Strona główna » Obyczajowe i romanse » Drobne szaleństwa dnia codziennego

Drobne szaleństwa dnia codziennego

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62467-68-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Drobne szaleństwa dnia codziennego

Jaki jest przepis na normalność i szczęście? Kochający mąż i dziecko, solidne wykształcenie, dobra praca i mieszkanie w dużym mieście. Życie jak z poradnika albo kolorowych magazynów. To wszystko ma bohaterka Drobnych szaleństw dnia codziennego, dlaczego więc nie jest szczęśliwa? Coś sprawia, że zamiast płynąć głównym nurtem, dryfuje, nie radząc sobie z własnym życiem. Może jest po prostu niedojrzała, może to histeryczka albo wariatka? A może granica między „normą” a niedostosowaniem czy chorobą to nie przepaść, tylko zaledwie szczelina, i łatwo ją przekroczyć?

 

O AUTORCE
Kaja Malanowska (1974) - z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois, pracuje w 20. Społecznym Gimnazjum na Raszyńskiej w Warszawie, zajmuje się głównie uchodźcami - dziećmi z Czeczeni, Tybetu, Turcji, Gany, Ugandy i Serbii. Matka 15-letniego syna. Drobne szaleństwa dnia codziennego to jej literacki debiut.

Polecane książki

Publikacja ma unikalną wartość dostarczania porad i wskazówek opartych na wątpliwościach zgłaszanych przez Czytelników. Prezentowane są zaawansowane rozwiązania kadrowe sytuacji wyjątkowo skomplikowanych, niejednoznacznych i niejasnych. Pozwalają one na zastosowanie najlepszego i najbardziej efektyw...
Główną postacią jest zręczny i nie przebierajacy w środkach dyrektor budowy kolei żelaznych, sprytny i bogaty Juliusz Płocki, znakomicie kierujący "robotami".   Opowiada o dwóch wpływających na siebie wzajemnie środowisk: biednej, ale herbowej arystokracji oraz bogatych przemysł...
  Miłość żyje tak długo, póki tli się iskra nadziei… Emilia, bohaterka znana Czytelniczkom z bestsellerowej „Jednej chwili”, rozkwita w nowym związku. Nareszcie poznała wszystkie sekrety ukochanego i odważyła się podjąć zawodowe wyzwania. Wydaje się, że wspólne życie Emi i Matta wypełni szczęście i ...
W cieniu Akropolu powstała kolejna książka znanej pisarki, Marii Soroń. Tym razem jest to kontynuacja Lakisa, który opowiada o kolejnych cudach świata. Jest to skrzat, który dostał drugą szansę. Niestety człowiek nie ma takiej szansy. Wszystko, co robię w życiu, robię tylko raz. Tak więc mogę z...
Koniec wojny. Ustalenia jałtańskie zmuszają tysiące ludzi do porzucenia ziem, które zamieszkiwali od pokoleń, i szukania nowego domu. Rozpoczynają się wypędzenia Niemców. Maria Brunn, ślązaczka niemieckiego pochodzenia, usiłuje ocalić - choćby i za cenę wyrzeczenia się własnej tożsamości - przynajmn...
Z e-booka można dowiedzieć się m.in.: 1. Czy do rozwiązania umowy o pracę za porozumieniem stron potrzebna jest zgoda obu stron? 2. Czy można skrócić okres wypowiedzenia na mocy porozumienia stron? 3. Czy firma może sama skrócić okres wypowiedzenia? 4. W jaki sposób zwolnić pracownika z obowiązku św...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kaja Malanowska

KajaMalanowskaDrobne szaleństwa dnia codziennegoWydawnictwo Krytyki Politycznej

Wszystkie osoby i wydarzenia

opisane na tym blogu stanowią

odbicie rzeczywistości.

Dlatego proszę ewentualnych czytelników

o to, żeby pamiętali, jak krzywe potrafią być zwierciadła.

Maćkowi

Przylądek Dobrej Nadziei

Księżyc zaczepił się o dźwig gdzieś
w okolicach placu Unii i tam ugrzązł, pewnie na całą
noc. Wielki, pomarańczowy, trochę spłaszczony u góry
balon. Tuż poniżej wyzywająco błękitny neon z napisem
„PKO” i ciemne bloki schodzące w dół ku uliczce, która
prowadzi prosto do moich okien. W mdłym świetle latarni pełzną
po niej niepokojące cienie łysych topoli, wyschniętych zimą
jak staruszki, których skóra pomarszczyła się, spierzchła
i przyrosła do kości. Próbuję sobie przypomnieć, jak się
czułam, zanim to wszystko się zaczęło, zanim zaczęłam
spadać, żeby w końcu zatrzymać się tu, wpatrzona w miejską
noc.

Parę dni wcześniej, a może to
był tydzień, niewykluczone też, że dwa czy nawet
trzy, w każdym razie to był styczeń. Koniec stycznia
chyba. Mokry i przegniły, taki niewydarzony, ni to styczeń,
ni marzec. Błoto i topniejący w brudnych kałużach śnieg,
zimna, dokuczliwa mgła w nieokreślonym kolorze i zaschnięte
kikuty butwiejących traw. Tuż przed tym, jak się to
wszystko zaczęło, postanowiłyśmy z Joanną wyjechać na
Mazury. Spakowałyśmy małego Krzysia do samochodu. Zaraz za
Warszawą, na pierwszym postoju, wdepnęłam w gigantyczną
kupę ludzką i umazałam sobie w gównie sznurowadła, tak
że przez całą drogę śmierdziało w samochodzie, chociaż
Joanna twierdziła, że nic nie czuje. Krzyś spał, jadłyśmy
pierniczki oblewane czekoladą, piłyśmy kawę i rozmawiałyśmy
o tych wszystkich sprawach, o których wiedzą przyjaciółki,
a mężowie nie, i nagle asfalt się skończył, a my zamiast
stanąć i zawrócić, wjechałyśmy w las, zmusiłyśmy
samochód do mozolnej jazdy po mokrym piachu, coraz głębiej
i dalej, aż do zamarzniętego jeziorka, po którym chodziły
kaczki. I wtedy to poczułam, bezpieczeństwo i pewność,
bo naprawdę wierzyłam, że tamte sprawy są już poza mną
i nigdy nie wrócą, że jestem nietykalna przy tym jeziorku,
na pobrużdżonej śladami opon drodze. Zaczął się dla mnie
okres stabilności, spokojnego wchodzenia w wiek średni i na
to czekałam, z tego się cieszyłam.

Załamanie nerwowe powinno być
uzasadnione. Jakieś przepustki powinno się na nie wydawać albo
talony od nieszczęść, którymi można by się w razie czego
legitymować, punkty takie jak na stacjach benzynowych: śmierć
bliskiej osoby – 120, niezdany egzamin – 5, przeprowadzka
– 21, nagła choroba – 17, rozwód – 98. Ja tych punktów
nie nazbierałam, jak na złość średnio ich mam, ani dużo,
ani mało…

Punkt zwrotny

Wracamy ze Stanów. Nowa praca. Nie
dostałam grantu. Wyrzucają mnie z pracy. Znowu nowa praca. Mam
umowę wstępną do lipca. Muszę się bardzo starać. Czuję
się jak podłączona do wysokiego napięcia. A potem on mi
to mówi i wtedy się zaczyna. Chciałabym sobie poradzić,
stanąć na wysokości zadania. To wszystko drobiazg, głupstwo,
błahostka. Chciałabym zachować klasę, zacisnąć zęby
i trzymać fason, tymczasem jestem bardzo słaba. To chyba
eufemizm. Jestem kompletnie do niczego. Tarzam się po podłodze
i wyję całymi godzinami. Jestem bezsilna jak dziecko, bezradna
jak niemowlę. Schudłam sześć kilo, nie śpię od ośmiu dni,
mogę się zdrzemnąć, ale tylko kiedy leżę bezpośrednio na
nim (na dłuższą metę to trudne do przeprowadzenia). Ciekawe,
ile tak można…

Dostałam wysokiej gorączki. Leżę na
rozłożonej sofie w naszej maleńkiej sypialni i staram się
za jednym zamachem przeczytać wszystkie książki, o jakich
opowiadał mi Szymon, a o których nie chciało mi się wcześniej
słuchać z powodu wrodzonego lenistwa i niezdrowych skłonności
do spania, leżenia, pokładania się i oglądania kiepskich
filmów w telewizji. Nieustannie towarzyszy mi uczucie strachu,
paniki nie do przezwyciężenia. „Gdzie jesteś?” „Zaraz
przyjdę, tylko zrobię herbaty”. „Nie zostawiaj mnie!”
„Nie zostawiam cię przecież, jestem tu”.

Trzymam go całymi godzinami za rękę,
wtulając twarz w szorstki sweter, odciskając ślady po guzikach
na policzkach, wdychając lekko mdlący zapach cudzego potu i
przesuszonej wełny. Najtrudniejsze są momenty, kiedy znika
z pola widzenia na dłużej, idzie po bułki do sklepu albo na
pocztę czy do kiosku. Biegam nerwowo od okna do okna, liczę
minuty i kwadranse, w końcu zaczynam wymiotować.

Emilka

Po dziesięciu dniach udaje mi się
wyjść z domu. Siedzę w pluszowym fotelu, opierając nogi
o kaloryfer. Na podłodze leży Emilka w ciąży, wielka i
powolna jak wieloryb, którego morze wyrzuciło na brzeg. Dwójka
malutkich dzieci pełza wokół niej. Mieszkanie jest brzydkie,
brzydkie i zaniedbane, zatłoczone niepotrzebnymi sprzętami,
pełne porozrzucanych zabawek, plastikowych pudełek po
margarynie, butelek, smoczków i starych ubrań ułożonych w
stosy pod pomalowanymi na buraczkowy kolor ścianami. Kiedyś
było tu inaczej, zanim łazienkę zajął ten zapładniacz,
taplający się w wodzie grubas, szukający natchnienia w THC
niespełniony intelektualista, zanim wprowadził się do Emilki
ten pasożyt bez wdzięku i z dokładnością co do roku zaczął
robić dzieci.

Jako mała dziewczynka Emilka mieszkała na
Siennej, razem z mamą, tatą i dwoma siostrami, tą starszą
o piętnaście lat i tą starszą o siedemnaście. Była
chuda i małomówna, wyglądała na dużo młodszą niż w
rzeczywistości ze swoimi cienkimi jak patyki nogami, płaskimi
pośladkami, sterczącymi ramionkami i łopatkami. Wzbudzała
powszechną litość sąsiadek i nauczycielek: twarz zastraszonego
zwierzątka, o wysuniętej górnej wardze, małym spiczastym
nosku i wielkich brązowych oczach, wiecznie załzawionych,
wiecznie przerażonych. W rzeczywistości nie bała się
niczego, a już na pewno nie nauczycieli, którymi pogardzała
za to, że byli starzy, brzydcy i śmierdzieli kiełbasą
szynkową i krochmalem. Codziennie rano sunęła do szkoły jak
lunatyczka, tym samym powolnym krokiem, ogarniając obojętnym
spojrzeniem przechodniów, ciągnąc za sobą na sznurku worek
z kapciami. W klasie siedziała w pierwszej ławce, posłusznie
zapisując kaligraficznym pismem zeszyty w linie, a na przerwach
targała chłopców za włosy albo grała w gumę w załomie
korytarza. Popołudniami „chodziła na zakupy”. Z Wiolettą
i Agatą grzebały w podwórkowym śmietniku, gdzie można było
znaleźć masę przydatnych młodym damom rzeczy, zwłaszcza
biżuterię, często jak nową, w idealnym stanie. Kiedy
ktoś pytał, skąd ma plastikowy pierścionek albo szklany
wisiorek w kształcie łezki, mówiła, że „z samu”,
i to załatwiało sprawę. Wyprawiały się też we trzy
na budowę, za drewniany płot, gdzie leżały różnokolorowe
kawałki plastiku, a czasem brudne majtki i zużyte prezerwatywy,
a kiedy zaczynało się robić naprawdę nudno, ćwiczyły
równowagę na parkanie szkolnym, stopa za stopą, powoli, ale
też nie za wolno, i nie należy patrzeć w dół, dopóki nie
zauważył ich cieć i nie przepędził. W soboty wypuszczały
się aż na Rutkowskiego, do bud z zapiekankami, pod którymi
wystawały z kartką „Jesteśmy głodne” tak długo, aż
ktoś nie kupił im bułki z pieczarkami. Czasem dostawały
gumę Donald z historyjką w środku czy oranżadkę w proszku,
zieloną, żółtą albo czerwoną, którą sypało się na
otwartą dłoń, a potem pluło na nią i można było oglądać
kolorowe bąbelki z śliny.

Strach przyszedł później, kiedy lekcje środowiska zamieniły
się w

geografię i

biologię. Obie starsze siostry wyprowadziły się z

domu, a

zaraz po nich ojciec. Emilka nie chodziła już do samu ani
na budowę. Całymi godzinami siedziała skulona pod stołem w

kuchni, oglądając od spodu ceratę wytłaczaną w

różyczki, i

czekała, aż matka wróci od sąsiadów. Potem słuchała
jej płaczu i

wyrzekań. Wtedy odkryła, że się boi. Z

początku strach nie miał imienia, przybierał bezkształtne
formy cieni na tapetach, zmierzchu za oknami i

opuchniętych kostek staruszki spotkanej na schodach. W

szkole utrzymywała, że ojciec pojechał na delegację do
Moskwy, ale koleżanki śmiały się tylko pogardliwie i

do strachu dołączyło uczucie wstydu i

upokorzenia. Kiedy skończyła dwanaście lat i

dostała pierwszy okres, wiedziała już, że to, czego się
boi, nazywa się samotnością, a

zwłaszcza samotnością opuszczonej kobiety. W

tym czasie przyniosła do domu dwa koty, burego i

czarnego, a

nad biurkiem przykleiła plakat Modern Talking. Jej piersi i

pośladki zaokrągliły się ponętnie, ciemne włosy zostały
przycięte nad czołem i

twarz nabrała łagodnego, marzycielskiego
wyrazu. Zaprzyjaźniła się z

Olą z

równoległej klasy, wspólnie wypaliły pierwszego papierosa i

spróbowały koniaku, który matka trzymała w

szafce przy łóżku. Obejrzały sobie nawzajem swoje cipki i

piersi i

ustaliły, że w

przyszłości zamieszkają razem. Świat dzielił się na
chwile spędzone z

Olą i

te zmarnowane. Pierwsza miłość, jak i

każda następna, stanowiła jedyny sens życia Emilki. Stała
się świtem i

zmierzchem, i

każdą godziną dnia, pragnieniem i

nadzieją, namiętnością i

smutkiem nieprzespanych nocy, energią, treścią i

wreszcie niekończącym się bólem rozczarowania, po którym
przyszło pierwsze załamanie. Emilka zamknęła się w

pokoju, symulując chorobę. Na szczęście matka, nękana
chroniczną depresją, z

łatwością dała się nabrać na bezgorączkową grypę
żołądkową. Nie zadając zbędnych pytań, zajęła się
skrzętnym przygotowywaniem kleików i

transportowaniem ich wraz z

paczkami biszkoptów z

kuchni przed nos Emilki, która wyrzucała je konsekwentnie
przez okno, na stertę cegieł w

rogu podwórka. Owinięta w

koc, z

gorącym termoforem na brzuchu, leżała na tapczanie, goniąc
swój smutek po ścianie. Po trzech tygodniach doszła do
wniosku, że oczekiwany koniec świata nie nastąpi i

że jedynym sensownym wyjściem z

sytuacji jest znaleźć nową miłość i

tym razem związać ją ze sobą na tyle mocno, żeby nie
mogła nigdy odejść. Wyszła z

pokoju chudsza o

cztery kilo, a

jej ciemne oczy były jeszcze bardziej wilgotne i

bardziej nieobecne niż kiedyś.

Od tego momentu w życiu Emilki rozpoczął
się okres dawania. Pierwszy chłopak, z którym chodziła,
dostawał dżinsy przysyłane przez starszą siostrę z Anglii,
koszulki z flagą Wielkiej Brytanii i zagraniczne papierosy
kradzione z szuflady kuchennej, kiedy matki nie było w
domu. Drugi, oprócz Johnniego Walkera wyniesionego pod kurtką
z delikatesów, dostał nieograniczony dostęp do sypialni
Emilki. Trzeci wikt i opierunek oraz dwudziestoczterogodzinną
obsługę w nowym mieszkaniu na Ursynowie. Każdy związek
kończył się niepowodzeniem, zawsze tak samo jak ten pierwszy,
niezależnie od tego, ile i co dawała. Kolejni mężczyźni
odchodzili mimo desperacji, krzyków i błagań, zabierając
ze sobą niesmak i walizki luksusowych gadżetów. Dwa koty,
ten bury i ten czarny, roztyły się i zestarzały. Aż w
końcu znalazł się ktoś, komu nie tylko nie przeszkadzało
bezgraniczne oddanie i bezwarunkowa gotowość do poświęceń,
ale kto poczuł się w takim układzie jak ryba w wodzie, i to
dosłownie, bo zamieszkał w wannie. Całymi dniami leżał
w gorącej kąpieli i palił jointy. Emilka utrzymywała,
że Wieloryb ma trwałą depresję z powodu niepowodzenia
związanego z nigdy nienapisanym doktoratem. Głaskała go
więc po głowie, znosiła do łazienki pieczone kurczaki,
klopsiki w sosie pomidorowym, potrawki z królika, serniczki,
placki z jagodami i herbatę z sokiem malinowym, równocześnie
rodząc kolejne dzieci i utrzymując dom.

Emilka jest moją najbliższą
przyjaciółką i oczywiście nigdy mnie nie zawiodła. Mogłam
liczyć na jej lojalność i oddanie zawsze i wszędzie, o każdej
porze dnia i nocy, z wyjątkiem tych chwil, kiedy zostawała
sama, przeżywała załamanie nerwowe, łykała psychotropy
i upijała się do nieprzytomności. Wtedy trzeba było się
nią zajmować.

Złości mnie, że się roztyła,
zaniedbała, że straciła swój delikatny wdzięk, subtelną
elegancję, że daje się wykorzystywać w sposób, którego
żaden normalny człowiek nigdy by nie wytrzymał. Nienawidzę
jej męża, chociaż zdaję sobie sprawę, że eksploatuję
Emilkę tak samo jak on, że nadużywam jej dobroci, opierając
się na niej całym ciężarem w trudnych chwilach i zarzucając
problemami, kiedy własnych ma zupełnie wystarczająco.

„Emilko, czy mogłabyś przynieść mi
popielniczkę?” Emilka dźwiga się na kolana i ciężko
wstaje z podłogi. W rozciągniętym dresie i poplamionej
koszuli wygląda jak bezkształtny wór, jak wiedźma Ple Ple,
która mieszka na śmietniku. „Maju, poczekaj sekundkę,
zaraz wracam, słucham cię cały czas”. Dzieci czepiają
się jej kolan. „Emilko, co z moją popielniczką?” „Już
idę! Może coś zjesz? Słucham cię cały czas”.

Mówię i mówię, nie zwracam uwagi na
dzieci ani na krzyki z łazienki. Chodzę za nią krok w krok po
całym mieszkaniu. Co będzie? Co to będzie? Ja się boję. A
w głębi duszy: „Nie chcę być taka jak ty”.

„Maju, wszystko się ułoży. Musisz
zadbać o siebie, przespać troszeczkę. Ile dni już nie
jesz? Przede wszystkim idź do lekarza, niech ci przepisze
jakieś środki uspokajające. Poproś o afobam”. „Afobam
niczego nie załatwi, poza tym jest uzależniający”. „Bzdura,
brałam afobam latami, odkąd umarła mama. Kubusiu, mówiłam
ci, żeby tego nie dotykać!” „Ale ja nie chcę być sama,
Emilko, czy on mnie zostawi?” „Nonsens, nie przeżyłby
bez ciebie jednego dnia. Będziesz mu jeszcze na starość
zmieniać pampersy”. „Emilko ja się boję, tak strasznie się
boję”. „Wiem, Maju, ale musisz się wziąć w garść. Dasz
sobie radę”.

Emilka odkręca kran i zaczyna
zmywać. Ogarnia mnie pasja, wściekłość nie do
powstrzymania. I kto to mówi? Kto mi mówi, że trzeba się
pozbierać? A jak nie dam sobie rady, to co? Nie chcę,
nie mogę zostać sama. I kto jak kto, ale ona powinna
to zrozumieć. „Wychodzę! Z tobą w ogóle nie można
porozmawiać. Czy kiedyś w ogóle będzie jeszcze taka
możliwość?!”

Trzaskam drzwiami tylko dlatego, że wiem,
że mogę sobie na to pozwolić. Wychodzę w wilgotną, zimną
mgłę, zmiękczającą światło padające z okna na parterze,
w którym stoi Emilka i macha na pożegnanie.

W pizdę na pięć

Po dwóch tygodniach wracam do
pracy. Pierwszy dzień mija w miarę bezboleśnie na
przygotowywaniu pożywek do eksperymentów, myciu szkła i
wyrzucaniu starych szalek z martwymi bakteriami. Kolejne dni
przynoszą niepokój o poranku i panikę popołudniami. Przestaję
pracować, przestaję też udawać, że pracuję. Staram się
zająć myśli prostymi obrazami: czytnikiem na liczniku,
strzałką wagi, liczbą obrotów wirówki, ale i tak wymykają
się spod kontroli, wędrują ku niebezpiecznym obszarom,
rosną, puchną i pączkują we mnie jak drożdże, wypychając
zdrowe komórki nerwowe na obrzeża świadomości. Z męczącą
regularnością powracają obrazy, których siła odbierała mi
głos i możliwość ruchu. Wiem, że to minie. Tak w każdym
razie myślę. Trzeba czasu, zaufania, trzeba cierpliwości,
dystansu. Chociaż dzisiaj zaczęło do mnie docierać, że nie
czuję się ani odrobinę lepiej niż dwa tygodnie temu. Nadzieję
na to, że dzięki laboratoryjnym blatom odwrócę uwagę
od natrętnych myśli i wyolbrzymionych problemów, które
zalęgły się w mojej głowie, postanawiam odłożyć do
poniedziałku. Zamiast zrobić coś pożytecznego, spędzam
siedem godzin, włócząc się po instytutowych korytarzach,
przeglądając wiadomości na komputerze i pijąc kolejne kawy,
które w połączeniu z narastającą histerią doprowadzają
pod koniec dnia do palpitacji serca. Wracam do domu o czwartej,
kładę się na kanapie i leżę z zamkniętymi oczami do
siódmej, nie robiąc obiadu, ignorując Manię, która próbuje
opowiedzieć mi, co się działo w szkole. Wstaję tylko dlatego,
że Szymon się spóźnia (według moich obliczeń powinien się
zjawić całe cztery minuty wcześniej). Kopię psa, który
niechcący nawinął mi się pod nogi. „Co się gapisz!”
– krzyczę na Manię i trzaskam drzwiami od jej pokoju.

Telefon.

„Zaraz będę, wstąpiłem tylko po drodze
do apteki”.

Ulga.

Wątpliwości.

Panika.

Do jakiej apteki? Po co do apteki? Przecież
nic nie potrzebujemy. Na pewno rozmawia przez telefon i
nie chce, żebym słyszała, więc stoi gdzieś na dworze,
pod latarnią. Kłamie. Dlaczego kłamie? Dlaczego tak mnie
męczy?

Zastaje mnie skuloną pod szafą w
przedpokoju. „Co się stało?” „Nic”. „Przecież
widzę…”

Ciężkie milczenie. Jego zmęczone
spojrzenie. Zamykam się w łazience i szlochając, upadam na
podłogę. Przez drzwi słyszę, jak tamci dwoje rozmawiają
przyciszonym głosem. Bzyczy komputer. Mania zapada się
w swój wirtualny świat. Coś kołysze się we mnie i
uspokaja. Wycieram twarz mokrym ręcznikiem, odkręcam
kran i wchodzę pod prysznic. Przyciskam policzek do zimnych
bladoniebieskich kafelków. Strużka krwi miesięcznej spływa
mi po prawym udzie. Siadam w zabarwionym na czerwono brodziku
i pozwalam wodzie płynąć gorącymi falami po włosach i
plecach. Zbieram się w sobie, uspokajam bicie serca, głęboko
wciągając powietrze przez nos i wydmuchując ustami. Gąbką
namydlam dokładnie każdą część ciała po kolei. Kucam
w brudnych mydlinach, owijając jednocześnie plecy białym
ręcznikiem. Jestem śmiertelnie zmęczona i nie mam siły,
żeby założyć z powrotem przepocone ubranie i przygotować
kolację. Z ponurą satysfakcją odnotowuję, że zabrudziłam
ręcznik rojem drobnych rdzawych plamek, tak jakbym mogła zrobić
tym faktem komuś szczególną przykrość. Ale mama, która
piętnaście lat temu urządziłaby mi karczemną awanturę,
że nie szanuję cudzej pracy i brudzę ręczniki podczas
okresu, dawno już po mnie nie pierze, sama będę musiała
się zająć usuwaniem skutków własnej niedbałości. Stawiam
stopę na klozecie i próbuję wcisnąć w siebie tampon. Wchodzi
opornie pomiędzy wysuszone ścianki pochwy. W końcu prostuję
się przed lustrem. Chude, białe ramiona, płaskie piersi. Bez
specjalnego przekonania sięgam po krem wzbogacony w prowitaminę
B6 i kolagen, a następnie nacieram się cała, szczególną
wagę przywiązując do pośladków i brzucha. Kiedy i ta
czynność zostaje zakończona, wciągam dżinsy, szary
podkoszulek i rozczesuję mokre, żółte włosy drucianą
szczotką. Z rezygnacją podnoszę wzrok. Nos, nochal nawet,
z głębokimi bruzdami po dwóch stronach i pajęczyną
pękniętych naczynek krwionośnych. Czoło niskie, płaskie,
poprzecinane równoległymi liniami, świadczącymi o tym, że
ich właścicielka często się dziwi. Usta i oczy OK, szyja z
pierścieniowatymi bruzdami, zmarszczki na dekolcie. Wklepuję
szybko przezroczystą nawilżającą substancję w policzki i
otwieram drzwi na korytarz. Źle założony tampon uwiera mnie
boleśnie w kroczu, ale to uczucie sprawia mi przyjemność,
przypomina, jak bardzo powinnam być wdzięczna losowi za to,
że krwawię w tym miesiącu. Parę tygodni wcześniej myślałam
poważnie o drugim dziecku. Siadam przy stole, krusząc w rękach
kromkę chleba, i zastanawiałam się, jak długo jeszcze uda
mi się balansować na krawędzi kryzysu.

O

trzeciej w

nocy nadal nie mogę zmrużyć oka. Leżę nieruchomo,
wpatrzona w

ciemność, bojąc się poruszyć, żeby go nie obudzić. Liczę
owce, próbuję odtworzyć z

pamięci wiersz Czechowicza o

miasteczku w

górach, podkładam poduszkę pod spuchnięte stopy. Nic z

tego. W

końcu wciągam sweter i

wychodzę z

sypialni. Ciemno, ale i

tak widać, że pokój został urządzony w

sposób raczej przypadkowy, bez specjalnych starań i

koncepcji. Po lewej stronie od wejścia komoda i

lustro, które dostałam od rodziców wiele lat temu. Porysowany
drewniany stół przywieziony ze Stanów, trzy krzesła. Na
ścianach dzieła BeZet i

czarno-biały sztych wuja J. Zimna podłoga przyjemnie chłodzi
stopy. Podchodzę do stolika w

rogu i

siadam w

wiklinowym fotelu, który ktoś kiedyś oddał nam powodowany
dobroczynnym odruchem. Podciągam kolana pod brodę. Na dworze
pada deszcz ze śniegiem, płatki rysują się wyraźnie w

świetle latarni. Przez okno wpada zimny powiew, niosąc ze
sobą zapach mokrego betonu i

ziemi. Płaczę, płaczę z

żalu nad sobą, z

żalu nad tym, że mam takie brzydkie mieszkanie, nie mam gustu,
nie mam inwencji. Chciałabym być kimś, rozpaczliwie…

„Nie śpisz?” Szymon staje w
drzwiach. Przyglądam mu się uważnie, jakbym widziała go po raz
pierwszy w życiu. Dość wysoki, ale bez przesady, przystojny,
o ciekawej twarzy, na której rysuje się wyraźnie dziedzictwo,
jakie zostawili mu dalecy tatarscy przodkowie: lekko skośne
oczy, gęste ciemne brwi, jak narysowane węglem. Szerokie
ramiona, proste plecy, zgrabne pośladki. Męski, tak chyba
należałoby go określić. „Co się stało? – pyta ze
zmęczeniem w głosie. – Chodź, musisz się trochę przespać,
nie można tak siedzieć przez całą noc. Jutro będziesz
nieprzytomna”.

Światło zimowego poranka sączy się
powoli przez okienne sito, zimnym strumieniem spływa na
parapet, skapuje na podłogę i tworzy na niej bladoniebieską
plamę. Wyłączyłam budzik. Falująca, rozedrgana jasność
pochłania spokojny, nieruchomy półmrok, wprowadza zamęt,
przynosi ból. O czym zapomniałam? Co zaniedbałam? Dlaczego
czuję się winna? To nie moja wina. To wszystko nie jest
moją winą! Stopy i dłonie, kolana i piersi; zbyt prawdziwa
jest obecność ciała, które zmuszam, żeby się zanurzyło
w kałuży świtu. W pokoju obok Mania oddycha lekko, na
poduszce rozrzucone jasne włosy, ręka swobodnie opada w
dół, palce leniwie muskają powierzchnię snu. Zaraz się
obudzi. Zamykam drzwi do jej sypialni. Otwieram kolejne
szuflady w komodzie. Dobieram starannie każdą część
garderoby. Zastanawiam się nad koszulą, zieloną zmieniam
na szarą, perełki, kolczyki, puszek z pudrem, przyciemniam
rzęsy, robiąc nienaturalne miny przed lustrem. Wkładam buty,
kurtkę, wołam psa. Na dworze wiatr porywa foliową torebkę,
wydyma ją jak spadochron, który po chwili opada, kołując, na
trawnik. Robię zakupy, płacę, reszta, dziękuję, z powrotem. W
domu parzę kawę i siadam na krześle przy stole, opieram się o
ścianę. Biały prostokąt na drzwiach sypialni. Tam śpi on. Tam
on śpi. Może się zaraz obudzi. Może kiedy się obudzi, będzie
jak dawniej, może dzisiaj wszystko się odmieni… Mania wstaje
pierwsza, co mnie denerwuje. Po co ona tutaj, cała miękka od
snów, różowa, niedbale owinięta kocem? Zepsuła wszystko,
bo teraz muszę zrobić śniadanie, pokroić chleb, rozsmarować
masło na kanapkach, zagotować wodę na herbatę.

„Chcesz mleka?” – pytam. Nalewam mleko
do szklanki. Talerz. Okruchy na stole. „Jedz ładnie. Trzymaj
się prosto. Co ty robisz? Zmyj po sobie”. Odgradzam się od
niej serią ostrych zdań, nakazów, zakazów, upomnień. Niech
tylko się do mnie nie odzywa, żebym nie musiała odpowiadać,
żebym nie musiała nic mówić. Drzwi otwierają się
powoli. Jest tam, stoi, półnagi. Nie zauważył koszuli,
nie spojrzał na mnie nawet.

„Pościel łóżko”.

Wyprawiam Manię do szkoły, drugie
śniadanie i całus na do widzenia. Sama zapinam płaszcz, nowy,
wełniany, w granatowo-szarą kratę. Też nie zauważył,
że kupiłam. Wciągam skórzane rękawiczki i wychodzę
do pracy. Staram się podążać starym, znanym szlakiem,
pochłaniać godziny jak hausty zimnego powietrza, przezroczyste,
neutralne, oczyszczone z emocji i kolorów. Wytrzymuję do
południa, wieczorem nie mam siły na zmywanie ani na robienie
prania. Siedzę i patrzę w okno. Niebo ciemnoniebieskie, nad
domami jasne punkty gwiazd, a wyżej mleczny bulwar, staroświecki
taki, smutny. Po szybie spływają zimne krople. Znowu zapadam
się w siebie. Tak bardzo się boję. Czy to się kiedyś
skończy, czy będę normalna? Czy kiedykolwiek wcześniej byłam
normalna i jaka byłam wcześniej? Nie pamiętam.

Na podłodze wiruje kłaczek psiej sierści,
przeciąg podrywa go w górę serią gwałtownych podmuchów,
bawi się nim przez chwilę, a potem porzuca i pozwala powoli
opadać w dół. Na dworze uporczywy szum samochodów, tło
wieczoru. Stukają o chodnik kobiece obcasy, podwórko zanosi
się jednostajnym szlochem dziecka, które pewnie upadło i
rozbiło sobie kolano. Robi się smutno, niebiesko-szaro
i czas rozciąga się w rozmazaną smugę. Przedmioty tracą
ostrość, a myśli jasność. Szymon z Manią wychodzą do
kina. Zostaję sama. Zbieram w sobie narastającą rozpacz i
dzwonię do Gówiena, bo niby do kogo mam się w tej sytuacji
odezwać. Krzyczę i płaczę w słuchawkę. Nie rozumiem ani
słowa z tego, co do mnie mówi. W końcu trafia do mnie, że mam
iść do lekarza po środki uspokajające. Nie chcę lekarza,
nie potrzebuję żadnych proszków, to się zaraz skończy,
naprawdę, to minie, tylko wezmę prysznic. Wybiegam z mokrą
głową na dwór. Zakładam wełnianą czapkę i zapinam kołnierz
pod szyją. Wieje silny wiat. Drzewa skrzypią, lecą w dół
drobne, suche gałązki. Przez chwilę idę ulicą, do metra,
potem zmieniam zamiar i skręcam na Pole Mokotowskie. Pusto. Tylko
na parkingu łysy pan w dresie tłumaczy przez telefon: „Nie
będę, kurwa, w garniturze, kurwa, piwa, kurwa, pił”. O,
ten przynajmniej ma jakieś zasady, myślę. Nogi grzęzną
mi w błocie na rozkopanych alejkach. Liczę ławki. Potem
liczę płyty chodnikowe i pęknięcia w asfalcie. Liczę
okrążenia wokół stawu, plastikowe butelki po coca-coli,
psy, a na końcu śpiące na gałęziach wrony. Postanawiam,
że się wezmę w garść. Najlepiej zrobię coś konkretnego,
jakiś zdrowy wysiłek jest mi potrzebny, żeby się uspokoić,
więc siadam na najbliższej ławce i nie ruszam się z
miejsca przez pół godziny. Wracam zziębnięta i bardziej
zdenerwowana niż przed wyjściem. W windzie ściągam czapkę i
próbuję wygładzić zmierzwione włosy. Sterczą na wszystkie
strony, sztywne, nastroszone. Przeglądam się w lustrze. Z
wiekiem upodabniam się coraz bardziej do ptaka. Wyglądam
jak przerażona wrona. Przed drzwiami zastaję Maćka,
zapomniałam, że się umawialiśmy. Czeka od dłuższego
czasu. Nie usprawiedliwiam się, nie przepraszam. Może się
obrazi i pójdzie. Po co w ogóle mnie odwiedza, nie mam siły
na spotkania towarzyskie. Maciek jest jednak nie do zdarcia albo
raczej nie do obrażenia. Śmieje się na mój widok i wyjmuje
piwo z plastikowej siatki. Drobny, ruchliwy i głośny w sposób
trudny do zniesienia. W kręgach naszych wspólnych znajomych jest
postacią co najmniej kontrowersyjną. Po pierwsze ma ambicje,
a to już niedobrze, co gorsza nie wstydzi się o nich mówić i
żeby tego było mało, realizuje je bezwstydnie i szczerze cieszy
się sukcesem. Wpuszczam go do domu, nie mam wyjścia. Wskazuję
ręką krzesło. „Maju, ile ja tu nie byłem!” –
wrzeszczy Maciek i szarpie mnie za ramiona, co ma być wyrazem
czułości. „Siadaj tu! – wali ręką w stół. – Siadaj
i dawaj szklanki”. Jezu, czy on musi tak krzyczeć, nie jestem
głucha, boli mnie głowa i nie mam tylu papierosów, żeby tak
na dzień dobry mnie z nich opalać. Przyglądam się Maćkowi,
kiedy zakłada, właściwie zarzuca jedną nogę na drugą,
pochyla się przy tym nad podłogą i kuli w ramionach. Stanowi
niewielką integralną całość. To się rzadko zdarza. Zazwyczaj
ludziom coś odstaje, coś nie pasuje, zawadza albo czegoś im
brakuje. Za szerokie biodra, zbyt duża głowa, ręce jakieś
nieproporcjonalnie długie lub przykrótkie dla odmiany. Ten
tutaj jest idealny. Nie to, żeby był specjalnie urodziwy,
wręcz przeciwnie, czy nadzwyczaj skoordynowany w ruchach, ale
każda cześć jego ciała pasuje, jakby zdjęta z tej samej
półki z napisem „Maciek: ani ładny, ani brzydki, za to
świetnie zrównoważony. Części zamiennych brak”. Ciało
sprężyste jak kauczukowa piłeczka. Rusza się gwałtownie,
mówi głośno i dużo, śmieje histerycznie. Jest impulsywny i
emocjonalny, wręcz egzaltowany, używa całej masy ciężkich,
patetycznych słów, przeplatanych wulgaryzmami i wyrażeniami
dźwiękonaśladowczymi. Pełen ekspresji, tego nie można
mu odmówić. Trudno się dziwić, że znajomi mówią o nim
z przekąsem. Skończył filozofię i chociaż wcale nie
był znowu taki dobry, napisał doktorat. Bardzo kiepski
doktorat. Potem zaczął się bawić w artystę. Mógłby
przynajmniej o tym nie opowiadać, a on gadał jak najęty o
tych swoich filmach rysunkowych i podtykał je każdemu pod
nos. Kiepskie te filmy, żenada taka, szkoda gadać. Wygrał
międzynarodowy festiwal? Naprawdę? No, widocznie jak
się człowiek uprze… „To dawaj, mała, obejrzymy ten
twój tablet!” Prawda, zaprosiłam go, żeby nauczył mnie
obsługiwać tablet i programy do grafiki komputerowej. Rękawem
bluzy ścieram kurz z biurka, odkładam na bok stertę papierów
zapisanych nierównym, drobnym pismem, jego pismem. Maciek
siada na krześle, podłącza kabelki do komputera, kiwa
się przy tym niebezpiecznie na dwóch nogach krzesła,
stale balansując na granicy upadku. Próbuję się skupić na
przyciskach i guziczkach, na menu, Edit,
View, Image… Nic
nie rozumiem, nic mnie to teraz nie obchodzi, nie mam siły
tego słuchać. Patrzę w podłogę i łzy lecą mi po twarzy,
nie potrafię się opanować. „Maja, na Boga, ty stara kurwo,
co się dzieje?” Przy Maćku nie trzeba się wstydzić, on
zrozumie i nikomu nie powtórzy. Nigdy nie słyszałam, żeby
o kimś plotkował. Ale i tak się wstydzę. Siadam na kanapie
i mówię ze złością: „Idź już, proszę”.

Następnego dnia zapisuję
się do lekarza. Może Gówien ma rację, może tak
będzie lepiej. Realizuję receptę. Otwieram tekturowe
pudełko. „Afobam to lek będący pochodną benzodiazepiny. Leki
z tej grupy mają działanie nasenne, przeciwlękowe,
przeciwdrgawkowe i uspokajające. Są stosowane w leczeniu
bezsenności, w leczeniu zaburzeń lękowych (napady lękowe,
lęki uogólnione), również w napadach padaczkowych. Leków
z grupy benzodiazepin nie należy stosować dłużej niż
cztery tygodnie z uwagi na ryzyko uzależnienia psychicznego
i fizycznego. Do najistotniejszych działań niepożądanych,
pomijając ryzyko uzależnienia, należą efekt z odbicia
i depresja układu oddechowego. Układ GABA jest jednym z
głównych układów hamujących w ludzkim mózgu, pod jego
wpływem znajduje się między innymi ośrodek odpowiedzialny za
automatyzm ruchów oddechowych. Nadmierne hamowanie tego ośrodka
grozi bezdechem”. Zafunduję sobie mały bezdech.

Zasady

Ósmy marca. Idziemy na Manifę. Pod
Pałacem Kultury niewielki tłumek, właściwie sami znajomi
albo znajomi znajomych. Spotykam SP i natychmiast aranżuję
czułą scenę. Padamy sobie w objęcia i wyznajemy miłość,
na tyle głośno, żeby wszyscy na pewno nas słyszeli. Zerkam
przez ramię, czy on na mnie patrzy, może chociaż o pedała
będzie zazdrosny, zawsze coś… SP przy okazji też wykorzystuje
mnie do swoich drobnych intryżek, bo takiej eksplozji uczuć
naprawdę się po nim nie spodziewałam, zwłaszcza że od dwóch
miesięcy nie odbiera ode mnie telefonów. SP to nie żaden
szyfr, żadna próba ukrycia tożsamości. Tak się na niego
mówi, SP i tyle. Kiedyś się przyjaźniliśmy, byliśmy blisko
bardzo i miałam nadzieję, że tak już zostanie, że łączyć
nas będą latami bezpieczne emocje i rozmowy o mężczyznach,
ale jakoś się nie udało. Coś się popsuło, nie wiem kiedy
i dlaczego.

Przemarsz pod Sejm. Ciągniemy z tyłu,
bo parę osób przyszło z dziećmi. Wózki i zabawki,
ryczące bachory, zamieszanie. Spod Sejmu ruszamy na obiad do
Zapiecka. Spędzamy miłe, leniwe przedpołudnie jak za dawnych
czasów. Nikt się nigdzie nie spieszy, herbata, piwo jedno, piwo
drugie. Dzieci systematycznie demolują lokal. Przyglądam się
znajomym, moim przyjaciołom sprzed wyjazdu do Stanów. Wielu
ich nie zostało, a i z tymi resztkami tutaj właściwie nic
mnie nie łączy. Lubię ich. Są dowcipni, inteligentni i
do przesady przejęci sobą. Zazdroszczę im poczucia humoru,
zmysłu obserwacji, trafności porównań. Śmieję się z ich
żartów, potakuję i czuję się bardzo nie na miejscu. Ja
nie należę do tego kółka, wiem o tym. Za dużo we mnie
emocji, za mało dystansu. Boli mnie to, zwłaszcza teraz, kiedy
potrzebuję, kiedy chcę. Wolałabym trzymać głowę wysoko,
tymczasem podlizuję się nieprzyzwoicie, uprawiam prostytucję,
proszę o ciepły wytrysk w moje zmysłowe usta. Będzie wam ze
mną miło, taka fajna jestem przecież.

Warszawa