Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Grom z jasnego nieba

Grom z jasnego nieba

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-587-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Grom z jasnego nieba

"Mrożąca krew w żyłach historia zbrodni i wynalazku, która przeniesie czytelnika do epoki, w której wierzono, że seanse spirytystyczne są gwarantem wspólnoty duchowej ze zmarłymi Prawdziwa historia dwóch mężczyzn: Guglielmo Marconiego,włoskiego fizyka, konstruktora i laureata Nagrody Nobla za wkład w rozwój telegrafii bezprzewodowej, oraz Hawley’a Crippena, angielskiego lekarza i zbrodniarza, których losy połączył jeden z największych w historii pościgów policyjnych. Marconi, opanowany bez reszty obsesją stworzenia sposobu łączności, który w owych czasach wydawał się nadprzyrodzonym, z zapałem walczy z falą sceptycyzmu, by wbrew wszelkim przewidywaniom przejść ze swym wynalazkiem do historii. W tym samym czasie Hawley Crippen, ceniony lekarz, popełnia zbrodnię niemal doskonałą. Najpierw truje swoją żonę, potem jej poćwiartowane zwłoki chowa w piwnicy, a następnie rozpowiada wśród znajomych, że małżonka wróciła do Stanów. Kiedy Scotland Yard odkrywa podczas przeszukania domu zwłoki kobiety, Crippen, by uniknąć aresztowania, zmuszony jest uciekać do Kanady. Grom z jasnego nieba to prawdziwa historia wielkiej pogoni przez ocean, którą śledziły miliony czytelników gazet na całym świecie. To opowieść o jednym z największych w historii pościgów policyjnych, który zakończył się sukcesem tylko dzięki wynalezionej przez Guglielmo Marconiego telegrafii bezprzewodowej. Dwie fascynujące postacie: wynalazca i morderca Ich losy połączyła zbrodnia, a ich historię opisał mistrz tej formy."

Polecane książki

Dziewczyny z Koziej Górki to opowieść o kolejnych pokoleniach śląskich kobiet, którym przyszło żyć w czasach II wojny światowej i tuż po niej. Pozbawione przez wojnę ojców, mężów, braci, zmuszone są nie tylko do samodzielnego zmagania się z codziennością, ale i do podejmowania tak trudnych decyzji, ...
Nietoperze to zbiór dwunastu historii o kondycji psychicznej współczesnego  człowieka. Te małe narracje kryją w sobie intymną opowieść o walce z głęboko  ukrytymi lękami i pragnieniami. Bohaterowie znajdują się w sytuacjach rodem z  greckich tragedii, skazani na to, co konieczne i nieuniknione. Brud...
Wraz ze zwiększaniem się udziału sektora prywatnego w przedsięwzięciach infrastrukturalnych rośnie znaczenie techniki project finance, której podstawowym założeniem jest oparcie finansowania projektu na środkach dłużnych, spłacanych wyłącznie z przepływów pieniężnych generowanych przez nowe obiekty,...
Przebudź się i połącz swą indywidualność z charakterem olimpijczyków, kreatywnością legendarnych twórców, wiedzą osiągania sukcesu najbogatszych oraz bezwarunkowym szczęściem mistrzów duchowych. Kiedyś niewyobrażalne było latanie, a wznieśliśmy się w powietrze. W przyszłości nirwana i przebudzen...
Niektórzy płatnicy, oprócz składek na ubezpieczenia społeczne i ubezpieczenie zdrowotne, muszą rozliczać także obciążenia na Fundusz Pracy, Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, a także Fundusz Emerytur Pomostowych. Przepisy przewidują jednak również zwolnienia w tym zakresie. Zasady opłac...
Zostań kowalem własnego losu Marzysz o własnym biznesie, ale nie wiesz, jak się do tego zabrać. Nie masz pomysłu na własną działalność, boisz się porażki, a może nie wiesz, skąd wziąć środki na rozkręcenie przedsiębiorstwa. Myślisz, że to skomplikowane i wymaga wyjątkowych predyspozycji. Jeśli ta...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Erik Larson

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THUNDERSTRUCK

Copyright © 2006 by Erik Larson

Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: CORBIS

Zdjęcie autora: © Roseanne Olson

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Magdalena Bargłowska, Jolanta Olejniczak-Kulan, Mariusz Kulan, Bożena Sęk

ISBN: 978-83-7508-587-7

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice

tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Publikację elektroniczną przygotował: iFormat

Dla mojej żony i córek oraz
pamięci mojej matki,

która jako pierwsza
opowiedziała mi o Crippenie

Do czytelników

Tak, to jest książka o morderstwie, jednym z
najsłynniejszych w Anglii, ale postanowiłem przedstawić w niej coś więcej
niż tylko opowieść o zbrodni. W powieści The Murder Room
P.D. James jedna z postaci zauważa: „Morderstwo, przestępstwo jedyne w
swym rodzaju, jest paradygmatem naszego wieku”. Zestawiając ze sobą
zbieżne historie o mordercy i wynalazcy, miałem nadzieję odkurzyć portret
okresu 1900—1910, kiedy imperium brytyjskim rządził nieco pulchną i
poplamioną cygarami ręką Edward VII, król, który przekonywał swych
poddanych, że wprawdzie obowiązek jest ważny, ale równie ważna jest
zabawa. „Możesz robić, co chcesz, bylebyś nie płoszył koni” — mawiał.

Opisane tu morderstwo zafascynowało Raymonda Chandlera
i tak urzekło Alfreda Hitchcocka, że jego elementy wprowadził do kilku
swoich filmów, przede wszystkim do Okna na podwórze.
Wielką pogoń przez ocean śledziły miliony czytelników gazet na całym
świecie — pomogła ona spopularyzować technologię, którą dziś traktujemy
jako coś najoczywistszego pod słońcem. „To były prawdziwie najświeższe
wieści” — pisał dramaturg i eseista, J.B. Priestley, sam potomek ery
edwardiańskiej. — „Coś takiego działo się po raz pierwszy w historii
świata”. Wydarzenie dziwnie jednak ściskało za serce, ponieważ rozgrywało
się w okresie, który wielu, patrząc z perspektywy czasu, uważa za ostatni
słoneczny okres przed pierwszą wojną światową czy też — jak ujął to
Priestley — nim „nadeszły prawdziwe wojny, a do każdego wielkiego domu
przyszedł telegram z fatalną nowiną”.

Nie jest to dzieło fikcji. Wszystko, co ujęte zostało
w cudzysłów, pochodzi z listów, wspomnień lub innych dokumentów pisanych.
Oparłem się przede wszystkim na raportach Scotland Yardu, z których wielu,
o ile mi wiadomo, nigdy wcześniej nie opublikowano. Proszę czytelników, by
wybaczyli mi zamiłowanie do dygresji. Jeśli na przykład dowiecie się
więcej, niż byście chcieli, o pewnych częściach ludzkiego ciała, z góry
przepraszam, choć wyznaję, że składam te przeprosiny bez przekonania.

Erik Larson  

Seattle 2006  

„Bezpiecznym, choć czasami
zimnokrwistym sposobem przywoływania przeszłości jest otworzenie zapchanej
szuflady. Jeśli szukacie tam czegoś konkretnego, na pewno tego nie
znajdziecie, ale prawdopodobnie znajdziecie coś, co jest o wiele bardziej
interesujące”.

J.M. BARRIE

„DEDYKACJA”

PIOTRUŚ PAN, 1904

Tajemniczy pasażerowie

W środę, 20 lipca 1910 roku, kiedy po rzece Scheldt
snuła się lekka mgiełka, kapitan Henry George Kendall szykował swój
statek, ss „Montrose”, do rutynowego rejsu z Antwerpii do Quebecu w
Kanadzie. O ósmej trzydzieści rano na pokład zaczęli wchodzić pasażerowie.
Kapitan nazywał ich „duszami”, a według listy pasażerów dusz tych było w
sumie 266.

Kapitan Kendall miał mocno zarysowany podbródek i
szerokie usta, które łatwo rozciągały się w uśmiechu, a ta cecha
zjednywała mu sympatię pasażerów, szczególnie kobiet. Dobrze opowiadał i
często wybuchał śmiechem. Nie pił. Według panujących wówczas standardów
był młody jak na kapitana statku, gdyż miał zaledwie trzydzieści pięć lat,
ale w żadnym razie nie można mu było zarzucić braku doświadczenia. Jego
życie było tak pełne przygód, jakby wymyślił je Joseph Conrad, autor,
którego powieści zawsze cieszyły się popularnością wśród pasażerów
„Montrose’a”, kiedy statek przemierzał wielką błękitną równinę Atlantyku.
Oczywiście, panował również popyt na kryminały i najnowsze powieści,
ostrzegające przed niemiecką inwazją.

Jako początkujący marynarz Kendall służył na
straszliwej jednostce o czarującej nazwie Iolanthe. Był tam świadkiem
morderstwa popełnionego na koledze przez niezrównoważonego psychicznie
członka załogi. Ponieważ morderca zaczął go śledzić, ewidentnie chcąc
uciszyć na zawsze, Kendall uciekł ze statku i próbował sił w kopalniach
złota w Australii, w wyniku czego został bez grosza przy duszy. Ukrył się
więc na kolejnym statku, ale znalazł go kapitan i wysadził na wyspie
Thursday w Cieśninie Torresa u wybrzeży australijskiego stanu Queensland.
Przez krótki czas Kendall zajmował się poławianiem pereł, a następnie
zaciągnął się na niewielką norweską barkentynę — trójmasztowy żaglowiec —
przewożącą guano mew na farmy w Europie. Niestety, sztorm połamał maszty i
zmienił rejs w prawdziwy koszmar głodu i smrodu, który trwał aż 195 dni.
Jednakże miłość Kendalla do statków i morza przetrwała. Zaciągnął się na
pokład „Lake Champlain”, niewielkiego towarowego parowca należącego do
Beaver Line z Kanady, przejętego później przez firmę Canadian Pacific
Railway. Służył tam jako drugi oficer, kiedy w maju 1901 roku „Lake
Champlain”, jako pierwszy statek handlowy na świecie, wyposażony został w
radiotelegraf. Kendall zwrócił na siebie uwagę zwierzchników i niedługo
potem został pierwszym oficerem na flagowym liniowcu firmy, „Empress of
Ireland”. W 1907 roku został kapitanem „Montrose’a”.

Nie był to jakoś szczególnie olśniewający statek,
szczególnie w porównaniu z Empress, jednostką nową, niemal trzy razy
większą i nieskończenie bardziej luksusową. Zwodowany w 1897 roku, w
następnych latach przewoził wojsko na wojnę burską i bydło do Anglii. Miał
jeden komin, pomalowany w kolory Canadian Pacific Railway — żółtobrązowy z
czarnym — i pływał pod flagą armatora w biało-czerwoną szachownicę. Były
tu tylko dwie klasy pasażerskie, druga i trzecia, przy czym tę ostatnią
częściej określano jako „steerage”, a więc terminem, który niegdyś
oznaczał część przestrzeni pod pokładem przeznaczoną dla układu
sterującego, a obecnie pomieszczenie ogólne dla pasażerów bez kabin.
Ówczesny rozkład rejsów Canadian Pacific następująco opisywał kabiny
drugiej klasy: „Na »Montrosie« kabiny mieszczą się na śródokręciu, gdzie
najmniej dokucza kołysanie statku. Są duże, widne i przewiewne. Ponadto
panie mają do dyspozycji wygodny salonik, a panowie palarnię, znajduje się
tu również obszerny pokład spacerowy. Zapewniono doskonałą kuchnię. Na
wszystkich parowcach służą lekarze okrętowi i stewardzi”. Motto linii
brzmiało: „Ciut lepiej niż najlepiej”.

Według listy pasażerów drugą klasą podróżować miało
tym razem jedynie 20 osób, trzecią natomiast 246, z których niemal wszyscy
byli imigrantami. Załoga liczyła osób 107, wliczając operatora
radiotelegrafu, Llewellyna Jonesa. Canadian Pacific instalowała
radiotelegrafy na wszystkich swoich statkach transoceanicznych, więc
„Montrose”, choć skromny i nie pierwszej młodości, miał na pokładzie ten
najnowszy wynalazek.

Kendall wiedział, że aby odnieść sukces na stanowisku
kapitana, potrzebuje czegoś więcej niż umiejętności nawigacyjnych. Musiał
dobrze się ubierać, czarować pasażerów i wykazać się talentem
konwersacyjnym, a równocześnie nadzorować tysiące szczegółów, takich jak
prawidłowe zabezpieczenie łodzi ratunkowych, dostarczanie na pokład
odpowiednich produktów spożywczych i wina oraz — nowy obowiązek — stan
aparatu Marconiego i anteny oraz ich gotowość do przyjęcia nieuniknionego
zalewu trywialnych wiadomości, które trafiały na każdy liniowiec
wychodzący w morze. Choć te żarty, życzenia dobrej podróży i zagadki
stanowiły już część rutyny, mimo wszystko odzwierciedlały również
zdumienie, z jakim ludzie nadal traktowali ów nowy i niemal nadprzyrodzony
rodzaj łączności. Ci, którzy wyprawiali się w podróż po raz pierwszy,
często jak zahipnotyzowani obserwowali niebieskie iskry, krzesane za
każdym naciśnięciem klucza telegraficznego. Linie żeglugowe zdążyły się
już jednak przekonać, że u pasażerów zakwaterowanych zbyt blisko kabiny
operatora to zadziwienie szybko traci na sile. Przekonały się również, że
rozsądnie jest umieszczać aparat Marconiego w znacznej odległości od
sterowni, aby nie zakłócał pola magnetycznego odczytywanego przez kompas
statku.

Przed każdym rejsem Kendall, szykując się do
obowiązków gospodarza kapitańskiego stołu, starał się przeczytać jak
najwięcej gazet, żeby być na bieżąco z wydarzeniami. Na świecie działy się
doprawdy zaskakujące rzeczy, więc tematów do rozmów nie brakło. Zaledwie
rok wcześniej Louis Blériot przeleciał samolotem nad kanałem La Manche, z
Calais do Dover. Jego maszynę, wystawioną na pokaz w domu handlowym
Selfridges, obejrzało 12 000 widzów. Na czoło interesujących tematów
wysuwała się nauka, rozmowy przy stole dotyczyły więc promieni Roentgena,
promieniowania w ogóle, szczepionek i tym podobnych spraw. A jeśli takie
tematy się wyczerpywały, zawsze pozostawała frapująca kwestia Niemiec,
które z każdym dniem stawały się bardziej napuszone i buńczuczne.
Niezawodnym sposobem ożywienia, czy wręcz rozpalenia zamierającej rozmowy
była też wzmianka o widocznym wszędzie upadku moralności. Szokujące tego
przykłady znaleźć można było w ostatniej sztuce Bernarda Shawa, Misalliance, przez Beatrice Webb, reformatorkę społeczną, określonej
jako „wspaniała, ale odrażająca”, gdzie „wszyscy pragną nawiązać seksualne
związki z wszystkimi”. Jeśli zawiodły wszystkie powyższe sposoby na
pobudzenie konwersacji, zawsze pozostawała rozmowa o duchach. Cały kraj
ogarnęła gorączka polowania na dowody życia po śmierci, a w wiadomościach
często pojawiały się doniesienia o działaniach czcigodnego Towarzystwa
Badań Parapsychicznych. Jeśli zaś przypadkiem temperatura dyskusji stawała
sie zbyt wysoka, wystarczyło wspomnieć o tym, co się czuło po śmierci
króla Edwarda, oraz jakie to niesamowite, że właśnie w tym samym czasie na
niebie pojawiła się kometa Halleya.

Na krótko przed rozpoczęciem przyjmowania pasażerów
Kendall kupił egzemplarz kontynentalnego, angielskojęzycznego wydania
londyńskiego „Daily Mail”. W gazecie pełno było wiadomości o morderstwie z
piwnicy w północnym Londynie oraz o coraz intensywniejszych poszukiwaniach
pary podejrzanych, doktora i jego kochanki. W Londynie na pokład statku
weszło dwóch policjantów z Wydziału Tamizy Scotland Yardu, patrolujących
nabrzeże w nadziei, że pokrzyżują podejrzanej parze plany ucieczki.

Wszyscy uwielbiają tajemnice, więc Kendall zorientował
się od razu, że właśnie to wydarzenie będzie głównym tematem rozmów przez
cały rejs — nie samoloty, martwi królowie ani nawiedzone domy, ale
morderstwo, i to morderstwo odrażające.

Podstawowe pytanie brzmiało oczywiście: gdzie są teraz
zbiegli kochankowie?

* * *

Dla kapitana rejs rozpoczął się zwyczajnie, od
powitania pasażerów drugiej klasy. Podróżni zawsze wyglądali najlepiej na
początku podróży. Byli starannie ubrani, a na ich twarzach widać było
podniecenie i obawę. Schodzili z trapu, niosąc niewiele bagażu, co wcale
nie oznaczało, że go nie mają. Większość zazwyczaj licznych kufrów i waliz
znoszono od razu pod pokład lub do kabin. Przy sobie ludzie zatrzymywali
jedynie niewielkie nesesery podróżne, zawierające rzeczy najważniejsze,
takie jak dokumenty osobiste, biżuterię i pamiątki. W żadnym z pasażerów
Kendall nie dostrzegł nic szczególnego.

Wśród normalnego powiewania białymi chustkami
„Montrose” rzucił cumy i ruszył powoli w dół rzeki Scheld, ku Morzu
Północnemu. Stewardzi pomagali pasażerom zlokalizować bibliotekę statku,
jadalnię oraz bawialnie nazywane „salonami”. Pomimo skromnych rozmiarów
„Montrose’a”, pasażerowie drugiej klasy czuli się tu równie rozpieszczani
jak na pokładzie „Lusitanii”. Stewardzi — i stewardessy — przynosili koce
i książki, przyjmowali zamówienia na herbatę, belgijskie kakao i szkocką,
dostarczali papier i koperty, by pasażerowie mogli napisać wiadomości
wysyłane za pomocą aparatu Marconiego. Kendall kilka razy dziennie
przechadzał się po pokładzie, zwracając uwagę na nieporządnie zapięte
mundury, zmatowiałe okucia oraz inne niedociągnięcia, i zawsze starał się
witać pasażerów po nazwisku, gdyż dobra pamięć to kolejna cecha niezbędna
u kapitana liniowca.

Trzy godziny po wyjściu w morze kapitan zauważył koło
szalupy ratunkowej dwóch pasażerów. Wiedział, że to panowie Robinson,
ojciec i syn, wracający z Europy do Ameryki. Ruszył w ich stronę, ale
nagle zatrzymał się w pół kroku.

Zobaczył, że pasażerowie trzymają się za ręce, ale nie
tak, jak ojciec i syn, jeśli w ogóle kiedykolwiek zdarza się, że chłopak u
progu dojrzałości bierze ojca za rękę; syn ściskał rękę mężczyzny w sposób
wskazujący na głębszą zażyłość. Kendall uznał to „za dziwne i
nienaturalne”.

Wahał się przez chwilę, po czym ruszył dalej i
podszedł do tajemniczej pary. Zatrzymał się i życzył im miłego dnia, a
czyniąc to, przyjrzał się im uważnie. Następnie uśmiechnął się, wyraził
nadzieję, że podróż upłynie im przyjemnie, i ruszył w swoją stronę.

Nie wspomniał ani słowem o tym, co zobaczył, oficerom
ani załodze, ale gwoli przezorności nakazał stewardom zebrać ze statku
wszystkie gazety i umieścić je pod kluczem. W kabinie trzymał zawsze na
wszelki wypadek rewolwer. Teraz zaczął go nosić w kieszeni.

„Tego dnia nie uczyniłem nic więcej i nie podjąłem
żadnych kroków, ponieważ chciałem zyskać pewność, że się nie mylę, nim
podniosę alarm” — wspominał.

* * *

Dwadzieścia cztery godziny później statek kapitana
Kendalla miał się stać najsławniejszą jednostką pływającą na świecie, a on
sam tematem rozmów przy śniadaniu od Brodwayu w Nowym Jorku po Piccadilly
w Londynie. Na pokładzie „Montrose’a” wtedy, u schyłku epoki
edwardiańskiej, przecięły się dwie absolutnie różne historie, a ich
zderzenie miało wywrzeć wpływ na cały świat i nadchodzący wiek.

Część I. Duchy i kanonada

Część I

Duchy i kanonada

Guglielmo Marconi               Hawley Harvey Crippen

Rozproszona uwaga

Jak żarliwie utrzymywał jeden obóz, cała historia miała
swój początek wieczorem 4 czerwca 1894 roku pod numerem 21 przy Albemarle
Street w Londynie, pod którym to adresem mieściła się Royal Institution,
czyli Instytut Królewski. Chociaż było to jedno z najdostojniejszych
brytyjskich towarzystw naukowych, zajmowało budynek skromnej wielkości,
zaledwie dwupiętrowy. Półkolumny, którymi ozdobiono fasadę, były dodatkiem
późniejszym, mającym przydać budowli nieco splendoru. We wnętrzu mieściła
się sala wykładowa, laboratorium, kwatery oraz bar, w którym członkowie
towarzystwa mogli przedyskutować ostatnie postępy w nauce.

W sali wykładowej do wieczornej prezentacji szykował
się właśnie wielkiej sławy fizyk. Miał, oczywiście, nadzieję zaskoczyć
słuchaczy, ale nie podejrzewał, że ten wykład okaże się najważniejszy w
jego życiu i że spowoduje kilkudziesięcioletni konflikt. Fizyk nazywał się
Oliver Lodge, a skutki wykładu były jego własną winą — kolejnym objawem,
jak to nawet sam przyznawał, podstawowej cechy charakteryzującej jego
podejście do pracy. Po raz ostatni sprawdził ustawienie elektrycznego
aparatu na stole pokazowym. Niektóre części tego urządzenia były znane,
ale większości nigdy nie oglądano na tej sali.

Na zewnątrz, na Albemarle Street policja stanęła przed
zwykłym problemem. Ulicę zatarasowały powozy, sprawiając, że wyglądała jak
wielkie czarne złoże węgla. Choć w okolicach Mayfair powietrze zwykle
nasycone było zapachem lip i intensywną, ciężką słodyczą cieplarnianych
kwiatów, Albemarle Street śmierdziała gnojem i moczem, pomimo wysiłków
młodych, ubranych w czerwone koszule „ulicznych porządkowych”, którzy
chodzili wśród koni, zbierając nie w porę oddawane odchody.
Funkcjonariusze Metropolitan Police nakazywali woźnicom opuszczać ulicę,
gdy tylko wysadzą pasażerów. Mężczyźni ubrani byli na czarno, kobiety w
suknie wieczorowe.

Instytut Królewski, założony w 1799 roku, aby „krzewić
wiedzę i ułatwiać wprowadzanie użytecznych mechanicznych ulepszeń”, był
sceną wielkich odkryć. W jego laboratoriach Humphry Davy odkrył sód i
potas, a także wynalazł bezpieczną lampę górniczą, a Michael Faraday
odkrył zjawisko indukcji elektromagnetycznej, czyli wywoływanie w obwodzie
wtórnym prądu przez ładunki krążące w obwodzie pierwotnym. Wykłady w
Instytucie, tak zwane „Piątkowe Rozprawy”, cieszyły się niezwykłą
popularnością, a zamieszanie, jakie powodowały w ruchu ulicznym, stało się
tak wielkie, że londyńskie władze musiały uczynić z Albemarle pierwszą
jednokierunkową ulicę w Londynie.

Lodge był profesorem fizyki na uniwersytecie w
Liverpoolu, gdzie jego laboratorium znajdowało się w pomieszczeniu niegdyś
stanowiącym wyłożoną materacami celę w domu dla obłąkanych. Na pierwszy
rzut oka sprawiał wrażenie uosobienia szanowanej nauki brytyjskiej. Miał
gęstą siwiejącą brodę, a głowę — „wielką głowę”, jak to ujął jego
przyjaciel — łysą do punktu tuż za uszami, skąd włosy spływały po czaszce
w gąszczu loków. Przy wzroście metr dziewięćdziesiąt ważył mniej więcej
dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Pewna młoda kobieta stwierdziła kiedyś,
że taniec z Lodge’em przypomina taniec z kopułą katedry św. Pawła.

Choć uważano go za człowieka uprzejmego, w młodości
miał inklinacje do okrucieństwa, co w nim samym, w miarę jak się starzał,
wywoływało skruchę i zdumienie. Podczas nauki w małej szkole Combs Rectory
założył Towarzystwo Niszczenia Gniazd z siedzibą tamże. Członkowie tego
klubu wyszukiwali ptasie gniazda, plądrowali je, tłukli jaja i zabijali
pisklęta, a potem strzelali z procy do ptasich rodziców. Lodge wspominał,
że kiedyś zbił psa batem zabawką, ale składał to na karb zwykłego
dziecięcego okrucieństwa. „Bez względu na to, jakie mam wady, okrucieństwo
do nich nie należy” — napisał we wspomnieniach. — „Jest to dla mnie rzecz
wyjątkowo odrażająca”.

Lodge dorastał w czasach, kiedy uczeni zaczęli
wydobywać z pomroków całe legiony niewidzialnych zjawisk, przede
wszystkim w dziedzinie elektryczności i magnetyzmu. Pisał we wspomnieniach
o tym, jak wykłady w Instytucie Królewskim rozpalały jego wyobraźnię.
„Szedłem do domu londyńskimi ulicami albo przez Fitzroy Square, mając
poczucie nierealności otoczenia. Zdawało mi się, że we wszechświecie
otwierają się rzeczy głębsze, które usuwają w cień rzeczy zwykłe, dostępne
zmysłom, tak że plac i jego płoty, domy, wozy i ludzie poczynali mi się
wydawać nierealnymi cieniami, złudnymi widziadłami, częściowo
przysłoniętymi, a częściowo przenikniętymi przez umysłową i duchową
rzeczywistość”.

Instytut Królewski stał się dla Lodge’a „miejscem
świętym, gdzie intronizowano czystą naukę i oddawano jej cześć”.
Uwierzył, że najwyższą jej formą jest nauka teoretyczna, i gardził ludźmi,
których on i jemu podobni naukowcy określali mianem „praktyków”, tymi
nowymi poganami, wynalazcami, inżynierami i majsterkowiczami, którzy
rezygnowali z badań teoretycznych dla ślepych prób i których motywem był
zysk. Lodge określił raz proces uzyskiwania patentu jako „niestosowny i
odrażający”.

W miarę postępów kariery jego również proszono o
wygłaszanie Piątkowych Rozpraw, on zaś rozkoszował się każdą okazją
publicznego ujawnienia sekretów natury. Kiedy gdzieś dokonano znaczącego
odkrycia, starał się jako pierwszy zaprezentować je publicznie — postąpił
tak już w 1877 roku, gdy zdobył jeden z pierwszych fonografów i przywiózł
go do Anglii na publiczną prezentację. Ale jego zapatrzenie w nowości
miało również swoje negatywne konsekwencje: podatność na rozpraszanie
uwagi. Cechowało go wzniosłe dyletanctwo, które jak przyznał pod koniec
życia, było fatalną wadą. „Interesowałem się wieloma tematami i
rozciągałem swą uwagę na znaczny obszar — co jak sądzę, dobre było dla
mojej edukacji, ale nie tak płodne w wynikach” — napisał. Gdy badania
naukowe zbliżały się do punktu przełomowego, „wpadałem w rodzaj
podniecenia, które nakazywało mi je przerwać i nie dążyć dalej drogą do
świetlanego końca […]. To dziwne uczucie stało się przyczyną, dla której
nie sfinalizowałem wielu tematów, nie ruszyłem ścieżkami, na których
uczyniłem już pierwsze kroki”.

Ku konsternacji kolegów rzeczą najbardziej odciągającą
jego uwagę był świat nadprzyrodzony. Został członkiem Towarzystwa Badań
Parapsychicznych, założonego w 1882 roku przez grupę trzeźwo myślących
osób, głównie naukowców i filozofów, pragnących poddać naukowej analizie
duchy, seanse spirytystyczne, telepatię i inne zjawiska paranormalne,
czyli jak głosiło Towarzystwo w każdym wydaniu swej gazety: „badać bez
uprzedzeń i w naukowym duchu te zdolności człowieka, prawdziwe lub
domniemane, które wydają się niemożliwe do wyjaśnienia za pomocą uznawanej
powszechnie hipotezy”. Statut Towarzystwa głosił, że członkostwo w nim nie
oznacza wiary w „fizyczne siły inne niż te uznawane przez fizykę”. Nikogo
nie deprymował fakt, że w jego obrębie funkcjonował Komitet do spraw
Nawiedzonych Domów. Liczba członków rosła szybko, aż osiągnęła liczbę
sześćdziesięciu. Znalazło się wśród nich wielu nauczycieli akademickich i
najjaśniejszych umysłów epoki, między innymi John Ruskin, H.G. Wells,
William E. Gladstone, Samuel Clemens (lepiej znany jako Mark Twain) oraz
wielebny C.L. Dodgson (o równie znanym pseudonimie pisarskim Lewis
Carroll). Na liście członków znajdował się również Arthur Balfour,
przyszły premier Anglii, oraz William Jones, pionier psychologii, który
latem 1894 roku został prezesem Towarzystwa.

To dociekliwość, a nie wiara w duchy, skłoniła
Lodge’a, by wstąpił do Towarzystwa. Okultyzm był dla niego po prostu
kolejnym wartym zbadania niewidzialnym królestwem, najodleglejszą
prowincją powstającej właśnie nauki psychologii. Ujawnienie za jego życia
tak wielu niewyobrażalnych dotąd zjawisk fizycznych — między innymi fal
elektromagnetycznych odkrytych przez Heinricha Herza — kazało mu
przypuszczać, że świat umysłu kryje własne tajemnice. Fakt, że fale mogą
płynąć przez eter, zdawał się potwierdzać istnienie innego poziomu
rzeczywistości. Skoro można wysłać w eter fale elektromagnetyczne, to czy
założenie, że duchowa esencja człowieka, jego elektromagnetyczna dusza,
również może tam istnieć, naprawdę jest takie dziwaczne? Tym bardziej, że
w ten sposób można było wyjaśnić nawiedzenia i powodowane przez duchy
hałasy, które stały się nieodłączną częścią ludowych podań. Zjawy
zamieszkujące wiejskie domy, poltergeisty zakłócające spokój opactw i
duchy pukające w stoliki podczas seansów spirytystycznych — to wszystko w
oczach Lodge’a i innych członków Towarzystwa warte było obiektywnej
analizy na równi z niewidzialnymi podróżami fal elektromagnetycznych.

Lodge był już członkiem Towarzystwa od kilku lat,
kiedy pewne wydarzenie stało się wyzwaniem dla jego umiejętności
zachowania naukowego dystansu. W Bostonie William James od własnej rodziny
dowiedział się o niejakiej „pani Piper” — Leonore Piper — medium, która
podobno posiadała niezwykłe moce. Zamierzając zdemaskować ją jako
oszustkę, James zorganizował seans i sam został oczarowany. Zaproponował
wówczas, by Towarzystwo zaprosiło panią Piper do Anglii na serię
eksperymentów. Wraz z dwiema córkami przypłynęła ona do Liverpoolu w
listopadzie 1889 roku, po czym udała się do Cambridge, gdzie odbyło się
kilka seansów, obserwowanych wnikliwie przez członków Towarzystwa. Lodge
umówił sobie prywatny seans i nagle stwierdził, że słucha swej nieżyjącej
ciotki Anne, cudownej kobiety o żywym intelekcie, która pomogła mu, gdy
wbrew woli ojca postanowił zostać naukowcem. Powiedziała mu kiedyś, że
odwiedzi go po śmierci, jeśli tylko będzie w stanie, a teraz głosem, który
świetnie pamiętał, przypomniała mu o tej obietnicy. „Była to niezwykła
rzecz” — napisał.

Uznał, że właśnie otrzymał dowód, iż jakaś część
ludzkiego umysłu żyje również po śmierci. Jak napisał, był „całkowicie
przekonany nie tylko o tym, że człowiek żyje po śmierci, ale również o
tym, że w pewnych warunkach ma możliwość porozumiewania się z tymi, którzy
zostali na ziemi”.

Właśnie z powodu swych różnorodnych zainteresowań i
rozkoszy, jaką czerpał z nowych odkryć, w czerwcu 1894 roku stał się
jednym z najpopularniejszych wykładowców Instytutu Królewskiego.

* * *

Wieczorny wykład zatytułowany był „Dzieło Hertza”.
Heinrich Hertz zmarł na początku roku, a Instytut poprosił Lodge’a o
wykład na temat jego eksperymentów. Przystał na to z ochotą. Głęboko
poważał Hertza, wierzył również, że gdyby nie własna fatalna skłonność do
rozpraszania się, zdołałby go pokonać i samemu zapisać się na kartach
historii. W swoich wspomnieniach omal nie stwierdził, że to on, a nie
Hertz, jako pierwszy dowiódł istnienia fal elektromagnetycznych.
Rzeczywiście, był tego bliski, ale zamiast podążać za kuszącymi wynikami
doświadczeń, porzucił pracę, a swoje ustalenia zaprezentował w przeciętnym
dziełku o piorunochronach.

Wszystkie miejsca w sali wykładowej były zajęte. Lodge
przemawiał przez kilka minut, po czym rozpoczął prezentację. Najpierw
wywołał iskrę. Trzask podobny do wystrzału przykuł uwagę widzów. Ze
zdumieniem zauważyli, że iskra spowodowała reakcję — rozbłysk światła — w
drugim aparacie, umieszczonym w pewnej odległości i niepołączonym z
pierwszym. Najważniejszą częścią aparatu było urządzenie, które Lodge sam
zaprojektował i nazwał „kohererem”: rurka wypełniona opiłkami metalu,
podłączona do zwykłego obwodu elektrycznego. Opiłki pozostawały w stanie
spoczynku i nie przewodziły elektryczności, póki Lodge nie skrzesał iskry
i nie wywołał w ten sposób fal elektromagnetycznych. Pod ich wpływem
opiłki nagle stawały się przewodnikami — „zlepiły się” — i umożliwiły
przepływ prądu. Postukawszy palcem w rurkę, Lodge przywrócił opiłki do
poprzedniego stanu i obwód zamarł.

Choć na pozór było to proste doświadczenie, zebrani
nigdy wcześniej nie widzieli niczego podobnego: Lodge zmusił niewidzialną
energię, fale Hertza, by wywołały reakcję w odległym urządzeniu i to bez
żadnych drutów. Oklaski zabrzmiały niczym grzmot burzy.

Po wykładzie lord Rayleigh, wybitny fizyk i matematyk,
a także sekretarz Royal Society, czyli Towarzystwa Królewskiego, podszedł
do Lodge’a, by mu pogratulować. Prezentacja wskazywała ścieżkę, na której
badaniu na pewno warto się było skupić, znał jednak tendencje wykładowcy
do rozpraszania uwagi. „No to teraz może pan ruszać dalej” — powiedział. —
„To praca pańskiego życia!”

Lodge nie posłuchał rady lorda Rayleigha, tylko, jak
zwykle niezdolny do skupienia się na jednym temacie badań, wyjechał do
Europy na wakacje, podczas których rozpoczął naukową eksplorację zupełnie
innego rodzaju. Udał się na Ile Roubaud, niewielką wysepkę u
śródziemnomorskich wybrzeży Francji, a tam stał się świadkiem przedziwnych
rzeczy, które ponownie spowodowały rozproszenie jego uwagi i to w chwili,
która okazała się kluczowa tak dla jego kariery, jak i dla historii nauki.

Ponieważ w czasie, kiedy prowadził badania na Ile
Roubaud, daleko na południu ktoś inny rozpoczął ciężką pracę —
błyskotliwie, zawzięcie i nałogowo — badając siły niewidzialnego świata za
pomocą tych samych narzędzi, których Lodge użył podczas prezentacji w
Instytucie Królewskim. Miało to później spowodować wielkie rozżalenie i
konsternację fizyka.

Wielkie Sza

Nie była to wizja sensu stricto, taka
jak obraz Madonny na pniu drzewa, ale raczej pewność, deklaratywne
stwierdzenie, które pojawiło się nagle w jego umyśle. W przeciwieństwie do
innych nagłych przebłyskujących idei, ta nie zblakła i nie straciła
ostrości, ale stawała się coraz bardziej konkretna. Później Marconi miał
powiedzieć, że w całej sprawie pojawił się aspekt boskości, jakby został
wybrany spośród wszystkich innych ludzi na świecie, by otrzymać tę ideę.
Początkowo wywoływało to jego niepokój — dlaczego właśnie on, dlaczego nie
Oliver Lodge albo na przykład Thomas Edison?

Idea objawiła mu się w najbardziej prozaiczny sposób.
Latem 1894 roku, kiedy miał dwadzieścia lat, rodzice postanowili uciec
przed falą straszliwych upałów, która ogarnęła Europę, na wyżej położone,
chłodniejsze tereny. Opuścili Bolonię i udali się do miasta Biella we
włoskich Alpach, położonego poniżej Santuario di Oropa, zespołu świątyń
związanego z legendą Czarnej Madonny. Podczas tych rodzinnych wakacji
Marconiemu wpadł w ręce numer dziennika „Il Nuovo Cimento”, w którym
przeczytał wspomnienie pośmiertne o Heinrichu Hertzu autorstwa Augusto
Righi, ich sąsiada i profesora fizyki na uniwersytecie w Bolonii. Coś w
tym artykule zadziałało niczym intelektualny odpowiednik iskry wzbudzonej
przez Lodge’a i w jednej chwili spowodowało, że myśli Marconiego, niczym
opiłki w kohererze, zmieniły położenie.

„Największy problem stanowił dla mnie fakt, że ta idea
była taka elementarna, taka logicznie prosta. Trudno mi było uwierzyć, iż
nikt inny nie pomyślał o wprowadzeniu jej w życie” — wspominał później
Marconi. — „Po prawdzie uczynił to Oliver Lodge, ale o włos minął się z
właściwą odpowiedzią. Ta idea w moich oczach była taka prawdziwa, że nie
pojmowałem, w jaki sposób innym może się wydać zupełnie fantastyczna”.

Miał mianowicie nadzieję — a raczej zamierzał —
przesłać wiadomość na dużą odległość powietrzem, wykorzystując do tego
celu niewidzialne fale Hertza. Nic w prawach fizyki, tak jak je wówczas
pojmowano, nie wskazywało, że podobny wyczyn jest w ogóle możliwy. Wręcz
przeciwnie. Dla reszty naukowego świata propozycja Marconiego wydawała się
kwestią z pogranicza pokazów magii i seansów spirytystycznych, jak jakiś
rodzaj elektrycznej telepatii.

Później miało się okazać, że przyczyną rozpoczęcia tej
wielkiej przygody była niewiedza Marconiego — oraz niechęć jego matki do
katolickich księży.

* * *

Cechą Guglielma Marconiego najbardziej uderzającą dla
tych, którzy spotykali go po raz pierwszy, był fakt, że zawsze wyglądał na
dużo starszego, niż był w istocie. Średniego wzrostu, ciemnowłosy
mężczyzna w przeciwieństwie do swoich rodaków cerę miał jasną, oczy zaś
niebieskie — dziedzictwo po irlandzkiej matce. Jego twarz była spokojna i
poważna, a tę powagę podkreślały jeszcze ciemne, proste brwi i wykrój ust,
składające się na wyraz niesmaku i zniecierpliwienia. Wszystko ulegało
zmianie, kiedy się uśmiechał — przynajmniej tak twierdzili ci, którzy go
znali. To twierdzenie trzeba przyjąć na wiarę, gdyż liczne fotografie
prezentują Marconiego co najwyżej z półuśmiechem, a był to dla niego
najmniej korzystny wyraz twarzy, implikujący pogardę.

Ojciec Guglielma, Giuseppe Marconi, zamożny farmer i
przedsiębiorca, był dość surowy i chciał, by syn poszedł w jego ślady.
Matka, Anne Jameson, spadkobierczyni sławnego imperium irlandzkiej whisky,
miała bardziej impulsywną i ciekawą naturę. Guglielmo był jej drugim
dzieckiem, urodził się 25 kwietnia 1874 roku. Według rodzinnej legendy,
wkrótce po jego narodzinach starszy wiekiem ogrodnik wykrzyknął na widok
jego uszu: Che
orecchi grandi ha!, czyli „Jakież on ma wielkie
uszy!”. Rzeczywiście, uszy Guglielmo miał nadspodziewanie duże i na zawsze
pozostały jedną z jego najbardziej rzucających się w oczy cech fizycznych.
Anne obraziła się wówczas i odparowała: „Będzie słyszał najcichszy szept
powietrza”. Legenda rodzinna utrzymuje również, że chłopiec odziedziczył
po niej nie tylko jasną cerę i błękitne oczy, ale również samowolną
naturę, z powodu której burzliwie ścierały się w nim przeciwstawne cechy
charakteru. Wiele lat później jego własna córka, Degna, opisała go jako
sumę przeciwności: „cierpliwość i niekontrolowany gniew, uprzejmość i
surowość, nieśmiałość i czerpanie przyjemności z pochlebstw, poświęcanie
się celowi i” — ta ostatnia cecha była dla niej źródłem ogromnego bólu —
„obojętność na uczucia osób, które go kochały”.

Marconi dorastał w majątku rodzinnym, Villa Griffone w
Pontecchio nad rzeką Reno, jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od
Bolonii, tam gdzie teren zaczyna się podnosić w kierunku Apeninów. Dom,
jak wiele willi we Włoszech, był obszernym, kamiennym prostopadłościanem o
trzech kondygnacjach. Fronton pokrywała sztukateria pomalowana na kolor
dojrzałej pszenicy, a każde z dwudziestu umieszczonych w trzech rzędach
okien obramowane było ciężkimi, zielonymi okiennicami. Na tarasie, przed
frontowymi drzwiami, stały donice z drzewkami cytrynowymi. Wokół loggii
rosła paulownia, kwitnąca pękami jasnofioletowych kwiatów. W pogodny dzień
na południowym horyzoncie rysowały się niebieskie kontury Apeninów. O
zmierzchu zachodzące słońce barwiło je na różowo.

Marconiego od wczesnego dzieciństwa fascynowała
elektryczność. Nie było w tym nic niezwykłego — w owym czasie każdy, kto
miał zacięcie naukowe, uważał ten temat za fascynujący, a nigdzie bardziej
niż w Bolonii, od dawna związanej z badaniami nad elektrycznością. To
tutaj wiek wcześniej Luigi Galvani wyczyniał straszne rzeczy z martwymi
żabami, na przykład przyczepiał im mosiężne haczyki do kręgosłupa i
wieszał je na metalowym pręcie, żeby obserwować ich skurcze. Za pomocą
takich doświadczeń starał się udowodnić swoją tezę, że mięśnie żab
zawierają elektryczny płyn, jak to określał: „elektryczność zwierzęcą”.
Również w Bolonii rówieśnik i konkurent Galvaniego, hrabia Alessandro
Volta, zbudował swoje słynne „ogniwo”, złożone z warstwy srebra, szmaty
nasączonej słoną wodą i cynku — w ten sposób stworzył pierwszą baterię
zdolną wytworzyć prąd.

Jako dziecko Marconi miał bardzo zaborczy stosunek do
elektryczności. Mówił o niej „moja elektryczność”. Stopniowo jego
eksperymenty stawały się coraz bardziej skomplikowane i zabierały mu coraz
więcej czasu. Talent, który objawiał w majsterkowaniu, nie przekładał się
jednak na naukę, choć tu być może powodem był stosunek jego matki do
edukacji. „Jedną z nieprzeniknionych tajemnic otaczających Marconiego jest
jego niemal zupełny brak formalnego wykształcenia” — napisał jego wnuk,
Francesco Paresce, fizyk pracujący w dwudziestopierwszowiecznym Monachium.
— „Moim zdaniem miało to na pewno coś wspólnego z ogromną niechęcią, jaką
Anne żywiła wobec kościoła katolickiego, a która wynikała z jej
protestancko-irlandzkiego wychowania, zapewne utwierdzonego przez
kontakty z bolońską socjetą końca dziewiętnastego wieku”. W owym czasie
Bolonia była blisko związana z Watykanem. Anne prosiła męża w liście, by
ją zapewnił, że Guglielmo będzie mógł poznać podstawy jej religii i że nie
będzie miał kontaktu z przesądem, którego powszechnie uczy się małe dzieci
we Włoszech. Najlepsze szkoły w mieście prowadzili jezuici, co w oczach
Anne dyskwalifikowało je jako placówki edukacyjne odpowiednie dla syna.
Wymusiła na mężu przysięgę, że nie pozwoli, by Guglielma »uczyli księża«”.

Sama uczyła syna albo zatrudniała guwernerów.
Pozwalała mu się koncentrować na fizyce i elektryczności kosztem
gramatyki, literatury, historii i matematyki. Uczyła go gry na fortepianie
i zaszczepiła w nim miłość do Chopina, Beethovena oraz Schuberta. Wkrótce
odkrył, że potrafi nie tylko odczytywać muzykę z nut, ale również
przenosić ją w myślach w inną tonację. Anne nauczyła go ponadto
angielskiego i dopilnowała, by posługiwał się poprawnie tym językiem.

Marconi chodził do szkoły tylko czasami, tam gdzie
akurat zatrzymała się rodzina, być może we Florencji albo w Livorno,
ważnym włoskim porcie. Regularną naukę w szkole rozpoczął, gdy miał
dwanaście lat. Rodzice wysłali go do Florencji do Istituto Cavallero,
gdzie jego wychowanie w odosobnieniu okazało się nie lada problemem. Był
nieśmiały i nigdy nie nauczył się skutecznie zawierać i utrzymywać
przyjaźni, które to umiejętności dzieci opanowują w pierwszych latach w
szkole. Jego córka, Degna, napisała: „Wyraz twarzy Guglielma, który
zdaniem kolegów oznaczał wyniosłość, tak naprawdę skrywał nieśmiałość i
niepokój”.

W
istituto Marconi odkrył, że na nauce
angielskiego ucierpiał jego włoski. Pewnego razu usłyszał od dyrektora
szkoły, że jego włoski „jest potworny”. Aby udowodnić, że ma rację albo po
prostu po to, by upokorzyć chłopca, dyrektor kazał Marconiemu wyrecytować
poemat, który tego dnia analizowano na lekcji. „I mów głośno!” — nakazał.

Marconi przeczytał pierwszą linijkę i cała klasa
wybuchnęła śmiechem. Jak to opisała Degna: „Koledzy zaczęli wyć jak ogary
na świeżym tropie. Zanosili się śmiechem, klepali po udach i zaczęli go
przedrzeźniać”.

Wiele lat później jeden z nauczycieli Marconiego
powiedział dziennikarzowi: „Zachowywał się przykładnie, ale jeśli chodzi o
rozum… no cóż, im mniej powiem na ten temat, tym lepiej. Chyba wiele
razy dostał lanie, ale znosił bicie jak anioł. Nigdy nie był w stanie
nauczyć się niczego na pamięć. Doszedłem do wniosku, że nie jest do tego
zdolny. Nigdy nie widziałem dziecka z równie zawodną pamięcią”.
Nauczyciele nazywali Marconiego „małym Anglikiem”.

Potem przyszły inne szkoły i inni nauczyciele, jak
również prywatne lekcje elektryczności prowadzone przez jednego z
czołowych profesorów z Livorno. Marconi poznał Nella Marchettiego,
emerytowanego telegrafistę, który tracił wzrok. Dobrze się ze sobą
rozumieli i wkrótce chłopak zaczął czytać starszemu mężczyźnie, a ten
nauczył go w zamian alfabetu Morse’a i techniki wysyłania wiadomości za
pomocą telegrafu.

Wiele lat później naukowcy równie mocno jak sam
Marconi zaczęli się dziwić, dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie to
właśnie on dostrzegł coś, co przeoczyły najtęższe umysły jego czasów.
Oczywiście, w XX wieku jego idea zaczęła się wydawać czymś zwyczajnym czy
wręcz elementarnym, ale w swoim czasie była tak zaskakująca, że niektórzy
uważali go niemal za szarlatana i oszusta — a nawet gorzej, za
cudzoziemskiego oszusta — i uczynili jego drogę do celu o wiele
trudniejszą.

By w pełni pojąć nowatorskość idei, trzeba się cofnąć
krok w tył, w ogromny obszar historii, który Degna nazwała „Wielkim Sza”.

* * *

Na początku w niewidzialnym królestwie, przez które
przepływa energia elektromagnetyczna, panowała pustka. Oczywiście, energia
istniała i przenosiła się z szybkością światła w formie fal wzbudzanych
przez słońce, błyskawice czy przypadkową iskrę, ale emanowała bez żadnego
określonego znaczenia czy celu. Kiedy ludzie po raz pierwszy zetknęli się
z iskrami, na przykład podczas uderzenia pioruna, nie mieli pojęcia, skąd
się biorą i jaka jest ich natura. Wiedzieli jedynie, że pojawiają się
nagle i z wielką gwałtownością, zupełnie inaczej niż wszystkie inne rzeczy na świecie. Historycy
często twierdzą, że odmienny charakter zjawisk natury elektrycznej
uświadomiono sobie już w starożytnej Grecji, gdzie niejaki Tales odkrył,
iż pocierając bursztyn, może przyciągnąć różne drobinki, na przykład włosy
czy nitki. Po grecku bursztyn to elektron.

W miarę jak ludzie nabywali naukowego podejścia do
różnych zjawisk, zaczęli tworzyć urządzenia do wywoływania iskier. Były to
maszyny elektrostatyczne — ich działanie wymagało pocierania jednej
substancji inną, albo ręcznie, albo za pomocą obrotowego mechanizmu, póki
nie zakumulował się ładunek dostatecznie duży, by wywołać przeskok iskry,
czyli jak to się określa w żargonie inżynierów elektryków, wyładowanie
zupełne. Początkowo naukowcy zadowalali się samą możliwością wywoływania
iskier, jak na przykład Isaac Newton w 1643 roku, ale technika szła szybko
naprzód i w 1730 roku pozwoliła niejakiemu Stephenowi Grayowi
przeprowadzić eksperyment, którego rozmach przewyższył wszystko, co
osiągnięto wcześniej. Gray ubrał chłopca w gruby strój, który zaizolował
całe jego ciało, ale głowę, dłonie i stopy pozostawił nagie. Za pomocą
nieprzewodzących jedwabnych sznurów zawiesił chłopca w powietrzu, po czym
przytknął do jego stopy naelektryzowaną szklaną rurkę, powodując, że z
nosa dziecka wyskoczyła iskra.

Badania elektryczności przyspieszyły znacznie w 1745
roku, wraz z wynalezieniem butelki lejdejskiej, pierwszego urządzenia
zdolnego przechowywać ładunek elektrostatyczny. Butelka została
wynaleziona niemal równocześnie w Niemczech oraz w niderlandzkiej Lejdzie,
przez dwóch ludzi, których nazwiska niełatwo wymówić: Ewalda Jürgena von
Kleista oraz Pietera van Musschenbroeka. Francuski naukowiec, opat Nollet,
uprościł kwestię nazwy, ochrzcił bowiem wynalazek mianem fiolki
lejdejskiej, choć przez pewien czas drobiazgowi Niemcy upierali się ją
nazywać butelką von Kleista. W najpowszechniej znanej formie butelka
lejdejska to szklany pojemnik pokryty wewnątrz i na zewnątrz metalową
folią. Za pomocą maszyny do tarcia napełniano, czy raczej ładowano
pojemnik elektrycznością. Kiedy obie warstwy folii łączono drutem,
pojemnik uwalniał energię w postaci silnej iskry. Działając w interesie
nauki, ksiądz Nollet wykorzystywał butelkę do dziwnych doświadczeń na
dużych grupach ludzi. Pewnego razu nakazał dwustu mnichom, by wzięli się
za ręce, a potem rozładował butelkę za pomocą tego żywego łańcucha,
powodując wściekły łopot habitów.

Rzecz jasna wywiązała się rywalizacja o to, kto zdoła
wywołać najdłuższą i najsilniejszą iskrę. Georg Richman, zamieszkały w
Rosji Szwed, zajął w 1753 roku niesławne pierwsze miejsce: podczas próby
wykorzystania błyskawicy do naładowania urządzenia elektrostatycznego
wielka iskra przeskoczyła z aparatu prosto na jego głowę i w ten sposób
został pierwszym naukowcem, który zginął na skutek porażenia prądem. W
1850 roku Heinrich D. Ruhmkorff wymyślił „cewkę indukcyjną”, żelazny
rdzeń, na który nawinięte były dwa kawałki drutu. W ten sposób wywołanie
silnej iskry stało się rzeczą prostą, a ludzkość weszła na drogę
prowadzącą do stworzenia pierwszych cewek zapłonowych. Kilka lat później
badacze z Anglii zbudowali cewkę Ruhmkorffa pozwalającą na uzyskanie iskry
o długości metra. W 1880 roku John Trowbridge z Harvardu wywołał iskrę o
długości ponad dwóch metrów.

Naukowcy zaczęli podejrzewać, że w nagłym rozbłysku
iskry mogą się kryć głębsze tajemnice. W 1842 roku Joseph Henry, profesor
z Princeton, doszedł do wniosku, że iskra nie jest jednorazowym
uwolnieniem energii, lecz serią szybko po sobie następujących wyładowań,
czyli oscylacji. Inni naukowcy doszli do takich samych wniosków, a w 1859
roku jeden z nich, Berend Fedderson udowodnił rzecz ponad wszelką
wątpliwość, uchwyciwszy zjawisko na fotografiach.

Prawdziwy wstrząs wywołał jednak James Clerk Maxwell.
W 1873 roku w swojej
Rozprawie na temat elektryczności i magnetyzmu (A Treatise on Electricity
and Magnetism) wysunął teorię, że oscylacje
wywoływane są przez niewidzialne fale elektromagnetyczne, których
właściwości opisał w serii sławnych równań. Twierdził również, że takie
fale zachowują się podobnie jak światło i są przenoszone za pomocą tego
samego nośnika, tajemniczego, niewidzialnego tworu, nazywanego wówczas
przez fizyków eterem. Choć jeszcze nikt nie zdołał uzyskać próbki owego
eteru, nie powstrzymało to Maxwella od obliczenia jego gęstości względnej.
Według jego poręcznego szacunku wynosiła ona 936/1 000 000 000 000 000 000
0000 gęstości wody. W 1886 roku w serii eksperymentów laboratoryjnych
Heinrich Hertz dowiódł istnienia takich fal, ustalił również, że poruszają
się one z prędkością światła.

Tymczasem naukowcy odkryli dziwne zjawisko: iskra
najwyraźniej zmieniała właściwości przewodzenia metalowych opiłków. We
Francji Eduardo Branly, żeby lepiej zobrazować ten efekt, umieścił opiłki
w szklanych rurkach i stwierdził, że pukając w szkło, można je przywrócić
do stanu spoczynku. Opublikował swoje odkrycie w 1891 roku, ani słowem nie
wspominając o możliwości wykorzystania swego wynalazku do wykrywania fal
elektromagnetycznych, choć nazwa, którą wybrał dla stworzonego urządzenia,
była prawdziwie prorocza. Nazwał je mianowicie radioprzewodnikiem. Jego
prace przeszły niemal bez echa — dopiero Oliver Lodge i jego koledzy
zaczęli się zastanawiać, czy przypadkiem opiłki nie zaczynają przewodzić
prądu pod wpływem fal Herzta. Lodge opracował nawet ulepszoną wersję rurki
Branly’ego i nazwał ją „kohererem”. Właśnie ten instrument zaprezentował
w Instytucie Królewskim.

Na podstawie relacji Lodge’a z jego wykładu można
przyjąć, że nie uważał fal Hertza za zjawisko użyteczne, a już z całą
pewnością nigdy nie wpadł mu do głowy pomysł wykorzystania ich do
łączności. Sądził, że ich zasięg nie jest duży — że jest to
najprawdopodobniej mniej więcej kilometr. Latem 1894 roku na świecie nadal
więc na odległość przekraczającą zasięg wzroku można się było komunikować
jedynie za pomocą drutu. Miejsca, do których druty nie sięgały, trwały w
izolacji, której nigdzie nie odczuwano równie dotkliwie, jak na otwartym
morzu. Późniejszym pokoleniom, przywykłym do łatwych połączeń z całym
światem za pomocą krótkofalówki czy telefonu komórkowego, trudno ją
właściwie ocenić.

Pojmował ją natomiast doskonale Winston Churchill,
kiedy w 1899 roku, na samym początku wojny burskiej, jako młody
korespondent wojenny wyruszył do Kapsztadu na pokładzie okrętu wojennego
„Dunottar Castle”, z dowódcą sił brytyjskich na pokładzie. „Kiedy ważyły
się kwestie wojny i pokoju, jeszcze nim wystrzelono pierwszy pocisk,
wyruszyliśmy na morze w okresie lipcowych sztormów. Oczywiście nie
mieliśmy w owych czasach radia, a zatem w tym niezwykle ważnym momencie,
dowódca sił brytyjskich znalazł się w całkowitej izolacji od świata. Po
czterech dniach na morzu okręt zawinął na Maderę, gdzie nie było żadnych
nowych wieści. Cisza panowała przez kolejne dwanaście dni podróży i
dopiero kiedy okręt znajdował się o dwa dni drogi od Kapsztadu, zauważono
inny statek, przybywający z »krainy wiedzy« i zapewne posiadający kluczowe
informacje. Zasygnalizowano” — oczywiście wizualnie — „do parowca, a
dokładniej trampa, z prośbą o wiadomości, a wówczas statek zmienił kurs,
minął »Dunottar Castle« w odległości niespełna kilometra i pokazał nam
tablicę z napisem: »Trzy bitwy. Penn Symonds zabity«. Potem ruszył w swoją
stronę, a głównodowodzący, którego oddziały, nic o tym nie wiedząc, brały
już udział w wojnie, poszedł do kabiny rozważyć tę tajemniczą wiadomość”.

* * *

Wróciwszy z Alp, Marconi natychmiast zaczął budować
urządzenia, dzięki którym miał urzeczywistnić swoją ideę. Kierowało nim
jedynie przeświadczenie, że zdoła osiągnąć cel. Matka zauważyła, że coś
się zmieniło, że majsterkowanie Guglielma nabrało celowości. Zauważyła
również, że potrzebne mu miejsce na eksperymenty, a choć nie bardzo
rozumiała, co syn zamierza osiągnąć, przekonała męża, by pozwolił mu
zmienić część poddasza willi w laboratorium. I tak, w miejscu, w którym
jego przodkowie hodowali kiedyś jedwabniki, Marconi nawijał pilnie drut na
cewki i budował butelki lejdejskie, które rozbłyskiwały na niebiesko
energią elektryczną.

W gorące dni poddasze zamieniało się w prawdziwą
Saharę. Marconi schudł, a jego cera stała się bledsza niż zwykle. Anne
zaczęła się o niego martwić. Pod drzwiami poddasza stawiała mu tace z
jedzeniem. Tymczasem Giuseppe czuł się coraz bardziej nieszczęśliwy z
powodu obsesji syna i zmian, jakie wprowadziła w rodzinną rutynę.
Postanowił zapanować nad sytuacją i odciął mu i tak symboliczną pomoc
finansową. „Giuseppe próbował ukarać Guglielma w każdy sposób, jaki mu
przyszedł do głowy” — pisała Degna. — „Co charakterystyczne, uważał
pieniądze za swą największą broń”. W pewnym momencie Marconi musiał
sprzedać buty, żeby kupić drut i akumulator. Był to jednak akt
najzupełniej symboliczny, mający mu zaskarbić współczucie matki. Miał
wiele par butów.

Guglielmo toczył w swym laboratorium na poddaszu
prawdziwą wojnę ze światem fizyki. Ten świat po prostu nie chciał się
zachowywać tak, jak jego zdaniem powinien. Na podstawie książek wymyślił,
jak powinien wyglądać aparat, który pragnął zbudować. Potrzebną iskrę
generowała butelka lejdejska lub cewka Ruhmkorffa. Jako odbiornik
zastosował koherer, taki jaki wynalazł Branly, a ulepszył Lodge. Podłączył
go do galwanometru, urządzenia, które rejestrowało obecność prądu
elektrycznego.

Tu jednak natrafił na przeszkodę. Potrafił bez
problemu wygenerować iskrę, ale nie mógł uzyskać odpowiedzi w kohererze.
Zaczął pracować nad odbiornikiem. Sprobował użyć krótszej rurki, a potem
takiej, jaką wykorzystał Lodge, eksperymentował też z różnymi wielkościami
opiłków i różnymi metalami. W końcu uzyskał odpowiedź, ale nie było to
zjawisko stałe. Koherer „czasami działał w odległości dziewięciu metrów od
nadajnika, ale czasami nie chciał działać nawet z odległości metra” —
wspominał później Marconi.

Niepowodzenia doprowadzały go do szału. Chudł, bladł,
ale pracował dalej. „Nie straciłem odwagi” — napisał. Zdaniem Degny jednak
„stracił młodość” i stał się małomówny, co miało charakteryzować jego
zachowanie już do końca życia.

Miał ustalony cel — zasięg. Wiedział, że jeśli jego
telegraf bez drutu ma się kiedykolwiek stać praktycznym narzędziem
łączności, musi przesyłać sygnały na odległość setek kilometrów. Tymczasem
zdarzało się tak, że nie był w stanie wykryć fal elektromagnetycznych
nawet na odległość ramienia od iskry. Na domiar złego uznana teoria
głosiła, że transmisja o naprawdę dużym zasięgu, poza horyzont, po prostu
nie jest możliwa. Prawdziwi uczeni fizycy, tacy jak Lodge, doszli do
wniosku, że fale muszą się poruszać tak samo, jak światło, co oznaczało,
że nawet gdyby dało się przesłać sygnał na odległość setek kilometrów,
poruszałby się on z prędkością światła po linii prostej i tym samym odbił
od zakrzywionej powierzchni ziemi i uciekł w przestrzeń.

Ktoś inny zapewne doszedłby do wniosku, że fizycy mają
rację — że łączność dalekiego zasięgu nie jest możliwa. Ale Marconi nie
widział podobnych przeszkód. Polegał na metodzie prób i błędów, a stosował
ją z taką intensywnością, że graniczyło to z obsesją. Jego postępowanie
miało się nie zmienić przez najbliższe dziesięć lat. Żeby wyjaśnić jakieś
zjawisko, teoretycy wymyślali wzory, natomiast Marconi ciął drut, zwijał
go, budował urządzenia i wysyłał do nich energię, żeby zobaczyć, co się
stanie. Na pozór jego działanie było zupełnie bezmyślne, ale kierowało nim
przekonanie, że ma rację. Uważał na przykład, że skład opiłków w kohererze
jest kwestią kluczową dla działania odbiornika. Kupował lub wygrzebywał na
śmietnikach rozmaite metale, dłutem obłupywał z nich opiłki różnej
wielkości, a potem segregował je, by uzyskać fragmenty jednakowych
rozmiarów. Eksperymentował z niklem, miedzią, srebrem, żelazem, mosiądzem
i cynkiem, łącząc je w różnych proporcjach i zestawieniach. Każdą kolejną
mieszankę umieszczał w cienkiej szklanej rurce, zatykał ją z obu stron
srebrnymi korkami, a potem wstawiał w obwód odbiornika.

Każdą rurkę sprawdzał po kilka razy. Nie istniał
jeszcze żaden instrument, który umożliwiałby pomiar sygnału wysyłanego w
przestrzeń czy określenie jego charakteru, Marconi mierzył zatem działanie
swego urządzenia za pomocą instynktu i przypadku. I czynił tak przez całe
dnie i tygodnie. Wypróbował czterysta możliwości, nim zdecydował się na
najlepszą swoim zdaniem mieszankę: dość drobny pył złożony w 95 procentach
z niklu i 5 procentach ze srebra, ze śladowym dodatkiem rtęci.

Za pomocą odbiornika próbował uruchomić dzwonek
umieszczony na drugim końcu laboratorium. Czasami się udawało, czasami
nie. Winą za to obarczał koherer Branly’ego — uważał, że jest „nazbyt
nieobliczalny”, by dać się wykorzystać w praktyce. Przed każdym użyciem
musiał pukać w rurkę palcem, aby opiłki przestały przewodzić prąd.
Próbował zmniejszyć rozmiar rurki. Opróżniał termometry, rozgrzewał szkło
i sam je formował. Coraz bardziej zbliżał do siebie srebrne korki,
redukując przestrzeń zawierającą opiłki, aż wreszcie cały koherer miał
długość niecałych trzech centymetrów, a grubość dziesięciocentówki.
Pewnego razu powiedział, że zbudowanie jednego koherera zajmowało mu
tysiąc godzin. Jak stwierdził jego przyszły współpracownik, wykazywał
„zdolność do nieustającej pracy”.

Obsesja zasięgu, która ogarnęła Marconiego, pogłębiała
się coraz bardziej. Wyniósł dzwonek do innego pokoju i odkrył, że fale z
łatwością przenikają przeszkody. Równocześnie narastał w nim strach,
niemal przerażenie, że któregoś dnia obudzi się i odkryje, że ktoś inny
osiągnął jego cel. Rozumiał, że w miarę postępu badań nad falami
elektromagnetycznymi jakiś inny naukowiec, wynalazca czy inżynier może
nagle doznać podobnego olśnienia jak on sam.

I miał rację, że się martwił. Na całym świecie
naukowcy przeprowadzali eksperymenty z falami elektromagnetycznymi, choć
nadal koncentrowali się na ich właściwościach optycznych. Lodge był
najbliżej celu, ale z niewyjaśnionych przyczyn nie kontynuował swych
badań.

Blizna

Młoda kobieta, która pojawiła się w gabinecie doktora
Hawleya Harveya Crippena na Brooklynie w Nowym Jorku i która miała
spowodować w jego życiu takie zamieszanie, nazywała się Cora Turner.
Przynajmniej w owej chwili. Miała wówczas siedemnaście lat, Crippen
natomiast trzydzieści i był już wdowcem. Dzieląca ich przepaść nie była
jednak tak głęboka, jak wskazywałaby różnica wieku, gdyż panna Turner
zachowywała się i wyglądała jak kobieta dużo starsza. Miała pełną figurę,
w natarczywy sposób przywodzącą na myśl słowo „zmysłowa”, zaś w jej oczach
przebłyskiwała wiedza. Ale nie wiedza książkowa, tylko świadomość tego, w
jakim stopniu cierpienie może wpłynąć na moralność. Był to stopnień
znacznie wyższy niż dopuszczalny zdaniem duchownych z brooklińskich
kościołów. Panna Turner była pacjentką doktora Jeffreya, a zjawiła się z
problemem, który z wiktoriańską pruderią określano jako „kobiecy”.

Crippen był człowiekiem samotnym, zaś cechy fizyczne
jakby sprzysięgły się, by takim pozostał. Nie był przystojny, a jego
drobna postura nie budziła skojarzeń ani z siłą, ani z męskością. Zawiodły
go nawet włosy, już wiele lat wcześniej rozpoczynając odwrót z czoła.
Dysponował jednak pewnymi zaletami. Choć był krótkowidzem, oczy miał
wielkie i pełne ciepła oraz współczucia — o ile nosił okulary. Niedawno
zapuścił brodę w kształcie wąskiego V, która przydała mu aury pewnego
wyrafinowania. Ubierał się dobrze, a sztywne kołnierze i krój marynarek w
owym czasie preferowany przez krawców pozwalały mu odcinać się od
krajobrazu w taki sam sposób, jak linia narysowana tuszem obramowuje
rysunek. Ponadto był lekarzem w czasach, kiedy medycyna stawała się
dziedziną naukową, wymagającą właściwego charakteru i intelektu. Coraz
częściej oznaczała też zamożność.

Crippen natychmiast zakochał się w Corze Turner. Jej
młodość nie wydawała mu się przeszkodą i rozpoczął zaloty, zapraszając ją
na kolacje i spacery. Stopniowo poznawał jej przeszłość. Ojciec Cory,
rosyjski Polak, umarł, kiedy była mała. Matka, Niemka, wyszła ponownie za
mąż, ale obecnie również nie żyła. Panna Turner mówiła płynnie zarówno po
niemiecku, jak i po angielsku. Jej ojczym, Fritz Mersinger, mieszkał na
Forrest Avenue w Brooklynie. Zwierzyła się Crippenowi, że pewnego razu, z
okazji urodzin, Mersinger zabrał ją na Manhattan do opery. To
doświadczenie rozpaliło w niej ambicję. Postanowiła zostać największą divą
operową na świecie.

W miarę upływu czasu Crippen stwierdził, że namiętność
u panny Turner graniczy z obsesją, a ta z kolei sprowadziła ją na nie
najlepszą drogę. Mieszkała sama. Za jej mieszkanie płacił niejaki C.C.
Lincoln, zdun, człowiek żonaty i mieszkający gdzie indziej. Opłacał
również jej utrzymanie, stroje i lekcje śpiewu. W zamian otrzymywał seks
oraz towarzystwo kobiety, która była młoda, atrakcyjna i pełna życia.
Powstały jednak komplikacje — panna Turner zaszła w ciążę. Problem, który
sprowadził ją do gabinetu pracodawcy Crippena, doktora Jeffreya, nie był
zwykłą kobiecą przypadłością. „Sądzę, że było to poronienie albo coś w tym
rodzaju” — powiedział Crippen. Za tymi słowami zapewne kryło się coś
bardziej bolesnego.

Mimo wszystko Crippen był oczarowany, a Cora zdawała
sobie z tego sprawę. Z każdym spotkaniem coraz mocniej postrzegała go jako
narzędzie zerwania z Lincolnem i realizacji marzenia o sukcesie na scenie
operowej. Wiedziała, jak wzbudzić jego uwagę. Pewnego razu poinformowała
go, że Lincoln chce, by z nim uciekła. Bez względu na to, czy była to
prawda, czy nie, wiadomość odniosła spodziewany skutek.

„Powiedziałem jej, że tego nie zniosę” — wspominał
Crippen.

Kilka dni później, 1 września 1892 roku, para zawarła
cichy ślub w domu katolickiego księdza w Jersey City w New Jersey. Zapewne
ksiądz nic nie wiedział o wcześniejszej ciąży.

Wkrótce po ślubie Cora po raz pierwszy objawiła cechę
charakteru, która z upływem lat miała się stawać coraz wyraźniejsza. Otóż
lubiła tajemnice. Znienacka poinformowała męża, że naprawdę wcale nie
nazywa się Cora Turner, a nazwisko, które podała, sprawiało wrażenie
wyjętego prosto z musicalu. Oświadczyła mianowicie, że w rzeczywistości
nazywa się Kunigunde Mackamotzki.

Postanowiła jednak nadal używać imienia Cora. Od
dzieciństwa nosiła takie przezwisko, a zresztą Kunigunde Mackamotzki
zupełnie nie pasowało do operowej gwiazdy.

Niemal natychmiast młodych małżonków przytłoczyły
wydarzenia, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, a także skutki
podejmowania błędnych decyzji.

* * *

Hawley Harvey Crippen urodził się w 1862 roku w
Coldwater w stanie Michigan, w samym środku dwóch wojen: odległej wojny
secesyjnej i toczonej bliżej domu wojny z Szatanem, wrogiem równie realnym
dla większości mieszkańców miasteczka, jak żołnierze Południa w szarych
mundurach.

Klan Crippenów zamieszkał w Coldwater dawno i w
znacznej sile, a ich przybycie określono w dziewiętnastowiecznej historii
hrabstwa Branch w stanie Michigan mianem „pojawienia się kolonii
metodystów”. Przyczynili się hojnie do wniesienia miejscowego kościoła
metodystów, choć przynajmniej jeden wpływowy członek rodziny był
spirytualistą. Nie był w tym zresztą odosobniony, gdyż Coldwater
powszechnie znane było jako siedlisko nie tylko protestantów, ale również
spirytualizmu, zapewne w wyniku migracji. Podobnie jak wielu sąsiadów,
Crippenowie przenieśli się do Michigan z zachodniej części stanu Nowy
Jork, regionu, który przezywano „płonącym okręgiem” ze względu na
żarliwość, z jaką ulegał nowym trendom religijnym.

Dziadek Crippena, Philo, przybył do Coldwater w 1835
roku i po energicznych zalotach ożenił się jeszcze w tym samym roku z
panną Sophią Smith. Założył sklep towarów sypkich, który szybko stał się
jedną z najważniejszych firm w mieście. Zajmował ważne miejsce na Chicago
Street, głównej ulicy handlowej miasteczka, którą dzieliła na pół Rogatka
Chicago. Wkrótce Crippenowie pokazali, na co ich stać. Jeden był
właścicielem młyna na Pearl Street, inny otworzył sklep, gdzie sprzedawał
artykuły spożywcze i przemysłowe. Jedna z panien Crippen, Hattie, grała na
organach w kościele metodystów, inna zaś, Mae, została przełożoną
miejskich szkół. W mieście znajdował się nawet gmach Crippena oraz ulica
Crippena.

Miasteczko Coldwater rozwijało się szybko dzięki swemu
położeniu przy Rogatce Chicago oraz przy głównej linii kolejowej Lake
Shore Michigan Southern Railroad. Chicago Street stała się centrum
handlowym dla całego południowego Michigan. Przechadzając się tą ulicą,
człowiek z pieniędzmi mógł kupić niemal wszystko. Pełno tu było
wyspecjalizowanych sklepów, sprzedających obuwie, strzelby, kapelusze,
zegarki, biżuterię oraz wyrabiane na miejscu cygara i powozy, z których
miasto było coraz bardziej znane. Najbardziej prestiżowym zajęciem w
okolicy była hodowla koni. Jedna ze stadnin specjalizowała się w koniach
wyścigowych, które zyskały sławę na cały kraj. Pochodziły z niej tak
sławne zwierzęta, jak Vermont Hero, Hambletonian Wilkes, no i oczywiście
najsławniejszy Green Mountain Black Hawk.

Coldwater było miasteczkiem zamożnym, a domy wznoszone
przez jego mieszkańców doskonale to odzwierciedlały. W centrum stało
mnóstwo wdzięcznych domostw z drewna, cegieł i kamienia. Wiele z nich
przetrwało do XXI wieku, zmieniając Coldwater w mekkę studentów
wiktoriańskiej architektury. W jednym z wczesnych wydań książki adresowej
Coldwater napisano: „Przyjemne ulice i parki, ocienione wspaniałymi
klonami, wiele kilometrów dobrze utrzymanych trotuarów, jasno oświetlone
ulice, porządne i zamożne rezydencje oraz świetnie prosperujące firmy —
dzięki temu wszystkiemu jest to miasto zamieszkane przez wykształconych,
inteligentnych i uprzejmych ludzi, których działania, zarówno prywatne,
jak i publiczne są w każdym calu oddane Ameryce”.

Philo Crippen i jego żona wkrótce doczekali się syna,
Myrona, a ten w swoim czasie ożenił się z panną Andresse Skinner i przejął
rodzinne imperium towarów sypkich. Został również taksatorem podatkowym
pierwszej administracji miejskiej oraz agentem firmy produkującej maszyny
do szycia. W 1862 roku Myron i Andresse doczekali się pierwszego dziecka,
Hawleya Harveya, który przyszedł na świat w czasach zawieruchy
ogarniającej cały kraj. Gazety wydawane w Coldwater donosiły o przelewie
krwi, a miejscowi hodowcy wysyłali swe konie armii. W sumie do końca wojny
wojska Unii otrzymały stąd trzy tysiące sztuk. „Coldwater Union Sentinel”
z piątku 29 kwietnia 1864 roku, kiedy Hawley Harvey miał dwa lata, nie
przyniósł miasteczku radosnych wieści. „Wiosenna kampania źle się
rozpoczęła. Jak dotąd nieszczęście, klęska i odwrót naznaczają wszelkie
wysiłki naszej armii” — donoszono. Młodzi mężczyźni z hrabstwa Branch
wracali do domu okaleczeni, bez rąk, bez nóg albo ze straszliwymi
bliznami. Opowiadali historie o heroicznych wyczynach i ogłuszających
kanonadach. W tych czasach w rozmowach prowadzonych w sklepie Phila na
pewno nie brakowało krwi ani dramatyzmu.

* * *

Pomimo wojny Hawleyowi dane było się cieszyć
uprzywilejowanym dzieciństwem. Dorastał w domu pod numerem 66 na North
Monroe, zaledwie jedną przecznicę od Chicago Street, na skraju alei
ocienionej przez drzewa o prostych pniach i koronach gęstych i zielonych
niczym brokuły. Latem promienie słoneczne przedzierały się przez ten
gąszcz i rzucały na ziemię zasłonę błękitnego cienia, który chłodził
zarówno powietrze, jak i umysły.

W niedziele panowała tu cisza. Nie wychodziły gazety,
a mieszkańcy mijali się w drodze do swoich kościołów. W upalne lata
cykanie cykad nadawało tym wędrówkom senny i pobożny rytm. Dziadek
Hawleya, Philo, był człowiekiem pełnym powagi, czym nie różnił się od
innych starszych mieszkańców Coldwater. Fotografia zrobiona po 1870 roku
ukazuje grupę mniej więcej dwudziestu pierwszych mieszkańców Coldwater, w
tym i Philona. To prawda, że w tych czasach do fotografii należało
przyjmować poważny wyraz twarzy, częściowo dlatego, że taki był zwyczaj, a
częściowo ze względu na niedostatki samej techniki fotograficznej, ale ta
grupa sprawia takie wrażenie, jakby nie uśmiechała się od co najmniej pół
wieku. Kobiety zdają się zawieszone gdzieś między melancholią a złością,
otaczają je zaś starsi panowie z dziwacznymi brodami, które sprawiają
takie wrażenie, jakby ktoś niedbale posmarował im twarze klejem, a
następnie rzucił w nich garścią białych włosów. Dzień, w którym zrobiono
tę fotografię, musiał być wietrzny, ponieważ najdłuższa i najdziwniejsza
broda, przylepiona do twarzy najstarszego żyjącego mieszkańca Coldwater,
Allena Tibbitsa, wygląda jak biała zamazana plama, przypominająca nieco
kataraktę. Dziadek Philo stoi w tylnym rzędzie. Jest wysoki i łysy na
czubku głowy, z kępkami białych włosów przylepionymi po bokach czaszki i
pióropuszem na dolnej szczęce. Ma wydatne uszy, którymi los odbarzył
również Hawleya.

Philo był metodystą, człowiekiem o zdecydowanych
poglądach, a na klan Crippenów wywierał presję podobną do grawitacji. Za
każdym razem, kiedy wchodził do pokoju, tłumił wszelkie namiętności i
zachcianki. Wszędzie ścigał zło. Pewnego dnia poprosił radę kościelną
metodystów, by „zabroniła używania dzwonków na licytacjach”. W tych
czasach członkowie kongregacji płacili pastorowi za miejsca w kościele,
przy czym najdroższa ławka, na samym przedzie, kosztowała rocznie
czterdzieści dolarów. Była to znaczna suma — według dzisiejszej wartości
pieniądza ponad czterysta dolarów — ale Philo uiszczał ją i kazał
rodzinie, w tym Hawleyowi, towarzyszyć sobie co niedzielę do kościoła.
Jeśli chodzi o Pana, żadne koszta nie były dla niego zbyt wielkie.

Czczenie Boga nie kończyło się wraz z ostatnim „amen”
pastora. W domu Philo czytał na głos Biblię, kładąc szczególny nacisk na
smutny los czekający grzeszników, przede wszystkim tych rodzaju żeńskiego.
Wiele lat później Hawley powiedział swemu współpracownikowi: „Kiedy byłem
mały, diabeł zamieszkał w naszym domu i nie chciał się wyprowadzić”.

Gdzieś w obrębie trzech pokoleń w rodzinnych rysach
pojawiło się osłabienie. Twarze Philona i jego brata Lorenza wyrażały siłę
i wytrzymałość — z upływem czasu zaczęły bardziej przypominać naruszoną
dynamitem skałę niż ludzkie ciało. Dwa pokolenia później pojawił się
Hawley, blady, niewysoki i krótkowzroczny, dręczony przez silniejszych
chłopców, łagodny w zachowaniu i nienawykły do ciężkiej pracy. Jego
dzieciństwo upływało powoli, a dni niewiele różniły się od siebie,
wyjąwszy momenty powszechnego podniecenia, zwykle znacznie oddalone od
siebie w czasie, takie jak otwarcie w 1866 roku toru saneczkowego czy
pożar w roku 1881, który zniszczył Armory Hall, jedyny tutejszy teatr. To
ostatnie nieszczęście zachęciło jednego z czołowych producentów cygar w
mieście, Bartona S. Tibbitsa, do zbudowania niezwykłego gmachu opery.
Wkrótce do Coldwater zaczęli zjeżdżać ludzie pokroju Jamesa Whitcomba
Raileya, który czytał na scenie swoje wiersze, oraz inni, oferujący mniej
intelektualne rozrywki. Wśród nich znalazła się grupa Haverly’s Minstrels
i ich „Uczone Psy warte 10 000 dolarów”, różne wędrowne trupy wystawiające Chatę wuja Toma, niezliczone media spirytystyczne oraz telepaci, a także
artyści najlepiej zapamiętani przez publiczność: Kobiecy Zespół Duncana
Clarka, tańczący w przebraniu Murzynek w czasie i przedstawienia Nowe noce arabskie, czyli — zdaniem „Coldwater Republican” — „osiem kobiet
niemal pozbawionych okryć”. „Courier” określił je jako „najobrzydliwsze
przedstawienie pokazane w Coldwater”.

* * *

W 1882 roku Crippen rozpoczął naukę w Szkole
Homeopatii Uniwersytetu Michigan. W owych czasach homeopatia cieszyła się
wielką popularnością wśród lekarzy i pacjentów. Stworzył tę dziedzinę
Samuel Hahnemann, niemiecki lekarz, którego imię nosiło wiele szpitali w
Stanach Zjednoczonych. Jego rozprawa, Organon sztuki medycznej, po raz pierwszy opublikowana w 1810 roku, stała się biblią
homeopatii. Hahnemann uczynił w niej założenie, że lekarz może wyleczyć
choroby za pomocą technik i lekarstw wywołujących takie same objawy jak
dolegliwość, na którą cierpi pacjent. Swoje poglądy streścił w trzech
słowach, similia
similibus currantur — podobne leczy podobne.

Crippen opuścił szkołę w 1883 roku, nie uzyskując
dyplomu, i wyruszył do Londynu w nadziei kontynuowania tam studiów
medycznych. Angielskie uczelnie powitały go sceptycznie i z pogardą, ale
pozwolono mu uczęszczać na wykłady i pracować w roli praktykanta w różnych
szpitalach, między innymi w St. Mary of Bethlehem. Był to zakład dla
umysłowo chorych — jego nazwa została w mowie potocznej zredukowana do
„Bedlam”, które to słowo, pisane małą literą, weszło ostatecznie do
słowników jako termin oznaczający chaos i zamieszanie. To właśnie tam
Crippena przyjęto najłaskawiej, ponieważ leczenie ludzi szalonych było
dziedziną, którą praktykowało niewielu lekarzy. Nic nie mogło uleczyć
szaleństwa — lekarze mogli jedynie podawać pacjentom środki uspokajające,
by nie zrobili krzywdy ani sobie, ani innym. W takim środowisku, gdzie
brakowało wszelkiego postępu, należało chwytać się każdej nadziei.

Crippen przywiózł ze sobą liczne umiejętności oraz
wiedzę o miksturach przydatnych w oczach kierujących zakładem. Jako
homeopata znał działanie nie tylko zwykłych opiatów, ale również trucizn w
rodzaju akonityny uzyskiwanej z bulw tojadu, atropiny ekstraktowanej z
pokrzyku wilczej jagody (belladonny) oraz trucizny sumaka jadowitego. W
dużych dawkach każda z tych substancji spowodować mogła śmierć, ale jeśli
stosowano je w ilościach bardzo małych, zwykle w połączeniu z innymi
składnikami, mogły umożliwić uzyskanie reakcji fizycznych naśladujących
objawy znanych chorób.

W Szpitalu Bethlehem Crippen powiększył swą wiedzę o
nowy środek, bromowodorek hioscyny, otrzymywany z rośliny z rodziny
psiankowatych, Hyoscyamus
niger, znanej powszechnie jako lulek czarny.
Choć używał go po raz pierwszy, od dawna wiedział o jego istnieniu, gdyż w
Ameryce stosowano go w zakładach dla umysłowo chorych do uspokajania
pacjentów cierpiących na napady szału i obsesje oraz alkoholików
dręczonych przez
delirium tremens. Lekarze wstrzykiwali
pacjentom maleńkie dawki, jedną setną grana lub nawet mniejsze (gran to
jednostka wagi historycznie wywodząca się od ciężaru przeciętnego ziarna
pszenicy; jej wartość została później ustalona bardziej precyzyjnie na
0,0648 grama, czyli 0,002285 uncji). Crippen wiedział, że lulek czarny
wykorzystywany jest powszechnie w leczeniu schorzeń oczu, a to ze względu
na swą właściwość rozszerzania źrenic, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt,
w tym kotów. To ta właściwość miała się okazać szczególnie ważna dla
przyszłości młodego doktora. Wszelkie błędy w ustalaniu dawki mogły się
okazać bardzo niebezpieczne. Wystarczyło ćwierć grana — czyli 0,0162 grama
lub 0,0005712 uncji — by doprowadzić do śmierci.

Crippen nie zabawił długo w Londynie. Uznawszy
tamtejszą atmosferę za równie chłodną, jak angielski klimat, wrócił do
Stanów i zapisał się do szkoły medycznej w Cleveland Homeopathic Hospital.
Studiował chirurgię, ale później twierdził, że jego wykształcenie w tej
dziedzinie było czysto teoretyczne — nigdy nie operował pacjenta, żywego
ani umarłego. Twierdził również, że nigdy w życiu nie wykonał badania
pośmiertnego.

* * *

Miasto Coldwater wiele oczekiwało od Crippena.
Ponieważ nie był męski, jak jego stryjowie, Lorenzo i generał Fisk, lecz
należał raczej do mózgowców, medycyna wydawała się dla niego odpowiednim
zajęciem. Miejscowe gazety śledziły jego podróże. 21 marca 1884 roku
„Coldwater Courier” podał: „Hawley Crippen, syn Myrona Crippena, przebywa
w mieście”. Wrócił na pogrzeb swojej babci, pani Philonowej Crippen, która
zmarła kilka dni wcześniej. Podobno, choć to mało prawdopodobne, jej
ostatnie słowa brzmiały: „Błogosławiona niech będzie nadzieja na
zaszczytną nieśmiertelność”. Gazeta z dnia następnego wspomniała, że
Hawley Crippen „w przyszłym tygodniu kończy College w Cleveland”.

Po ukończeniu studiów Crippen otworzył praktykę
homeopatyczną w Detroit, ale dwa lata później przeniósł się do Nowego
Jorku, gdzie zaczął studiować leczenie chorób oczu w nowojorskim Szpitalu
Okulistycznym, homeopatycznej instytucji mieszczącej się u zbiegu
Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Trzeciej Alei. Kilkadziesiąt lat wcześniej
szpital przeszedł drastyczną zmianę filozofii leczenia, z medycyny
alopatycznej — w której lekarze probowali leczyć choroby, wywołując objawy
przeciwne tym, na które cierpiał pacjent — na homeopatyczną, pozbywając
się przy okazji wszystkich chirurgów, którym udzielono „permanentnego
zwolnienia”. Według nowych zasad i pod kierownictwem nowych lekarzy
„sukces instytucji okazał się równie niezwykły jak jej wcześniejsze
porażki”, jak napisano w Historii homeopatii
opublikowanej w 1905 roku przez entuzjastę tej dziedziny, doktora Williama
Harveya Kinga. Jeden z najbardziej cenionych nauczycieli nosił niefortunne
nazwisko Deady[1]. Wedle archiwum uczelni, Crippen ukończył naukę w 1887
roku jako jeden z nielicznych absolwentów. Ale jak pisał King: „Prawdziwa
wartość szpitala mierzona jest dobrem, jakie czyni, przynosząc ludziom
ulgę w cierpieniu, a nie liczbą absolwentów, którzy ubiegają się o jego
dyplom”.

Crippen, obecnie dwudziestopięcioletni, rozpoczął staż
w Hahnemann Hospital w Nowym Jorku i tu poznał początkującą pielęgniarkę,
Charlotte Jane Bell, która przyjechała do Stanów z Dublina. Wkrótce
„Coldwater Courier” mógł przekazać ekscytującą wieść: tuż przed Bożym
Narodzeniem 1887 roku Hawley Harvey Crippen wstąpił w związek małżeński.

Wraz z Charlotte Crippen opuścił Nowy Jork i wyjechał
do San Diego, gdzie otworzył gabinet. Oboje rozkoszowali się ciepłym
klimatem i błękitnym bezmiarem oceanu. Rodzice Crippena, Myron i Andresse,
wkrótce przenieśli się z Coldwater do Los Angeles, a od młodej pary
dzieliła ich teraz tylko całodzienna podróż pociągiem na północ. Wkrótce
Charlotte zaszła w ciążę i 19 sierpnia 1889 roku urodziła syna, Ottona.
Rodzina przeprowadziła się po raz kolejny, tym razem do Salt Lake City,
gdzie Charlotte znów zaszła w ciążę. W styczniu 1892 roku, tuż przed
spodziewanym rozwiązaniem, umarła nagle, zapewne na apopleksję. Crippen
odesłał małego Ottona do Los Angeles, do dziadków, a sam uciekł z powrotem
do Nowego Jorku. To właśnie wtedy zatrudnił się u doktora Jeffreya i
zamieszkał w jego domu. Oraz poznał kobietę, która miała zmienić bieg i
charakter jego życia.

* * *