Strona główna » Obyczajowe i romanse » Fabryka terrorystów. Ludobójstwo Jezydów. Tajemnice Państwa Islamskiego.

Fabryka terrorystów. Ludobójstwo Jezydów. Tajemnice Państwa Islamskiego.

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8002-835-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Fabryka terrorystów. Ludobójstwo Jezydów. Tajemnice Państwa Islamskiego.

Masakra Jezydów rozpoczęta przez Państwo Islamskie w 2014 r. może mieć tylko jedną nazwę – ludobójstwo. W obozach dla uchodźców na terenie irackiego Kurdystanu ks. Patrick Desbois i Costel Nastasie przeprowadzili rozmowy z ponad setką osób, które przeżyły tę masakrę. Kobiety jezydzkie wzięte w niewolę przez Państwo Islamskie czujnie obserwowały swoich oprawców i różne sekrety ich

przestępczej organizacji.

Seks, zbrodnia i pieniądz – zeznania ocalałych świadków obalają wszelkie pozory. Jedynym celem „bojowników Allaha” jest nieograniczona władza. Ale do realizacji tego celu islamiści potrzebują określonych narzędzi. I znajdują je w Jezydach, mniejszości etnicznej i religijnej. Mężczyźni, o ile nie złożą przysięgi na wierność islamowi, okazują się bezużyteczni i są natychmiast likwidowani. Natomiast kobiety stają się niewolnicami seksualnymi lub reproduktorkami, których potomstwo powiększyć ma szeregi bojowników Państwa Islamskiego. A chłopców – poprzez okrutny trening i przy pomocy narkotyków – przygotowuje się także do zadań terrorystycznych. Z dyskrecją i bolesną empatią ks. Patrick Debois pochyla się nad zapomnianymi ofiarami tych zbrodni, prezentując nam szczegóły wydarzeń, określanych przez niego mianem ludobójstwa „wysoce praktycznego”. To głos upominający się o człowieczeństwo, o to człowieczeństwo, którego zabrakło na początku XXI wieku…

Patrick Debois – ksiądz katolicki, założyciel i przewodniczący międzynarodowej organizacji Yahad-In Unum, prowadzi od lat badania nad Holokaustem, sprzeciwia się antysemityzmowi, dąży do zacieśnienia relacji między katolikami a Żydami.

Costel Nastasie – pochodzi z Rumunii, potomek deportowanych podczas II wojny światowej; prowadzi badania nad ludobójstwem Romów.
Przewodniczący Stowarzyszenia Roma Dignity.

 

Polecane książki

Celem książki jest przede wszystkim zwrócenie uwagi Czytelnika na najistotniejsze problemy edukacji fizycznej, które pośrednio lub bezpośrednio mogą wpływać na jakość kultury fizycznej. Książka obejmuje jedynie wybrane, ale bardzo istotne obszary w procesie edukacji fizycznej. Pomimo, że jej treść z...
Praca „Studium przypadku. Historia i funkcjonowanie Imperium Rosyjskiego do XX w. i społeczno-kulturalne zagadnienia narodowości czeczeńskiej w XXI w.” zasadniczo opisuje dwa zagadnienia. Pierwsze poświęcone jest rosyjskiej drodze do potęgi rozpoczętej w XVII w., a zakończonej porażką w I w. św....
"Do lektur Pana Cogito należą proroctwa Izajasza i pisma filozofów, ale również codzienna gazeta. Znajduje się on w kręgu oddziaływania tysięcy lat europejskiej kultury, ale jest też pod naciskiem najnowszych mód i snobizmów o motylim żywocie. Nie jest o wiele mądrzejszy czy bardziej pewny swoich ra...
Cena Purpury to kolejna po Zmierzchu Orła propozycja autorstwa Frank’a S. Beckera . Ta pasjonująca lektura, podobnie jak i poprzednia pozycja, przeznaczona jest dla miłośników książek o tematyce historycznej. Po raz kolejny autor zaprasza czytelnika w oszałamiającą podróż po świe...
Klasyczny, choć opracowany na nowo przez uznanego autora modlitewnik dla dorosłych katolików. Wzorowany na najlepszych przykładach i dostosowany do współczesnych czasów, choćby przez mocno akcentowany kult Bożego Miłosierdzia. Użytkownik znajdzie w nim wszystko, czego wymaga ta specyficzna publikacj...
ABC służby cywilnej to jedyna na rynku wydawniczym publikacja, która przedstawia system służby cywilnej w sposób kompleksowy i przystępny. Autorzy z ogromnego obszaru tworzącego ustrój i funkcjonowanie korpusu służby cywilnej wybrali zagadnienia podstawowe, a zarazem najbardziej istotne. Część o...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Costel Nastasie i Patrick Desbois

Tytuł oryginału: La fabrique des terroristesRedakcja i korekta: ADK-MediaSkład i łamanie: ROCH Wojciech OchockiProjekt okładki: SERVET HOŞAF“La fabrique des terrorists” by Patrick DESBOIS and Nastasie COSTEL ©LIBRAIRE ARTHEME FAYARD, 2016Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2019Wszelkie prawa zastrzeżoneOuvrage publié avec le concours du Ministère français chargé de la culture – Centre national du livre.Książka wydana przy wsparciu francuskiego Ministerstwa Kultury – Narodowego Centrum Książki.ISBN e-pub 978-83-8002-835-7ISBN mobi 978-83-8002-836-4Wydanie elektroniczne, Warszawa 2019Wydawnictwo Akademickie DIALOG Spółka z o.o. 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail:redakcja@wydawnictwodialog.pl WWW:www.wydawnictwodialog.plKonwersja:eLitera s.c.

CHWYCIĆ ZA PIÓRO

24 lipca 2014 roku, Nowy Jork,1777, Avenue of the Americas

Wrażenie bezruchu. Nie odczuwam nawet tego wewnętrznego drżenia, jakiego doznajemy w momencie nagłej zmiany położenia ciała. Na małym podświetlonym ekraniku szybko przesuwają się numery pięter. Nie ma wątpliwości, jedziemy w górę. Winda milcząco pochłania kolejne kondygnacje.

Ogarniam spojrzeniem wnętrze kabiny. Wykładzina o złocistym połysku, wielkie lustro odbija moją twarz, jakby pobladłą od jaskrawego oświetlenia. Delikatny wstrząs, ledwie wyczuwalny i winda się zatrzymuje. Na czarnym ekraniku miga błękitna cyfra 40. Dzyń… drzwi rozsuwają się bezszelestnie.

Za brązowym kontuarem młoda kobieta ubrana z powściągliwą, acz wyszukaną elegancją kieruje w naszą stronę uprzejmie pytanie:

– W czym mogę pomóc?

Przedstawiam się:

– Dzień dobry pani, ksiądz Patrick Desbois. – Towarzysząca mi przedstawicielka organizacji Yahad-In Unum na Stany Zjednoczone, pani Robin, czyni to samo. Ze swoją wielką torbą, swobodnie przewieszoną przez ramię, z klamrą spinającą rozsypujące się włosy, pani Robin niezbyt pasuje do tych eleganckich pomieszczeń biurowych, zaś jej stanowczy charakter od razu jest zauważalny. – Mamy tu wyznaczone spotkanie z panem Howardem.

Recepcjonistka potwierdza ruchem głowy, podnosi słuchawkę, coś mówi, po czym wstaje i prowadzi nas do sali konferencyjnej. Przy drzwiach zatrzymuje się i przepuszcza nas przodem do wnętrza sali. Duże wygodne czarne fotele otaczają masywny stół ze szklanym blatem.

– Może coś do picia? – proponuje recepcjonistka.

– No… nie odmówię szklaneczki wody. Dziękuję bardzo.

Po chwili recepcjonistka wraca. Dwie małe butelki z przezroczystego plastiku, pokryte parą, zostawiają na blacie stołu wilgotne kółka.

Ledwie zdołałem wypić kilka łyków wody, kiedy pojawił się pan Howard. Wysoki, ze stanowczym wyrazem twarzy, nieco złagodzonym uśmiechem, idzie pewnym krokiem w naszą stronę i wita się z nami.

Przez następną godzinę opowiadam mu szczegółowo o pracy, jaką podjęliśmy wraz z organizacją Yahad-In Unum. Od 2004 roku prowadzimy w Europie Wschodniej badania zbiorowych grobów, w których zostali pochowani Żydzi i Romowie, ofiary Holokaustu, co stanowi osobny rozdział długo przemilczanej historii. Staramy się ekshumować te ofiary, żeby złożyć im hołd i żeby stanowiły dla przyszłych pokoleń ostrzeżenie przed ludobójstwem. W trakcie ponad stu ekspedycji zgromadziliśmy około czterech tysięcy świadectw i zlokalizowaliśmy około tysiąca dziewięciuset miejsc egzekucji. Spotkanie z panem Howardem jest dla nas bardzo ważne, ponieważ on wspiera finansowo nasze działania. Howard słucha mnie z uwagą, nie przerywa. Z jego twarzy znikł uśmiech.

11 sierpnia 2014 roku, Paryż

Paryż się budzi, upał jeszcze nie doskwiera. Jest wczesna godzina. Jak co dzień, włączam komputer, ot, rytualny gest, który wykonuję, zanim wejdę do kuchni, ciemnej jeszcze, żeby przygotować sobie poranną kawę. Potem będę delektował się tą kawą, podobny do palacza, który zaciąga się pierwszym papierosem, a kiedy wciągnie już pierwszy dym, pragnie, aby ten moment trwał jak najdłużej. Komputer uruchamia się powolutku, woda grzeje się w czajniku, ja zaś otwieram telewizor, chcę rzucić okiem na najnowsze wiadomości.

Od kilku dni ekranami telewizorów zawładnęli mężczyźni ubrani na czarno. Brodate twarze przed kamerami wypowiadają wojnę Zachodowi, który nazywają „Rzymem” i mieszkańcom Zachodu, określanym jako „Krzyżowcy”. Pomiędzy reklamami przewijają się obrazy cywilnej ludności, zwykłych ludzi uciekających przed śmiercią. Uzbrojone oddziały Daesz[1], o którym nasza część świata dowiaduje się ze zdumieniem, zajmują terytoria w Iraku i w Syrii. Ich przywódca, niejaki Abu Bakr al-Baghdadi proklamował tzw. „kalifat”, dla którego pragnie pozyskać wszystkich muzułmanów. 3 sierpnia 2014 roku jednostki ISIS podbiły i zajęły Sindżar, historyczne miasto Jezydów.

Jezydzi. Nigdy wcześniej nie słyszałem tej nazwy. Co za okrutna ironia, że dowiaduję się o istnieniu tego ludu w momencie, w którym zagraża mu zagłada.

Znajoma muzyczka dochodząca z komputera wskazuje, że jest gotowy do pracy. Wpisuję hasło i zabieram się do przejrzenia najświeższej poczty. Mój wzrok przykuwa nazwisko nadawcy „Howard”. Klikam i pojawia się taki tekst: „Z całym szacunkiem dla wszystkiego, co ksiądz Desbois robi w celu wyjaśnienia tragicznej przeszłości, jednak obecnie chciałbym wesprzeć działania przeciwko współczesnemu ludobójstwu”.

Moje życie ubogaciły wypowiedzi osób, które, raz usłyszane, rozbrzmiewały potem w pamięci, powodowały pewne pęknięcia, popychały do zmian. Pamiętam jeszcze zdanie, wypowiedziane czterdzieści lat temu w Bengalu, w Kalkucie, przy ulicy Circular, przez Matkę Teresę: „Jeżeli Bóg księdza powołał, to już księdza nie opuści” – powiedziała wówczas podczas naszej rozmowy przy stoliku. W dniach zwątpienia słowa Matki Teresy wczepiają się we mnie, prowadzą niczym lampa w ciemnościach.

Teraz, w ułamku sekundy, słowa pana Howarda otwierają mi oczy. Te trzy linijki tekstu spadły na mnie niczym grom z jasnego nieba.

Kawa stygnie w filiżance, a mój wzrok biega od ekranu komputera do ekranu telewizora, gdzie ludzie w czarnych kombinezonach dokonują na oczach świata masowych mordów, zabijają ludność cywilną… Przecież całymi godzinami słuchałem dziennika telewizyjnego, przeglądałem setki artykułów, nie dostrzegając tego ludobójstwa, jakie ma miejsce teraz, podczas mojego życia. Pozostawałem ślepy i głuchy wobec eksterminacji małej społeczności dokonywanej przez ISIS. Ta rzeczywistość, jakby otulona do tej pory jakąś zasłoną przed moim wzrokiem i moim poczuciem odpowiedzialności – jawi się nagle w pełnym świetle. Rzeczywistość okrutna, brutalna, nie do przyjęcia.

Krótka wiadomość od Howarda otwiera mi oczy, przekształca się w rodzaj nakazu, w formę postanowienia. Nie chcę, nie mogę już więcej zajmować się ludobójstwami czasu minionego… Tak, chcę, zamierzam wyruszyć w drogę, zamierzam chwycić za pióro, poświęcić swoje myśli i uczucia tym Jezydom, których morduje się tak niedaleko ode mnie. Zdaję sobie sprawę, że mogę nie wyjść z tego cało, ale muszę podjąć to ryzyko. Ryzyko odpowiedzialności.

Luty 2015 roku, Bruksela

Zimno, wilgoć w powietrzu, zapada zmierzch. Robi się późno. Muszę zdążyć na ostatni pociąg do Paryża. Siedzę teraz w samochodzie Valy’ego[2], jedziemy na Dworzec Południowy. Ten młody mężczyzna zajmował się w organizacji Yahad-In Unum badaniami nad ludobójstwem Romów. Jego rodzina została wywieziona do Kowalówki, wioski leżącej obecnie na terytorium Ukrainy. Wielu nigdy stamtąd nie powróciło.

Odsuwam rękaw czarnej marynarki, spoglądam na zegarek. Zostało niewiele czasu. Zwracam się do Valy’ego:

– Mam jutro rano ważne spotkanie. Czy znajdziemy jakiegoś golibrodę w pobliżu?

Patrzę na jego twarz w lusterku. Przytakuje:

– Tak, jest tam taki jeden.

Nasz czarny bmw mknie szybko mimo zatłoczonych jezdni. Przez pięć minut szukamy wolnego miejsca, żeby zaparkować przy bulwarze Anspach. Wysiadając sprawdzam machinalnie, czy drzwi samochodu są zamknięte, naciskając na klamkę, która stawia opór. Valy prowadzi mnie w kierunku witryny po lewej stronie. Na czarnym szyldzie wielkie białe litery: „Oria. Fryzjer męski”. Wchodzimy.

We wnętrzu mężczyźni stojący kręcą się wokół tych, którzy siedzą. Podłoga usiana strzępkami włosów.

– Można? – pyta Valy.

Trzy twarze zwracają się w naszą stronę.

– Tak, ale trzeba chwilę poczekać! – odpowiada jeden z nich, wskazując mi fotelik obity czerwoną skórą.

To młody chłopak z fryzurą „na irokeza”, jednak moją uwagę przyciąga jego ubiór: tradycyjny, w stylu wschodnim, dopasowana kamizelka, szyta na miarę, niestety, nie potrafię rozpoznać pochodzenia tego ubioru. Valy szepce do mnie:

– Nie znam go, ale to chyba jakiś Rom.

Młody człowiek powraca, żeby mnie ogolić, ja zdejmuję okulary i zaintrygowany zadaję mu pytanie, które zadawałem już tysiące razy ludziom ze wszystkich stron świata:

– Skąd jesteś?

Miejsce pochodzenia jakiejś osoby to nie tylko ubiór, rodzaj naturalnej dekoracji. Kultura, terytorium, ojczysty krajobraz, wywierają niemały wpływ na sposób widzenia i postrzegania świata, a także nawiązywania kontaktu między nieznajomymi.

Ostrożnie, ściszonym głosem, młody człowiek odpowiada:

– Jestem Irakijczykiem.

Podskakuję – ale tylko wewnętrznie – z powodu brzytwy, która zmusza mnie do bezruchu.

Irak to dla mnie kraj odległy, wstrząsany wojną… Mam w głowie wizję kraju zniszczonego, jakiś ciąg obrazów utrwalonych na siatkówkach moich oczu, coś dalekiego i nierealnego, mimo postanowienia, że chcę się tam udać. I oto nagle ten Irak wciela się w postać młodego fryzjera skupionego na swojej czynności.

Chcąc ukryć zaskoczenie, opowiadam mu pokrótce o moim życiu, o tym, że interesuję się ofiarami ludobójstwa i że niedawno dowiedziałem się o prześladowaniach Jezydów i chrześcijan. Młody człowiek milczy.

Przez następne długie minuty słychać tylko szum golarki i przyciszoną muzykę arabską. A potem, potem następuje to, co ja nazwę „spotkaniem”.

Skupiony na konturach mojej brody, młody fryzjer ledwo słyszalnym głosem szepce mi do ucha:

– Jestem Jezydem, ale mój szef o tym nie wie. – I ponownie pogrąża się w milczącej pracy.

Jego słowa wprawiły mnie w oszołomienie, tak wielkie, że dalszy ciąg naszej rozmowy umknął mi całkowicie z mojej pamięci…

A zatem wybiła godzina odpowiedzialności. Od sześciu miesięcy szukam pomysłu, jak zbliżyć się do tych Jezydów, o których tyle słyszałem, a do tej pory nigdy ich nie spotkałem. Rozważałem już, że kupię bilety na samolot, zbiorę odpowiednią ekipę, ale ciągle brakowało mi jakiegoś pośrednika, jakiegoś pomostu… i oto właśnie przed chwilą znalazłem go, tu w Brukseli, przy zapadającym zmierzchu, i to dlatego, że postanowiłem podstrzyc sobie brodę.

To spotkanie to Bóg, który narzucił mi swoją wolę. Nie zapomniałem o danym słowie i o podjętej obietnicy. Valy, który siedzi obok na niebieskim foteliku, odgaduje, co się dzieje, choć w jego spojrzeniu odczytuję pewne zaskoczenie i niepokój.

– Poczekamy na niego? – pyta mnie szeptem.

Jest godzina dwudziesta druga, salon fryzjerski zamyka swoje podwoje, a my zapraszamy fryzjera na drinka do pobliskiej pustawej kawiarenki. Młody człowiek ma na imię Zaher. Opuścił Irak w 2009 roku, uciekł przed narastającymi napięciami pomiędzy Jezydami a ich muzułmańskimi sąsiadami. Rodzina została tam, na miejscu. Ich rodzinny dom znajduje się w wiosce położonej w pobliżu jednego z największych obozów dla uchodźców jezydzkich, obozu w Essian.

Potem Zaher długo opowiada o ludobójstwie Jezydów.

29 lipca 2015 roku, Irbil,iracki Kurdystan

Samolot Turkish Airlines przygotowuje się już do lądowania w całkowitych ciemnościach na pasie lotniska w Irbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. Nareszcie…

Poprzedni nasz postój, kilka godzin wcześniej, w Turcji, trwał długo. W pełni nocy, niczym w biały dzień, mogliśmy podziwiać różnokolorowe lotnisko Istambułu z jego labiryntami alejek handlowych i bramek zabezpieczających. Wszyscy członkowie naszego zespołu rozsiedli się potem na krzesełkach krytych białym skajem w kawiarni, która mimo późnej pory nadal była czynna. Ja zaś przyglądałem się ich twarzom, pełen uznania dla osób, które, lekceważąc niebezpieczeństwo, zgodziły się wyruszyć wraz ze mną w tę niebezpieczną podróż.

Oskar, nasz kamerzysta, pochodzi z Kostaryki. Wiktoria, dziewczyna z Gwatemali, jest fotografką, razem prowadziliśmy przesłuchania świadków zagłady Romów. Dwaj kuzyni Zahera, Rebar i Sebar, rozłożyli na stoliku mapę Syrii i Iraku; pokazują Valy’emu, gdzie znajdują się największe miasta proklamowanego kalifatu. Zaher patrzy na mapę nieco roztargnionym wzrokiem. Ja zaś, ze spojrzeniem utkwionym w dali, rozmyślam nad tymi miesiącami, które upłynęły. Nie jest łatwo skompletować taki zespół; pytanie „Czy chcesz wyruszyć z nami do Iraku?”, wywoływało poważny lęk.

Czas płynął powoli. Patrzyliśmy jakby niewidzącym wzrokiem na tysiące pudełek ze wschodnimi smakołykami wszelkiego rodzaju, ułożonych starannie na specjalnych stojakach. Naprzeciwko luksusowe towary, jakie można znaleźć na wszystkich lotniskach świata, połyskiwały w intensywnym oświetleniu. Cartier, Hugo Boss, Clarins…

Nazwy wytwornych firm prowadzą podróżującego w świat znanych perfum, alkoholi i papierosów, gdzie każdy może przechadzać się jak w mieście, którego ulice i zaułki dobrze rozpoznaje.

Podczas lotu do Irbilu prawie nie rozmawialiśmy, senne powieki opadały. Wymiana słów była niepotrzebna. Każdy dobrze wiedział, co myśli jego sąsiad: wyruszamy, żeby ocalić głosy, spojrzenia, gesty, ocalić wspomnienia po ofiarach eksterminacji Jezydów zorganizowanej przez terrorystów z ISIS. Byliśmy świadomi odpowiedzialności, która spoczywała na naszych barkach. Kiedy braterstwo zobowiązuje do czynu wobec bliźniego, życie staje się ryzykiem.

W tej chwili nie ma happy endu, nie ma żadnego superbohatera, który by zatrzymał rękę morderców. Są tylko historie przekazywane szeptem, pełne łez i krwi, są twarze o błędnym spojrzeniu, ściemniałym od bólu i strachu.

Samolot zaczyna schodzić do lądowania. Pochylam głowę, chcąc dojrzeć to, co widać za okienkiem. Siedzę od strony korytarza, co daje mi złudzenie możliwości poruszania się, ale nie ułatwia obserwacji tego, co na zewnątrz. Wybór miejsca od strony korytarza wynika z mojego lęku przed zamkniętą przestrzenią. A za okrągłym okienkiem czarna noc, ani światełka. Natomiast wokół mnie zmęczone twarze, senne i milczące. Nawet biały czepek i kucharski fartuch, który ma na sobie jeden ze stewardów – co sprawia, że wnętrze samolotu przypomina latającą restaurację, nie są w stanie rozchmurzyć tych twarzy. Czy to nasze przeznaczenie? Mówimy „Kurdystan”, żeby nie myśleć „Irak”, ziemia wojny i ruin. Niektórzy powracają do kraju z miną, jakby otwierali drzwi swojego domu, w którym zabrakło już szczęścia przy rodzinnym stole.

Koła dotykają nawierzchni pasa, samolot leciutko podskakuje, zagłębiam się w fotelu, chcąc złagodzić nieprzyjemne uczucie spowodowane silnym hamowaniem. Wreszcie maszyna nieruchomieje, odpinam pas bezpieczeństwa i wszyscy kierujemy się w stronę wyjścia. W naszych bagażach kamery, mapy, materiały propagandowe ISIS, jednym słowem – jesteśmy dobrze przygotowani. Przynajmniej pod względem technicznym…

Po prawej stronie drzwi wyjściowych steward żegna nas z uśmiechem:

– Życzymy przyjemnego pobytu i do zobaczenia na pokładzie naszego samolotu.

Przepaść, jaka dzieli te zwyczajowe uprzejme słowa od rzeczywistości naszego „przyjemnego pobytu”, sprawia, że odpowiadam na nie z opóźnieniem. Załoga Turkish Airlines przygotowuje się już do następnego rutynowego lotu. Dla mnie i dla moich towarzyszy pozostaje sprawą oczywistą, że ponownie spotkamy się na pokładzie tego samolotu. Wreszcie odpowiadam z wymuszonym uśmiechem:

– Do zobaczenia.

LWIĄTKA KALIFATU

2 sierpnia 2015 roku,obóz w Essian

Po przybyciu do Iraku zatrzymaliśmy się w hotelu w Dahuk, mieście położonym na północy, w regionie Kurdystanu, przy granicy syryjskiej i tureckiej. Blisko ziem podbitych przez ISIS. Fasada budynku w kolorze ceglastym, szyld ze srebrnymi literami. Obszerny pusty hol z orientalną dekoracją, duża ciemnawa sala restauracyjna.

Pierwszego ranka, po obudzeniu, jeszcze przed udaniem się na śniadanie, przejrzałem zapiski sporządzane podczas długich miesięcy przygotowań do naszej wyprawy. Czułem się jak student przeglądający notatki z wykładów. To taki mój sposób na opanowanie sytuacji. Należało zrozumieć, przynajmniej trochę, kim są – zanim nawiążemy z nimi kontakt – ci Jezydzi mordowani przez terrorystów z ISIS.

Sytuacja w regionie geograficznym, po którym będziemy się poruszać, jest dosyć złożona. Wstrząsają nim napięcia wynikające z obecności rozmaitych ugrupowań: szyitów, sunnitów, Kurdów, Jezydów, a także bojowników ISIS, którzy albo się sprzymierzają, albo ze sobą walczą. Granice wpływów ciągle się zmieniają. Starożytna Syria jest obecnie mocno podzielona. Władze irackie próbują odzyskać miasta i wioski, które znalazły się pod kontrolą organizacji terrorystycznej. Jezydzi ratowali się ucieczką, kiedy nadchodzili bojownicy tzw. Państwa Islamskiego. Ci, którym nie udało się uciec, byli zabijani bądź brani w niewolę. W wyniku terroru ziemie zajęte przez ISIS stały się terytorium „oczyszczonym” z szyitów, z chrześcijan, a z ocalałych Jezydów zrobiono wyłącznie niewolników.

Przeprowadziliśmy wiele badań, chcąc ustalić chronologię ludobójstwa dokonanego przez ISIS i utrwalić w pamięci najważniejsze fakty, a zwłaszcza daty.

Jezydzi stanowią mniejszość religijną w łonie innego narodu, również stanowiącego mniejszość i prześladowanego, a mianowicie Kurdów. W religii jezydzkiej oprócz Boga, bardzo ważną rolę odgrywa anioł Melek Taus („anioł paw”). Najważniejszym miejscem kultu jest świątynia w Lalesz w prowincji Niniwy na terytorium Iraku. Religia jest przekazywana ustnie – przez rodziców dzieciom. Pod względem geograficznym największe wspólnoty Jezydów znajdują się w Iraku i w Syrii, ale występują oni również w Jordanii, Afganistanie, Arabii Saudyjskiej i Turcji. Pewna ich liczba wyemigrowała do Europy, głównie do Niemiec i Szwecji.

Pomimo że Jezydzi nie chcieli się angażować w konflikty polityczne i wyznaniowe, jakie wstrząsały Irakiem od 2003 roku, ich stosunki ze wspólnotami sunnickimi stawały się coraz bardziej napięte i 14 sierpnia 2007 roku podczas czterech zamachów samobójczych w prowincji Niniwy zginęło ich czterystu. A 4 sierpnia 2014 roku dżihadyści ISIS zawładnęli miastem Sindżar położonym w północnozachodnim Iraku. Dla nich Jezydzi – to „niewierni” (kuffar)[3]. Dziesiątki tysięcy Jezydów schroniły się w irackim Kurdystanie, wielu innych zamordowano, wielu zostało porwanych – łącznie około pięciu tysięcy, według istniejących źródeł.

W ciągu roku ponad dwóm tysiącom udało się wyrwać ze szponów ISIS. O ile niektórzy znaleźli schronienie w Niemczech i próbują tam zorganizować swoje życie od nowa, większość ocalonych przebywa obecnie w obozach dla uchodźców na terenie irackiego Kurdystanu. To właśnie z nimi zamierzamy się spotkać, pragniemy zebrać jak najwięcej ich świadectw, ażeby usłyszano głos tego ludu, prześladowanego i mordowanego w XXI wieku z racji swoich wierzeń religijnych. W ten sposób pragniemy udowodnić, że w chwili obecnej mamy do czynienia z autentycznym ludobójstwem na wielką skalę.

Klimatyzacja w samochodzie pomrukuje, wyraźnie przemęczona… Na zewnątrz ponad czterdzieści stopni. Wtulam się w fotel pojazdu podskakującego na mocno wyboistej drodze. Za kilka dni przyzwyczaję się do tych niewygód. Na razie staram się znosić te trudy w duchu pokory. A oto kres naszej drogi: widać już zarysy obozu w Essian. Długie miasteczko białych namiotów rozstawionych na okolicznych wzgórzach. Przecina je kręta, zazwyczaj mocno zatłoczona droga. Przechodzący tędy ludzie są narażeni na ciągły szum w uszach, będący skutkiem tłoku i zamętu. Rozmaici handlarze, korzystając z tego zamętu, a także potrzeb licznych tu uchodźców[4], rozstawiają na poboczach drogi, w pobliżu zakrętów lub pagórków, swoje stoiska z warzywami – pomidory, cebula, kapusta, papryka – chronione przed słońcem prowizorycznymi daszkami. Ten drobny handel dobrze funkcjonuje, mijaliśmy wiele kobiet dźwigających ciężkie torby wypełnione żywnością.

Jeden z namiotów przyciąga moją uwagę: prostokątny i jakby nieco większy od innych. Przed wejściem stoi kilka osób. Przybliżam twarz do szyby, chcę lepiej zobaczyć. Dostrzegam jakieś stare krzesło, a przed nim zawieszone na sznurku lustro. Uśmiecham się. No tak, to salon fryzjerski. Jakiś młody człowiek – widać, że dopiero co przystrzygł włosy, są pocieniowane zgodnie z aktualną modą – podziwia teraz rezultat. Prawy profil, lewy profil, przeciąga palcem po świeżo przystrzyżonej czuprynie i wreszcie kiwa głową wyraźnie zadowolony. Ta scenka jest pocieszająca. Pokazuje, że życie trwa, nie poddaje się! W obozie dla uchodźców to przesłanie narzuca się ostrożnie, ale zdecydowanie. Jak roślinka, która przebija się przez bruk i upomina o swoje prawa.

Zaher sprowadza mnie do rzeczywistości, przypominając o celu naszej wizyty:

– Będziemy przeprowadzać wywiady z dziećmi, którym udało się uciec z obozów ISIS – wyjaśnia.

Ta świadomość mnie przytłacza. Za obozową krzątaniną skrywa się ocean przemocy i bólu. Czarne wspomnienia krążą niczym kruki, my zaś musimy je zebrać i przekazać światu. Przeczuwam, że to nie będzie łatwe zadanie. Prawdę mówiąc, idziemy ze zwieszoną głową na spotkanie nieznanego. Jak przesłuchiwać te młodziutkie ofiary, które dopiero co wyrwały się z rąk oprawców? Jak je przekonać, jak przełamać obojętność, ażeby uwierzyły, że pewnego dnia ich prześladowcy staną przed sądem. Obawiam się jakiejś porażki. Ale tego nie możemy brać pod uwagę, gdyż w takim przypadku nasza walka byłaby z góry skazana na niepowodzenie.

Nauka słuchania wymaga czasu. Trzeba wzbudzić zaufanie, zachować bezwzględny spokój, okazywać współczucie, ale bez popadania w litość, usytuować się w pozycji słuchającego, stawiając świadkowi pytania, które wspomogą jego pamięć, powstrzymując się jednak od osądu. Prześledzić jego bolesną przeszłość, odbudować te mury, w których był więziony i krzywdzony, naszkicować wraz z nim portrety tych, którzy usiłowali go zniszczyć.

W Rosji poradzieckiej, kiedy przemierzałem bezkresne drogi, nauczyłem się siadać na niskim stołeczku, gdzieś w oddalonym gospodarstwie, żeby słuchać tragicznych, krwią ubarwionych opowieści o dramatach, jakie się rozegrały w latach młodości świadków tamtych wydarzeń. Słuchać spokojnie, przynajmniej z pozoru, nie marszcząc brwi. Z kolei doświadczenia, jakich nabyłem podczas dwudziestu lat spędzonych pośród ludzi chorych na raka, kiedy towarzyszyłem im w ostatniej drodze – nauczyły mnie stawać na wysokości mojego rozmówcy, podążać w jego rytmie, unikając patrzenia w przerażone oczy chorego. Okazały się one bardzo użyteczne w gromadzeniu wspomnień, naznaczonych jakby rozpalonym żelazem w pamięci tych rosyjskich, białoruskich czy ukraińskich chłopów, zwyczajnych świadków morderstw dokonywanych na ich żydowskich sąsiadach, w których nierzadko brali udział, dobrowolnie lub z przymusu.

Do Iraku przybywam zaledwie rok po rozpoczęciu etnicznej masakry. To coś zupełnie nowego dla mnie – ludobójstwo w czasie teraźniejszym. Te potworności nie tylko istnieją i są nadal dokonywane, ale ich ofiary są w przeważającej większości tak nieprawdopodobnie młode. Świadkowie zdarzeń we wschodniej Europie to byli ludzie ponad siedemdziesięciopięcioletni, a blizny krwawej przeszłości nadal pozostawały bolesne. To są dwie całkowicie odmienne sytuacje, jestem tego świadomy, stąd bierze się mój niepokój. Bowiem nie czuję się przygotowany do wysłuchania Jezyda dopiero co wyrwanego ze szponów ISIS, zwłaszcza gdy jest on dzieckiem…

Chłopcy noszą imiona: Dżotjar, Delgasz i Diar[5]. Mają dziewięć, jedenaście i piętnaście lat. Udało się im wyrwać z obozów szkoleniowych dla przyszłych bojowników ISIS. Mają teraz na sobie zwykłe kolorowe koszulki, zdecydowanie odmienne od czerni narzucanej przez strażników obozowych. Na pierwszy rzut oka nic ich nie odróżnia od innych dzieci. Nic, do momentu, kiedy zaczynają opowiadać. Wtedy ich ciała zaczynają się poruszać w sposób nieco chaotyczny, wzrok staje się rozbiegany, jakby wypatrywały jakiegoś zagrożenia, nie sposób uchwycić ich spojrzenia.

Namiot A8

Ciepłe podmuchy wiatru irakijskiego lata wpadają do wnętrza namiotu i delikatnie furkocą w zetknięciu z płótnem namiotu. Jakaś kobieta z bosymi stopami wchodzi cichutko i stawia przed każdym z nas małą butelkę z wodą. Spoglądam ukradkiem na Dżotjara, nie chcę, żeby czuł się obserwowany. O to samo prosiłem już członków naszego zespołu. Świadek nie może czuć się więźniem, choćby naszych spojrzeń – to bardzo ważne. W pobliżu wejścia usadowiła się rodzina, będzie się przysłuchiwać. Dżotjar wydaje się raczej spokojny, ale w miarę tego, jak zbliża się moment, kiedy zacznie mówić – sprzęt filmowy już jest zainstalowany – jego ruchy stają się bardziej gwałtowne, a oddech urywany. Minimalne skurcze mięśni na buzi chłopca zdradzają niepokój, mimo to usiłuje się uśmiechać.

Dżotjar był więźniem ISIS ponad rok. Ma zaledwie dziewięć lat. I powtarza to bez przerwy, jakby chciał sam siebie o tym przekonać. A ja, niezręcznie, nie wiedząc trochę, od czego zacząć, ani jak się zachować, popełniam na samym początku gafę: pytam, gdzie mieszkał, w jakim mieście, kiedy był „mały”.

Żałuję, że zadałem to głupie pytanie. Przecież on jest ciągle jeszcze „mały”. We Francji chodziłby teraz do szkoły podstawowej, uczył się początków gramatyki, matematyki, historii czy geografii. Tam – uczył się jak zabijać i jak umierać. Być szkolonym w obozie dla bojowników ISIS to jakby przestać dojrzewać. Pozostaje się dzieckiem.

Dalszy ciąg tego wywiadu też zawiera wiele niezręczności. Wszyscy czujemy się skrępowani naszą dorosłością, pięciu dorosłych wobec młodziutkiego chłopca, który opowiada, jak jego dzieciństwo zostało pochłonięte przez ponury i szaleńczy zamysł „dorosłych”.

Dżotjar nie ma mi za złe braku taktu i odpowiada chętnie na moje pytanie. Żył i wychowywał się w Hardan, wiosce na północy Iraku. I już bez mojego pytania ciągnie dalej:

– Sąsiad mnie zdradził, sprzedał mnie tym z ISIS. – To miało miejsce w sierpniu 2014 roku. Dżotjar poszedł do swego kolegi, sunnity, a w tym czasie bojówki ISIS zbliżały się do wioski. – To był nasz znajomy, zadzwonił do ISIS, żeby przyszli po nas – wyrzuca z siebie ze złością. Poważny ton i ta wściekłość w głosie kontrastują z dziecięcą buzią. – Zdradził nas – powtarza chłopiec.

Wzdycham. Dziewięcioletni Dżotjar mógłby teraz cierpieć z powodu małych dziecięcych dramatów, jakichś tam kopniaków między kolegami, skradzionej piłki czy „miłosnego” liściku, który wpadł w niepowołane ręce…

Teraz, w tym wieku, nie jest w stanie zrozumieć ciężaru gatunkowego słowa „zdrada”, czyli haniebnej zniewagi, rany nie do wygojenia.

Dżotjar został schwytany i poprowadzony do samochodu. Miał wtedy osiem lat. Wymienia nazwy wsi i miast. Z trudem za nim nadążam. Wieźli go furgonetkami i autobusami o zaciągniętych firankach, przerzucali z samochodu do samochodu jak zwykłą paczkę. Pod wpływem emocji jego zdania stają się chwilami niezrozumiałe. Chłopiec relacjonuje ciężki moment rozstania z kobietami i dziewczętami ze swojej rodziny. W pewnej chwili tłumacz zatrzymuje tok jego narracji, pragnąc coś uszczegółowić.

– W tym autobusie, w którym jechałeś, ile lat miało najmłodsze, a ile najstarsze dziecko?

Pada odpowiedź

– Prawie wszyscy mieli po jedenaście lat. Ja miałem osiem lat.

Nagle chłopiec, uniesiony wspomnieniami, zaczyna mówić w sposób nieprzerwany… Odnoszę wrażenie, że nie może powstrzymać potoku słów. Wyrzuca z siebie urywane zdania opisując szkolenia i systematyczną przemoc, jakiej doznawał. W chwilę potem cichnie, równie szybko, jak wtedy, gdy porwał go potok słów. Oddycha głęboko. Rzuca teraz jakieś słowa, które wydobywają z jego pamięci różne sceny, jakieś strzępki zdań odtwarzające wielomiesięczny okres uwięzienia.

W końcu odnajduję przyczynę chaotyczności unoszącej się nad narracją Dżotjara. Białe tabletki… Tabletki, które nadzorcy podawali co wieczór dzieciom, sprawdzając, czy zostały połknięte, zaglądając im do buzi. Dwaj mężczyźni rozdzielający te narkotyki, to ci sami, którzy je bili i szkolili. Ich nazwiska będą powracać w relacjach wielu dzieci. Wydaje się, że to oni byli szefami nadzoru w obozie, do którego trafił Dżotjar.

Zadaję pytanie:

– Czy byłeś zadowolony, że bierzesz te tabletki?

Bez wahania odpowiada:

– Te tabletki dawały mi siłę. – Stosownie do słów właściwych jego wiekowi, Dżotjar przyznaje, że ta dzienna dawka narkotyku przynosiła mu przyjemność i jakąś ulgę zapomnienia.

Przypominam sobie, że w Turcji aresztowano handlarzy narkotyków, które były przeznaczone dla ISIS. Chyba nazywały się Captagon, była to amfetamina, która podnosiła wydajność mózgu, dając poczucie siły, ale powodowała duże uzależnienie. Nie wiem, czy Dżotjar zażywał właśnie Captogan, ale wyobrażam sobie, że po powrocie z ISIS musiał odczuwać skutki braku tego narkotyku. Doceniać narkotyk, który musiał przyjmować pod przymusem, a potem cierpieć z powodu jego braku – co za potworność!

Dla rodziny powrót chłopca nie był sprawą łatwą. Oczywiście, radość z powodu odnalezienia najbliższych była dla Dżotjara ogromną ulgą, ale trauma wciąż trwa. Zwyczajne wydarzenia: czyjeś nagłe wejście, nadjeżdżający samochód, budzą jego wspomnienia, boi się, że bojownicy z ISIS mogą znowu okrążyć teren obozu. Potrzeba czasu, żeby chłopiec, który wrócił szczęśliwie cały i zdrowy, odzyskał poczucie spokoju. W nocy Dżotjar śpi na dworze… na wszelki wypadek, gdyby ludzie z ISIS powrócili.

Ta pierwsza rozmowa wprawiła mnie w głębokie zakłopotanie. Przygotowywałem się starannie do pierwszego spotkania z dzieckiem ofiarą. Spodziewałem się łez, buntu, strachu, złości, jednym słowem, skrajnych uczuć, jakich można doświadczyć w tym wieku. A tu nic z tego. Świadectwo małego Dżotjara było zdumiewająco stonowane. Chłopiec nie zamierza przebaczyć przyjacielowi z dzieciństwa, który go zdradził i wydał tym z ISIS, nie zapomina bolesnego oddzielenia od rodziny, ani zadawanych mu razów czy okrucieństw szkolenia. Niemniej, jego uraza i chęć zemsty są trudno dostrzegalne pośród tych niejasnych emocji, które nim targają, kiedy ciągnie swoją opowieść.

Valy również sprawia wrażenie zagubionego. Kiedy wyszliśmy z namiotu, rzucił nam wszystkim pytanie:

– Nie pojmuję, jak ten chłopak może opowiadać szczegółowo o tym wszystkim, co przeżył, nie okazując wzburzenia!

Wszyscy zadawaliśmy sobie to pytanie. Długo rozmawialiśmy. Tak, musimy się nauczyć, powoli, krok po kroku, prowadzić te przesłuchania… A potem spokojnie analizować, dzielić się naszymi spostrzeżeniami, udoskonalać naszą metodę. To jeszcze nie koniec przesłuchań, nie koniec niespodzianek…

Namiot A26

Wiem z doświadczenia, że świadek, bez względu na to, czy jest dorosłym, czy dzieckiem, może zmyślać, często wbrew swojej woli. Dlatego też mam zwyczaj zadawać to samo pytanie wielu świadkom przeżywającym podobną sytuację, w tym konkretnym przypadku – pobyt w obozie szkoleniowym, tym samym, w którym przebywał Dżotjar.

Diar jest starszy. Miał czternaście lat, kiedy uprowadzili go bojownicy ISIS. Chłopiec ma na sobie koszulkę futbolisty klubu Barcelona. Kiedy zaczęliśmy mówić o tabletkach, zapytałem go:

– Jak się czułeś, czy te tabletki powodowały u ciebie uczucie znużenia, czy raczej dodawały ci sił?

Nie odpowiada od razu. Zastanawia się.

– Tak naprawdę to nic nie czułem. Czuliśmy, że jesteśmy ISIS. Teraz często boli mnie głowa. Czasami tracę przytomność.

Skutki oddziaływania narkotyku na organizm Diara były poważniejsze niż w przypadku Dżotjara i jeszcze dzisiaj widoczne są tego następstwa. Białe tabletki pozwalały chłopcu zapomnieć o jezydzkiej tożsamości. Czuł się pełnowartościowym członkiem ISIS, odczuwał rodzaj dumy i chyba jeszcze dzisiaj coś z tego pozostało.

Przymus brania narkotyków w obozach szkoleniowych nie przestaje mnie intrygować. Rzeczywiście, wszyscy chłopcy otrzymywali przez wiele miesięcy środki odurzające. Podawanie tych specyfików stanowi rutynową praktykę stosowaną wobec młodocianych więźniów, których ISIS stara się przysposobić do walki w swoich szeregach. Ta praktyka pozostaje jednak w oczywistej sprzeczności z innymi aspektami głoszonej ideologii. Islam zakazuje spożywania alkoholu, ponadto można być sądzonym i skazanym za palenie tytoniu czy słuchanie zachodniej muzyki… Nie bardzo zatem rozumiem, w jaki sposób, wziąwszy pod uwagę głoszone zasady religijne, ISIS może akceptować przyjmowanie narkotyków, dobrowolne bądź przymusowe (nawet w celu „rekreacyjnym”, jak to się mówi), jako cel sam w sobie. Bowiem stosowanie narkotyków w przypadku młodych rekrutów konwertowanych na islam wskazuje na niewystarczalność dyskursu religijnego do dokonania duchowej przemiany tych, którzy tego dyskursu słuchają. Ze strony ludzi z ISIS jest to częściowe przyznanie się do bezsilności swoich przekonań religijnych. Jednocześnie z narzucanymi narkotykami wbijano do głów chłopców treść Koranu i zasady kalifatu. Czyżby ISIS wątpił w skuteczność swojej ideologii, niezdolnej do uczynienia z młodych Jezydów – praktykujących terrorystów? Czyżby organizacja dostrzegła brak skuteczności w oddziaływaniu islamistycznej ideologii?

Wydaje się, że bojownicy kalifatu, świadomi ułomności swojej narracji religijnej wobec „niewolników”, skorzystali z pomocy medycyny i jej nieomal magicznej mocy, na użytek idei zbyt słabych, by mogły zindoktrynować więźniów i „wyprać ich mózgi”. A zatem narkotyki przybyły z pomocą ułomnej religii. „Religia to opium dla ludu”, pisał Karol Marks w 1843 roku… Do tej maksymy ISIS dorzucił narkotyki.

W moim odczuciu decyzja narkotyzowania dzieci obarcza pełną odpowiedzialnością islamskich radykałów. To są przestępcy, którzy dobrze zdają sobie sprawę z tego, co robią. Ci skrajni fanatycy nie są jednakże pozbawieni pewnego realizmu: dobrze wiedzą, że jeżeli chcą, ażeby ich przekonania religijne zakorzeniły się w umysłach młodych praktykantów terroryzmu, należy dorzucić do procesu konwersji jakiś nowoczesny dodatek, jakiś komponent chemiczny, który sprawi, że ten „pazur” będzie miał szanse się „zaczepić”. Oto ISIS, archaiczny, a zarazem naukowy, fanatyczny i nieskończenie praktyczny.

Do tego podwójnego zniewolenia umysłowego, fundamentalistycznej interpretacji Koranu i codziennego przyjmowania narkotyków, należy jeszcze dodać kary cielesne. Diar i jeden z jego młodszych braci, Delgasz, próbowali uciec z obozu. Ucieczka nie powiodła się. Spotkała ich okrutna kara: dwieście pięćdziesiąt batów rozdzielonych pomiędzy dwóch chłopców. Chcąc oszczędzić młodszego brata, Diar uprosił nadzorcę, żeby sam mógł przyjąć wszystkie baty.

– Mój brat był za mały, umarłby od tego – wyjaśnia nam. Nadzorca się zgodził. – Przywiązali mnie do takiego metalowego drążka i potem dostałem te dwieście pięćdziesiąt uderzeń.

Chłopcy nie próbowali już nigdy więcej uciekać.

Obozy szkoleniowe ISIS to machiny do wyniszczania zarówno ciał tych dzieci, jak i ich rodzącej się świadomości, do tego stopnia, że zapominali o swoim pochodzeniu, zaczynali czuć się bliskimi swoich oprawców, gotowi walczyć o nich na śmierć i życie. Nic zatem dziwnego, że nazywano te dzieci „lwiątkami kalifatu”.

Delgasz, młodszy brat Diara, ma teraz jedenaście lat. Bystre spojrzenie, nosi podobnie jak Diar koszulkę futbolisty. Czuje się dumny ze swojego starszego brata, chce dodać swoją wersję wydarzenia.

– Mój brat otrzymał wszystkie baty i to na oczach dzieci z tego obozu. Patrzyłem na niego i płakałem. – No tak, to była przykładowa kara, żeby innym odechciało się uciekać. – To nie było po raz pierwszy. Któregoś dnia dali dwieście pięćdziesiąt batów chłopcu, który miał dziewięć lat, następnego dnia już nie żył.

Fragment wywiadu z Dżotjarem

Miałeś broń?

Tak, mieliśmy broń.

Co to była za broń?

Kałasznikow.

Był ciężki?

Nie, lekki. Dawali nam lekką broń.

To były prawdziwe karabiny?

Tak, prawdziwe.

Nauczyłeś się strzelać?

Tak.

A do czego strzelałeś?

Strzelaliśmy do takich tarcz, sylwetek.

Te sylwetki były z kartonu czy z drewna?

Z drewna.

Trzeba było strzelać w głowę czy w korpus?

Mówili, żeby strzelać w jakiekolwiek miejsca.

Udało ci się wycelować?

Tak, udało się.

A co oni wam mówili? Że ten człowiek z drewna to peszmerg[6]?

Tak, mówili, że to peszmerg.

A jeżeli dobrze wycelowaliście, to trzeba było potem coś krzyknąć?

Tak, mówili, żeby krzyczeć: „Allahu Akbar”.

A czy zdarzało się strzelać do rzeczywistej osoby, którą przyprowadzono?

Nie.

To były zawsze sylwetki z drewna?

Tak.

Czy uczyliście się również atakować budynki?

Tak.

A jak atakowaliście budynki?

Z dwóch stron.

A jak otwieraliście drzwi?

Jeżeli nie mogliśmy otworzyć drzwi, to strzelaliśmy w zamek.

Czy w takim domu ktoś był?

Nie, nie było nikogo.

A co robiliście po wejściu do domu?

Wchodziliśmy po cichu i przeszukiwaliśmy pokoje.

Uczyli was przenosić bomby na ulice?

Tak.

Jak duże były te bomby? Pokaż rękami.

Były bardzo duże.

Czy były ciężkie?

Tak, bardzo ciężkie.

Gdzie układaliście te bomby?

Na drogach, trzeba było wykopać otwór w ziemi i umieścić tam bombę.

Nauczyłeś się kopać te otwory, czy robili to inni?

Te otwory robili ci z ISIS.

A jak układaliście te bomby?

Po jednej bombie do otworu, wzdłuż ulicy. Około pięciu bomb na każdej ulicy.

A jak nazywa się to miasteczko, gdzie układaliście bomby?

Hay Al-Khadra.

Miasteczko było puste?

Tak, nikogo nie było.

Czy tylko dzieci wkładały te bomby do otworów?

Tak, oni przywozili te bomby, a dzieci wkładały.

Czy te bomby były w skrzynkach?

Bomby były w plastikowych torbach, ułożone w skrzynkach.

Trzeba było zdjąć ten plastik?

Nie, bomby wkładało się w tym plastiku.

Czy myślałeś o tym, że te bomby wybuchają? Pokazywali wam to na wideo?

Mówili nam: te bomby będą rozrywać pojazdy żołnierzy peszmergów.

Jak długo układaliście te bomby?

Przez dwa dni układaliśmy na jednej ulicy.

Wszystkie ulice były w tym samym miasteczku?

Tak.

A kiedy przenosiliście te bomby, to dorośli cofali się?

Tak.

A czy widziałeś może dziecko, które zostało rozerwane przez bombę?

Tak.

Czy znałeś to dziecko?

Nie.

Czy to było dziecko w twoim wieku?

Tak, w moim wieku.

Dlaczego to dziecko zginęło? Czy ono popełniło jakiś błąd?

Bomba wypadła mu z rąk i wybuchła, zanim włożył ją do otworu. Nie wiedział, że bomba wybuchnie.

A gdyby upuścił ją do tego otworu, też mogła wybuchnąć?

Tak.

Należało wkładać bombę powoli?

Tak. Trzeba to robić bardzo ostrożnie.

A co zrobiono z ciałem dziecka, które zginęło?

Zakopali je obok drogi.

A czy takie wypadki zdarzały się często?

Tak. Ale ja pamiętam tylko dwa.

A gdzie znajdowali się mężczyźni, kiedy dzieci wkładały bomby do tych otworów? Kryli się za ciężarówkami?

Tak, odchodzili dalej od nas.

Czy oni wtedy wydawali wam rozkazy przez głośniki?

Tak, mówili do nas przez głośniki.

A gdzie były skrzynki z bombami? W samochodach czy już w pobliżu otworów?

W samochodach.

A więc dzieci szły po bomby do samochodu, a potem wkładały je w te otwory na drodze?

Tak.

A tamtego dnia, ile było dzieci?

Około trzydziestu.

Sami chłopcy?

Tak.

Ażeby przenieść bombę potrzebnych było dwoje dzieci, czy wystarczyło jedno?

Dwoje dzieci.

I również dwoje dzieci, żeby ją włożyć do otworu w ziemi?

Nie, tylko jedno dziecko.

A zatem, dwoje dzieci niosło bombę od samochodu aż do otworu w ziemi, a potem jedno dziecko ją tam wkładało?

Tak.

Powiedz mi, czy dzięki tym tabletkom, które otrzymywałeś, nie czułeś strachu?

O nie, zawsze się bałem.

Czy pamiętasz przez ile dni wkładałeś bomby do tych otworów?

Przez pięćdziesiąt dni.

A jak już włożyliście te bomby do otworów, czy dostawaliście coś od nich?

Oni mówili: „Jak wasza praca się skończy, odprowadzimy was do waszych matek”.

A wieczorem, jak już wróciliście do obozu, dziękowali wam za wasza pracę?

Tak, dawali nam jajka i chleb.

Kiedy jakieś dziecko ginęło przy wybuchu bomby, to przerywano pracę, czy była nadal kontynuowana?

Pracowaliśmy nadal.

Jak myślisz, czy te tabletki dodawały ci sił?

Tak.

A czy te tabletki pozwalały ci zapomnieć, co robiłeś poprzedniego dnia?

Nie, ja nie zapominałem.

A czy po pięćdziesięciu dniach odprowadzili was do waszych matek?

Tak

DZIECI, KTÓRE WRÓCIŁY

3 sierpnia 2015 roku,obóz w Kadii

Hotelowe akwarium rzuca blade światło… Większe rybki próbują się poruszać w wodzie. Nasi strażnicy czekają w wielkim holu, zagłębieni w podniszczone fotele. Jest pora śniadaniowa.