Strona główna » Obyczajowe i romanse » Gdybyś tu był

Gdybyś tu był

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66436-50-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gdybyś tu był

Ta piękna i wzruszająca powieść zmieni twoje spojrzenie na miłość!

Charlotte to urocza kelnerka, która pracuje w podrzędnej restauracji w Los Angeles. Jej życiu brakuje wyrazistości, a ona sama tęskni za czymś, co wreszcie nada mu sens. Kiedy los stawia na jej drodze charyzmatycznego malarza Adama, jest pewna, że spotkała miłość swojego życia.

Ten romantyczny scenariusz przybiera jednak zupełnie odwrotny kierunek po wspólnie spędzonej nocy. Adam szybko okazuje się draniem o zimnym sercu, któremu najwidoczniej zależało tylko na jednym. Jednak mimo złamanego serca, Charlotte czuje, że za jego nieoczekiwaną zmianą zachowania kryje się coś więcej. Wie, że o każde uczucie warto walczyć i postanawia odkryć jego prawdę. Nawet jeśli miałaby być najbardziej bolesna.

Polecane książki

Najpierw zatrzymała tramwaj, a kilka dni później Lecha Wałęsę z tłumem stoczniowców kończących „swój” zwycięski strajk – wszystko to w odruchu solidarności z tymi, którzy latem 1980 roku rzucili wyzwanie całemu systemowi. Henryka Krzywonos, nikomu nieznana motornicza z gdańskiego WPK, tymi gestami s...
Czy ludność Laponii ma więcej nazw na określenie śniegu czy reniferów? W jaki sposób Saamowie dochodzili do porozumienia z duchami ziemi i drzew? Dlaczego namiętnie drążyli labirynty? I jakie są ich narciarskie upodobania? Jođi lea buoret go oru – popularne przysłowie Saamów mówi, że „lepiej przemie...
Poradnik do gry Call of Juarez: The Cartel skupia się na postaci Bena McCall. Zawiera kompletny opis przejścia kampanii oraz wszystkich ukrytych sekretów, a także porady dotyczące trudniejszych starć.Call of Juarez: The Cartel - Ben McCall - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i ...
„Cokolwiek to znaczy?” Olki Abaczurowskiej to powieść romantyczna. Oliwia to kobieta po trzydziestce, mająca już za sobą pierwsze doświadczenia w relacjach z mężczyznami. Tęskni za miłością i większą intymnością. Od byłego męża odeszła w wyniku subiektywnych rozczarowań jego osobowości...
  Holenderski milioner Angelo van Zaal chce adoptować małą bratanicę. O opiekę nad dziewczynką ubiega się też jej ciotka, piękna Angielka Flora Bennet. Angelo nie ma o niej dobrego zdania. Zna z prasy skandaliczną historię jej romansu z byłym szefem. Niestety, wbrew wszystkiemu, Flora robi na nim og...
Asasyni siali postrach na dworach władców, a swoimi mackami sięgali najdalszych krańców Europy. Oskarżani o wszelkie skrytobójstwa, niewyjaśnione zgony, zagadkowe zaginięcia, budzili przerażenie, posługując się kindżałem lub trucizną. O ich względy zabiegali zarówno krzyżowcy, jak i kalifowie, ś...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Renee Carlino

Richowi,
najlepszemu bratu na świecie.
Wprawdzie jesteś pupilem mamy,
ale

1. Chorągiewki

Wtorki w Blackbird’s Café przebiegały pod znakiem meksykańskiej zupy z tortillą. Dowolna liczba dolewek za marne cztery dziewięćdziesiąt pięć. Dla miłośników sopa de tortilla – wypas. Dla kelnerek – masakra.

Chwyt polegał na tym, że miski były szerokie i płytkie, przez co zdawały się mieścić całe mnóstwo gęstego specjału, a w rzeczywistości każda porcja składała się z cienko rozlanej zawartości niewielkiej chochli. Rzeczonych talerzy udających miski nie dało się nieść na tacy; ilekroć ktoś kursował między kuchnią a stolikiem, zupa chlupotała na boki i nawet w najpewniejszych rękach przelewała się przez krawędź. Jack, właściciel, oraz jego gruby młodszy brat, na którego wołali Ciacho (wiem, wiem, śmiechu warte), kazali nam nosić tace nad głową jak tym cholernym hostessom jeżdżącym na wrotkach po komisach samochodowych. „W tym cały urok” – mówili. Słowo „urok” rzucali według mnie z głupia frant dla uzasadnienia przestarzałego wystroju wnętrza.

Kto chciał zamówić „bezdenną” miskę zupy, musiał bezwstydnie wciągnąć miniaturową chorągiewkę na zamocowany do krawędzi stołu maleńki maszt. Okropny był ten system, ale Jack i Ciacho osiągnęli pożądany efekt: nikt, nawet stupięćdziesięciokilowy maniak kuchni Tex-Mex, nie śmiał unieść chorągiewki więcej niż dwa razy; to było zbyt upokarzające.

Niestety sztuczka pozwalająca zwabić ludzi i jednocześnie wyjść na swoje nie przyciągała klienteli skłonnej do dawania sutych napiwków, więc wtorek stał się dla kelnerek z Blackbirda dniem totalnej porażki. Nie udawało nam się dorobić, a do domu wracałyśmy w zachlapanych zupą bluzkach (tak, w tej garkuchni ze smażeniną nosiłyśmy białe bluzki z muszkami; pewnie na tym też polegał urok). A ten szczególny wtorek był już najgorszy.

– Ale sajgon. Widziałaś tego gościa przy dwudziestce trójce? – zagadnęła mnie przy bocznym barze Helen, moja współlokatorka, współpracowniczka i najbliższa przyjaciółka.

Wyjrzałam zza węgła i wypatrzyłam jedzącego samotnie siwowłosego mężczyznę.

– No. I co z nim?

– Poprosił o awokadoal dente. Ja pierdolę, kto używa określenia al dente w odniesieniu do awokado?

– Ale wiesz, o co mu chodziło, nie? – Śmiałam się, ale Helen zachowała kamienną twarz.

– Tak, ale to nie Spago. Niech się cieszy, że w ogóle dostanie w tej dziurze zielone awokado.

– Aż tak źle to nie jest – powiedziałam, nalewając coli do plastikowego kubka. Dozownik zaczął prychać i wypluwać porcjami powietrze. – Ożeż kurwa! CO2 się kończy, zawołasz Ciacho?

– Sorry, muszę odebrać zamówienie z dwudziestki jedynki. – Oderwała się od baru i kołysząc biodrami, ruszyła swobodnym krokiem między stoliki. Helen wiedziała, że ma niezłe ciało i że mężczyźni się na nią gapią. Szła powoli i rytmicznie, co nasunęło mi myśl, że lubi być w centrum uwagi.

Ja, dla odmiany, chodziłam szybko, z opuszczonymi ramionami i zwieszoną głową. Stale słyszałam: „Taka z ciebie ładna dziewczyna, Charlotte. Dlaczego chodzisz jak dziadyga?”. I odpowiadałam na ogół: „Czy ja wiem? Po prostu tak chodzę”. Słabo, zdaję sobie sprawę, ale nie bardzo mnie obchodziło, jak mnie widzą inni. Pewnie dlatego, że jeśli chodzi o wygląd, to podobały mi się w sobie wyłącznie moje długie kasztanowe włosy. Miałam wielkie brązowe oczy, które mój brat nazywał sraczkowatymi, i piegi, które z czasem na szczęście zblakły. Gdyby jednak ktoś kazał mi narysować autoportret, nieświadomie dodałabym piegi. To by się zgadzało z Freudowską teorią głoszącą, że w duchu jesteśmy wiecznymi dziećmi.

– Ktoś mnie wołał? – Odkręcałam już butlę z CO2, gdy nagle stanął za mną Ciacho. Stanął za blisko.

– Możesz to zrobić? – Stałam pochylona z wypiętym tyłkiem.

– Zdaje się, że całkiem nieźle ci idzie.

Poderwałam się jak oparzona.

– Musisz być takim zbokiem? Ktoś cię w końcu pozwie.

Gdyby nie to, że w tym roku wylali mnie już z dwóch innych miejsc, na pewno bym nie tolerowała pieprzenia Ciacha, ale potrzebowałam kasy i nie mogłam sobie pozwolić na kolejne zwolnienie. Chyba nie muszę dodawać, że nie marzyłam o posadzie kelnerki, ale miałam poważniejsze zmartwienia. Byłam dietetyczką i certyfikowaną masażystką oraz posiadaczką licencji pośrednika w handlu nieruchomościami. Już rozumiecie? W pewnym momencie zdawało mi się, że chcę zostać dżokejką. W życiu nie dosiadałam konia, ale naoglądałam się Niepokonanego Seabiscuita i to mi wystarczyło.

– Wyluzuj, Charlotte. Suń się. – Ciacho przemieścił swoją przysadzistą, krępą sylwetkę i przystąpił do wymiany butli.

Rozejrzałam się po sali i zobaczyłam podniesione chorągiewki na trzech stołach z mojego rewiru. Czas ruszyć głową. Pod zlewem znalazłam duży dzbanek.

– Mogę? – spytałam jednego z pomywaczy.

– Jasne, Ściekonogu – odpowiedział. Wspominałam już, że w Blackbird’s wszyscy nazywali mnie Ściekonogiem? Tuż pod wielkimi blachami na spiętrzone brudne talerze znajdował się mierzący może trzydzieści na trzydzieści centymetrów wylot ścieku, do którego zeskrobywałyśmy z talerzy syfiaste resztki. Czasem kanał się zatykał, a czasem, właściwie bardzo rzadko, przypadkiem właziła w niego któraś z kelnerek. W pewien zasrany wtorek, gdy bardzo się spieszyłam, padło na mnie, a z tego cholerstwa kipiało akurat coś w rodzaju rzygowin. Nie rzygowiny, oczywiście, ale gdybyście potrzebowali czegoś naprawdę podobnego, to mieszanina zupy, resztek klopsa, szarlotki, napojów gazowanych i piwa nada się w sam raz. Wpadłam w odpadki prawą nogą, po samą łydkę, ale gdy tylko wyciągnęłam stopę, uśmiechnęłam się, dziękując w myślach sile wyższej, czymkolwiek jest. Każdego innego dnia ten incydent by mnie rozwścieczył, ale był wtorek. Pomyślałam, że na pewno zostanę odesłana do domu i zwolniona z obowiązku roznoszenia zupy. Myliłam się. Jack stwierdził, że knajpa jest nabita i mimo przemoczonej nogawki oraz butów wypełnionych paskudnymi pomyjami mam zostać i roznosić niekończące się miski z zupą. Oczywiście przezwali mnie Ściekonogiem.

Sięgnęłam po dzban i zaczęłam nalewać do niego zupy, a wtedy odnalazł mnie Ciacho.

– A ty co wyprawiasz, Charlotte?

– Kilka stolików z dolewką. Tak będzie szybciej i łatwiej.

– Stąpasz po kruchym lodzie już od numeru z bieliźniarką. Nie podajemy zupy z dzbanka – powiedział.

– Chodzi o wydajność! Zresztą akcja z bieliźniarką to była sprawka Helen.

Byłyśmy nierozłączne, więc stale obwiniali jedną z nas o błędy drugiej. Kilka tygodni wcześniej, podczas spokojnej zmiany, Helen kazała mi odszukać Ciacho i poprosić go o naprawienie drzwiczek bieliźniarki. Wiedziałam, że coś knuje.

Gdy Ciacho otworzył drzwiczki wnęki, wyskoczyła z niej Helen z okrzykiem „Ła!”. Upadł na ziemię i złapał się za serce; człowiek o tak pękatej sylwetce na pewno był narażony na nagły zawał. Na szczęście nie ponosiłyśmy odpowiedzialności za jego przedwczesną śmierć… jeszcze.

– Maczałaś w tym palce – powiedział.

– Nie, serio.

Przez kuchnię przebiegła w podskokach Helen.

– Stara, masz wciągnięte chorągiewki chyba na wszystkich stolikach. Ludzie to jednak nie mają godności.

– No lecę, już lecę.

Ciacho miał rację. Nie należy podawać zupy z tortillą z dzbanka, ale gdyby ktoś zapytał, odpowiedziałabym, że taki urok Blackbird’s.

Gdy się trochę rozluźniło, sama wycięłam numer z bieliźniarką. Wiedziałam, że podczas przerw Helen czasem maca się tam z Lukiem. Liżą się już chyba z pół roku. Luc to Francuzik, który wyleciał u siebie z jakiejś burżujskiej szkoły cukierniczej, zadekował się w Blackbird’s i zaczął wypiekać ciasta dla plebsu. I mimo minimalnych zarobków był ze swojej pracy zaskakująco dumny. Wypracował sobie niezwykłą technikę cukierniczą i mógł decydować o wyborze wypieków. To z jakiegoś powodu podniecało Helen. Nie odzywałam się, ale ledwie mogłam patrzeć na jej twarz, gdy Luc coś do niej mówił. Wymawiał jej imię „Ha-lin”, ale ona, słysząc to, prawie szczytowała.

Przy pierwszym spotkaniu pocałował jej dłoń i szepnął do ucha: „Mielibyśmy śliczne dzieci”. Helen cała się rozpłynęła i odtąd należała do Luca. To on pomógł nam znaleźć pracę w Blackbird’s – ja nie miałam akurat żadnego zajęcia, a Helen od ośmiu lat nie dostała żadnej sensownej fuchy aktorskiej – i dlatego tylko przewracałam oczami i gryzłam się w język, ilekroć widziałam, jak Helen rzuca mu uwodzicielskie spojrzenia.

Kiedy jednak otworzyłam na oścież drzwiczki, zobaczyłam zapuchniętą Helen siedzącą samotnie na stołku i trzymającą butelkę wódki podwędzoną widocznie ze słynnego barku Ciacha, specjalisty od Krwawej Mary.

– A ty co?

– Luc ze mną zerwał. – Chlipnięcie.

– Jak to? Właśnie teraz? Czemu?

– Coś tam ględził pół po francusku, pół po angielsku, więc nie wszystko zrozumiałam. Coś o okręcie zbaczającym z kursu, przejrzałych brzoskwiniach. I cały czas się uśmiechał, złamas jeden. – Łyknęła z flaszki i czknęła.

– To skąd wiesz, że z tobą zerwał?

– Bo powiedział: Ha-lin, było bahdzo pięknie, ale to jusz koniec.

W jej ustach zabrzmiało to raczej jak wypowiedź Meksykanina niż Francuza, dlatego parsknęłam śmiechem.

– Sorry, ale szczerze? Stać cię na więcej. No wiesz, te jego różowe adidaski i niedogolona twarz… Założę się, że nosi slipki.

– Nosi! – Zalała się łzami.

Nachyliłam się i objęłam ją za ramiona.

– Nie martw się, kochana, tego kwiatu jest pół światu. I to ładniej pachnącego.

Wyprostowała się.

– Trochę od niego wali, no nie?

– Potem zmieszanym z surowym ciastem. Ohyda.

– Muszę się zresetować. – Otworzyła gwałtownie oczy i wymierzyła palec wskazujący w sklepienie wnęki. – Tak jest, idziemy dzisiaj na melanż.

Pokręciłam głową.

– Jestem wykończona, a ty może też dzisiaj nie imprezuj. Wcale się lepiej nie poczujesz. W pierwszy wieczór po zerwaniu najlepiej zamówić chińskie żarcie, a potem napchać się lodami i obejrzeć jakąś chałę w telewizji.

– Możesz ufarbować mi włosy – zaproponowała.

– No co ty. Serio?

Helen zaczęła kiwać głową jak uradowany szczeniak.

– Uch. No dobra. – Myślałam o szkole kosmetycznej, ale nie bardzo miałam się na kim wprawiać. Helen zmieniała kolor włosów po każdym rozstaniu (obecnie miała fiołkowy), ale dotąd nie pozwalała mi ich tknąć.

– Rozważam limonkę – powiedziała, podnosząc się ze stołka.

– Limonka będzie ci mega pasować! – Uścisnęłam ją z wdzięcznością, aż chrupnęło. – To jutro kupujemy Manic Panic. A gdzie chcesz dzisiaj wyjść?

– Dziewczyny! – warknął Ciacho. – Wyłazić z szafy. Mam wam przypomnieć, że tu się pracuje?

Wystawiłyśmy głowy za drzwi.

– Nic nie kombinujemy, Ciacho. Chciałyśmy w spokoju spędzić przerwę – powiedziałam.

– To zróbcie sobie przerwę na dworze. Macie już fajrant. – Zakreślił dłonią krąg na wysokości twarzy, co znaczyło: Ogarnijcie stoły, bo idziecie do domu.

– Jezu, dzięki! – wykrzyknęła Helen. Po godzinach szczytu każda kelnerka marzyła o fajrancie. Gdy wieczorny tłum odpłynął, nic już praktycznie nie wpadało do kieszeni, a kelnerki, które musiały zostawać do późna, wykonywały nudne poboczne prace, na przykład dosypywały soli i dolewały keczupu. Najgorzej.

– To gdzie w końcu idziemy? – spytałam Helen, gdy wycierałyśmy puste blaty.

– Może do Villains?

Uśmiechnęłam się od ucha do ucha.

– Idealnie.

2. Muza

Villains to bezpretensjonalna tawerna z muzyką na żywo mieszcząca się pięć przecznic od naszego mieszkania, w artystycznej części śródmieścia Los Angeles, gdzie mieszkałyśmy razem od ośmiu lat. Słyszałam od innych, że ich przyjaźnie rozpadały się po tym, jak zamieszkali z najlepszymi przyjaciółmi ever, ale Helen i ja to papużki nierozłączki. Znamy się od dzieciństwa: wychowywałyśmy się na tej samej ślepej ulicy na przedmieściu, chodziłyśmy razem do podstawówki i szkoły średniej, a potem studiowałyśmy na UCLA. Problem z nami polegał co najwyżej na tym, że być może przesadnie oswoiłyśmy się z myślą o wspólnym staropanieństwie.

Jestem pewna, że Helen uwielbiała Villains dlatego, że w głębi duszy knuła plan B i zamierzała zostać muzą jakiegoś bożyszcza rocka. Ilekroć szłyśmy na koncert, stawała pod samą sceną i kołysała się w przód i w tył w próbie przyciągnięcia uwagi frontmana. To było grubymi nićmi szyte. Ja na ogół siedziałam przy barze i z daleka obserwowałam widowisko.

Jeśli mowa o randkach ‒ zawsze czekałam, aż ktoś pierwszy mnie zagadnie. Miewałam już chłopaków, ale nigdy na dłużej niż rok. Zwykle przemieniałam randkę w roczny związek, zamiast zwiewać w porę, gdy już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Jakoś nie kręcił mnie klimat przelotnych przygód. Helen natomiast nie uznawała żadnych zasad. Zazdrościłam jej tego.

Po pracy poszłyśmy do domu, zeskrobałyśmy z siebie warstwy zupy, wyszykowałyśmy się i około dziesiątej ruszyłyśmy do Villains. Ja miałam na sobie swój imprezowy mundurek – czarną bluzkę i dżinsy – a Helen włożyła rozkloszowaną czerwoną spódnicę z wysokim stanem, białą bluzkę bez rękawów i buty na platformie. Zawsze wyglądała o niebo modniej niż ja.

– Cholera! – krzyknęła, gdy tylko weszłyśmy do baru. Podążyłam za jej wzrokiem i zobaczyłam rozstawiającą się na scenie kapelę złożoną z samych dziewczyn.

– O w mordę – powiedziałam.

– Ale słabo. Wychodzimy, Charlie.

– Nie, mnie się tu podoba. I jest tak blisko mieszkania. Nie każ mi tam wracać.

Wokalistka podeszła do mikrofonu i postukała sitko. 

– Raz, raz. – A gdy szarpnęła po wariacku struny gitary, Helen się rozpromieniła.

– Okej, dobra. Możemy na chwilę zostać, ale walniemy sobie shoty!

Pamiętacie, że Helen nie uznaje żadnych zasad? Lubiła być w centrum uwagi, nieważne czyjej. Zasiadłyśmy przy barze i osuszałyśmy kieliszek za kieliszkiem, zapominając szybko o zupie, Lucu i naszym powalonym życiu. Po jakiejś godzinie Helen wstała i podeszła pod scenę. Ustawiła się na samym przodzie i desperacko próbowała skupić na sobie uwagę wokalistki, ale kobieta nie załapała. Może była hetero? Po kolejnych shotach i obserwowaniu żałosnych starań Helen znalazłam się w końcu w boksie, gdzie pocieszałam odrzuconą – i bardzo pijaną – towarzyszkę.

– Dlaczego nikt mnie nie chce? – bełkotała. – Nawet ta lesbijka z gitarką.

– No, mnie też nikt nie zarwał.

– Ciebie nigdy nikt nie zarywa, Charlie! Jesteś zimna flądra!

– Co? Nieprawda – jęknęłam.

– Masz jak wół wypisane na twarzy: nie zbliżać się, nie cierpię przygodnego seksu.

– Nikt nie lubi przygodnego seksu. Jest kłopotliwy jak cholera.

– Dewota z ciebie i tyle.

– Ech. Chodźmy do domu, mam dość na dzisiaj i jeszcze tego brakowało, żebyś puściła pawia w knajpie. – Helen, mój brat, moja mama i mama Helen. Dość miałam pieprzenia na temat mojego życia uczuciowego.

– Nie, idę potańczyć. – Wysunęła się z boksu i wylądowała na tyłku, aż huknęło. Chwyciłam ją pod pachy, podniosłam, objęłam w pasie i zaczęłam ciągnąć w stronę drzwi. Niezłe widowisko, ale Helen dostała w końcu to, czego chciała: wokalistka się na nią gapiła, podobnie zresztą jak cała knajpa.

– Ogarniam, ogarniam – powiedziała.

– Nie sądzę, kochana. Ledwie idziesz. – Pchnęłam stopą drzwi i wyprowadziłam ją na ulicę.

– Chyba mi czegoś dosypali – wymamrotała i opuściła głowę na moje ramię.

– Walnęłaś dziesięć shotów, nie wspominając o wcześniejszej wódzie.

Skręciłyśmy za róg i w samą porę podniosłam wzrok, bo na naszej drodze stał ze zwieszoną głową jakiś gość zapatrzony w swoją pogryzmoloną dłoń.

– Sorry – mruknęłam, próbując go ominąć, ale stał na samym środku chodnika. W ręce trzymał torebkę wypełnioną najprawdopodobniej chińskim żarciem na wynos.

– Mniam, od chińczyka? – spytała Helen.

Gość spojrzał na nią dziwnie, po czym zerknął na swoją torbę. Miał na sobie szorty, japonki i czarną bluzę z zacieniającym oczy kapturem. Żaden tam fashionista.

– To? Tak, od chińczyka. A co, głodna jesteś?

Pociągnęłam Helen za sobą.

– Chodź – szepnęłam. – Nie możesz wyjadać żarcia jakiemuś kolesiowi z ulicy.

Potknęła się, ale udało jej się złapać równowagę.

Facet zaszedł ją od drugiej strony.

– Mogę wam pomóc – powiedział.

– Nie, nie trzeba – zaoponowałam, ale Helen zdążyła już uwiesić mu się na ramieniu. Zdjął kaptur i spojrzał na nią skonsternowany, a w jego urzekających brązowych oczach błysnęła ciekawość. Był niezaprzeczalnie i obiektywnie przystojny.

– Jestem Adam – powiedział. – Mogę wam pomóc.

– Miło cię poznać, Adam. Ja jestem Trixie, a to Dottie. Chyba damy sobie radę.

Adam się uśmiechnął, a na policzkach pokazały mu się dwa wyraźne dołeczki.

– Trixie i Dottie, serio?

– No – odparłam szorstko.

Helen przewróciła oczami.

– To Charlotte, a ja jestem Helen.

Dałam jej kuksańca w bok, a ona nachyliła się i szepnęła:

– Ma żarcie od chińczyka i jest fajny. – Ostatnie słowa wymówiła nieco za głośno i Adam się uśmiechnął.

– Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytałam.

– Uhm, na Molino.

– To dlaczego szedłeś w odwrotnym kierunku?

Patrzył wprost przed siebie, tak że nie widziałam wyrazu jego twarzy.

– Widocznie ktoś mnie źle pokierował.

Spojrzałam na niego z ciekawością. Może niedawno się wprowadził? To by wyjaśniało, dlaczego go wcześniej nie widziałam.

– Chcesz zjeść u nas? – wymamrotała Helen.

– Nie trzeba – odpowiedział. – Tylko was odprowadzę.

– Już jesteśmy. – Wskazałam schody prowadzące do klatki. – Wystarczy tutaj, na górę już ją zaholuję.

Zatrzymał się, spojrzał na boczną elewację i przekrzywił głowę.

– O, jaki supermural. Jakby wilki hasały po łące.

Spojrzałam za nim na ogromną, zajmującą całą ścianę abstrakcję mieniącą się odcieniami różu, oranżu, błękitu i szarości.

– My zawsze widzimy tam strużki krwi – wtrąciła Helen i machnęła ręką.

– Co za makabryczna interpretacja. Przecież to różowe i czerwone kwiaty – odparował. – Ich piękno ma podkreślić równie piękną dzikość wilków.

Przekrzywiłam głowę i zmrużyłam oczy.

– Dopiero teraz widzę, że faktycznie przypominają kwiaty. Ale dlaczego wilki są rozjuszone, skoro hasają wśród kwiatów?

– Może mają uczulenie – podsunęła Helen.

– A kto powiedział, że są rozjuszone? – zapytał Adam. – Kwiaty wyrastają z ziemi, żeby je otoczyć. Według mnie wyglądają na wesołe.

Zagapiłam się na niego, gdy wpatrywał się w mural jak zahipnotyzowany. Staliśmy tak na ulicy pośród gęstej ciszy: dwie przyjaciółki i nieznajomy, złączeni osobliwą autentycznością uczuć.

– Miło było cię poznać, Adam. – Przerwałam dyskretnie nasze zbiorowe oszołomienie. – Dzięki za pomoc.

– Nie ma sprawy. Was też było miło poznać, dziewczyny. – Skinął głową, pomachał nam i ruszył z powrotem ulicą, ale gdy wchodziłyśmy po schodach, usłyszałyśmy jego głos.

– A, byłbym zapomniał! – Podbiegł do nas, wyjmując z plastikowej torebki jeden z pojemników. – Macie, mówiłem, że się podzielę. – Wręczył mi tekturowe pudełko i spojrzał mi w oczy z bezmierną szczerością. Drugą ręką odgarnął z czoła gęste, falowane, ciemne włosy, a ja poczułam dziwne szarpnięcie w piersiach.

– Nie trzeba.

– Nie, nie, bierzemy! – Helen czym prędzej capnęła pudełko.

Adam zaśmiał się i ponownie przeniósł spojrzenie na mnie. Nie mogłam oderwać od niego wzroku; od twarzy pełnej dobroci, od oczu z opuszczonymi nieznacznie kącikami, które nadawały mu nieco smutny wygląd. W takich sytuacjach czułam na ogół skrępowanie, ale teraz było inaczej.

Znacie to uczucie, gdy patrzycie na kogoś i uśmiechacie się mimowolnie, bo ta osoba pozostaje zupełnie nieświadoma swojego uroku? Właśnie to mnie spotkało i poczułam przypływ… szczęścia. Euforii. Czegoś nieopisanego. Jakbyśmy się już znali z poprzedniego życia. W mojej głowie eksplodowały jak fajerwerki strzępy nieistniejących wspomnień.

Uśmiechnęłam się, a on odpowiedział tym samym. Nie wiedzieć skąd zrodziła się między nami pewna zażyłość. Jeszcze pół godziny temu nie znałam tego gościa, ale teraz wiedziałam, że muszę go poznać.

Zerknął na mural za moimi plecami, a potem, mrużąc oczy, poszukał mojego spojrzenia.

– Czy my się znamy? – zapytał. Czyżby też to czuł?

– Nie, nie sądzę.

– Ale wyglądasz znajomo.

– No, ty też – odpowiedziałam z przekonaniem.

Nie spuszczając ze mnie wzroku, wyciągnął rękę.

– Może oboje mamy znajome twarze.

– W sensie: przeciętne? – spytałam.

– Twoja nie jest ani trochę przeciętna. – Znów szarpnięcie w piersi. Przyglądał mi się badawczo, a ja długo nie uwalniałam dłoni z jego uścisku. W końcu ją odwrócił i przesunął palcem po wnętrzu.

– Długa linia życia – zauważył.

– No myślę. Dzięki. – Gdyby nie był taki cudowny i gdyby nie ten jego nieziemski magnetyzm, moja podświadomość z pewnością krzyczałaby głośno: czy ten gość to seryjny morderca?

Helen ziewnęła i wtedy dotarło do mnie, że Adam i ja stoimy wpatrzeni w siebie jak urzeczeni.

– To cześć, Adam – szepnęłam.

Zmrużył te swoje łagodne oczy.

– Cześć, Charlotte.

Przełknęłam ślinę i uwolniłam dłoń z jego dłoni. Adam odwrócił się i odszedł, a Helen spytała:

– Co to, do cholery, było?

– Ale co? – Zamrugałam powiekami, jeszcze częściowo w transie.

– Prawie cię zapłodnił tym spojrzeniem.

Wbiegłam po schodach.

– No, on jest…

– Boski! – wypaliła Helen.

Chciałam powiedzieć „dziwny”, choć to całkiem mi się w nim podobało.

– Widziałaś, jak patrzył na mural? – ciągnęła Helen.

– No, urocze to było.

Helen stanęła przy drzwiach i czekała, aż otworzę.

– Trzeba było się z nim umówić. Ja bym sobie nie odpuściła takiego faceta, gdyby to na mnie tak patrzył.

– Już chyba po zawodach.

W mieszkaniu Helen wskoczyła na blat naprzeciwko rozsuwanych przeszklonych drzwi prowadzących na mały balkon na frontowej ścianie budynku. Rozdarła pudełko z chińszczyzną i zaczęła wyjadać zawartość pałeczkami od Adama.

– Nie wierzę, że to jesz – powiedziałam z kanapy.

– Pycha! – wymamrotała z pełnymi ustami.

Opuściłam głowę na oparcie kanapy, zamknęłam oczy i ziewnęłam.

– Chyba pójdę się położyć.

– O Jezu!

– Co? – odwróciłam się szybko.

– Patrz, patrz, to on! – Helen palcem wskazywała rozsuwane drzwi.

Poderwałam się, rozsunęłam je i wypadłam na balkon. Z naszego drugiego piętra widać było róg przecznicy, gdzie stał teraz bez ruchu Adam i wpatrywał się w drogowskaz.

– Co on wyrabia? – spytała Helen, wychodząc za mną na balkon.

– Chyba się zgubił.

– Może trzeba mu pomóc?

– Adam! – zawołałam, a on się odwrócił i zaczął dreptać w naszą stronę.

– No to teraz możesz wziąć od niego numer – mruknęła pod nosem Helen.

– Patrz tylko na niego, nie ma pojęcia, gdzie jest – powiedziałam.

– Może to jakaś dziwna gierka.

– Adam? Wszystko okej? – krzyknęłam.

– Uhm. Tylko dopiero niedawno się tu sprowadziłem, a nie wziąłem telefonu. 

Stał z zadartą głową na ulicy.

Helen naparła na mnie ciałem.

– Weź mu pomóż. Pożycz mu komórkę.

– Zaraz zejdę i ci pomogę – powiedziałam.

Ruszyłam w stronę drzwi, a Helen za mną.

– Powiedz mu, że może zajrzeć do twojego telefonu, jeśli cię pocałuje.

– Akurat, a ty będziesz się na nas gapić z okna, zboku.

Nie wiem, skąd ta zmiana w moim nastawieniu; może to przez uroczy uśmiech Adama ściskającego w dłoniach pudełko z chińszczyzną i patrzącego na mnie z miną zagubionego szczeniaka, a może obrzydła mi rola tej, która zawsze siedzi na uboczu i obserwuje.

Spotkaliśmy się na schodach przed domem; spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Podałam mu telefon.

– Chcesz wklepać adres do GPS-u?

– Tak, wielkie dzięki – odpowiedział i wziął ode mnie aparat.

– Luz. – Podał mi do potrzymania chińszczyznę, odczytał nagryzmolony na ręce adres i wpisał go do aplikacji w moim telefonie.

– Jesteś tu świeżakiem? – spytałam.

– Uhm, no… tak jakby. Dobra, w lewo, w lewo, w prawo, trzy przecznice, lewo, prawo. Lewo, lewo, prawo, trzy, lewo, prawo. – Analizował mapę na ekranie.

– Mieszkasz przy Kennerze, w tych ceglanych loftach?

Wystawił kciuk.

– Brawo.

Uniosłam brew. To były bardzo drogie lofty.

– Całkiem niedaleko – zauważyłam.

– Bywasz tam? U Kennera?

– No, Helen i ja wpadamy tam czasem po pracy.

Uśmiechnął się, gdy zauważył, że patrzę na jego usta.

– Może pójdziemy się tam napić?

Boże święty, chce się ze mną umówić. Tylko spokojnie.

– Jasne. Kiedy?

– Teraz? – Wzruszył ramionami i znów zaprezentował dołeczki na policzkach. – Życie jest takie krótkie.

Wzięłam od niego telefon i sprawdziłam godzinę. Jedenasta trzydzieści.

– Trochę późno.

Cykor! – odezwał się szept w mojej głowie.

– Idź! Na co czekasz?! – rozległ się z góry jakiś głos. Nie, nie z niebios; to Helen stała na balkonie i oczywiście podsłuchiwała.

– Dodam dla zachęty, że podzielę się z tobą zimnym kurczakiem kung pao.

– Pokusa nie do odparcia – skwitowałam.

– Zrozumiem, jeśli nie pójdziesz. – Wychwycił moje wahanie. – Późno już. Innym razem?

– Idźże z nim! – krzyknęła Helen.

– Pewnie. Chcesz mój numer?

Rozejrzał się i włożył ręce do kieszeni, jakby szukał długopisu, ale nie mógł go znaleźć. I wtedy podjęłam decyzję.

– A, olać to. Idziemy teraz. Poczekaj, muszę skoczyć po sweter.

– Nigdzie się nie ruszam.

Popędziłam z powrotem do mieszkania z wielkim bananem na twarzy.

3. Pokrewieństwo dusz

Przeskakiwałam po dwa stopnie i wpadłam do mieszkania jak burza. Helen już na mnie czekała.

– Co z niego za skarb, skromny i ma takie sarnie oczy – powiedziała. Ganiałam po mieszkaniu w poszukiwaniu swetra, a ona nie przestawała mówić. – Na pewno ma przyzwoitą pracę; ma zegarek Tag, a te lofty koło Kennera są megadrogie.

– Ten zegarek nie jest do końca w jego stylu. Może go od kogoś dostał?

– Przecież tylko wyskoczył po jedzenie. – Złapała mnie za ramiona, żebym przestała biegać jak oparzona. – Nie bądź taka zimna flądra. Wydaje się miły. Poza tym bosko wygląda. Chyba już to mówiłam?

– Dlaczego ty i mój brat na okrągło powtarzacie, że jestem nieprzystępna?

– Bo ciągle się pokazujesz z takiej strony. Czas to zmienić. Idź się z nim napić i wyluzuj.

– Już późno i nic o nim nie wiem. Dopiero co się poznaliśmy na ulicy. Co, nie wolno mi łapać małego stresa?

– Możesz do mnie pisać co pięć minut, jeśli to cię uspokoi. Nie pójdę spać. Zresztą to tylko dwie przecznice dalej i będziesz w miejscu publicznym. Pakowałaś się już w bardziej podejrzane sytuacje. Pamiętasz tego kolesia z Muzeum Śmierci?

– Uch, nawet mi nie przypominaj.

– Co on to miał na szyi? Obrożę?

Dalej przeczesywałam szafę w poszukiwaniu idealnego swetra i próbowałam ją ignorować.

– Tak, obrożę.

– I była jakaś akcja z jego imieniem i nazwiskiem?

Parsknęłam śmiechem.

– Powiedział, że nazywa się Atticus Danger, a potem zobaczyłam jego dokumenty na nazwisko Albert Davis. A jak przy kolacji rozlałam margaritę na jego przedramię, to rozmazał mu się tatuaż z trupią czachą i piszczelami.

– A ty się przejmujesz tym gościem? Jak cię wystraszy, to weźmiesz ubera.

Wymierzyłam w nią palce jak pistolet, chociaż podjęłam już decyzję.

– Niezły plan. Idę.

– Jestem z ciebie dumna. Rzadko robisz coś szalonego. Uuu, może będzie pukanko!

– Nie uprzedzajmy faktów. Idę się napić, a ty nie bądź taki alfons. – Ruszyłam do drzwi. – Jeśli nie napiszę do drugiej, zgłoś zaginięcie.

Nim zamknęłam za sobą drzwi, dobiegł mnie jej wesoły chichot.

Adam przyglądał mi się uważnie, gdy drugi raz tej nocy schodziłam do niego po schodach.

– Ślicznie wyglądasz.

– Tylko włożyłam sweter.

– No to ślicznie wyglądasz w tym swetrze.

– Dziękuję.

Ujął mnie za rękę.

– Chodźmy.

Pociągnęłam go w przeciwną stronę.

– Tędy.

– A, fakt! Tylko cię sprawdzałem.

Serio nie wiem, co sobie myślałam, wychodząc prawie o północy z domu na ciemną ulicę do nieznajomego faceta, w dodatku ledwie cztery przecznice od Skid Row. Zdaje się, że w przypadku Adama nie zapaliła mi się w głowie czerwona lampka.

Znaleźliśmy dwa miejsca przy barze i zamówiliśmy po kieliszku tego samego wina, więc Adam zaproponował, żebyśmy od razu wzięli butelkę.

– Czemu nie – powiedziałam, już całkowicie zapominając o rozsądku.

– To powiedz mi coś o sobie, Charlotte. Czym się zajmujesz?

– Pracuję w Blackbird’s, tej podrzędnej restauracji na Fourth. Ale oszczędzam kasę na szkołę kosmetyczną.

– Blackbird’s? To ta knajpa z bufetem do Krwawej Mary i takimi dziwnymi chorągiewkami?

– Zgadza się! – odparłam na wpół triumfująco, na wpół wstydliwie.

– Ale mają dobrą zupę z tortillą, no nie?

– Niestety tak. – Pora zmienić temat. – A ty, Adam?

– Wcześniej byłem adwokatem.

– Adwokatem? – Tego się nie spodziewałam.

– Tak, broniłem spółek. Moralność chowałem do kieszeni. – Uśmiechnął się półgębkiem.

– I co się stało, nawróciłeś się czy jak?

– Uhm, można tak powiedzieć. – Wyciągnął rękę i dotknął kciukiem mojej dolnej wargi. Przygryzałam wnętrze ust, co uwielbiałam robić od wczesnego dzieciństwa.

– Odgryziesz sobie usta.

– Zawsze tak robię.

– To urocze.

– Raczej obrzydliwe.

– Masz rację, ohyda – powiedział, ale widziałam, że żartuje.

– Ej! – zaprotestowałam i zaśmialiśmy się zgodnie. – Czyli pracowałeś jako zdemoralizowany adwokat, a potem się nawróciłeś i odszedłeś? Jak to możliwe, że stać cię na taką wykwintną chińszczyznę?

Przez chwilę patrzył mi głęboko w oczy.

– Chcesz iść do mnie?

O! Nie owija w bawełnę.

– Yyy, co? Do twojego domu?

– No! Chcesz zostać na noc? – Poruszył znacząco brwiami. O matko, ale bezczel.

– Jeśli mam być szczera, to trochę mnie zbiłeś z tropu, Adam. – Tak po prawdzie to strasznie chciałam do niego pójść, ale było na to trochę za wcześnie. Nawet jak na standardy Helen.

– Okej, to posiedzimy i napijemy się wina. – Wziął łyk, jakby zupełnie niewzruszony moją odmową. – A wracając do twojego pytania, to zrobiłem sobie przerwę od pracy. I maluję.

– Ściany?

Zaśmiał się.

– Nie, obrazy.

– A, taki z ciebie malarz.

– Lubisz sztukę, Charlotte?

– A kto nie lubi?

– Mnóstwo ludzi, niestety. – Zaśmiał się. – Opowiedz mi o swoim życiu, o swojej rodzinie. Co najbardziej lubisz robić?

Wpatrywał się we mnie, jakby chciał zanotować w pamięci każde moje słowo. Gdy tak siedział pochłonięty moją gadaniną, poczyniłam pewne obserwacje. Uznałam przede wszystkim, że jest nieziemsko przystojny. Na tle ciemnych włosów i ciemnej karnacji jego piwne oczy wydawały się nieprawdopodobnie jasne; był też wysoki i szczupły, a jednocześnie sprawiał wrażenie silnego i sprawnego.

Widok mężczyzny, który czuje się tak swobodnie w swojej skórze, jest niebywale podniecający. Czy gestykulował, czy też podnosił kieliszek do ust, w jego ruchach była jakaś płynność. Roztaczał wokół siebie aurę naturalności. Był też spontaniczny i towarzyski. Kręciło mnie to.

– Moja mama i mój tata są nadal szczęśliwym małżeństwem, mieszkają w Thousand Oaks, gdzie się wychowałam. Mam młodszego brata, Chucky’ego, który idzie w ślady taty i studiuje stomatologię. Przykładny synek. Trochę palant. Z mamą mam dobry kontakt, bo mnie rozumie, ale tata zawsze był bardzo krytyczny, przynajmniej w stosunku do mnie. Nazywa mnie papierową laleczką.

– W jakim sensie?

– Uważa mnie za kapryśną. Według niego jestem jak chorągiewka na wietrze.

– Wow. No to ostro.

– Fakt, jestem trochę nieogarnięta.

– Nie wyglądasz na taką.

– Nie znasz mnie jeszcze.

Uśmiechnął się, jakby uważał, że to bez związku.

– Masz chłopaka?

– Nie. A ty?

– Jestem hetero.

Grzmotnęłam go w ramię.

– Chodzi mi o to, czy masz dziewczynę.

Uśmiechnął się. Jezu, te dołeczki. Te usta. Nie mogłam oderwać od niego wzroku; czułam się, jakbyśmy oddzieleni od reszty baru zamieszkiwali własną małą dioramę. Adam zmrużył oczy i pokręcił głową.

– Co? – spytałam.

– Jesteś naprawdę śliczna, Charlotte. I… mam ochotę cię pocałować.

– Za szybko to się posuwa, Adam – wyjąkałam.

– Życie jest krótkie – powtórzył, nie odrywając ode mnie uporczywego spojrzenia.

– Nie moje. – Podniosłam dłoń w geście protestu.

– Blagierka – szepnął i zapatrzony w moje usta nachylił się nade mną.

Spotkaliśmy się w pół drogi i ani się obejrzałam, a już się całowaliśmy. Powoli, delikatnie. Nie dotykaliśmy się żadnymi częściami ciała poza wargami.

Adam oderwał się od moich ust i otworzył oczy.

– Chcesz pójść do mnie?

– Już pytałeś.

– Przypomnij mi, co odpowiedziałaś.

– Odpowiedziałam, że tak, absolutnie, bez chwili wahania. Chodźmy do ciebie.

Wyjął portfel, rzucił pieniądze na kontuar i pokazał barmanowi nasze wino.

– Możemy je wziąć?

Barman zatkał korkiem na wpół opróżnioną butelkę, umieścił ją w papierowej torbie i podał Adamowi.

– To na razie, Adam – rzucił.

– Na razie, stary.

– Znasz go? – spytałam.

– Pewnie. Pracuje tu za barem. – Wyciągnął rękę, żeby pomóc mi zsunąć się ze stołka. – Chodź, mała, urządzimy sobie piżama party.

Ruszyliśmy wolnym krokiem ramię w ramię w stronę apartamentowca Adama.

– Nie wyglądasz na adwokata – zauważyłam.

– W sensie: na dupka? – zapytał.

– Nie, na… porządnickiego. Spiętego. Z kijem w tyłku. Szlajasz się nocą po ulicach w japonkach i proponujesz nieznajomym chińszczyznę.

– Widocznie nie znasz zbyt wielu adwokatów. Zresztą teraz szlajam się po ulicach w japonkach, niosąc chińszczyznę i trzymając cię za rękę. Punkt dla mnie. A wygrana to dla adwokata podstawa.

Zaśmiałam się.

– Mam się przygotować na absurdalnie czysty i uporządkowany loft? Taki, w którym będę musiała zdjąć buty?

– Mam totalny bajzel. Właściwie trochę mi wstyd – powiedział, ale wątpię, żeby mówił szczerze. Był zbyt pewny siebie, by czegokolwiek się wstydzić.

Nagle stanął jak wryty na widok bmw zaparkowanego krzywo na ulicy pod jego apartamentowcem. Zdobiło go kilka pomarańczowych kopert, w których rozpoznałam opłaty za postój.

– O kurde, w ogóle ich wcześniej nie widziałem – powiedział i zaczął wyciągać kolejno koperty, aż uzbierał spory stos.

– To twoje auto?

– Nie, zapłacę mandaty za tego żałosnego frajera… Tak, to moje auto, bystrzacho.

– Zapłacisz je wszystkie?

– Nie. Wyrzucę do kosza.

– Żartujesz.

– Nie. Nauczyłem się ostatnio, że niektóre rzeczy trzeba mieć w dupie. Jutro przestawię auto, ale dzisiaj pierdolę te mandaty i samochód.

– A czego nie masz w dupie?

– Tego, że cię poznałem. – Zmrużył oczy. – Ani tego, że może nawet chciałbym cię namalować. – Ani przez chwilę nie wierzyłam, że wyrzuci mandaty, ale zaczynałam wierzyć, że naprawdę przechodzi życiową metamorfozę. Adwokaci, nawet byli, nie zapominają o zabieraniu telefonu i nie gromadzą stert mandatów za parkowanie. Zastanawiałam się, jakie zawodowe perypetie przemieniły go w taką, a nie inną osobę.

Gdy weszliśmy po schodach, zagapił się na chwilę na klucze.

– No to już – powiedział, ale pierwszy klucz nie pasował. Za drugim razem się udało.

– Znasz barmana z tej knajpy, ale nie wiesz, którym kluczem otworzyć drzwi do własnego mieszkania? – zażartowałam. Adam tylko puścił oko.

Weszliśmy do klasycznego – przestronnego i wysokiego – loftu z odsłoniętymi belkami stropowymi i ciągnącymi się od podłogi do sufitu oknami z widokiem na ulicę. Na pozostałych ścianach odsłonięto cegłę. Wszędzie walały się płótna, blejtramy, farby i przybory malarskie, a pod ścianami stały jeden za drugim dosłownie setki obrazów. Poza kilkoma sprzętami kuchennymi, komodą i małym stolikiem z dwoma krzesłami w mieszkaniu znajdowało się tylko łóżko. Żadnych innych mebli. Łóżko było niepościelone. Pierwsze cztery obrazy, które rzuciły mi się w oczy, przedstawiały kobiety. Jedną w parku, drugą w taksówce, trzecią leżącą na łóżku w powłóczystej pomarańczowej sukience, a czwartą wpatrzoną w ocean.

W lofcie faktycznie panował bajzel. Nie chodzi nawet o syf, bo było dość czysto, ale wszędzie leżały porozrzucane rzeczy. Na jednym z krzeseł dostrzegłam przewieszony stanik. Odwróciłam się na pięcie i utkwiłam wzrok w Adamie.

– Nie odpowiedziałeś. Masz dziewczynę?

– Nie, to mojej koleżanki. Czasem mi pozuje.

– Wygląda na to, że wiele koleżanek ci pozuje – odparowałam.

Spojrzał na mnie z ciekawością.

– A przeszkadza ci to?

– Nie – odpowiedziałam lekko, choć naraz poczułam się niepewnie.

– Zjadłabyś coś? Bo ja umieram z głodu. I trzeba to dokończyć. – Podniósł butelkę wina. – Poza tym ten chińczyk jest najlepszy na świecie.

Miałam przeczucie, że wszystko zmierza w stronę zaliczenia kolejnej laski. Unikałam dotąd takich sytuacji. Szczerze mówiąc, nigdy nie chciałam się w nie pakować. Dopóki nie poznałam Adama.

– Dobra – odparłam. I co z tego, że przespał się z całą zgrają dziewczyn, a potem je malował? Jest artystą. Czy nie z tego słyną artyści? Są takimi romantykami, że potrafią sobie odciąć ucho i wysłać je ukochanej kobiecie.

Zaraz, to nie romantyzm. To obłęd.

Durna lista celów życiowych Helen zawierała wiele niedorzecznych punktów, w tym bycie czyjąś muzą. Czy jeśli zostanę muzą Adama na jedną noc, to nazajutrz otrzymam w kopercie ucho? Porzuciłam te niedorzeczne myśli i kontynuowałam zwiedzanie mieszkania. Jego obraz były cudowne, naprawdę olśniewające. Współczesne, ale w pewnym sensie klasyczne, jak to czasem bywa w przypadku malarstwa figuratywnego. Niektóre zdawały się hiperrealistyczne, a na innych celowo zaburzono proporcje, jak u Picassa. Zastanawiałam się, czy i mój wizerunek zagubi się kiedyś pośród innych piętrzących się w tym zagraconym lofcie.

Poszłam za nim do otwartej kuchni. Nałożył jedzenie na dwa talerze i wstawił je do mikrofalówki. Oparłam się o blat tuż obok, a on ujął mnie za ręce i obrócił, żebym usadowiła się po drugiej stronie.

– Nie powinno się stać przy włączonej mikrofali.

– Dlaczego?

– Bo mózg się zagotuje.

– Chyba w to nie wierzysz.

Otworzył szeroko oczy.

– Ależ tak.

Zachichotałam.

– To jaki mamy plan?

– Czilujemy. Siedzimy tu sobie – odparł, odwrócony do mnie plecami.

– Zważywszy na to, że w ogóle się nie znamy, czuję się aż nazbyt swobodnie.

– Nie znamy się? – Spojrzał na mnie przez ramię.

Zaśmiałam się, ale zdaje się, że nie żartował. W końcu i on się uśmiechnął.

– Wydaje się, że jest inaczej, prawda? No dobrze, powiedzmy, że się poznajemy. Bo co innego byś tu robiła?

– Hm, spała? Już późno.

– Ja się wyśpię w grobie. – Zrobił dwa kroki i już tkwiłam przyparta do blatu jego ciałem. – Zrozumiem, jeśli nie zechcesz tu zostać. Mogę cię odprowadzić.

Spojrzałam mu w oczy. Nasze twarze były oddalone o cale, potem centymetry, a potem milimetry, i już się całowaliśmy.

Gdy się oderwał, kręciło mi się w głowie.

– Zostanę na trochę – powiedziałam.

– Dobra, to się rozbieramy!

– Nie sądzę.

Rozległ się dzwonek mikrofalówki.

– Okej, najpierw zjedzmy.

Zauroczyła mnie jego spontaniczność. Zazdrościłam mu jej. Usiedliśmy przy stole i jedliśmy podgrzaną chińszczyznę, popijając winem.

– Opowiedz mi o sobie, Adam.

 – Mam dwadzieścia dziewięć lat, wychowywałem się na północy Kalifornii. Mój ojciec to jeden z tych gości, którzy wcześnie załapali się do małej firmy o nazwie Google, więc mieliśmy kupę forsy.

– A, tej małej firmy? Uhm, coś mi się obiło o uszy. I co? ‒ Ja cię, ten koleś musi być dziany. Nic dziwnego, że od rana do wieczora sobie maluje.

– Studiowałem prawo, tutaj, na Loyoli, no i to z grubsza wszystko. Aż do teraz na moje dorosłe życie składała się praca, praca i jeszcze raz praca.

– Ale zawsze malowałeś na boku?

– Nie, zacząłem rok temu. Po prostu to lubię.

– Jaja sobie robisz. Namalowałeś to wszystko w ciągu roku?

– Szybko mi idzie.

– No raczej.

– Ale nie we wszystkim. – Puścił oko.

Adam nie miał nigdzie oprawionych zdjęć rodziny ani przyjaciół. Właściwie nic nie wskazywało na to, by tu mieszkał, wnętrze przypominało raczej pracownię.

– Mieszkasz tu?

Parsknął śmiechem.

– Tak. A czemu pytasz?

– Bo nie ma tu żadnych rzeczy osobistych.

– Typu bibeloty?

– No, albo zdjęcia z wakacji.

– Kiedy byłem adwokatem, miałem naprawdę nudne życie. Pracowałem na okrągło, zrezygnowałem z czasu wolnego i myślałem, że tak trzeba, ale potem… – Urwał na chwilę. – Któregoś dnia się ocknąłem i zrozumiałem, że nie chcę już stracić ani jednej minuty życia. Harowałem, żeby zarabiać pieniądze, ale nie miałem czasu ich wydawać. Mieszkałem i pracowałem w wieżowcach w centrum, ale gdy się „przebudziłem”, dotarło do mnie, że się duszę. Kupiłem ten loft, rzuciłem pracę i zacząłem malować. I jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Umierałam z ciekawości, co też go pchnęło do tej przemiany. Miałam przeczucie, że nie mówi mi wszystkiego, ale nie chciałam wyjść na wścibską.

– Masz rodzeństwo? – spytałam.

– Nie, jestem jedynakiem. Moi rodzice wychodzili z założenia, że należy zrobić jedno dziecko, za to naprawdę dobrze.

– I jak im wyszło?

– Sama oceń. Lubisz donuty? – rzucił ni stąd, ni zowąd, nim zdążyłam zapytać o cokolwiek innego.

– Tak.

– A jakie najbardziej?

– Yyy… chyba te podłużne z lukrem klonowym.

– Coś ty, ja też! Znam jedną cukiernię czynną na okrągło. Smażą klonowe długie jak moje przedramię. Lecimy?

– Teraz?

– Tak, teraz. A jak myślisz, czemu zapytałem?

– Okej. Mogę skorzystać z łazienki?

– Oczywiście. – Wskazał jedyne drzwi poza wejściowymi.

Poprawiłam przed lustrem włosy i nałożyłam błyszczyk. Przejrzałam się i powiedziałam bezgłośnie: „Co ty wyprawiasz?”.

– Chodź, Gidget! Idziemy na donuty! – zawołał z aneksu kuchennego.

Gdy otworzyłam drzwi, stał naprzeciwko z opuszczonymi ramionami. Wyglądał na przygnębionego. Przeniósł spojrzenie z podłogi na moje oczy.

– Cześć – powiedział cicho.

– Co jest? Pół minuty temu napalałeś się na pączki.

– Nadal napalam się na pączki. Tylko posmutniałem na myśl, że ta noc się kiedyś skończy.

Załomotało mi serce.

– Przedłużmy ją więc, jak tylko się da.

Uśmiechnął się.

– Wchodzę w to. A, i jesteś śliczna. Mówiłem ci to już?

Nie odpowiedziałam. Mógł mi to powtarzać, ile tylko chciał.

– Czas na donuty – zarządziłam.

Wzięliśmy się za ręce i zeszliśmy po schodach. Na dole zorientowałam się, że znacznie się ochłodziło.

– O kurde, zapomniałam swetra.

– Przyniosę. – Wbiegł szybko na górę i wrócił z moim swetrem oraz jakimś plecakiem.

– Co tam masz?

– A, parę drobiazgów. Chcesz mi pomóc?

– Z czym?

– Z malowaniem. Ale musimy się streszczać.

Znów mocniej zabiło mi serce.

– Co?

Pociągnął mnie za sobą.

– Chodź, kociaku.

– Obiecałeś donuty. – Przejęłam się nagle, że mnie aresztują.

– W ramach zapłaty za asystowanie dostaniesz klonowego giganta. Nawet cię nim nakarmię.