany. Rzuciłam Northwestern i wróciłam do domu. Ojciec namawiał mnie, żebym uczyła się dalej, ale ja nie widziałam w tym sensu. Straciłam zapał. Zbliżałam się do końca studiów pierwszego stopnia i nadal nie miałam pojęcia, co chcę dalej robić. Śmierć mamy mną wstrząsnęła. Pierwszy raz w życiu poczułam się zagubiona i zaczęłam się bać, że skończę jak ci wszyscy młodzi ludzie, którzy wylądowali w pracy bez perspektyw i mieszkają w piwnicach domów rodziców. Wtedy i mnie bogate dzieciaki z Northwestern nazywałyby niedorajdą.

W domu było zupełnie inaczej niż kiedyś. Nie chodziło jedynie o smutek, przeżywaliśmy tragedię. Tata całe dnie przesiadywał w salonie z zasłoniętymi oknami i zgaszonym światłem. Kiedy wracałam ze sklepu albo z treningu, pytał tylko, co u mnie, nie wychylając się z ciemności pokoju. Opierałam się o drzwi kuchni i ucinaliśmy sobie krępującą pogawędkę o niczym. Potem tata robił obiad w fartuchu do grilla, który dostał kiedyś od mamy na święta. Mijając sypialnię rodziców, przyłapywałam się na nadziei zobaczenia w środku mamy, układającej włosy lub szykującej się na wieczorne wyjście. Czasami odnosiłam wrażenie, że czuję zapach jej perfum. Aż pewnego dnia do mnie dotarło: muszę pogodzić się z faktem, że jej już nie ma.

Ale tamta kobieta wciąż żyła. W Korei, miliony kilometrów ode mnie, wychowywała potomstwo, które zdecydowała się zatrzymać.

Adoptowane dzieci nazywają swoich dawców genów „biologicznymi rodzicami”, a nie „naturalnymi” albo – co gorsza – „prawdziwymi”, by nie sugerować, że rodzice adopcyjni są w jakimś sensie nienaturalni czy nieprawdziwi. W miarę jak dorastałam, ludzie zaczęli mi tłumaczyć, że biologiczna matka podjęła decyzję o adopcji z miłości do mnie. Właśnie dlatego mówimy „decyzja o adopcji” zamiast „oddać do adopcji”.

Kto wie? Może coś w tym jest? Jednak, szczerze mówiąc, mnie to nie przekonało. Dlatego postanowiłam pojechać do Korei – by poznać biologiczną matkę.

W ten sposób trafiłam do poczekalni sierocińca w samym środku Seulu, gdzie właśnie czekam, by się z nią spotkać. Gdy miałam trzy dni, przywieziono mnie tu ze szpitala. Budynek położony jest w zapuszczonej części miasta, którą jakimś cudem udało nam się omijać przez pierwsze dziesięć dni naszego wyjazdu. Pilnie potrzebuje remontu. Sprawił na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Farba na ścianach ma odcień szarej zieleni. Każdy szmer powoduje głośne echo. Meble są obszarpane i do niczego nie pasują. Pachnie stęchlizną.

Siedzę w poczekalni razem z piętnastoma innymi amerykańskimi rodzinami, które adoptowały dzieci z Korei. Wszyscy odbyli już swoje spotkania i od godziny czekają tylko na mnie, aby móc się wreszcie wydostać z tego okropnego miejsca. Jestem ostatnia, a beze mnie nie mogą wyjść. Niecierpliwią się więc coraz bardziej.

Tuż obok usadowiła się rodzina Smithów z uzależnionymi od cukru bliźniaczkami – Elsą i Elizabeth, które biegają w te i z powrotem po korytarzu. Pan Dahl przycupnął na ławce razem ze swoją trzydziestoletnią, urodzoną w Korei córką. Kobieta zanosi się z byle powodu płaczem, więc w torebce trzyma wielkie opakowanie chusteczek. Max Klein gra w jakąś bezsensowną grę na telefonie, która pochłania go od początku wyjazdu. Katherine Austin siedzi oparta na krześle, z wyprostowanymi plecami, ściśniętymi kolanami i dłońmi na udach. Ma tyle lat co ja i jest napięta jak struna fortepianu. Za nią stoją jej nieszczęśni rodzice, którzy zupełnie nie wiedzą, jak jej pomóc. Wszyscy co jakiś czas na mnie spoglądają, jakby to była wyłącznie moja wina, że muszą tu jeszcze siedzieć. Sama się zastanawiam, dlaczego to tak długo trwa, pragnąc, żeby było już po wszystkim.

Na kolanach mam album ze zdjęciami dla mojej matki. Przygotowanie go zajęło mi mnóstwo czasu. Zebrałam wszystkie ważniejsze momenty w moim życiu uwiecznione na fotografiach: od tej, na której widać mój przylot z Korei oraz mnóstwo rodziny i znajomych, czekających, aby mnie przywitać przy bramce nr 33 portu lotniczego Minneapolis-Saint Paul, aż do zdjęcia z mamą w szpitalu dzień przed jej śmiercią. Wygląda na nim strasznie, ale musiałam je dołączyć. W końcu to moja ostatnia pamiątka po niej. Do każdej fotografii dodałam opis. Pisałam ręcznie, pismem kaligraficznym.

Album jest naprawdę idealny. Musi być. Jeśli moja biologiczna matka naprawdę podjęła decyzję o adopcji z miłości do mnie, to chcę jej pokazać, że wszystko mi się ułożyło i że postąpiła słusznie. A gdyby okazało się, że oddała mnie, bo byłam dla niej tylko ciężarem, wówczas mam zamiar jej uświadomić, że popełniła wielki błąd. Przecież mogę nawet kiedyś skończyć studia. Pragnę, by wiedziała, że jej mały ciężar dorósł i doskonale sobie bez niej radzi. Wiem, trochę przesadzam, ale i tak jej przecież o tym nie powiem.

Jest mi coraz bardziej niedobrze. Spojrzenia zniecierpliwionych rodzin doprowadzają mnie do rozpaczy. Tata proponuje, by zapytać kogoś, dlaczego to wszystko tyle trwa, ale wtedy wywołuje nas pracownica amerykańskiej opieki społecznej – tęga kobieta o prostych siwych włosach. Z jej oficjalnego surowego uśmiechu wnioskuję, że nie czeka mnie nic przyjemnego. Biorę album i podążamy za nią do małego, źle oświetlonego pomieszczenia, gdzie zajmujemy miejsca przy chwiejącym się stole.

Urzędniczka kręci głową. Już się nie uśmiecha.

– Bardzo mi przykro, że muszę to pani powiedzieć. Spotkanie z pani matką nie będzie możliwe, ponieważ ona… nie żyje.

Przez chwilę patrzę na kobietę nieprzytomnym wzrokiem. Może się przesłyszałam?

– Nie żyje? – wykrztuszam wreszcie.

– Obawiam się, że tak. – Kiwa głową. – Bardzo mi przykro.

Kiedy ta wspaniała wiadomość w końcu do mnie dociera, udaje mi się zebrać myśli, by spytać, w jaki sposób moja matka zmarła. Pracownica urzędu odpowiada, że dwadzieścia lat temu podczas porodu. Mojego porodu. No po prostu znakomicie. Co zatem z biologicznym ojcem?

Kobieta otwiera szarą teczkę i zaczyna przeglądać jej zawartość. Po chwili oznajmia, że moja matka w chwili porodu nie była zamężna i nie wiedzą, kto nim jest. Dopytuję o rodzeństwo. Tego też nie wiedzą. Rozmówczyni twierdzi, że zdobycie takich informacji było niemożliwe ze względu na okoliczności adopcji.

Pięknie. Mój ściśnięty żołądek zawiązał się w supeł. Ogarnia mnie przejmujące, lecz niezrozumiałe poczucie winy: zupełnie jak wtedy, gdy zmarła mama. Mam ochotę nawrzeszczeć na tę kobietę. Patrzę jednak tylko na swój album i muskam palcami napis „Moje życie”.

– Jak to się stało? – pyta ojciec, próbując najwyraźniej jakoś pomóc. – Dlaczego nas nie uprzedzono, zanim tu przyjechaliśmy?

– Panie Carlson, sierociniec ma straszne problemy z funduszami – odpowiada urzędniczka. – Ma też za mało pracowników, więc nie zawsze są w stanie wszystko sprawdzić.

– Anna czekała na to spotkanie od miesięcy – zauważa tata.

Kobieta porusza głową, jakby nie mogła się zdecydować, czy nią pokręcić czy pokiwać.

– Rozumiem. My też nic nie wiedzieliśmy. Przykro mi.

Tata spogląda na mnie niepewnie.

– Chyba powinienem porozmawiać z dyrektorem tego ośrodka.

Chcę się stąd wydostać, zanim wszystko wymknie się spod kontroli.

– Chodźmy już – mówię.

Chwytam album i wybiegam z pomieszczenia.

Biegnę środkiem poczekalni w stronę wyjścia. Nawet bliźniaczki Smithów zamierają na mój widok. Pani Dahl chwyta za swoje chusteczki. Max spogląda znad telefonu, a Katherine odwraca ku mnie głowę i zaczyna mi się uważnie przyglądać. Wszyscy są ciekawi, co się stało, dlaczego tak długo odwlekano moje spotkanie i czemu trwało tylko kilka minut. Nie chcę na nich patrzeć. To nie ich sprawa. Przyciskam do siebie album i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że skoro nadal go mam, od razu wiadomo, że nie spotkałam się z matką. Podchodzę do stojącego w kącie kosza na śmieci, zamierzając pozbyć się „dowodu”, ale nie daję rady. Zbyt dużo czasu mu poświęciłam.

Wychodzę na zewnątrz. W gorącu i duchocie nie potrafię złapać oddechu, do tego oślepia mnie słońce. Obok stoi nasz autobus. Spaliny tylko pogarszają sytuację. Odwracam się i zamykam oczy. Nie mogę uwierzyć w to, czego się dowiedziałam. Co za koszmar. Czuję się jak idiotka. Nie powinnam była tu przyjeżdżać.

Po kilku minutach ruszam w stronę autokaru. Naprzeciwko mnie staje nagle staruszka z siwymi włosami zaplecionymi u góry głowy. Wciska mi do ręki niewielkie zawiniątko i szepce:

– To dla ciebie. Nikomu tego nie pokazuj. Musisz koniecznie wysłuchać mojej historii, żeby zrozumieć, co ten przedmiot oznacza. W środku jest adres. Przyjdź sama.

Zerkam na paczuszkę, a potem na kobietę, która w pośpiechu się oddala.

– Niech pani zaczeka! – wołam.

Ale ona zniknęła już za drzwiami sierocińca.

Spoglądam na tajemnicze zawiniątko jeszcze raz. Jest nieco większe od portfela, obwinięto go wypłowiałą ciemnobrązową tkaniną i zawiązano sznurkiem. Zdążam tylko za niego pociągnąć, bo w drzwiach domu dziecka pojawia się tata, który nerwowo szuka mnie wzrokiem. Za nim wyłaniają się spieszące ku autokarowi rodziny poznane w czasie podróży do Korei. Starają się na mnie nie patrzeć, ale zupełnie im to nie wychodzi. Tata kładzie mi dłoń na ramieniu i uśmiechem dodaje otuchy. Wkładam ukradkiem paczuszkę do torebki i ruszam wraz z ojcem do autobusu.

W drodze do hotelu myślę już tylko o mojej biologicznej matce. Tak bardzo chciałam z nią porozmawiać, poznać ją. Przekonać się, jak będę wyglądała za trzydzieści lat. Ale przynajmniej już coś wiem na temat decyzji o adopcji. Otóż żadnej nie było – ani z miłości, ani dla wygody. Trafiłam do sierocińca, ponieważ zabiłam matkę. Cudownie.

Przyglądam się przez okno miastu. Są godziny szczytu i wszyscy spieszą do domów. Zaczynam wyobrażać sobie, jak ułożyłoby mi się życie, gdyby moja biologiczna matka nie umarła. Byłabym jedną z nich – „domowej roboty” Koreanką, a nie „chińszczyzną na wynos”. Mówiłabym ich językiem, słuchałabym tej samej muzyki, myślałabym jak oni.

Może nie ciążyłaby na mnie klątwa.

D W A

Autobus wjeżdża w ruchliwą dzielnicę Myeong-dong. Tu mieszkamy. Tata odchyla do tyłu głowę i przymyka oczy. Robi mi się go żal, bo uświadamiam sobie, że przecież i on to wszystko mocno przeżywa. Od śmierci mamy stara się zawsze mnie wspierać, być ojcem i matką jednocześnie. Każdego dnia pyta, czy wszystko u mnie dobrze. Niezmiennie odpowiadam, że tak. Kogo chcę oszukać? Przecież to ja uparłam się na ten wyjazd, aby dotrzeć do swoich korzeni. To ja bardzo chciałam poznać biologiczną matkę, co na pewno go zabolało, ale nigdy tego nie przyznał.

Nagle przypomina mi się paczuszka i kobieta, od której ją dostałam. Nikomu tego nie pokazuj. Musisz koniecznie wysłuchać mojej historii. Tak jakby brakowało mi wrażeń. Sięgam do torebki, wyciągam zawiniątko i odwijam materiał. W środku znajduje się kartka papieru z adresem napisanym pięknym pochyłym pismem. Ściągam jeszcze jedną warstwę tkaniny i widzę grzebień wielkości drobnej ludzkiej dłoni, ozdobiony mozaiką w kształcie smoka. Jest łagodnie wygięty i ma bardzo delikatne ząbki. Wykonano go z ciemnozielonej skorupy żółwia. Smok, zrobiony z czegoś, co przypomina kość słoniową, znajduje się na rączce. Grzbiet udekorowano złotem. Grzebień wygląda na lekki, ale waży całkiem sporo.

Ciekawi mnie, dlaczego staruszka postanowiła mi go podarować, lecz szybko przestaję o tym myśleć. Po dzisiejszych wydarzeniach nie mam już sił, żeby to analizować. Zanim jednak schowam grzebień, zerkam na niego jeszcze raz. Jest piękny i błyszczący. Smok ma dwie głowy z zakręconymi językami i ostre pazury, które wydają się po mnie sięgać. Przesuwam palcami po złotym grzbiecie ze świadomością, że nigdy nie trzymałam w ręku czegoś tak cennego. Nagle, nie wiadomo dlaczego, czuję w sobie niewiarygodną siłę.

Rozglądam się wokół, by mieć pewność, że nikt mnie nie obserwuje. Wszyscy pasażerowie wyglądają przez okna, patrząc na ulice i budynki, lub rozmawiają przyciszonymi głosami. Nawet bliźniaczki się uspokoiły. Pośpiesznie zawijam grzebień w tkaninę i chowam w torebce.

Po chwili docieramy do hotelu Sejong, który znajduje się w samym środku dzielnicy finansowej Seulu. Ruszamy ociężale w stronę wejścia i zdobionego szkłem oraz marmurem lobby. Wtedy podchodzi do nas doktor Kim, przewodnik. Chce porozmawiać ze mną na osobności, a ja marzę tylko o tym, żeby wrócić do pokoju i wreszcie trochę popłakać. Lecz ten niski, energiczny człowiek zawsze był niezwykle miły i bardzo nam pomagał, poza tym może wiedzieć coś o mojej biologicznej matce, mówię więc tacie, że za chwilę wrócę i podążam za doktorem Kimem na koniec korytarza. Oświadcza, że w autobusie widział, jak się czemuś przyglądałam.

– To coś cennego – stwierdza z przekonaniem.

Chce wiedzieć, co to było. Wyjaśniam, że nic specjalnego, ale moja odpowiedź najwyraźniej mu nie wystarcza.

– Jeśli coś pani dostała, my musimy o tym wiedzieć. Takie są przepisy. Musimy zgłaszać wszystko, co otrzymają tutaj Amerykanie podczas organizowanych przez nas wyjazdów.

– To tylko grzebień – odpowiadam.

Spogląda na mnie z politowaniem, jakbym była dzieckiem.

– Wywożenie rodzinnych pamiątek z kraju jest surowo zabronione, rozumie pani? – informuje z naciskiem. – A jeśli to tylko grzebień, nie powinno pani przeszkadzać, że go obejrzę.

Zabronione? Nie chcę kłopotów, więc pokazuję mu podarunek od starej kobiety. Pochyla się nad nim i uważnie ogląda, a po chwili wytrzeszcza oczy, poprawiając okulary o grubych szkłach.

– To jest wyjątkowa rzecz – szepce. – Powinienem ją zabrać i przekazać odpowiednim ludziom.

– Odpowiednim ludziom?

– Nie może pani tego zatrzymać. – Kręci powoli głową.

– Dlaczego? – dopytuję.

Nie odpowiada. Zamiast tego powtarza, że powinnam oddać mu grzebień.

– To bardzo poważna sprawa – dodaje. – Powinna pani postąpić właściwie i mi go dać, a ja zajmę się resztą.

Mało brakowało, a tak bym zrobiła. Jednak według staruszki jej prezent ma jakieś większe znaczenie. Może być ważny też dla mnie. Reakcja doktora Kima sprawiła, że nagle nabrałam ochoty, aby się tego dowiedzieć. Owijam znowu grzebień materiałem i chowam do torebki, oznajmiając przewodnikowi, że nie chcę łamać prawa, ale wolałabym najpierw pokazać grzebień tacie. Zmuszam się do uśmiechu.

Przechodzę przez lobby i wciskam guzik windy. Kiedy drzwi się otwierają, sprawdzam, czy doktor Kim dalej stoi w tym samym miejscu. Jest tuż za mną.

– Niech mi pani wierzy – mówi, patrząc mi prosto w oczy – wolałaby go pani nie mieć.

Po chwili znika za zamykającymi się drzwiami windy.

Nasz pokój jest mały, lecz nowoczesny, z drewnianymi meblami pomalowanymi na jasny kolor. Kiedy wchodzę do środka, tata leży na łóżku. Z rękoma splecionymi na brzuchu wygląda zupełnie tak, jakby leżał w trumnie. Rzucam plecak i torebkę na stół. Zerkam w lustro. Widzę w nim kobietę o azjatyckich rysach. Przede mną stoi „odwrotna” Anna, o której prawie nic nie wiem. Właściwie jest całkiem ładna. Ma czarne włosy, gładką skórę i smukłą, zgrabną sylwetkę. Nie znam jej, chociaż bardzo bym chciała.

Tata pyta, o czym rozmawiałam z doktorem Kimem. Kobieta z lustra odpowiada, że chciał zobaczyć przedmiot, który dostała przed sierocińcem.

– Ktoś ci coś dał?

– Tak. Po naszym nieudanym spotkaniu.

Podnosi głowę z poduszki.

– Mogę zobaczyć?

Odwracam się od lustra, żeby pokazać mu grzebień. Tata wstaje z łóżka, żeby go obejrzeć.

– Mój Boże – szepce – jest niesamowity.

– Kobieta, od której go dostałam, dała mi swój adres i nalegała, żebym przyszła wysłuchać jej historii.

Podaję mu kartkę. Czyta i kręci głową.

– Podejrzana sprawa, Anno. Seul to wielkie miasto, a ty nawet nie wiesz, kim jest ta kobieta. Jak wyglądała?

– Była starsza, ale… Nie mam pojęcia. Nie przyglądałam się jej.

– Co na to doktor Kim?

Zabieram mu kartkę i zawijam grzebień w materiał.

– Powiedział, że powinnam mu go oddać, a on dopilnuje, żeby trafił do odpowiednich ludzi. Cokolwiek to znaczy.

– Więc może tak właśnie zrób.

– Może, ale chcę się najpierw czegoś o nim dowiedzieć. Pójdę porozmawiać z tą kobietą.

– Kiedy? – pyta niespokojnie. – Jutro wyjeżdżamy.

– Dopiero o dziewiętnastej.

– Tak, ale autobus na lotnisko odjeżdża o szesnastej trzydzieści. Rano idziemy do Itaewon na zakupy. Muszę odebrać mój garnitur.

– A ja chciałam kupić ten dzbanek z celadonu – mówię. – Ale nie szkodzi. Wolę odwiedzić tę kobietę.

Tata chwilę się zastanawia.

– To może pojadę z tobą?

– Miałam tam przyjść sama – odpowiadam.

Wzdycha ciężko i z rezygnacją opada na łóżko. Wygląda na wyczerpanego, zupełnie jak wtedy, gdy zmarła mama. Siadam przy nim i obiecuję, że będę ostrożna.

Kiwa głową. Obejmuję go, a potem idę do łazienki, by przygotowywać się do kolacji.

Wieczorem, już w pokoju, tata w końcu zadaje pytanie, czy chcę porozmawiać o mojej biologicznej matce. Oczywiście, że chcę. Chętnie porozmawiałabym o wielu sprawach. Marzę, żeby wszystko sobie z nim wyjaśnić i zrzucić z siebie ten cały ciężar. Ale z jakiegoś powodu odpowiadam, że nie mam ochoty. Wolę chyba odłożyć to na później. Tata wygląda, jakby poczuł się urażony, a jednocześnie mu ulżyło. W każdym razie szybko kładzie się do łóżka.

Serce mi pęka, gdy na niego patrzę. Miałam nadzieję, że wycieczka do Korei podniesie go na duchu, ale tak się nie stało. Od początku podróży właściwie się nie odzywa. Nie studiuje zawzięcie przewodników i nie wprawia mnie w zażenowanie ciągłymi pytaniami – tak jak wtedy, kiedy podróżowaliśmy z mamą. Chyba oboje bez przerwy o niej myślimy. Skakałaby z zachwytu, gdyby mogła tu z nami być.

Leżę w łóżku, wpatrując się w sufit i próbując przypomnieć sobie wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy w Korei: pałace, muzea i zdemilitaryzowaną strefę między Koreą Południową a Północną. Do tego przychodzi mi na myśl wizyta w sierocińcu i ogromnie przygnębiająca wiadomość, że zabiłam swoją biologiczną matkę. Usiłuję wszystko złożyć w sensowną całość, ale nie jestem w stanie. Emocje z dzisiejszych zdarzeń są jeszcze zbyt świeże. Otulam się więc kołdrą i rozmyślając, co może mnie spotkać następnego dnia, zasypiam.

T R Z Y

W nocy miałam koszmary. Mama zawsze mówiła, że w snach ujawnia się prawdziwa natura człowieka, bo jest wtedy zbyt zmęczony, by udawać. Kiedy byłam mała, chciałam je zapamiętywać, ale zawsze mnie przerażały, sprawiając, że zaczynałam się bać samej siebie. Dlatego teraz nie zamierzam o nich myśleć. Jestem strasznie zmęczona i czuję, że to jeden z tych dni, podczas których wszystko sprawia mi trudność. Naciągam kołdrę na głowę, marząc o pozostaniu w łóżku. Wtedy przypominam sobie grzebień z dwugłowym smokiem i nagle chęć odwiedzenia tajemniczej kobiety powraca. Natychmiast się podnoszę.

Wyjazd do Itaewon zaplanowano na dziewiątą trzydzieści. Tata jest już prawie gotowy i goli się przed lustrem.

– Dzień dobry, tato! – wołam.

Mamrocze coś w odpowiedzi. Mam nadzieję, że mi pomoże. Gdy wychodzi z łazienki, od razu oświadczam, że chcę się spotkać z tajemniczą kobietą i poznać historię grzebienia. Proszę, by powiedział doktorowi Kimowi, że źle się czuję, więc nie mogę pojechać do Itaewon.

– Jesteś pewna? – pyta, zakładając koszulę. – Może oddaj grzebień doktorowi Kimowi i jedź z nami.

– Tato, naprawdę – odpowiadam tonem, który ma mu przypomnieć, że nie jestem już dzieckiem.

Po ciężkim westchnieniu godzi się na mój plan.

– Obiecaj, że będziesz uważać – dodaje.

Zapewniam, że nie ma się czym martwić i że gdy wróci z Itaewon, będę już na niego czekać. W odpowiedzi wyjmuje z portfela dwieście dolarów i podaje mi je ze smutnym uśmiechem, po czym opuszcza pokój.

Wymykam się z hotelu kilka minut po wyjeździe wycieczki i wsiadam do jednej z maleńkich białych taksówek. Widać je w Seulu dosłownie wszędzie. Podaję kierowcy adres.

– Pani pewna? – pyta.

Sądząc po mnóstwie iksów w nazwisku, które widnieją na jego identyfikatorze, musi być Chińczykiem. Jest chorobliwie chudy. Nad uszami zwisają mu cienkie włosy. Czytam adres jeszcze raz.

– Dobrzy – odpowiada. – Czydzieszci dolary, Emerikanka. Albo czydzieszci pięcz tysiące koreańskie wony.

Chyba zażądał za dużo, ale jest mi wszystko jedno, więc się zgadzam. Ruszamy główną ulicą, kierując się na południe, w stronę rzeki Han. Nad miastem wisi brązowa mgła. Zanosi się na kolejny duszny dzień. Jedziemy przez dzielnicę finansową Seulu, mijamy więc ogromne galerie handlowe – Kosney oraz Hyundai – i dziesiątki luksusowych butików, takich jak Bulgari, Gucci czy Jimmy Choo. Pomiędzy nimi jest mnóstwo mniejszych sklepów z neonowymi napisami w hangulu1, języku angielskim, japońskim, chińskim i w jeszcze kilku innych, których nie potrafię rozpoznać. Komercyjne kawiarnie przeplatają się z ekskluzywnymi restauracjami. Uliczni handlarze próbują wcisnąć przechodniom swoje towary. Ludzie tłoczą się na chodnikach, a ulice są zapchane samochodami. Przejeżdżamy mostem Mapo przez rzekę Han. Z każdej strony wychylają się ponure jak żołnierze na warcie wieżowce.

Zostawiamy za sobą następny most i skręcamy w kolejną dzielnicę pełną sklepów. Taksówkarz jedzie najdłuższą trasą, żeby uzasadnić horrendalnie wysoką cenę przejazdu. Nie protestuję. Czuję się lepiej i ta przejażdżka całkiem mi się podoba. Gdy otwieram okno, do samochodu wdziera się mnóstwo zapachów – taniego jedzenia, spalin i pyłu. Wszędzie widzę neony i znaki w hangulu, ludzi ubranych w barwne stroje, wszędzie samochody, taksówki z niebieskimi oznaczeniami i hałasujące ciężarówki. W okolicy znajdują się głównie bloki mieszkalne. Słyszę klaksony, ryk silników i krzyki handlarzy. Wokół promieniuje niesamowita energia.

Czuję ducha Korei. Zrozumiałam, gdzie się kryje, dopiero po uwolnieniu się od wycieczki. Nie odnalazłam go w pałacach, muzeach czy atrakcjach turystycznych. Jest na ulicy.

W tym kraju się urodziłam. Mam takie samo DNA jak ci ludzie. Mogę wreszcie poznać prawdę o sobie.

Do tego podarowano mi grzebień. Jestem już pewna, że okaże się dla mnie cenny. Jednak do tej pory nie obejrzałam go zbyt uważnie. Wyjmuję więc paczuszkę z torebki i zaczynam badać grzebień z każdej strony. Ciemna barwa skorupy żółwia pięknie kontrastuje z bielą kości słoniowej, z której wykonano smoka. Nie mogę przestać się zachwycać jego kształtem i elegancją. Złoty grzbiet jest doskonałym wykończeniem tego cuda. Zastanawiam się, jak to możliwe, że niepozorna staruszka mogła posiadać coś tak wspaniałego. I dlaczego chce mi to oddać?

– Czo tam ma?

Wzdrygam się i podnoszę wzrok, lekko przestraszona. Stoimy na światłach, a taksówkarz siedzi z ręką przerzuconą przez oparcie i wskazuje na grzebień.

– To… Cóż… Tylko prezent.

– Preżent? – dopytuje. – Żartuje? To poważne szprawa! Komu da?

– Nie, nie, to ja dostałam od kogoś.

Szybko wsuwam zawiniątko do kieszeni. Kierowca uśmiecha się szeroko, pokazując zepsute zęby.

– Duża szczęszcie! To poważne szprawa! Poważne!

Jestem ciekawa, czy daleko jeszcze do celu podróży. Taksówkarz twierdzi, że niedługo będziemy na miejscu, i odwraca się w stronę kierownicy. Po chwili światła się zmieniają i jedziemy dalej. Wkrótce intensywne kolory zastępuje wszechobecna szarość. Okolica wygląda na seulskie getto, wszędzie jest brudno. Zrobiło się pusto i dostrzegam coś, czego do tej pory w tym kraju nie widziałam: śmieci na ulicy. Zamykam okno i zapadam się w siedzenie. Skręcamy w wąską uliczkę, przy której stoją nędzne budynki. Zatrzymujemy się przy krawężniku, a taksówkarz oświadcza, że to tutaj.

Paskudny ośmiopiętrowy wieżowiec upstrzony jest zardzewiałymi klimatyzatorami. W jednym z okien jakaś kobieta bezmyślnie patrzy przed siebie. Po chodniku człapie staruszek. Nad rozpadającym się wejściem widać napis w hangulu i numer 315. Pytam, czy to dobry adres. Kierowca zapewnia, że tak.

– Chcze, żeby czeka? – Patrzy z ciekawością.

Rozglądam się wokół i dociera do mnie, że jeśli nie zaczeka, to będę musiała przejść przez tę odrażającą okolicę na piechotę w poszukiwaniu innej taksówki.

– Tak, niech pan poczeka – odpowiadam.

– Ja czeka – oznajmia, wyłączając silnik. – Piętnaszcze dolary, Emerikanka, każda piętnaszcze minut. Czydzieszci pięcz za teraz.

Daję mu pieniądze. Wysiadam z auta, uprzedzając, że nie wiem, ile czasu mi tu zejdzie. Odpowiada, że poczeka tyle, ile będzie trzeba.

– Piętnaszcze dolary, Emerikanka, każda piętnaszcze minut – powtarza dobitnie.

Wchodzę do wieżowca. Domofon odpada od ściany. Wyjmuję z kieszeni kartkę i sprawdzam numer mieszkania: 627. Chwilę przyglądam się rzędom przycisków, zanim znajduję właściwy. Nie naciskam go.

Ogarnia mnie złe przeczucie. Tata miał rację, twierdząc, że to niebezpieczne. Zerkam w stronę taksówki. Kierowca uważnie mi się przygląda. Jak on to ujął? Poważna sprawa. Przesuwam palcem po grzebieniu. Przed oczami staje mi dwugłowy smok z kości słoniowej. Odwracam się do domofonu i biorę głęboki oddech. Wciskam guzik. Po chwili słyszę kobietę mówiącą coś po koreańsku.

Przedstawiam się. Zapada niezręczna cisza, podczas której zaczynam mieć wątpliwości, czy na pewno zadzwoniłam do właściwego mieszkania. W końcu kobieta odzywa się perfekcyjną angielszczyzną.

– Dzień dobry. Bardzo się cieszę, że przyszłaś.

Instruuje mnie, bym wjechała windą na szóste piętro. Mam szukać trzeciego mieszkania po lewej. Słyszę brzęczenie otwieranych drzwi i wchodzę na korytarz. Wnętrze jest ohydne. Lampy za mocno świecą, zbyt dokładnie eksponując poplamioną wykładzinę i pomazane ściany. Pod jedną z nich zauważam budkę telefoniczną z wystającym kablem w miejscu, w którym kiedyś był aparat. Wsiadam do windy i jadę na szóste piętro. Po chwili słuchania niemiłosiernego trzeszczenia jestem na miejscu. Na końcu ciemnego korytarza odnajduję mieszkanie nr 627. Przełykam ślinę i pukam. Drzwi otwiera mi starsza kobieta.

C Z T E R Y

Kobieta jest ubrana w luźne ciemne spodnie postrzępione na brzegach i białą bluzkę, na którą narzuciła cienki bawełniany sweterek. Gęste siwe włosy opadają jej na plecy. Ma piękną cerę i intensywne, ale pełne sympatii spojrzenie. Jedyne niedoskonałości, jakie zauważam, to niewielkie blizny na górnej wardze i nad okiem.

– Dzień dobry. – Lekko się kłaniam.

Przygląda mi się z dziwnym uśmiechem i odsuwa nieznacznie od drzwi, mówiąc:

– Proszę, wejdź.

Pamiętam o zdjęciu butów i wchodzę do małego, lecz bardzo zadbanego mieszkania. Jest niewiele większe od naszego gabinetu. Czuć słodko-ostry zapach kimchi. Widzę niski kredens, lekko zardzewiały zlew, ceramiczną kuchenkę z dwoma palnikami i malutką lodówkę. Pod jedynym oknem znajduje się tani stolik, na którym rzucają mi się w oczy dwa zdjęcia w drewnianych ramkach. Na parapecie w szklanej misie pływa fioletowy kwiat.

Kobieta wskazuje na stół i zachęca, żebym usiadła. Ma idealną postawę, taką samą widziałam u kobiet z koreańskich wyższych sfer. Nadal przenikliwie na mnie patrzy. Zaczynam żałować, że nie ułożyłam włosów i nie wybrałam sukienki zamiast jeansów.

– Musiało ci być bardzo przykro, że nie mogłaś porozmawiać z matką – odzywa się wreszcie. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak dobrze mówi po angielsku. Wcale nie słyszę charakterystycznego dla Azjatów akcentu.

– To prawda. – Kiwam głową. – Skąd pani wie o spotkaniu?

– Jestem wolontariuszką w sierocińcu – odpowiada. – Od dwudziestu lat.

Chwileczkę. Nieco ponad dwadzieścia lat temu trafiłam do domu dziecka. To wszystko zaczyna być przerażające. Źle zrobiłam, że tu przyjechałam. Chcę, by wizyta zakończyła się jak najszybciej, więc mówię, że chyba nie powinnam zatrzymywać grzebienia i że przyszłam go zwrócić.

– Możesz zmienić zdanie, gdy usłyszysz, co mam do powiedzenia.

Zaczynam nerwowo poprawiać włosy, bo kobieta nie spuszcza ze mnie wzroku. Gdy dociera do mnie, że wciąż nie wiem, jak się nazywa, pytam ją o imię.

– Nazywam się Hong Jae-hee. Jestem twoją babcią.

– Słucham?

Biorę głęboki wdech. Zaczynam na nią patrzeć zupełnie inaczej. I nagle coś do mnie dociera. Kiedy dziecko spogląda na twarze swoich biologicznych rodziców, widzi w nich siebie. Zauważa, że ma oczy matki albo podbródek ojca. Przez dwadzieścia lat nie znałam tego uczucia. Aż do teraz. Jesteśmy podobne – mimo sześćdziesięciu lat różnicy. Kobieta ma drobną figurę i wysokie kości policzkowe – zupełnie jak ja. Po raz pierwszy w życiu widzę siebie w innej osobie. Nagle przestaje mi się spieszyć.

Próbuję sobie przypomnieć, jak w koreańskiej kulturze należy zwracać się do swoich dziadków.

– Bardzo mi miło – mówię ze spuszczonymi oczami. Pamiętam, że uczyli nas takiego zachowania podczas przygotowania do wycieczki. – Jak powinnam się do pani zwracać?

– Dopiero się poznałyśmy – stwierdza – więc może najlepiej będziesz się czuła, nazywając mnie po prostu panią Hong.

– Dobrze, pani Hong – odpowiadam natychmiast.

– Twoja matka adopcyjna zmarła w zeszłym roku…

Przed oczami staje mi obraz umierającej mamy. Czuję się winna, bo tak egoistycznie ucieszyłam się z tego, że poznałam kogoś ze swojej koreańskiej rodziny. Patrząc w podłogę, przytakuję.

– To trudne, gdy traci się ukochaną osobę, prawda?

– Kochała mnie – mamroczę. – A ja kochałam ją. Bardzo to przeżyłam. Chyba dlatego postanowiłam tu przyjechać i poznać biologiczną matkę. Powiedzieli, że zmarła podczas porodu. Co się stało? Jaka ona była? Czy mam rodzeństwo? Wie pani, kto jest moim ojcem?

Pani Hong odwraca się w stronę okna. Unosi wysoko podbródek, ale spojrzenie ma łagodne.

– Masz wiele pytań, Ja-young.

– Ja-young? No tak, to pewnie moje imię. Moi rodzice dali mi na imię Anna.

– Dobrze, Anno. Powiedziałaś, że przyniosłaś grzebień. Czy możesz mi go dać?

Wyjmuję paczuszkę z kieszeni i kładę na stole. Hong Jae-hee wpatruje się w nią, ale jej nie dotyka. Mija minuta, może dwie. Dopiero wtedy ostrożnie odwija tkaninę. Kiedy patrzy na grzebień, podnosi dłoń do ust, a linie wokół jej oczu się pogłębiają. Mam wrażenie, że za chwilę zacznie płakać.

– Nie wyjmuję go zbyt często – wyjaśnia. – Przywołuje zbyt wiele bolesnych wspomnień.

Przesuwam się na brzeg krzesła.

– Przepraszam, że pytam, pani Hong, ale dlaczego pani nie sprzeda grzebienia? Wygląda na to, że go pani nie chce. Na pewno jest wiele wart, a dzięki temu trafiłby w lepsze… We właściwe ręce.

– Wiele razy mnie do tego namawiano – przyznaje. – Jednak nie mogłam tak postąpić. Jest zbyt ważny, żeby go sprzedać, Ja-young… Anno. Musisz go zatrzymać.

– Ale doktor Kim, nasz przewodnik, powiedział, że nie mogę tego zrobić. Twierdzi, że jest jakieś prawo, które zabrania wywożenia z kraju rodzinnych pamiątek.

Jej twarz się zmienia.

– Pokazałaś mu go?

– Mu… musiałam – tłumaczę się. – Zauważył, że go mam.

– Co dokładnie powiedział?

– Że powinnam mu go oddać, by trafił do odpowiednich ludzi.

Pani Hong cmoka z niezadowoleniem.

– Niedobrze. On może wiedzieć, co to jest.

Zawija grzebień i kładzie na stole.

– Anno, zależało mi, żebyś tu przyszła, ponieważ mam do ciebie dwie prośby. Po pierwsze, chcę ci opowiedzieć moją historię o grzebieniu z dwugłowym smokiem. Po wysłuchaniu tego, co mam do powiedzenia, zrozumiesz, jakie jest moje drugie życzenie.

– Oczywiście – zgadzam się. – Chętnie posłucham pani opowieści, ale nie chcę wpaść w kłopoty.

– Gdy poznasz tę historię, zrozumiesz, co jest słuszne.

Wzdycham głośno i zaczynam się zastanawiać, w co ja się wpakowałam. Ale właściwie dlaczego miałabym nie zostać? W końcu to moja babcia, a wycieczka wróci z Itae­won dopiero po południu. Ta kobieta mogłaby mi pomóc zrozumieć wiele rzeczy. Zresztą, co złego może się stać? Jeśli poczuję, że mnie to przerasta, mogę po prostu wyjść, zostawiając grzebień na stole, prawda?

Za oknem wiatr przerzuca śmieci po ulicy. Taksówka. Zupełnie o niej zapomniałam. Piętnaszcze dolary, Emerikanka, każda piętnaszcze minut.

Łapię za torebkę i wyjaśniam pani Hong, że przed blokiem wciąż czeka na mnie taksówka. Będę musiała powiedzieć kierowcy, kiedy ma po mnie wrócić.

– Ile czasu to zajmie? – pytam.

– To długa opowieść. – Podnosi jedną z fotografii ze stołu. – Bardzo długa.

Mówię, że poproszę kierowcę, by wrócił o piętnastej. Czekam, aż jakoś zareaguje, ale ona tylko wpatruje się w zdjęcia i milczy. Obiecuję, że za chwilę będę z powrotem.

Podchodzę do drzwi, wkładam buty i pędzę do taksówki. Na mój widok kierowca otwiera okno. Oświadcza, że czekał dwadzieścia minut, więc należy się trzydzieści dolarów.

– Piętnaszcze dolary, Emerikanka, każda piętnaszcze minut – powtarza.

Wręczam mu pieniądze. Mówię, że muszę tu zostać, i pytam, czy mógłby później zabrać mnie z powrotem. Zgadza się i chce wiedzieć, o której godzinie ma przyjechać.

– O piętnastej – odpowiadam.

– Dobrzy, pietnaszta – potwierdza. – Jak ja czeka, piętnaszcze dolary, Emeri…

– Tak, wiem – przytakuję. – Piętnaszcze dolary, Emerikanka, każda piętnaszcze minut.

Odsłania zepsute zęby w rozbawionym uśmiechu i odjeżdża.

Gdy wracam do mieszkania pani Hong, drzwi wciąż są otwarte. Staruszka stoi przy stole. Z okna pada na nią szarawe światło. Zmieniła bluzkę i spodnie na żółty, chyba jedwabny, hanbok. Szata ma długie luźne rękawy, a pofałdowana spódnica kończy się kilka centymetrów nad ziemią. Kobieta zaplotła włosy i spięła je ozdobną spinką binyeo. Zaprasza mnie do środka.

– Wnuczko, unlinahyi2. Czy jesteś gotowa, aby wysłuchać mojej historii?

Kiwam głową. Mam wrażenie, że śnię.

– Podejdź – mówi. – Usiądź, słuchaj i poznaj prawdę.

Znowu moszczę się przy niskim stole. Pani Hong stawia na jego środku fioletowy kwiat i zdjęcia, tuż obok paczuszki z grzebieniem. Siada wyprostowana, z rękoma na udach. Bierze głęboki wdech i zaczyna opowiadać. Jej głos jest dźwięczny i silny.

– Młody żołnierz na zardzewiałym motocyklu przywiózł rozkazy z japońskiej komendy wojskowej w Sinuiju…

P I Ę Ć

Wrzesień 1943 r., P’yŏngan Północny, Korea Północna

Młody żołnierz na zardzewiałym motocyklu przywiózł rozkazy z japońskiej komendy wojskowej w Sinuiju. To ja zauważyłam pojazd na wzgórzu prowadzącym do naszego domu. Za motocyklem ciągnęła się smuga spalin, która wyglądała jak ogon długiego węża, wijącego się przez całe morze aż do Japonii. Im bardziej zbliżał się do domu, tym większą miałam ochotę wybiec na zewnątrz i cisnąć w niego kamieniem. Myślałam, że gdybym była chłopcem, albo przynajmniej miała więcej lat – liczyłam wtedy czternaście wiosen – to rzuciłabym wielkim głazem i zabiła go na miejscu.

Wąż już nas odwiedził wcześniej. Poprzedniej jesieni przyniósł rozkaz dla ojca. Appa miał stawić się w bazie wojskowej w Sinuiju, a stamtąd pojechać do huty stali w Pjongjangu. Następnego dnia, jeszcze przed wschodem słońca, pożegnał się ze mną i moją starszą siostrą Soo-hee. Matka płakała cicho, kiedy z wysoko uniesioną głową i rozkazem w kieszeni mijał rosnące przy naszym płocie drzewo kaki.

Kochałam mojego ojca. Pozwalał mi na rzeczy, na które ummah nigdy by się nie zgodziła. Tamtego dnia widziałam go po raz ostatni.

Podczas gdy żołnierz zbliżał się do domu, szybko zebrałam liście kapusty, którą właśnie myłam, zawinęłam w kawałek materiału i schowałam pod zlewem. Podbiegłam do tylnych drzwi.

– Soo-hee! – zawołałam do siostry zajętej wykopywaniem pojemników z ryżem i warzywami, które ukryłyśmy za domem. – Żołnierz na motocyklu!

Soo-hee wstała i popatrzyła na drogę. Kiedy skojarzyła, o co chodzi, spojrzała na mnie czujnym wzrokiem.

– Zatrzymaj go – poleciła i padła na kolana, żeby z powrotem zakopać pojemniki.

Pobiegłam do domu i stanęłam przy kuchennym oknie, aby obserwować nadciągającego węża. Łudziłam się, że wojskowy ominie nasz dom i pojedzie do sąsiadów, ale on się zatrzymał i oparł pojazd o drzewo kaki. Tego popołudnia wiatr chwycił ogon węża i bawił się, rozciągając go, dopóki nie zniknął. Zostawił tylko żołnierza z motocyklem. Mężczyzna zdjął rękawice i wytrzepał je o swoje nogi, wzbudzając tuman kurzu. Sięgnął do skórzanej torby i wydobył żółtą kopertę, po czym podszedł do domu.

– Halo! – krzyknął po japońsku. – Mam rozkazy z komendy wojskowej. Wychodzić! Wychodzić!

Odsunęłam brezentową płachtę, zastępującą od pewnego czasu nasze piękne dębowe drzwi. Skrzyżowałam ręce na piersi.

– Proszę stąd iść – powiedziałam w tym samym języku.

Jego mundur był brązowy od kurzu. Twarz też miał brązową, poza śladami po okularach wokół oczu. Gogle wisiały mu na szyi i były tak samo brudne jak mundur. Pomyślałam, że wygląda bardzo śmiesznie: zupełnie jak szop pracz. Lecz przybysz raczej nie czuł się głupio, bo spojrzał na mnie władczo.

– Czy tak powinno się traktować japońskiego żołnierza? – obruszył się. – Przebyłem daleką drogę, by dostarczyć wam rozkaz.

Podał mi kopertę.

– Proszę to wziąć.

– Powinien pan wrzucić to do rzeki Yalu Jiang, a nie nas prześladować – odpowiedziałam, nie cofając się nawet o centymetr. – Dlaczego zawsze musimy robić, co każecie?

Żołnierz wyszczerzył zęby w uśmiechu, zmieniając oczy szopa w dwie szparki. Oparł się o ścianę.

– Ponieważ jesteście japońskimi poddanymi. Jeśli nie będziecie posłuszni, zostaniecie zastrzeleni.

– Wolę, żeby mnie zastrzelili – odrzekłam hardo.

Żołnierz spoważniał. Nie wyglądał już śmiesznie.

– Szybko się nauczysz, jak właściwie służyć Cesarstwu.

Miałam mu powiedzieć, co o tym sądzę, gdy podeszła do nas Soo-hee, wycierając dłonie w sukienkę.

– O co chodzi? – zapytała po koreańsku. Jej japoński był znacznie gorszy od mojego.

– Konnichiwa3 – przywitał się żołnierz. – Widzę, że nie nauczyłaś się jeszcze mówić po japońsku – dodał, przechodząc na koreański. – Może twoja arogancka siostrzyczka udzieli ci lekcji.

Soo-hee schyliła głowę.

– Proszę wybaczyć mojej siostrze. To jeszcze dziecko.

– Nie jest już dzieckiem – zauważył, zerkając na mnie. Wyprostował się i uniósł wysoko brodę, jak zwykli to robić Japończycy. – Wasz zarządca nie jest zadowolony z tegorocznych plonów – oświadczył. – Macie u niego dług. – Podał kopertę Soo-hee. – To jest rozkaz dla ciebie i twojej siostry. Żeby spłacić dług, musicie się do niego zastosować. Weź go.

Soo-hee odebrała dokument, kłaniając się lekko.

Żołnierz spojrzał na mnie wzrokiem, który uświadomił mi, że dobrze zrobiłam, nie wypowiadając swojej opinii o służeniu Cesarstwu.

– Pilnuj swojej siostry – zwrócił się do Soo-hee. – Może was wpędzić w kłopoty. – Ukłonił się niemal niezauważalnie i podszedł do motocykla. Odwrócił go i uruchomił kopnięciem, po czym ruszył w drogę, zostawiając za sobą ogon węża.

– Co tam jest? – zapytałam od razu. – Jaki jest rozkaz?

Soo-hee schowała kopertę do sukienki.

– Nie myśl o tym, mała siostro – odpowiedziała. – Musimy namoczyć warzywa, żeby zrobić rano kimchi.

Zaczęła iść w stronę ogródka.

– Ale onni4, duża siostro, żołnierz powiedział, że rozkaz jest dla ciebie i dla mnie. Co w nim jest?

– Cicho, Jae-hee! – Soo-hee podniosła głos, odwracając się nagle w moją stronę. – Musisz się nauczyć odpowiedniego zachowania. Dam go matce, gdy wróci z fabryki. Ummah powinna to przeczytać jako pierwsza. Wracaj do obowiązków.

Soo-hee zawsze karciła mnie jak matka, a ja nie lubiłam tego słuchać. Weszłam więc do domu, aby wyciągnąć spod zlewu kapustę. W czasie przygotowywania warzyw myślałam cały czas o kopercie w sukience siostry. Podejrzewałam, że wyślą nas na zimę do pracy w fabryce. Kiedy niedawno wychudzony japoński zarządca z wielkimi uszami przyszedł, żeby odebrać tegoroczne plony, powiedział nam, że Japończycy potrzebują robotników do zakładów przemysłowych, by wsparli ich działania wojenne.

– Odnosimy wspaniałe zwycięstwa nad Amerykanami! – oznajmił, wspinając się na swoją starą ciężarówkę, pełną teraz warzyw, które z takim trudem uprawiałyśmy przez wiele miesięcy. – Jeśli będziecie posłuszne, parszywi Amerykanie uciekną za ocean i nigdy nie odważą się wrócić.

Odpalił silnik i kilkakrotnie próbował wrzucić właściwy bieg.

Gdy ciężarówka trzęsła się już na wybojach, zarządca mocno wychylił głowę przez okno, a ja spodziewałam się ujrzeć jego łopoczące na wietrze uszy.

– Wtedy zostaniecie nagrodzone za wszystkie swoje wyrzeczenia! – krzyknął. – Będziecie szczęśliwe, że jesteście japońskimi poddanymi!

Po kilku godzinach, gdy słońce zaszło już nad doliną, a wieczór zrobił się chłodny, na stole stały już dwa garnki warzyw zanurzonych w słonej wodzie.

Nasze gospodarstwo było największe w okolicy. W dzieciństwie myślałam, że duży biały dom to pałac, a otaczające go pola – pałacowe ogrody. Ojciec był cesarzem, matka – cesarzową, a ja – piękną księżniczką. Nasi sąsiedzi ze swoimi niskimi domami i niewielkimi polami, które przypominały nieco większe grządki, byli tylko poddanymi w tym cesarstwie. Szczerze mówiąc, często traktowałam ich jak służących.

Tamtego wieczoru nasz dom był już brudny i zaniedbany, a od dachu często coś odpadało. Pola zarosły chwastami. Ciężka praca przez całe lato nie zapewniała nam pożywienia nawet na zimę. Przez kilka najbliższych miesięcy matka – tak jak wszyscy sąsiedzi – będzie musiała błagać o każdy dodatkowy worek ryżu.

Wydawało mi się, że czekamy na nią całą wieczność. Siedziałyśmy przy niskim stole, jedząc kolację: kapustę i garść ryżu. Duży pokój połączony był z kuchnią, jadalnią i pomieszczeniem, w którym spędzaliśmy czas całą rodziną. To tam matka uczyła nas czytać i pisać. Na końcu kuchni zajmował miejsce wielki żelazny piec produkujący ciepło do ondol – podpodłogowego systemu ogrzewania. Drewnianą podłogę wygładziły stopy wielu pokoleń moich przodków. W kuchni stały dwa drewniane stołki, a w jadalni mieliśmy niski stół. Przesuwane drzwi z kratką oddzielały duży pokój od sypialni, gdzie na podłodze leżały maty tatami i znajdowała się zdobiona szafka. Matka, pomimo próśb ojca, nie pozwoliła jej sprzedać. Byłam z tego bardzo zadowolona.

Kiedy skończyłyśmy jeść, Soo-hee zostawiła na stole porcję ryżu i warzyw dla matki. Spodziewałyśmy się, że niedługo zobaczymy ją na drodze razem z innymi kobietami z fabryki mundurów, w której pracowała od czasu żniw. Mama była bardzo inteligentna – zbyt inteligentna, żeby marnować się w takim miejscu. Uwielbiała czytać. Nasz dom wypełniały książki, z których ona i appa byli bardzo dumni – w języku chińskim i japońskim, a nawet kilka w hangulu, chociaż posiadania tych ostatnich Japończycy zakazali. W biblioteczce mieliśmy obszerne powieści, nauki Konfucjusza oraz chińską poezję. W naszej kolekcji była nawet literatura państw zachodnich, czyli dzieła Szekspira, Tołstoja czy Dickensa, przetłumaczone na chiński albo japoński bądź napisane w hangulu.

Najbardziej lubiłam Dickensa. Często po skończeniu książki rozsiadałam się w dużym pokoju i z zamkniętymi oczami wyobrażałam sobie ekscentryczną pannę Havisham i podstępnego Compeysona z Wielkich nadziei albo brukowane ulice Londynu oraz Fagina i Artfula Dodgera z Olivera Twista. Uwielbiałam te chwile. Jak również takie, kiedy po całym dniu pracy w polu siadywaliśmy we czwórkę i czytaliśmy tak długo, aż nie zaczęły nam się zamykać oczy. Dzięki książkom nauczyłam się japońskiego i chińskiego.

Kiedy byłam dzieckiem, władze prowincji zażądały, żeby wszyscy Koreańczycy mówili po japońsku. Ten język nigdy mi się nie podobał – według mnie każdy, kto mówił po japońsku, brzmiał, jakby był wściekły. Nie chciałam sprawiać takiego wrażenia, a poza tym nie lubiłam, gdy ktoś mi rozkazywał, używałam więc koreańskiego. Matka nalegała, żebyśmy przy niej mówiły po japońsku, ale Soo-­hee nie miała takich zdolności językowych jak ja, więc było to trudne do zrealizowania.

Soo-hee urodziła się w roku królika, ale brakowało jej uroku ludzi spod tego znaku, jak również urody i zgrabności – jakby wszystkie bardziej atrakcyjne rysy matki i ojca nawzajem się wyeliminowały. Ale była też cicha i delikatna, oczywiście z wyjątkiem sytuacji, gdy mnie karciła. Matka wolała Soo-hee, a ojciec mnie, chociaż wiem, że bardzo kochał nas obie.

Moja starsza siostra nie grzeszyła bystrością. Zdarzało się jej nie zrozumieć żartu, siedziała wtedy ze zmieszaną miną i czekała, aż wszyscy skończą się śmiać. Rodzice musieli jej pomagać z czytaniem i pisaniem, a mnie kazali uczyć ją japońskiego.

Teraz dla zabicia czasu usiadłyśmy na podłodze dużego pokoju, a ja zaczęłam lekcję.

– Jak się mówi „owca”? – zadałam pytanie.

Soo-hee myślała przez chwilę, po czym potrząsnęła głową. Westchnęłam z bezradności.

– Czy to naprawdę takie trudne? Hitsuji to owca. A „drzewo”?

– To znam – ucieszyła się Soo-hee. – Moku.

– Tak! – potwierdziłam. – Widzisz, jakie to proste? Musisz szukać schematów i tego, co już znasz, aby dopasowywać inne słowa. A żeby je dobrze wymówić, musisz udawać, że jesteś Japończykiem. To jak aktorstwo.

– W ten sposób? – Siostra wstała i wypięła pierś. – Musicie mówić po japońsku! – zawołała po koreańsku.

Zaczęłam się śmiać i też wstałam.

– Właśnie tak! – powiedziałam. – Ale używaj japońskiego!

Wyprężyłam się tak jak ona.

– Jesteście teraz japońskimi poddanymi! – zakrzyknęłam, grożąc Soo-hee palcem. – Musicie się nauczyć posłuszeństwa!

Obie śmiałyśmy się, zakrywając usta dłońmi. Jednak nasza radość nie trwała długo. Soo-hee posmutniała.

– Będziesz musiała mówić po japońsku za mnie, mała siostro – rzekła. – Rozumiem ten język, ale nie umiem dobrać słów, gdy mam coś powiedzieć.

– Dlaczego muszę to robić? – dziwiłam się. – Dlaczego ja potrafię się nauczyć, a ty nie? Pewnie przyniósł cię bocian i nie jesteś moją prawdziwą siostrą.

Uśmiechnęła się, ale widziałam, że ukrywa zakłopotanie. Zraniłam jej kibun – uczucia i honor. Od razu ją przeprosiłam.

– Jae-hee – zaczęła spokojnie – jesteś bystra, tak jak matka i ojciec. Masz większe szczęście i jesteś ładniejsza. Urodziłaś się w roku smoka. Musisz uważać na dary, które otrzymałaś.

Miała rację. Często mówiłam coś bez zastanowienia. Wpadałam przez to w tarapaty, bo denerwowałam matkę, a czasem nawet ojca.

– Nie podoba mi się, że musimy robić, co każą – stwierdziłam.

Soo-hee mnie objęła.

– Nie bądź uparta, mała siostro. Z Japończykami trzeba uważać.

– Nienawidzę ich – odparłam.

Księżyc był już wysoko nad topolami, gdy matka pojawiła się na zakręcie drogi. Całą twarz miała oblepioną brudem. Dokładnie tak wyobrażałam sobie bohaterów powieści Dickensa, gdy wracali do domu po wielu godzinach pracy w londyńskiej fabryce. Soo-hee i ja odsunęłyśmy brezent i pobiegłyśmy ją przywitać. Nasza matka, Suh Bo-sun, miała na sobie stary wełniany płaszcz i wypłowiały fioletowy szalik. Na nasz widok od razu się uśmiechnęła.

– Moje dzieciątka, ye deulah – powiedziała. – Jak wam minął dzień?

Zawsze mówiła do nas „moje dzieciątka”.

– Ummah! Ummah! – wybuchłam od razu. – Dzisiaj przyjechał żołnierz na motocyklu z rozkazem dla mnie i Soo-hee.

– Jae-hee! – upomniała mnie siostra. – Okaż matce szacunek!

Westchnęłam ciężko, ale ukłoniłam się razem z nią. Matka poprowadziła nas do domu.

– Rozkaz? – spytała. – Co w nim jest?

– Soo-hee powiedziała, że nie możemy go przeczytać, dopóki nie wrócisz – wyjaśniłam. – Czy teraz możemy to zrobić?

– Mała siostro, naucz się nad sobą panować! – zwróciła mi uwagę Soo-hee. – Ummah jest głodna. Pozwólmy jej się posilić.

Matka powoli zdjęła szalik i usiadła przy stole w płaszczu. Siostra podała jej ryż i warzywa.

– Soo-hee, pokaż mi rozkaz – zażądała, ignorując posiłek.

– Matko, powinnaś najpierw zjeść kolację. Możemy przeczytać go później.

– Córko! – krzyknęła ummah. Ale po chwili, już spokojniej, powtórzyła: – Chcę go zobaczyć.

Soo-hee schyliła głowę. Zawsze była bardziej posłuszna ode mnie. Sięgnęła do sukienki i wyjęła żółtą kopertę.

Po przeczytaniu urzędowego pisma matka skuliła ramiona. Podała mi kartkę.

– Proszę. Ty też znasz japoński. Upewnij się, czy wszystko zrozumiałam.

Na dole dokumentu widniał podpis tego samego urzędnika, który wydał rozkaz dla mojego ojca. Czytałam i jednocześnie mówiłam:

– Mamy się stawić jutro w bazie wojskowej w Sinuiju, skąd wyślą nas do pracy w fabryce butów. Będziemy mieszkać w hotelu pracowniczym. Koszty utrzymania i posiłków odejmą od naszych pensji. Pozostała kwota trafi do zarządcy.

Podałam kopertę matce.

– Nie pojadę. Nie zmuszą mnie.

Matka patrzyła na trzymany w ręku rozkaz.

– Musicie jechać – oświadczyła, potrząsając bezradnie głową. – Tutaj zimą nie będziecie miały co jeść. Poza tym nie możemy się sprzeciwić Japończykom.

– A co z sadzeniem roślin na wiosnę? – zapytałam. Ummah nie będzie w stanie zrobić tego sama.

Nie odpowiedziała. Po chwili Soo-hee szepnęła:

– Cicho, Jae-hee, zadajesz za dużo pytań.

Wreszcie matka schowała dokument do koperty i odłożyła na stół.

– Dziewczynki, idźcie – powiedziała cicho. – Przygotujcie się do snu i wróćcie do mnie. Dzisiaj uczeszę wam włosy grzebieniem z dwugłowym smokiem.

S Z E Ś Ć

Poszłyśmy do studni, by się umyć. Chciałam jak najszybciej zobaczyć grzebień ze smokiem, więc bardzo się spieszyłam. Soo-hee obserwowała mnie znad miski.

– Dzisiaj musisz się umyć bardzo dokładnie, mała siostro – powiedziała.

Gdyby to był zwykły wieczór, odparłabym pewnie, że jestem wystarczająco czysta, ale miałam świadomość, że to nieodpowiedni moment na kłótnie. Zanurzyłam myjkę w wodzie i wcierałam w nią mydło, dopóki nie zaczęło się mocno pienić. Zaczęłam trzeć twarz, pilnując, żeby nie pominąć żadnego miejsca. Potem wyszorowałam szyję, ramiona, ręce, nogi, stopy i każdy centymetr tułowia. Pompowałam wodę ze studni i starannie się nią opłukiwałam. Kiedy skończyłam, Soo-hee z uznaniem skinęła głową.

Poszłyśmy do domu się przebrać. Przechodząc przez kuchnię, zobaczyłam matkę zajętą rozpalaniem ognia. Zdziwiło mnie to, bo paliłyśmy w piecu tylko w najchłodniejsze zimowe dni. Matka zmyła już z twarzy pył i przebrała się w jedwabny hanbok, który zakładała w święta, zanim Japończycy zabronili ich obchodzenia. Górna część stroju, jeogori, w całości zasłaniała ramiona i ręce. Była koloru hebanowego, poza wąskim białym kołnierzykiem i szerokimi białymi rękawami, które zakrywały dłonie. Chima, długa spódnica, gładka i prawie całkiem biała, została ozdobiona na brzegach namalowanymi ręcznie górskimi motywami.

Widok matki w hanboku, z jej delikatnymi rysami i okrągłą twarzą, sprawiał, że wydawała mi się najpiękniejszą kobietą na świecie. Teraz, nawet klęcząc na podłodze w kuchni, wyglądała zjawiskowo. Miała wyprostowane plecy i wpatrywała się w przestrzeń jak wtedy, gdy dowiedziała się o wyjeździe ojca.

Matka była ziemią, a ojciec niebem. Razem tworzyli cały mój świat. Patrzyłam na ojca niczym człowiek spoglądający na sokoła i zastanawiający się, jak to jest umieć latać. Wystarczyło, że ojciec skinął głową albo mnie pochwalił, a od razu zaczynałam wierzyć, że mogę fruwać. Wychodziłam na podwórko przed domem i rozkładałam szeroko ręce, udając, że szybuję jak ptak. Ojciec opierał się o drzwi kuchni i głośnym śmiechem dawał wyraz rozbawieniu.

Matka była jak korzenie dębu, pomagała mi trzymać się ziemi. Przypominała, że aby szybować, potrzeba ciężkiej pracy i dyscypliny, czyli tych rzeczy, których musiałam się jeszcze nauczyć.

Od czasu, gdy Japończycy zabrali ojca, nie było już nieba, które równoważyłoby przyziemne uwagi matki na temat cech, których nie miałam. Widziała, jak bardzo mi go brakowało, i czasem próbowała go zastąpić. Ale ona to ziemia, nie niebo, i jej pochwały zawsze brzmiały jak kolejna reprymenda.

Byłam ciekawa, dlaczego matka chciała nas tego wieczoru uczesać wyjątkowym grzebieniem. Pomyślałam, że może zamierzała nam powiedzieć, jak powinnyśmy się zachowywać w fabryce. Poszłam do sypialni i wyjęłam piżamę. Gdy wróciłam do kuchni, ogień w piecu już mocno trzaskał.

Spojrzałam na grzebień z dwugłowym smokiem. Miałam okazję widzieć go tylko kilka razy. Kiedy byłam małą dziewczynką, matka czesała nas nim podczas obchodów koreańskiego Nowego Roku, zanim złożyłyśmy hołd naszym dziadkom. Ojca nie było wówczas w domu, bo zawsze w tym czasie odwiedzał przyjaciół albo pomagał chłopom ubić świnię na noworoczną uroczystość.

Zawsze się zastanawiałam, jak matka weszła w posiadanie przepięknego grzebienia ze złotym grzbietem i tajemniczym smokiem. Zapytałam ją o to pewnego razu, kiedy go znowu wyciągnęła. Soo-hee skarciła mnie za zadawanie zbyt wielu pytań, ale widać było, że sama chciała się dowiedzieć. Matka odparła tylko, że jesteśmy za młode, by zrozumieć.

Miałam osiem lat, gdy japońscy żołnierze przyjechali do nas w jednej ze swoich ciężarówek i zmusili ojca, żeby podpisał dokumenty przekazania chudemu zarządcy naszego gospodarstwa. Zagrozili karą, jeśli nie zaczniemy świętować Nowego Roku tak jak oni. Tego roku matka nie uczesała nas specjalnym grzebieniem i nigdy więcej go nie widziałam. Byłam pewna, że sprzedała go razem z meblami, aby kupić ryż. A teraz leżał na stole, tuż przede mną.

Ummah kazała nam usiąść przed sobą, żeby mogła nas uczesać. Soo-hee była starsza, więc to od niej zaczęła. Siostra uklękła z twarzą zwróconą do ognia. W świetle płomieni mogłam przypatrywać się, jak matka podciąga rękawy hanboku i pięknym grzebieniem zaczyna uważnie rozczesywać włosy Soo-hee. Łuna odbijała się od złotego grzbietu, a smok lśnił bielą jak świeży śnieg. Matka czesała siostrę powoli, ostrożnie rozplątując każdy kosmyk włosów.

– Ummah, nigdy nie powiedziałaś nam, skąd masz grzebień – odezwałam się, obserwując jej ruchy. – Mówiłaś, że jesteśmy za młode. Czy teraz możesz nam wyjawić prawdę?

Matka nie odpowiedziała, a ja czekałam, aż Soo-hee skarci mnie za zadawanie pytań. Nie zrobiła tego.

Wreszcie jej włosy stały się gładkie i błyszczące. Nadeszła moja kolej. Uklękłam tyłem do matki. Poczułam jej dłonie na głowie. Na ścianach kuchni tańczyły cienie rzucane przez ogień z pieca. W domu było przyjemnie ciepło, pachniało palonym drzewem topoli.

Matka zaczęła mówić nieobecnym głosem:

– Dostałam grzebień od mojej babki, gdy urodziła się Soo-hee. Wtedy nasza rodzina posiadała wszystkie pola za domem aż do wysokich drzew. Hodowaliśmy świnie i bydło. Uprawialiśmy ziemniaki, kapustę, marchew, rzodkiew i cebulę. Kiedy byłam małą dziewczynką, ojciec musiał zatrudniać dwudziestu mężczyzn do zebrania plonów.

Nie ruszałam się, żeby w żaden sposób nie przeszkodzić matce w opowieści. Kiedy milkła, słychać było tylko trzeszczenie drewna w piecu. Naprzeciwko mnie klęczała Soo-hee, jej włosy błyszczały w świetle ognia.

– Moi dziadkowie mieli dwóch synów – kontynuowała matka. – Najmłodszy, mój wujek, pojechał do Mandżurii i dołączył do sił walczących przeciwko Japończykom. Zginął na wojnie, więc mój ojciec był ich jedynym dzieckiem, a ja byłam jedynaczką. Babka powiedziała, że dała mi grzebień, ponieważ jestem jedyną kobietą wśród jej potomków.

– Skąd go miała? – zapytałam. – Ummah, kto dał go twojej babce?

– Cicho, Jae-hee – upomniała mnie Soo-hee. – Pozwól matce dokończyć.

– Dostała go od swojej matki. Został wykonany dla waszej praprababki. Mieszkała w Seulu i była ważną osobistością. Kiedy Japończycy zaczęli zdobywać coraz większe wpływy, przysłała swoje dzieci tutaj. Dała im tę ziemię i ludzi, którzy mieli się o nich troszczyć. Przyjeżdżała tu z Seulu, gdy tylko mogła, i podczas jednej z wizyt podarowała grzebień swojej córce. Ta córka to wasza praprababka, czyli moja babka, od której dostałam grzebień.

– Nasza praprababka kazała go zrobić? – spytałam. – Musiała być bardzo bogata. Pewnie była arystokratką! Dlaczego jej go dała?

– Powiedziała, że to smok z magiczną mocą, który ma jej pomagać – odparła matka. – Mówiła, że musi zostać przekazany kolejnym pokoleniom kobiet w rodzinie.

Skończyła czesanie i odwróciła mnie do siebie. Blask ognia odbijał się pomarańczową łuną od jej hanboku i wyglądała, jakby była cała w ogniu. Spojrzała na mnie, a potem na Soo-hee.

– Miał mi pomóc – powiedziała zamyślona.

– W jaki sposób, matko? – dopytywałam.

Milczała. Po chwili odezwała się Soo-hee:

– Opowiesz nam, gdy wrócimy z fabryki butów. Musimy się wyspać. Jutro czeka nas długa podróż.

Pociągnęła mnie za rękaw. Chciałam jeszcze o coś zapytać, ale matka wpatrywała się już tylko w ogień. Ukłoniłyśmy się i poszłyśmy do sypialni.

Leżałam na macie obok Soo-hee i myślałam o mojej praprababce, ważnej osobistości i arystokratce, która była na tyle majętna, że mogła sobie pozwolić na kupienie tak wspaniałego prezentu dla córki. Wyobrażałam ją sobie idącą ulicą Seulu, ubraną w zwiewną jedwabną suknię. Miała długie czarne włosy, elegancko upięte u góry głowy ozdobną spinką binyeo. Kiedy szła szeroką drogą, wszyscy kłaniali się przed nią z szacunkiem, nawet najbardziej wpływowi mężczyźni.

Gdyby praprababka żyła, na pewno mogłaby powstrzymać Japończyków przed wysłaniem nas do fabryki. Zastanawiałam się, w jaki sposób grzebień miał pomóc mojej matce. Wierzyłam, że pewnego dnia mi też pomoże.

Leżałam bardzo długo, czekając, aż ummah położy się na swojej macie. Od palenia w piecu podłoga była nagrzana. Wysunęłam jedną nogę spod koca, ale powietrze było tak samo gorące. Zerknęłam przez szparę w przesuwanych drzwiach i zobaczyłam pomarańczową łunę dobywającą się z kuchni.

Podreptałam w stronę tańczących płomieni. Ogień był intensywny, a jego ciepło piekło mnie w skórę. Matka siedziała przy piecu, nadal ubrana w hanbok. Obok leżała sterta drewna. Zapytałam, dlaczego chce je całe spalić. Wpatrywała się w ogień, milcząc, pociągnęłam ją więc za rękaw.

– Ummah! Ummah, co się stało? Idź spać. Jutro musisz iść do pracy.

Pogładziła mnie po głowie.

– Nie – wyszeptała smutno – już nic ode mnie nie dostaną.

Przeraził mnie widok tak smutnej matki, więc pośpiesznie wróciłam do sypialni. Kiedy wpełzłam pod koc, Soo-hee się obudziła.

– Soo-hee – wyszeptałam. – Ummah chce spalić całe drewno.

Położyła mi dłoń na ramieniu.

– Wiem. Śpij, mała siostro.

Zamknęłam oczy i po chwili zapadłam w niespokojny sen.

Rano Soo-hee szarpnęła mnie za ramię.

– Jae-hee, wstawaj! – zawołała. – Musimy zrobić kimchi, zanim wyruszymy.

W domu było zimno, więc nie miałam ochoty opuszczać posłania. Zawinęłam się w koc, ale siostra go ze mnie ściągnęła.

– Nie mamy dużo czasu – przypomniała.

Usiadłam i zaczęłam przecierać oczy. Na zewnątrz wciąż panowała ciemność, więc dom był pogrążony w mroku. Od razu zajrzałam do kuchni. Całe drewno spłonęło. W piecu została już tylko sadza. Obok zobaczyłam zarys matki, która siedziała w zimnym pokoju, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Jej oczy wyglądały jak oczy pana Lee, który zmarł śmiercią głodową na tyłach swojego domu.

Gdy blask wschodzącego słońca zabarwiał czubki topoli na pomarańczowo, pomagałam Soo-hee odlewać słoną wodę z kapusty i rzodkiewki. Siostra kazała mi zrobić to dokładnie, ale nie zdążyłyśmy odsączyć jej trzy razy – jak zazwyczaj. Zrobiłyśmy czerwony sos z czosnku, imbiru i ostrej papryki. Skóra piekła mnie od przypraw. Dodałyśmy warzywa i włożyłyśmy mieszankę do dwóch pojemników. Zaniosłyśmy je na tył domu, by zakopać w głębokich dołach. Słońce było już wysoko nad topolami, a niebo miało odcień ciemnego błękitu, gdy nasza praca dobiegła końca. Soo-hee powiedziała, że pora wracać.

Podeszłam do studni i zmyłam sos kimchi z dłoni, po czym udałam się do sypialni, żeby upiąć włosy. Do płóciennego worka wsunęłam zapasowy komplet ubrań i położyłam go w kuchni obok worka Soo-hee. Ta zapakowała do torby kimchi i trochę ryżu, zaparzyła też herbatę boricha. Matka natomiast nie spuszczała wzroku z miejsca, gdzie wczoraj palił się ogień.

Podeszłam do Soo-hee.

– Co się dzieje z matką? – zapytałam.

Nigdy się tak nie zachowywała.

– Jest bardzo zmęczona – wyjaśniła Soo-hee, wlewając napar do filiżanek. – Wypij herbatę i zjedz ryż.

Wyciąg z prażonego jęczmienia Soo-hee był mocny i gorzki, taki jaki matka zawsze robiła dla ojca. Nie lubiłam tej mocnej herbaty i nigdy nie chciałam jej pić. Jednak tego dnia bez wahania zrobiłam wyjątek. Zjadłam także ryż, chociaż nie byłam głodna. Grzebień nadal leżał na stole – w tym samym miejscu co poprzedniego wieczoru. To najpiękniejszy przedmiot, jaki w życiu widziałam. Wpatrywałam się w dwugłowego smoka, a on we mnie. Podeszłam bliżej i z jakiegoś powodu przyłożyłam grzebień do ucha. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę, jak do mnie mówi.

– Chodź, mała siostro – powiedziała Soo-hee. – Musimy się pożegnać z matką.

Nie zareagowałam, bo byłam zahipnotyzowana przez smoka.

– Jae-hee! – ponagliła mnie. – Nie mamy czasu!

– Dobrze, onni, już idę – odparłam.

Zmusiłam się, żeby wstać i dołączyć do siostry.

Soo-hee ukłoniła się nisko.

– Matko, wyjeżdżamy do pracy w fabryce butów. Zrobiłyśmy kimchi i zakopałyśmy z tyłu domu, tak aby Japończycy go nie znaleźli. Zakopałyśmy też ryż. Napiszemy, jeśli nam się uda.

Ukłoniła się po raz kolejny. Matka nadal wpatrywała się w popiół. Stanęłam przed nią, żeby się pożegnać. Jednak zamiast tak zrobić, chwyciłam ją za ramiona i zaczęłam silnie potrząsać.

– Matko, obudź się! – nalegałam. – Musisz iść do pracy!

Nie zareagowała, więc cofnęłam się o krok, przerażona, że ktoś rzucił na nią klątwę.

Soo-hee chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę wyjścia. Zabrałyśmy nasze worki i wyszłyśmy z domu, zostawiając matkę w środku – teraz była już zupełnie sama.