Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Imperium na piasku

Imperium na piasku

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8057-283-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Imperium na piasku

Trzymająca w napięciu dystopijna wizja przyszłości. Przed wojną życie siedemnastoletniej Eden było łatwe – klimatyzacja, lody trzy razy dziennie, długie dnie spędzane na plaży. Ale gdy wybuchła rebelia, wszystko się zmieniło. Władzę na Ziemi przejęła Wataha, a totalitaryzm nowych przywódców doprowadził do uwięzienia i zamordowania tysięcy ludzi. Eden pozbawiono wszystkiego, co kochała: zabito jej rodzinę i przyjaciół, zniszczono dom, a ją uwięziono. Ale dziewczyna nie ma zamiaru się poddać. Zrobi wszystko, żeby dostać się na legendarną wyspę Sanctuary, która jest siedzibą ruchu oporu. Po kilku dniach żeglugi dociera do celu i spotyka innych przeciwników Watahy. Ale radość Eden trwa krótko. Gdy znika jedna z jej towarzyszek i grupa rozpoczyna poszukiwania, okazuje się, że na wyspie roi się od niebezpieczeństw. Przedzierając się przez dżunglę odkrywają śmiertelne pułapki oraz wroga, którego się nie spodziewali. To miejsce może się okazać znacznie groźniejsze niż świat, od którego Eden uciekła, ale dziewczyna wie, że musi przetrwać, by odzyskać wolność.

Polecane książki

Znakomity reporter tym razem postanowił przyjrzeć się historii Janusza Walusia, który w 1993 roku zamordował Chrisa Haniego, charyzmatycznego działacza Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej. Jak to się stało, że zwykły, interesujący się sportami motorowymi chłopak z Podhala, który wyjechał do...
„Książka Grzech czy choroba po raz pierwszy została wydana w 1992 roku przez Instytut Psychiatrii i Neurologii. W pięć lat później opublikowało ją wydawnictwo Akuracik, prowadzone przez mego przyjaciela, nieodżałowanej pamięci Marka Adamika. Obydwa wydawnictwa miały stosunkowo wąski zasięg. Inst...
„Historia muzyki rozrywkowej w zarysie” Radosława Rabiańskiego jest krótką podróżą po najbardziej popularnych gatunkach muzyki rozrywkowej, z którymi od początku XX wieku, wraz z wynalezieniem radia i powstaniem fonografii, przemysł muzyczny (show business) zapozna...
Ilustrowany opis przejścia gry przygodowej Journey to the Center of the Earth, zawierający również umiejscowienie potrzebnych do ukończenia gry przedmiotów oraz rozwiązania wszystkich zagadek logicznych z wyjaśnieniami jak się do nich zabrać. Podróż Do Wnętrza Ziemi - poradnik do gry zawiera poszuki...
Seria: ABC Profesjonalisty Wiele małych i średnich przedsiębiorstw próbuje pokonać swoich potężnych konkurentów ich własną bronią i w tym celu podejmuje standardowe i rozproszone działania reklamowe lub rozpoczyna skazane na porażkę wojny cenowe. Ta książka pokazuje, że może być inaczej, że możn...
Monografia jest efektem kilkuletnich badań realizowanych w ramach grantu Narodowego Centrum Nauki. Zawiera ona wyniki analiz wykonanych na podstawie danych empirycznych pozyskanych w procesie badawczym. Książka przedstawia argumenty pozwalające zająć obiektywne stanowisko w sprawie wykorzystania spe...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kayla Olson

Tytuł oryginału:

The Sandcastle Empire

Copyright © 2017 by Kayla Olson

All rights reserved.

Originally published in the English language by HarperTeen, an imprint of HarperCollins Publishers.

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Projekt okładki: Agata Błaszczyk

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Anna Czubska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

ISBN 978-83-8057-283-6

WYDAWNICTWO DEBIT Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1,

40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

email:mlodybook@soniadraga.com.pl

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

www.instagram.com/mlodybook

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla tych, którzy odziedziczą Ziemię – szczególnie dla Jamesa –

oraz dla Andrew, bez którego nie byłoby tej książki.

ROZDZIAŁ 1

Nie będzie mi brakowało tych poranków.

Piasku, morza, słonego powietrza. Starej drewnianej promenady pełnej drzazg wbijających się w skórę. Jasnego, oślepiającego słońca, świecącego prosto na mnie, gdy czekam i wypatruję. Ani ciszy.

Absolutnie nie będę za tym tęsknić.

Dzień w dzień wymykam się na promenadę, nim wstanie świt. Postarałam się, by zapracować na opinię dziewczyny, która po prostu uwielbia wschody słońca i nie jest zdolna do buntu. Cóż, przynajmniej jedna z tych rzeczy jest prawdą. Wilki strzegące plaży nie zwracają już na mnie uwagi. Zwykle są czujne, ale moja cierpliwość i konsekwencja zrobiły swoje.

Dwa lata cierpliwości i konsekwencji. Każdego ranka, odkąd zabrali nam życie, które kochaliśmy, i wsadzili nas do łagrów, siadam w miejscu, w którym strażnicy mnie widzą – i w którym ja ich widzę. Ich oraz wszystko inne. Obserwuję wodę i fale. Ale nie chodzi mi ani o wodę, ani o fale. Szukam luk.

Na razie ich nie znajduję. Rutyna strażników jest tak niezmienna i niezmącona, że do tej pory nie odważyłam się zaryzykować. Ale kiedyś to zrobię. Jestem ptakiem uparcie pragnącym latać mimo przetrąconych skrzydeł i pokaleczonych stóp. Nie pozostanę na zawsze w klatce, którą jest ta wyspa.

Kiedyś, gdy wojna się skończy, znów zjem lody. Pobiegnę boso na plażę bez strachu, że nadepnę na minę. Pójdę do księgarni, kawiarni albo jednego z setek miejsc okupowanych obecnie przez Wilki i będę tam siedzieć godzinami tylko dlatego, że mogę. Będę robić to wszystko i jeszcze więcej – o ile przeżyję.

Cały czas jestem gotowa do ucieczki. Nieustannie szukam na nią sposobu. Dokądkolwiek idę, noszę ze sobą swoją przeszłość: ukrytą pod koszulą, zawieszoną na szyi, zagrzebaną głęboko w kieszeni. Sfatygowaną pożółkłą książkę. Ciężką obrączkę na ciężkim łańcuszku. Fiolkę z krwią i zębami. Poza tym nie mam nic ani nikogo. To czyni mnie wolną i daje szansę, by odzyskać ten zniszczony wojną świat. O ile, rzecz jasna, wszystko pójdzie tak, jak sobie zaplanowałam.

Wiele się zmienia, nawet jeśli nikt oprócz mnie tego nie widzi. Na lepsze i na gorsze. Kiedyś posterunku przy plaży strzegli tylko dwaj strażnicy, teraz jest ich czterech. Kiedyś po prostu omijali pewne połacie piasku, ostrzegając nas głośno przed zakopanymi tam minami – teraz, jeśli w ogóle opuszczają posterunek, stąpają ostrożnie jeden za drugim. Do zeszłego tygodnia mieli krwistoczerwoną motorówkę, teraz zastąpili ją zwykłą zieloną żaglówką mającą zniechęcić każdego, komu przyszłoby do głowy wykorzystać ją do ucieczki. Jak gdyby w ogóle możliwe było dotarcie do niej w jednym kawałku.

Ta subtelna ewolucja daje mi pewność, że pogłoski są prawdziwe.

Pogłoski o tym, że w zeszłym tygodniu ktoś uciekł. Że ktoś inny zamierza pójść w jego ślady. Dziś, jutro, za tydzień, za miesiąc. Oczywiście te pogłoski nie dotyczą mnie – w przeciwnym razie nie pozwalano by mi tu siedzieć i patrzeć w morze. Do tej pory wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak chciałam: moja codzienna obecność w pobliżu plaży przekonała ich, że nic nie knuję. Zmiana przyzwyczajeń byłaby podejrzana. Teraz czekam, aż strażnicy odwrócą się do mnie plecami, co czasem się zdarza, gdy idą do swojej starej wieżyczki, by dolać sobie kawy. Zdecydowanie za bardzo przywykli do mojej obecności. Są przekonani, że będę siedzieć w miejscu. Cały czas pilnują muru i wypatrują osób, które nagle zainteresowały się wschodami słońca.

Przez większość ostatnich dwóch lat promenada była praktycznie pusta. Ale nie dziś. Ani wczoraj, ani przedwczoraj. Kto wie, czy ci, którzy tu przychodzą, planują ucieczkę, czy jedynie pragną zobaczyć, jak ucieka ktoś inny? Już w pierwszym tygodniu zauważyłam, że to najlepsze miejsce na obie te rzeczy. Z każdej innej strony wyspy można popłynąć jedynie do kontynentalnej części Teksasu. Stąd – na otwarty ocean.

Nowe osoby wyglądające przez mur i odwracające uwagę ode mnie to jednocześnie dobra i zła wiadomość. Każdy w każdej chwili może spróbować ucieczki, a kiedy to nastąpi, Wilki z całą pewnością podwoją środki ostrożności. Na cały obóz spadną kule i bomby. Nie może mnie tu być, gdy to się stanie. Muszę wykraść żaglówkę dziś, tego ranka, teraz, bo kolejna okazja się nie trafi.

Muszę być pierwsza.

Wstaje świt. Świt w tysiącu odcieni, tak cudny, że niemal rozsadza niebo.

Dwaj strażnicy wchodzą do wnętrza wieży, trzeci się odwraca – teraz, teraz, teraz! – i nagle w powietrzu coś się zmienia. Zaczyna się od mewy pędzącej w stronę oceanu, jakby chciała uciec jak najdalej stąd. Dwaj strażnicy, którzy pozostali na zewnątrz, wymieniają spojrzenia. Słyszę za plecami tupot kroków – nie od strony plaży, lecz zza muru za moimi plecami. Ktoś biegnie w stronę baraków, stołówki i pracowni jedwabiu.

Całą wyspą wstrząsa odległy wybuch. Po nim następują dwa kolejne, a po nich jeszcze pięć. Dalej grad ognia – zbyt wiele strzałów, by próbować je liczyć. Krzyki, zamęt. Z każdą chwilą hałas narasta. Narasta i się zbliża.

Zastygam. Napinam wszystkie mięśnie. Spóźniłam się o ułamek sekundy – ktoś musiał próbować ucieczki w innym punkcie wyspy.

Najwyraźniej nie byłam jedyną osobą, która chciała być pierwsza.

Wszyscy czterej strażnicy są już na zewnątrz. Omijając zaminowane miejsca, biegną po piachu ostrożnymi zygzakami w kierunku, z którego dobiega hałas. Nie zaszczycają mnie spojrzeniem.

Powinnam była spróbować w nocy. Nie czekać na idealny moment, bo takiego nie ma. Jestem przekonana, że te wybuchy i strzały to znak, że terror wszedł w nową fazę. Przegapiłam swoją okazję.

Albo i nie.

Zielona żaglówka kołysze się leniwie na skraju promenady. Nikt nie pozostał, by jej strzec.

Już mam tam biec, gdy jakaś nieszczęsna mewa wybiera złe miejsce na lądowanie. Mina wybucha na tyle blisko, że zamieram z przerażenia. Dym i pióra ukrywają ślady strażników na piasku, uniemożliwiając mi odnalezienie bezpiecznej trasy. Przed zeszłym tygodniem, gdy rozmieścili nowe miny, mogłabym przebiec plażę z zamkniętymi oczami. Ale to było wtedy.

Zza muru wylewają się ludzie – pięciu, dziesięciu, piętnastu i kolejni. Jeśli są dość zdesperowani, by biec prosto na miny, nie chcę nawet myśleć o tym, co zostawili za sobą. Telepię się na skraj promenady. Pod spodem jest dziura, bo wiatr wydmuchał piasek spod pali i desek. Muszę to przeczekać i spróbować za jakiś czas. W przeciwnym razie umrę. Trudno się tam wcisnąć, a co dopiero odetchnąć. Ale i tak mój oddech jest płytki. Płytki i szybki. Piasek przykleja się do spoconej szyi i policzka. Pokrywa całą moją prawą stronę. Mam go wszędzie: w nosie, między zębami, pod powiekami. Grunt, że oddycham. Nigdy nie czułam się tak żywa jak w tej chwili, o krok od śmierci.

Uciekający na oślep ludzie już tu są. Tupot kroków na rozkołysanej promenadzie. Jeśli się zawali, zmiażdży mnie.

Całkiem blisko piasek sypie się spod pierwszej pary stóp. Za nią biegną kolejne, po nich dziesięć, dwadzieścia innych.

Miny wyrzucają piasek i ciało wysoko w górę. Wybuchy jak fajerwerki rozbrzmiewają na całej plaży, lecz oni wciąż biegną, klucząc między słupami dymu, póki nie następuje bum! – i przestają biec.

Nie ma w tym nic pięknego. Ohydna, przerażająca jatka.

W promenadę nade mną uderza coś ciężkiego. Deski jęczą i zapadają się tak głęboko, że wbijają się w moje łopatki. Nacisk szybko ustępuje, lecz po chwili dwa cale od mojej twarzy na skraju deski pojawiają się długie, brązowe, delikatne palce. Z trudem powstrzymuję krzyk.

W powietrzu wciąż słychać ogłuszające strzały, pękanie drewna. Nic nie czuję. Czy kula pali jak ogień, czy raczej odbiera czucie? Palce mocno ściskają drewno. Mimo półmroku widzę zbielałe knykcie. I nagle znikają. Przekręcam się o tyle, o ile mogę w tej ciasnocie, i widzę trzy regularne kręgi światła słonecznego przedzierające się przez drewno tuż przy mojej głowie.

Kolejny strzał. I nagle światło znika, coś uderza w deski nade mną jeszcze ciężej niż poprzednio i ze skraju promenady zwisa bezwładnie ręka. Ręka odziana w gładką beżową tkaninę, której barwa zlałaby się z barwą piasku, gdyby nie krew.

Żołnierz. Zabili żołnierza. Tamci wkrótce go znajdą. Jeśli tu pozostanę, niedługo cała będę skąpana w jego kapiącej przez szczeliny krwi.

Mogłabym pobiec. Kroczyć po śladach zabitych, stawiając stopy tylko w miejscach, które zdążyli sprawdzić. Jeśli będę sprytna – sprytna i szybka – może zdołam dobiec do łodzi i wreszcie, wreszcie popłynąć do Azylu.

Powoli wychylam się z kryjówki. Wróg żołnierza jest moim przyjacielem, ale nie znaczy to jeszcze, że jestem bezpieczna. Muszę zachować maksymalną czujność i poruszać się jak najciszej. Chłodna słona bryza owiewa spocone ciało.

– Stój.

Zastygam, jakby to mogło pomóc.

– Strażnicy robią obchód. – Głos brzmi natarczywie, lecz łagodnie. – Są jeszcze daleko, ale jeśli pobiegniesz, mnie też zobaczą.

Odwracam się powoli i widzę drobną dziewczynę o azjatyckiej urodzie. Nie kojarzę jej. Długimi palcami przeszukuje kieszenie żołnierza. Naprawdę ona go zabiła? Jak Dawid Goliata.

– Trzymaj. – Rzuca mi smycz z pękiem kluczy.

Cwaniara. Chce, żeby wina rozłożyła się na nas obie, jeśli ktoś nas przyłapie. W przeciwnym razie po co miałaby się ze mną dzielić zdobytą wolnością? Ale nie narzekam. Nie zamierzam zostać tu dość długo, by dać się złapać. Dziewczyna wpycha sobie do kieszeni identyfikatory zabitego, a spluwę zatyka za szorty na plecach.

– Spadam z tobą – mówi.

Dobrze przynajmniej, że nie mierzy do mnie z pistoletu, choć i tak jestem zestresowana faktem, że go ma.

– Nawet nie wiesz, dokąd chcę płynąć.

Ruchem głowy wskazuje pobojowisko na plaży.

– Wiem, że nie planujesz tu zostać. To mi wystarczy.

– Teren czysty? – pytam.

Wciąż kucam na deskach i nie widzę wiele z wyjątkiem dziewczyny oraz trupa u jej stóp. Ze wszystkich sił staram się opanować, choć mdli mnie na jego widok.

– Na tyle czysty, żebyśmy miały fory. Na razie wszyscy unikają plaży… – Przenosi wzrok na piasek usłany resztkami ciał. Rzucam na nie okiem i odwracam twarz. Przypływ nie sięga dość daleko, by zmyć krew. – Ale kiedy zabiją wszystkich w obozie, wrócą.

– Dobra – odpowiadam. – Zróbmy to.

– Nie mamy wyjścia – dodaje dziewczyna.

Trudno odmówić jej racji. Poza tym nie mam już po kogo wracać. Biorę głęboki oddech.

– Chodź za…

– Cholera! Są na murze. Widzą nas! W nogi!

Podrywam się z ziemi i biegnę. Dym zdążył się trochę rozproszyć. Nie oglądam się na dziewczynę. Nie zważam na resztki ludzi, z którymi jadłabym dziś śniadanie, gdyby to wszystko się nie wydarzyło. Patrzę prosto przed siebie, uskakując to w lewo, to w prawo, jak przedtem strażnicy.

Kule wbijają się w piasek, w martwe ciała, w żywych, którzy biegną za nami. Mnóstwo kul, a strażników – oglądam się błys­kawicznie – tylko dwóch. Uchylam się i pędzę bez wytchnienia, póki nie docieram do gładkiego piasku bez śladów. Tam zatrzymuję się gwałtownie. Co teraz? Dziewczyna wpada na mnie, a ja omal się nie przewracam i nie ląduję w zaminowanym piachu. Jeden nieostrożny krok i wszystko się skończy.

Doganiają nas inni. Tylko dwie osoby hamują obok nas – pozostali biegną przed siebie ze wzrokiem wbitym w łódź. Między tupotem ich stóp a świstem kul piach wystrzela w górę i w ciągu paru sekund wszyscy padają trupem.

Wciągam powietrze, dławię się piachem i dymem. Nie mogę się poddać. Ruszam po śladach. Dziewczyna z promenady idzie za mną. Dwie pozostałe, które zatrzymały się przy nas, podążają w jej ślady. Rozpoznaję ich twarze. Dziś, wczoraj i przedwczoraj podchodziły pod mur i wyglądały w stronę morza.

Prowadzę tak szybko, jak tylko mogę. Żaglówka straży jest już naprawdę blisko. Jeśli się pospieszymy, naprawdę może nam się udać. Słyszę kolejne strzały, ale tym razem to dziewczyna strzela w kierunku strażnika pilnującego łodzi. Świst, krew i strażnik pada. Następne strzały padają w stronę dwóch ścigających nas żołnierzy – ich broń od razu milknie. Dziewczyna ma niepokojąco dobre oko.

Nie przestaje naciskać spustu jeszcze długo po tym, jak kończą jej się kule.

Nikt już do nas nie strzela.

Mimo to biegnę. Nie potrafię zwolnić. Wpadamy do wieżyczki, w której nie ma strażników, bo wszyscy są martwi lub polują, i biegniemy niekończącym się pomostem w stronę miejsca, w którym przywiązana jest łódź.

Przechodzę przez burtę i osuwam się na pokład, by złapać oddech. Ledwie dostrzegam trzy pozostałe dziewczyny, które wpadają tam za mną. Jedna z nich, blondynka, rozwiązuje linę trzymającą nas przy pomoście. Niebo zaczyna się kołysać, prąd pociąga nas w stronę otwartego morza. Oddychanie boli. Myślenie boli. Wszystko boli.

Ale było warto.

ROZDZIAŁ 2

Nie odróżniam łez od potu.

Muszę wyglądać jak półtora nieszczęścia. Mogłabym godzinami leżeć bezwładnie na pokładzie, ale po kilku głębokich oddechach biorę się w garść.

– Któraś z was umie tym kierować? – zwraca się do pozostałej dwójki dziewczyna z nabrzeża.

– Ja – odpowiadam, nie dając im szansy na wykazanie się. Moje marzenia o tej chwili nie uwzględniały cudzych planów.

– To dawaj.

Odwraca się do nas plecami i odchodzi na drugi koniec łodzi, który wprawdzie nie jest zbyt odległy, ale jeśli będziemy szeptać, nie powinna nas usłyszeć.

Na razie wybieramy milczenie.

Blondynka unosi brwi.

– Pomóc? Czasem pływałam z rodziną, zanim…

W świecie, który nastał po epoce pokoju, wiele zdań kończy się w ten sposób. „Zanim” i wielokropek. Więcej dodawać nie trzeba. Wypełniamy lukę własnymi niewypowiedzianymi wspomnieniami.

– Tak. – Bom w mojej dłoni zdaje się swojski, jakbym codziennie żeglowała. – Proszę.

Blondynka podchodzi do mnie, a druga dziewczyna – o kręconych miedzianych włosach, z ciemnymi piegami na policzkach i nosie oraz srebrnoszarymi oczami – przygląda się bacznie naszym czynnościom.

„Zanim” i wielokropek. Kto by się spodziewał, że słoneczne letnie dni wypełnione uśmiechami, które przychodziły nam tak łatwo, kiedyś się skończą. Tamtego lata żeglowałam codziennie, czasem z tatą, czasem z Emmą, ale najczęściej z Birchem. Birch to sól, piasek i pocałunki pod gwiazdami. Nie było nic lepszego niż czas, który spędzaliśmy razem.

Jak diametralnie wszystko się zmieniło.

– Hope – przedstawia się blondynka.

Jest zaskakująco przyjazna. W dzisiejszych czasach takie zachowanie należy do rzadkości.

Z przyzwyczajenia zerkam na jej lewą rękę. Rzeczywiście: na małym palcu cienkimi, szerokimi literami wytatuowano: „H-O-P-E”. Na czerwono, w odróżnieniu od mojego tatuażu, który jest zielony. A więc mieszkałyśmy w przeciwległych końcach łagru New Port Isabel. Nic dziwnego, że nie licząc ostatnich kilku dni, twarze tych dziewcząt nie wydawały mi się znajome.

– A ty? – dopytuje się, gdy nie odpowiadam.

– Eden. – Eden, czyli Raj, dodaję w myślach. Kiedyś lubiłam się tak przedstawiać. Od dawna jednak nikt nie pytał mnie o imię i niemal zapomniałam, jakie to uczucie je wypowiadać.

Uczucie wolności.

– Płyniemy w złym kierunku.

Oglądam się przez ramię. Dziewczyna z promenady stoi ze skrzyżowanymi rękami obok pieguski. Litery na jej palcu głoszą: „A-L-E-X-A”. Są fioletowe. Nigdy wcześniej nie widziałam fioletowego tatuażu i nie miałam pojęcia, że używa się tego koloru.

– Każdy kierunek, który oddala nas od baraków, jest dobry – odpowiadam, nie kwapiąc się do zmiany.

– Będą nas ścigać – mówi niezrażona Alexa. – Potrzebujemy szybszego transportu.

– Niby skąd? – pyta pieguska. A już się zastanawiałam, czy ze zdziwienia zapomniała języka w gębie. – Mamy popłynąć do kwatery głównej i poprosić o motorówkę?

Alexa przeszywa ją wzrokiem.

– Owszem. Skoro zabrałyśmy im jedną łódź, to nie widzę przeszkód, żebyśmy zamieniły ją na inną.

– I co dalej? – pyta pieguska. Zerkam na jej palec. „F-I-N-N-L-E-Y”. Litery czerwone jak u Hope. – Kiedy zauważą, że nie mamy mundurów, po prostu prześlizgniemy się między ich kulami? Nawet jeśli ukradniemy im motorówkę, jak im uciekniemy i co będzie, kiedy skończy się nam paliwo? Pewnie możemy płynąć, aż ręce odmówią nam posłuszeństwa, ale…

– Jasne – prycha Alexa. – Wiesz lepiej niż my wszystkie. Na pewno masz lepszy pomysł.

Finnley zaciska zęby i patrzy jej prosto w oczy.

– Matamoros.

Omal nie parskam śmiechem. Nawet jeśli Wataha nie dotarła do Meksyku – w co bardzo wątpię – odkąd pamiętam, ludzie mówią, że to królestwo karteli.

– No co? – pyta Finnley, przenosząc na mnie spojrzenie swoich stalowych oczu. – To ma sens. Wiem dokładnie, jaką trasą…

– To nie ma za grosz sensu! – wybucha Alexa. – Zupełnie ci odbiło!

– Eden? – Głos Hope jest cichy, a mimo to pobrzmiewa w nim taka sama siła jak w krzyku Alexy. – Matamoros?

Przesłanie ma wypisane na twarzy: tylko ona i ja potrafimy kierować żaglówką. Jeśli chcemy – jeśli ja chcę – możemy przegłosować Alexę.

Staram się wyglądać na kogoś, kto się zastanawia.

– Jeśli dotrzemy do brzegu – mówię – zamiast zastrzelić, naszprycują nas heroiną, przebiorą, potem rozbiorą i tak długo będą się nad nami znęcać, aż padniemy trupem. Oto moje zdanie.

Widzę po minach Hope i Finnley, że w duchu przyznają mi rację. Wielkie nadzieje, kiepskie plany.

– Myślałam – mówię, przygotowując się na identyczne niedowierzanie – żeby popłynąć do Azylu.

Ich spojrzenia palą jak ogień. Alexa opiera dłoń na biodrze i przekrzywia głowę.

– Mamy ci tłumaczyć, że Azyl to mit?

Wszyscy znają plotki. Ja znam prawdę.

– Nie możesz tego wiedzieć – mówię i poprawiam żagiel, głównie po to, żeby nie musieć na nią patrzeć.

– A ty tak? – parska.

– Nawet jeśli Azyl rzeczywiście nie istnieje, gdzie indziej miałybyśmy popłynąć? – pyta Finnley. – Skoro nie do Matamoros i na pewno nie z powrotem do baraków, to uważam, że warto posłuchać Eden. Nie wykluczajmy istnienia wyspy wyjętej spod władzy Wilków. Niby dlaczego tak zaminowały plażę, jeśli nie po to, by powstrzymać ludzi przed ucieczką w takie miejsce?

– Bo są sadystami? – podsuwa Alexa. – Tylko w bajkach istnieją cudowne wyspy.

– Azyl nie jest mitem – mówię, lecz nie zamierzam ujawniać im szczegółów.

Nie zamierzam zdradzać, że krótko przed tym, jak ojca porwała Wataha, powierzył mi tajemnicę. Powiedział, że komendant łagru wezwał go na przesłuchanie i godzinami wypytywał o jego doświadczenie w inżynierii i żeglarstwie. To się zdarzało już wcześniej. Był szefem projektu, który wywołał skandal Envirotechu i zapoczątkował wojnę światową. W obozie przesłuchiwali go wielokrotnie, ale tym razem było inaczej.

Nie wyjawiam im, jak błyszczały mu oczy, gdy mówił, że woli umrzeć niż pomóc w czymkolwiek Wilkom, nawet jeśli ich propozycja brzmi obiecująco: chciały, żeby stworzył terytorium neutralne na odizolowanej wyspie, na którym można by negocjować zakończenie wojny. Taka wyspa miała być dowodem na to, że Wataha nie gwałci naszych podstawowych praw – że przynajmniej garstce wybranych jeńców jest gotowa udzielić amnestii. Innymi słowy, oprawcy chcieli stworzyć pokazowe miejsce dla reszty świata. Reszty, do której mam nadzieję dołączyć.

A już na pewno nie zamierzam powiedzieć swoim obecnym towarzyszkom o tym, że pewnego razu tata nie wrócił do domu, a zamiast niego w moim baraku pojawili się dwaj strażnicy z jego obrączką, kieszonkowym podręcznikiem survivalu i fiolką zawierającą jego krew i zęby.

Gdybym wyjawiła te szczegóły, ani chybi popłynęłybyśmy do Maramoros, bo która z nich by mi zaufała, jakby znały prawdę? Gdyby wiedziały, że to mój ojciec sprowadził na nas tę wojnę i wszystko, co dotąd wycierpieliśmy z rąk Wilków? Że Azyl z dużym prawdopodobieństwem może oznaczać śmierć, a nie lepsze życie?

Ja na ich miejscu z pewnością bym sobie nie zaufała.

Alexa ustawia się tak, że nie mogę już dłużej unikać patrzenia na nią.

– Nawet jeśli ta wyspa istnieje i ocean nie zdążył jej pochłonąć, naprawdę wierzysz, że jest wolna?

Obrączka na łańcuchu pod szyją i fiolka w mojej kieszeni mówią „nie”.

Natomiast informacje znalezione w podręczniku survivalu, zanotowane jego pięknym, charakterystycznym pismem, mówią co innego. Jestem przekonana, że tata zmienił zdanie, uwierzył, że na wyspie da się zbudować wolny świat, oddał za niego życie i próbował wskazać mi drogę, jeśli tylko zdołam wydostać się z obozu.

To się udało.

– Muszę w coś wierzyć. – Ośmielam się spojrzeć jej w oczy. – I myślę, że ty też. Nikt nie ucieka z takim przekonaniem, jeśli nie wie, dokąd biegnie.

– Mylisz się – odpowiada, wytrzymując mój wzrok. – Ja tylko chciałam się wydostać.

ROZDZIAŁ 3

Całą stronę 47Kieszonkowego podręcznika survivalu pokrywają naniesione ołówkiem zapiski – wąskie litery pochylone mocno w prawo bez żadnego szacunku dla drukowanego tekstu pod spodem. Wszystkie puste strony i marginesy też są zagospodarowane. Czytałam notatki taty już tyle razy, że właściwie znam je na pamięć, lecz wciąż miło jest trzymać kartki, których on dotykał, i przesuwać palcami po brązowych plamach od brudu lub potu.

Azyl na Wyspie – głosi podkreślony dwukrotnie nagłówek. Reszta strony to jeden nieprzerwany akapit, z którego moje oczy natychmiast wyławiają najbardziej ekscytujące fragmenty.

„Terytorium neutralne. Strefa zdemilitaryzowana.

Świątynie ukryte wśród paproci, budowle z kamienia, sekrety. Mnisi zapewniają zbiegom nietykalność przed obiema stronami konfliktu, przyjmując ich do klasztorów. Hologramowe tatuaże dla tych, którzy przychodzą w pokoju i nie przejawiają wrogości”.

Jeśli wierzyć notatkom taty, to wszystko na nas czeka.

Ale pewności nie mam.

Steruję łodzią w oparciu o mapę narysowaną na końcu podręcznika, wykorzystując jako kompas zachodzące słońce. Czuję na sobie wzrok towarzyszek, ale żadna nie protestuje. Traktuję to jako przyzwolenie na obranie takiego kierunku, jaki uważam za słuszny.

– Alexo, czy pod tą ławką nie było busoli? – pytam.

Przeszukałyśmy każdy cal łodzi – klucze zabitego strażnika się przydały, choć do wielu miejsc musiałyśmy się dostać inaczej – i znalazłyśmy spory zapas batonów energetycznych oraz jedną butelkę Havenwater. Filtr jest wysłużony, ale jeśli będziemy oszczędzać, powinien jeszcze przez kilka dni zapewnić nam czystą, odsoloną wodę. Alexa znalazła też w schowku pod ławką stertę sprzętu żeglarskiego – głównie mapy i instrukcje obsługi oraz dwie jaskrawopomarańczowe kamizelki ratunkowe.

Wyjmuje z kieszeni spodni busolę i rzuca nią we mnie.

– Masz.

– Mogłabyś nam trochę pomóc.

– Mogłabym – odpowiada i idzie na drugi koniec łodzi, gdzie przesiedziała prawie cały pierwszy dzień naszej wyprawy, nie licząc ostatnich trzydziestu minut. Słyszę, jak rozrywa folię batona energetycznego.

– Tak chyba jest lepiej – odzywa się Hope. Głos ma miękki i przyjemny dla ucha. Nie musi nawet go ściszać. – Niepewnie się przy niej czuję.

– Z powodu spluwy? – pytam. – I tak już nie ma kul.

– Nie tyle spluwy, ile tego, jak z niej strzelała – odpowiada Hope. – I… i w ogóle.

Hope jest zbyt subtelna, by wyrażać się dosadnie, ale wiem, co ma na myśli. Alexa zauważa nas jedynie wtedy, gdy musi, i nie interesuje się niczym, dopóki jej własna wygoda nie jest zagrożona.

– Rozumiem – mówię. – Mnie też niepokoi.

Sięgam po podręcznik taty, który przed chwilą położyłam na ławce, ale go nie znajduję. Błyskawicznie przechodzę od zaskoczenia do paniki, gotowa zawrócić, jeśli będzie trzeba wyławiać książkę z wody. Omiatam wzrokiem pokład i ławki, aż wreszcie dostrzegam musztardową okładkę spoglądającą na mnie z rąk Finnley. Ogarnia mnie wzburzenie. Finnley to nie Alexa – owszem, jest uparta i drażliwa, ale przynajmniej Hope ją znała, nim wyruszyły z nami w ten rejs. I ufa jej. Problemem nie jest więc Finnley, lecz fakt, że wzięła podręcznik bez pytania. To tylko książka, powtarzam sobie. Książka o robakach, roślinach, budowaniu szałasów, rozpalaniu ognia i oczyszczaniu wody, z naniesionymi prywatnymi notatkami taty. Są tam wpisy dotyczące Azylu na Wyspie, mapy i wykresy oraz kilka szkiców przypominających mi o tym, że kiedyś tata zdobył nagrodę za projekty architektoniczne. Za premię, którą mu dali, zabrał mnie na steki warte trzysta dolców.

Mapa wskazująca drogę na wyspę przestała być tajemnicą, odkąd wyjęłam książkę z kieszeni, ale nie jestem jeszcze gotowa odpowiadać na wszystkie pytania, które niewątpliwie padną.

– Chcesz ją z powrotem? – pyta Finnley, podnosząc głowę znad kartek.

Chcę powiedzieć: „Nie bierze się cudzych rzeczy bez pytania”. Chcę powiedzieć: „Tylko to mi po nim zostało”.

– Nie – mówię zamiast tego. – Czytaj.

Nie powinnam brać sobie tego do serca. Ona nie miała złych zamiarów.

– Skąd to masz? – Finnley mruży oczy, nie przestając przerzucać stron. – Musiałaś się nieźle nagimnastykować, żeby to schować przed Wilkami.

Nie ma pojęcia, jak bardzo.

Sam fakt, że podręcznik trafił w moje ręce, musiał być monstrualną pomyłką ze strony Wilków. Na pewno przejrzały książkę, ale najwyraźniej nie zwróciły uwagi na notatki. Od tamtej pory starannie ją ukrywałam.

Czuję, że się rumienię. Próbuję wymyślić jakąś historyjkę, która nie byłaby związana z moim ojcem. Coś, co nie wywoła kolejnych pytań.

– No, gadaj – pogania mnie Finnley, zaginając jeden z rogów. Krzywię się, choć sama zagięłam ich już tyle, że książka równie dobrze mogłaby służyć za rozłożone origami.

– Daj spokój, Finn. To jej sprawa. – Hope wyjmuje książkę z rąk koleżanki i zamyka. – Widzisz, że Eden nie chce o tym rozmawiać. Przepraszam – mówi i oddaje mi podręcznik. – Życie jest wystarczająco ciężkie. Powinniśmy mieć prawo przynajmniej do jednej prywatnej rzeczy.

Finnley milczy, choć niewątpliwie korci ją, by coś dodać. Może i ona ma rzeczy, które chciałaby zachować dla siebie. Jak chyba każdy. Wysyłam Hope tysiące milczących podziękowań.

– Widzę – rozpaczliwie pragnąc zmienić temat, wskazuję tatuaż na palcu Finnley – że obie jesteście czerwonymi. Skąd was przywieźli?

Kolor tuszu zależy od tego, jakim dysponowały Wilki, gdy nas zgarnęły. Większość Teksasu wytatuowano na zielono.

– Z Santa Monica – mówi Hope.

Nagle rozumiem, dlaczego chciały płynąć do Matamoros. Miały nadzieję, że przez Meksyk przedostaną się z powrotem do Kalifornii.

Z powrotem. Jakby wciąż miały tam dom i rodzinę. Jakby Wataha tak mocno nie wstrząsnęła światem, nie zniszczyła go do fundamentów. Nie ma powrotu.

– Gdzie pracowałyście? – pytam.

– Przy obróbce metali – odpowiadają beznamiętnym chórem Hope i Finnley.

Początkowo Wilki nie umieszczały nas w obozach pracy. Wolały udawać, że w ogóle nie istniejemy. Dopiero po ataku Zjednoczonych Sił i eskalacji działań wojennych zagnano nas do roboty i zmieniono w mrówki dźwigające na plecach pięć tysięcy razy więcej, niż ważą.

Finnley zaczyna opowiadać, jak nieznośnie gorące były tygle w odlewni. Unosi ręce.

– Widzisz te wszystkie blizny po oparzeniach?

Rzeczywiście: jej dłonie i przedramiona pełne są krzyżujących się wybrzuszonych i pomarszczonych szram, a poduszeczkę lewego palca wskazującego szpeci duże zgrubienie.

– W porównaniu z niektórymi oparzeniami, jakie widziałyśmy, te nawet nie były silne – wtrąca Hope. – Na przykład jeden facet w ramach buntu wylał na siebie zawartość tygla.

Nie owija w bawełnę. I dobrze.

– Nauczyłyśmy się być ostrożne – kontynuuje Finnley. – Kiedy zbyt wiele osób musiało odpoczywać z powodu ran, Wilki straszyły, że będą nas polewać stopionym ołowiem. To było motywujące – dodaje ze śmiertelnie poważną miną.

W porównaniu z tym, co przeszły, moja praca przy jedwabnikach wydaje się rajem. Opiekowałam się gąsienicami, trzy razy dziennie karmiłam je liśćmi morwy niczym zwierzątka domowe, a potem zbierałam kokony i wysyłałam do pracowni. Było gorąco i wilgotno, ale bez porównania lepiej niż w odlewni. Mimo to nie ustrzegłam się poparzeń. Pod koniec każdego cyklu musiałam gotować kokony z wciąż żywymi jedwabnikami w środku. Nienawidziłam tego. Ilekroć zanurzałam w kadzi te niezdolne do lotu istoty, istniejące wyłącznie po to, by służyć, a potem ginąć, czułam się, jakbym zabijała samą siebie. Produkcja jedwabiu jest niesamowita i dała światu wiele przecudnych rzeczy, ale pociąga za sobą mnóstwo śmierci.

– Myślisz, że blizny są okropne? – mówi Finnley. Uświadamiam sobie, że cały czas się na nie gapiłam. – Powód, dla którego je mamy, jest jeszcze gorszy.

Podnoszę wzrok.

– Jaki?

– To była fabryka pocisków.

Nie wiem, co przeraża mnie bardziej: fakt, że te dziewczyny odniosły rany podczas produkowania amunicji dla swoich oprawców, czy to, że Wataha w ogóle potrzebuje fabryki pocisków. Dzięki tysiącom umieszczonych w strategicznych miejscach Wilków oraz taktyce i łutowi szczęścia przejęła dosłownie każdą półkę w każdym sklepie, każdą fabrykę, każdą opuszczoną piwnicę i każdą bazę wojskową. Kręci mi się w głowie na samą myśl, że cały ten zapas już się wyczerpał albo jest na wyczerpaniu.

Wierzę w to, choć wolałabym wątpić.

– Więc znałyście się wcześniej? – pytam głównie po to, by zmienić temat na mniej koszmarny.

Długo milczą.

– Znamy się od Dnia Zero – mówi w końcu Finnley.

To tyle, jeśli chodzi o zmianę tematu.

Dzień Zero: dzień, w którym Wilki przejęły kontrolę. Dzień, w którym straciliśmy wszystko. Zaczęłam właśnie naukę w drugiej klasie Veritas i siedziałam w stołówce. Wolałam sałatkę niż pizzę z frytkami, głównie dlatego, że nie chciałam, żeby moja obcisła fioletowa spódniczka wyglądała nieseksownie podczas zajęć z biologii. Wzięłam właśnie do ust pomidora koktajlowego, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadli oni: dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu żołnierzy. Do szkolnej stołówki!

– Od identyfikacji? – pytam. – Czy od baraków?

– Trochę wcześniej – odpowiada Hope. – Widywałam ją w szkole, ale nigdy nie rozmawiałyśmy. Kiedy nas zabierali, trafiłyśmy do tej samej grupy.

– Żołnierz ją uderzył – mówi Finnley. – Tak mocno, że przewróciła się na parkingu i poharatała kolana o żwir. Zostałam z nią i pomogłam.

– Uderzył cię? – Patrzę na Hope i nie mogę w to uwierzyć. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek, nawet żołnierz, podniósł na nią głos, a co dopiero uderzył ją tak mocno, że się przewróciła. – Dlaczego?

Oczy zachodzą jej łzami.

– Powiedziałam „nie”. „Nie, nie zabierzecie mnie”.

Wystarczyło jedno słowo, by wszystko nabrało sensu. Nikt nie mówi „nie”. Byłam świadkiem, jak Birch tak powiedział. Zdążył zrobić jeszcze dwa kroki, nim padł trupem.

– W takim razie jakim cudem…

– Wyszłam z tego żywa? – dokańcza moje pytanie. Opiera się o maszt i wpatruje w odległy horyzont. – To był mój starszy brat.

ROZDZIAŁ 4

Wilk przez wiele lat ukrywał się w owczej skórze, nim w końcu obnażył kły i rzucił nam się do gardeł.

Ojcowie. Bracia. Barista, który codziennie robił ci latte, facet przy stoisku rybnym w sklepie spożywczym, dziewczyna z Sephory, która uczyła cię, jak malować oczy. Pozornie nic ich nie łączyło – aż do dnia, w którym stali się armią.

Dzień Zero wyjaśnił wszystko: kolorowe ulotki przyczepione do słupów telefonicznych, hashtag #wolfpack, o którym wszyscy myśleli, że dotyczy jakiegoś fandomu, wisiorki, które uznawaliśmy za chwilową modę. Na każdym kroku widzieliśmy znaki, ale byliśmy zbyt zajęci własnym życiem, by się nad nimi zastanawiać.

I chyba o to im chodziło. Ich celne, choć gorzkie przesłanie brzmiało: zbyt wielu ludzi straciło kontakt z rzeczywistością, żyjąc jak pączki w maśle dzięki ciężkiej pracy tych, którzy wypruwają sobie flaki, by zarobić na chleb. Zbyt wielu ludzi uważa, że ma do wszystkiego prawo, i nie odczuwa cienia wdzięczności. Przywykliśmy, że wszystko, czego dotkniemy, zmienia się w złoto.

Nie można powiedzieć, że się mylili.

Te rozważania są równie stare jak ludzkość. Zawsze byli ci, którzy mieli, i ci, którzy chcieli mieć. Potem jednak przyszły powodzie i „Chcemy żyć lepiej” zmieniło się w „Chcemy żyć”.

Nastąpiła zapaść społeczna.

Zaczęło się od wysp Kiribati. Podnoszące się wody stopniowo pochłaniały siedemnaście z pierwotnych trzydziestu trzech wysp, po czym niemal jednocześnie zatonęły wszystkie pozostałe. Przyszedł tajfun. Po nim tsunami. Strasznie jest myśleć, że łańcuch wydarzeń, które doprowadziły do wojny światowej, zapoczątkowała przyroda – a konkretnie ocean, który postanowił zmieść z powierzchni Ziemi naród żyjący sobie spokojnie pośrodku Pacyfiku. Każdego może spotkać nieszczęście, czy sobie na to zasłużył, czy nie.

Tu jednak nikt się tym nie przejmował, póki woda nie zaczęła zalewać naszych wybrzeży. Póki katastrofy nie zaczęły się piętrzyć: San Francisco, wybrzeże Karoliny, Nowy Jork… Póki turyści nie zaczęli ginąć w podmytych przez fale kurortach na klifach, a skautki, gdy zapadło się molo w Kure Beach.

Powodzie początkowo nie były warte wzmianki w ogólnokrajowych wiadomościach, ale stawały się coraz częstsze i silniejsze. W niektórych miejscach w samym 2049 roku woda występowała z brzegów aż trzydzieści razy, pochłaniając dobytek i życie. Niezaleczone rany wciąż otwierały się na nowo.

Ekipy ratunkowe nie dawały rady. Skażenie wody pitnej, ścieki płynące wszystkimi ulicami, choroby szerzące się wśród tych, którzy odmawiali wyjazdu. FEMA rozdawała butelki Havenwater i po jednym filtrze na każdych tysiąc osób, których nie było stać na własny, oraz jednym na każdą bogatą rodzinę, która była w stanie sama go opłacić. Dopiero gdy ruszyły obowiązkowe ewakuacje, gospodarka zaczęła się załamywać i kurs dolara poleciał na łeb, na szyję…

Wtedy zaczęto panikować.

Ludzie pragnęli bezpiecznego świata. Świata, który będzie im dany na zawsze. Takiego, który nie zostanie zmyty z powierzchni Ziemi, w którym nie zajrzy im w oczy strach, że ich dzieci będą głodować albo będą stały po szyję w skażonej wodzie, nie mogąc z niej wypić ani kropli.

Rewolucja zaczęła się tuż po Kiribati i towarzyszyła jej obietnica: „Envirotech was ocali!”. Envirotech, pionier butelek Havenwater, technologii jedwabiu i innych rozwiązań przyjaznych środowisku. To wtedy mój tata zaczął niedosypiać, wtedy tapetę kupioną przez mamę krótko przed śmiercią przykryły projekty i notatki z badań nad sztucznymi rafami wapiennymi czy biosyntetycznymi miastami wyhodowanymi z protokomórek. W tamtym roku Envirotech dał ojcu nagrodę, dzięki której zafundowaliśmy sobie nie tylko ów pyszny stek, ale i nowiutki samochód.

Oraz wojnę.

Najpierw wyciekła wiadomość, że Projekt Atlas – nowoczesny oceaniczny habitat, którego powstaniem kierował mój tata – będzie miał do zaoferowania bardzo niewiele mieszkań i to tylko tym, którzy zaproponują najwyższą cenę. Życie stało się towarem deficytowym, jeśli nie było cię na nie stać. Na tamtym etapie społeczeństwo nie miało się tego dowiedzieć, lecz do ujawnienia prawdy wystarczyła uraza jednego człowieka – pracownika działu finansowego Envirotechu, którego tata ledwie znał. Strach połączony z urazą nie prowadzi do niczego dobrego. A co się dzieje wtedy, kiedy strach połączy się z władzą?

Kończy się świat.

Śnieżna kula nabierała rozpędu i rosła, aż stała się olbrzymim ciężarem tylko czekającym na to, by runąć i zmiażdżyć wszystko. Czara przelała się w momencie, w którym Sąd Najwyższy podtrzymał prawo Envirotechu do ustalania własnych cen w imię handlu, kapitalizmu i starego amerykańskiego snu. Szacowni sędziowie po prostu chcieli doczekać starości i patrzeć, jak rosną ich wnuki. Różnica między nimi a większością ludzi była taka, że oni mogli sobie na to pozwolić.

Kula Watahy okazała się szybka i dostatecznie niszczycielska, by roztrzaskać na drobne kawałki cały kraj. Do dziś w koszmarach o Dniu Zero słyszę, jak skandują: „Więzienie za przywileje! Śmierć Envirotechowi! Nadszedł nasz czas!”. Nadszedł nasz czas, nadszedł nasz czas: to hasło, wytatuowane na ich twarzach i rękach, a także na plecach niczym anielskie skrzydła, na zawsze też wypaliło się w mojej pamięci.

W pierwszych tygodniach po przywiezieniu do obozu zostaliśmy podzieleni i oznakowani. Niektórzy z żołnierzy – nazywaliśmy ich Wilkami, choć z całą pewnością byli ludźmi – rozmawiali z nami bez podnoszenia głosu. Ci, którymi kierował raczej strach niż uraza, zachowywali się wręcz przepraszająco w obliczu faktu, że nie wolno nam wchodzić do miejsc zaanektowanych przez Watahę. Jeden nawet rzucił mi do stóp na wpół zjedzony lód w waflu, mówiąc, że nie ma zasady zakazującej nam jedzenia śmieci. Brzmi to okrutnie, ale on chciał być dla mnie miły i tak to potraktowałam.

Inne frakcje były jednak bardziej wojownicze, a część żołnierzy przejawiała cechy psychopatyczne. Nie tylko w stosunku do nas, lecz i do reszty świata, gdy ta próbowała się przeciwstawić ich przewrotowi. Według tego, co mówiono w obozie, wszystkie próby nawiązania kontaktu ze strony Światowego Sojuszu Terytoriów i Dominiów spotkały się najpierw z milczeniem, następnie z wrogością. Wilki zawłaszczyły już życie, którego tak pożądały: włamały się do systemów bankowych, a wszystkich przedstawicieli warstw uprzywilejowanych zamknęły w barakach z drewnianymi pryczami zamiast łóżek, by wkrótce potem wysłać ich do pracy w fabrykach, odlewniach i na polach. Wszystko po to, żeby mogły jeść, pić, żyć, kochać, spać, być jak dawniej my. Nikt chyba nie planował wojny światowej, ale cóż – ludzie bronią tego, co kochają. Reszta świata kochała sprawiedliwość i prawa człowieka, podczas gdy Wilki jedynie uważały, że kochają sprawiedliwość, a w rzeczywistości stworzona przez nich równość polegała na zamianie ról.

Moim zdaniem Wilki kochają wyłącznie siebie.

Minęły niemal dwa lata, odkąd zjadłam wyrzuconego loda, i prawie tyle samo od czasu, gdy do mojej kieszeni trafiła fiolka z krwią i zębami taty.

Najwyraźniej dwa lata potrafią przyćmić całe życie.

ROZDZIAŁ 5

Miriady gwiazd jaśnieją na niebie niczym śnieg przywierający do ścian szklanej kuli. Jest zimno jak na tę porę roku; chłód przenika cię do głębi niezależnie od tego, którą stroną do wiatru próbujesz się obrócić. Chciałabym mieć ze sobą coś więcej niż tylko żółty sweter, który włożyłam dziś przed wyjściem na plażę. Chciałabym, żeby był ze mną Birch.

Finnley i Hope skuliły się razem przy lewej burcie, a ja leżę na ławce pod prawą. Większość dnia dziewczyny spędziły na cichej rozmowie – mówi głównie Finnley, a Hope słucha, bardziej cierp­liwie niż ktokolwiek, kogo w życiu znałam. Obawiałabym się, że planują przejęcie łodzi i zmianę kursu na Matamoros, co jest idiotycznym pomysłem, ale Hope nie żegluje tak dobrze jak ja. O czymkolwiek rozmawiają, raczej nie chodzi o to.

Tymczasem Alexa trzyma się na uboczu. Od kilku godzin nie wypowiedziała słowa. Podejrzewam jednak, że bynajmniej nie śpi.

Ocean szemrze i kołysze. Śpiewa kołysankę, ale nie jest matką, której bym ufała. Jutro może tak nami zatrząść, że łódź się rozpadnie. Może nas sponiewierać, zalać i połknąć.

Na deskach rozbrzmiewają ciche kroki. To Alexa.

– Podobno nocą rekiny wypływają na łowy – mówi i siada pośrodku pokładu. Jeśli ułoży się tu do snu, Hope i ja będziemy musiały nad nią przeskakiwać, żeby sterować łodzią. – Są żądne krwi i mają mnóstwo ostrych jak brzytwa zębów.

Jej słowa wiją się wokół nas jak węże. Milczymy i trwamy w bezruchu, jakbyśmy w ten sposób mogły uniknąć rozszarpania przez rekiny.

– Prędzej utoniemy, niż zostaniemy pożarte.

Szum fal pochłania słowa Finnley niemal zaraz po tym, jak zostały wypowiedziane.

Hope porusza się na ławce.

– Jak myślicie – pyta cicho – jak tam będzie?

– Po utonięciu? – żartuje Alexa. – Czy w brzuchu rekina?

– Na wyspie. W Azylu.

Czy kamienie świątyń będą szare i chropawe, czyste i gładkie, a może porośnięte mchem i rozpadające się ze starości? A mnisi? Wyobrażam ich sobie w luźnych czerwonych szatach, z ogolonymi głowami połyskującymi w słońcu, śpiewających monotonnie, lecz dość głośno, by przywołać wieloryby lub odpędzić złe duchy.

– Nawet jeśli on istnieje, w co wątpię, myślę, że jest tam dżungla – odpowiada Alexa. – Z boa dusicielami, które uduszą nas we śnie, i mnóstwem różnych robali tylko czekających na to, by wygryźć sobie tunel do naszych serc.

Wypieram z umysłu wizję węży. Rekiny jakoś zniosę, ale węże wypełniały moje najgorsze senne koszmary, nim jeszcze dołączyły do nich inne bolesne okropieństwa.

Łódź trzeszczy i kołysze się. Fale liżą jej burty. Wystarczy jedna większa i pójdziemy na dno.

Dopiero gdy Hope się odzywa, uświadamiam sobie, że milczałyśmy kilka minut.

– Myślę, że będziemy jeść dużo ryb – mówi. – I że będzie tam spokojnie. Piasek, woda, mewy, muszle. Zachody słońca, które barwią niebo na róż i pomarańcz tak bardzo, że nawet nie pamiętasz, jak wygląda, gdy jest niebieskie.

A ja tyle czasu myślałam, że nikt oprócz mnie nie zachwyca się już dziś zachodami słońca. Większość osób nie chce na nie teraz patrzeć: mówią, że są zbyt przygnębiające, zbyt mocno przywodzą na myśl rzeczy, które utraciliśmy. Rzeczy, które nam zabrano.

Może w tej części łagru, w której przebywała Hope, więcej ludzi wciąż ma nadzieję. Z pewnością jednak nie wszyscy, bo oto odzywa się Finnley:

– Tak sobie myślę… Widziałyście filmy, na których przez ostatnie miesiące Wataha niszczyła portowe miasta, nawet tak odległe jak Hongkong? Oni nie mają skrupułów. Myślę, że zastaniemy tam strażników z bronią.

A więc to tak. Najwyraźniej Finnley uosabia pragmatyzm, a Hope idealizm.

Próbowałam zapomnieć o tych filmach. Każdego wieczoru po kolacji na olbrzymich ekranach, niegdyś reklamujących wypożyczalnie sprzętu plażowego, wyświetlano propagandę wojenną, a z głośników na porośniętych trawą popękanych parkingach płynęły wiadomości przeznaczone dla Wilków.

Niektórzy zamiast zdegustowania, odczuwali chorą fascynację. To ich ucieczka, wynaturzona forma reality show. Choć pozwalano nam po pracy włóczyć się po New Port Isabel, w rzeczywistości nasz los różnił się od losu ludzi, o których słyszeliśmy w wiadomościach, jedynie tym, że wciąż żyliśmy i mogliśmy słuchać o paleniu miast, gazowaniu ludzi i akcjach odwetowych. Żyliśmy tylko dlatego, że Wilki jeszcze nas nie zabiły.

To, że część ludzi woli oglądać te filmy niż zachody słońca – i uważa te ostatnie za bardziej przygnębiające – może być najtragiczniejszym skutkiem tej wojny.

Alexa siada prosto.

– A ty co myślisz? Jakoś podejrzanie zamilkłaś.

W mojej głowie wciąż panuje hałas, więc nie zawsze sobie uświadamiam, że milczę.

– Myślę… – No właśnie, co myślę? – Myślę, że będzie tam pięknie. – W to nawet wierzę. – Skoro na świecie jest tyle wysp, można mieć nadzieję, że jedna z nich da nam schronienie. – Jeśli nie, to znaczy, że tata zginął nadaremno.

Tym razem Alexa nie odpowiada. W jej oczach odbija się światło gwiazd, które mrugają z każdym przechyłem łodzi. Pewnie trudno będzie mi zasnąć ze świadomością, że jestem obserwowana.

ROZDZIAŁ 6

Budzę się we własnych wymiocinach. Wyrzyguję za burtę chyba wszystko, co zjadłam w życiu. Ostre jak noże szare fale kroją to i unoszą ze sobą.

– Przepraszam! – woła Hope. – Próbuję…

Nasz żagiel jest równie wydęty jak fale i ryczy jak helikopter. Hope szamocze się z bomem, a Finnley wylewa z pokładu hektolitry wody. Nawet Alexa coś robi.

– Dlaczego mnie nie zbudziłyście? – Związuję włosy w kok i ruszam, by pomóc Hope przy bomie.

– Stwierdziłyśmy, że musisz wypocząć przed następną wachtą – odpowiada.

Fala przelatuje nad prawą burtą, niwecząc wysiłki Finnley.

– Następnej wachty może nie być! – prycham.

Bom jest uparty. Napieram na niego całym ciężarem ciała i zapieram się nogami, nim w końcu posłucha. Jeszcze jedno pchnięcie, a żagiel przestaje się szarpać i nabiera wielki haust słonego powietrza. Fale wciąż są wzburzone, lecz nie miotają już nami tak potwornie.

Alexa osuwa się po maszcie i siada, jakby wykończyła ją moja praca. Po raz pierwszy dostrzegam lukę w jej bezczelności, miękkość, której wcześniej nie miała lub jej nie okazywała. Wygląda, jakby właśnie odkryła, że nie jest niezwyciężona, że wystarczy jeden ostry przechył łodzi i jej życie może się skończyć.

Jak mogła przeżyć wojnę i nie zaznajomić się blisko z tą prawdą?

Wypuszczam powietrze.

– Jak długo nas znosiło?

Policzki Hope rumienią się z wysiłku, a może i ze wstydu.

– Nie za długo. Obudził cię pierwszy przechył.

– Do tego momentu trzymałyśmy się kursu?

Zerka na Finnley, a ta kiwa głową.

– Przez większość nocy było w miarę spokojnie, a potem nagle przyszedł silny podmuch.

Bacznie przyglądam się twarzy Hope.

– Przysięgasz, że jesteśmy na kursie? Do Azylu, a nie do Matamoros?

– Ch…chyba że źle odczytałam busolę – jąka się Hope. Na jej twarzy maluje się zaskoczenie – Nie nawiguję tak dobrze, żeby wyznaczyć kurs do Matamoros, nawet gdybym chciała.

Nie nastraja mnie to optymistycznie, biorąc pod uwagę fakt, że przez całą noc kierowała łodzią, ale jestem niemal przekonana, że mówi prawdę. Wygląda na to, że myśl o zmianie kursu nawet nie postała jej w głowie.

– Matamoros to był głupi pomysł – rzuca z okolic rufy Finnley. – Rozmyśliłyśmy się.

Niepokoi mnie jej ton. Przypomina płatki róży przeplecione cierniami.

Postanawiam jednak uwierzyć jej słowom zamiast traktować je jak zaproszenie do sporu. Kłótnia jest ostatnią rzeczą, jakiej nam teraz potrzeba.

– Dzięki za pomoc – mówię więc. – Bardzo się przydała.

Udało jej się usunąć z pokładu większość wody. Pozostała jedynie warstewka zbyt płytka, by się jej pozbyć, i z tego samego powodu niegroźna.

Zauważam coś żółtego na pokładzie u stóp Finnley.

O nie!

Rzucam się na ratunek.

– Próbowałam go złapać – mówi Hope. – Spadł, gdy szamotałam się z żaglem.

Podręcznik survivalu unosi się na resztkach wody stronicami do dołu. Przyklękam przy nim. Nie wypił tyle wody, by pójść na dno, ale sfatygowana okładka gnie się w palcach. „Będzie dobrze”, myślę. „Wyschnie do południa, o ile wyjdzie słońce”.

– Przepraszam – słyszę głos Hope. – Eden? Naprawdę przep…

– Nic się nie stało – rzucam szybko.

Ona tylko chciała pomóc.

Już się odzwyczaiłam od tego, że ktoś to robi.

Woda opływa moje kolana, wdziera się między palce nóg. Otwieram książkę i z ulgą stwierdzam, że jest wykonana tak, jak przystało na podręcznik przetrwania. Kartki są grube i mimo przemoknięcia niemal się nie wykrzywiają. Woda kapie i zbiera się w każdym zagłębieniu, ale druk jest równie nienaruszony jak osoba, która po zażyciu kąpieli w morzu wychodzi na plażę.

Zapiski taty lekko się rozmazały, jakby wyrósł na nich mech, lecz w większości miejsc wciąż są czytelne – tylko na skrajach stron zmieniły się w plamy. Mapa – jedyne, czego teraz potrzebujemy – pozostała nietknięta. Mam nadzieję, że utracone fragmenty były mniej ważne.

Wracam do pozostałych dziewczyn. Wyglądają jak półtora nieszczęścia. Policzki Hope straciły kolor. Włosy Finnley oklapły, z wyjątkiem kilku niesfornych kosmyków, które wyglądają, jakby chciały odfrunąć. Pod oczami ma cienie.

– Prześpijcie się trochę – mówię, choć oznacza to, że będę pełnić wachtę z Alexą, która wciąż siedzi skulona przy maszcie. Mam dość siły, by żeglować bez jej pomocy, ale żadna z nas nie ma jej na tyle, by w nieskończoność trwać bez snu.

Finnley zerka gwałtownie na Alexę, która tępym wzrokiem wpatruje się w pokład. Jeśli czuje na sobie jej wzrok, nie okazuje tego w najmniejszym stopniu.

– Jesteś pewna? Myślę, że wytrzymałabym jeszcze godzinę czy dwie.

– Nie spałaś całą noc. Poradzimy sobie – mówię. – Daj busolę Alexie. Nie martw się.

Finnley wyjmuje busolę z kieszeni i trzyma w dłoni.

– Wiesz, jak się tym posługiwać?

Alexa obraca się, ale nie patrzy jej w oczy.

– Pewnie, że wiem. Nie jestem idiotką. – Wyciąga rękę i czeka niczym rozpieszczone dziecko domagające się cukierka.

Mina Finnley na szczęście nie znajduje odzwierciedlenia w słowach. Dziewczyna wrzuca busolę w dłoń Alexy i odchodzi pod lewą burtę, gdzie ułożyła się już do snu Hope z pomarańczową kamizelką pod głową.

– Obudź nas, jeśli będzie trzeba – mówi Finnley.

Opiera głowę na ramionach i obie z Hope niemal natychmiast zasypiają.

Przez dłuższy czas nic się nie dzieje. Płyniemy w milczeniu. Myślę o tacie i Birchu. O tym, że wolałabym, żeby to oni byli tu ze mną. Ileż bym dała, by mieć przy sobie ludzi, których kocham i którym ufam. Takich, którzy pomogliby mi kierować nie tylko łodzią, ale i życiem.

Po kilku godzinach Alexa przysuwa się do mnie na ławce.

– Słuchaj – mówi – czy ta igła rzeczywiście powinna tak skakać w tę i we w tę?

I podsuwa mi pod nos busolę.

Przyglądam się. Igła skacze jak szalona między NW a NE, od czasu do czasu robiąc wycieczki do S.

– Coś jest nie tak – mówię.

Gdy igła przeskakuje z zachodu na wschód, moje spojrzenie pada na fioletowy tusz na palcu dziewczyny. Na napis, który jeszcze wczoraj głosił „A-L-E-X-A”.

Dziś brakuje połowy „X”, a „E” całkowicie zniknęło.

ROZDZIAŁ 7

Alexa przechyla busolę i patrzy na igłę.

– Co to znaczy?

Mam ochotę zadać to samo pytanie.

Nie mogę przestać zerkać na jej palec. Kilkakrotnie sprawdzałam, czy to nie złudzenie. Postanawiam nie poruszać tematu, póki nie poradzimy sobie z pilniejszymi sprawami. Jesteśmy uwięzione razem na łodzi. Gdy dopłyniemy do Azylu, porozmawiamy.

Patrzę na busolę.

– Coś zakłóca jej działanie. Nie masz przy sobie niczego z magnesem?

Alexa przewraca oczami.

– Gdyby chodziło o mnie, fiksowałaby od początku.

Fakt.

– W takim razie nie mam pojęcia. – Słuszniej byłoby powiedzieć: „Nie mam pewności”, ale chcę dzielić się swoimi przypuszczeniami. – Może jakaś anomalia geomagnetyczna?

Przez „może” rozumiem tu „prawie na pewno”.

– Hm – mamrocze Alexa, obracając busolę.

Jeśli dobrze pamiętam, w swoich notatkach tata ani razu nie wspomina wprost o Trójkącie Bermudzkim. Na jego wyrysowanej ręcznie mapie Azyl znajduje się jednak wewnątrz ogromnego trójkąta o trzech nierównych ścianach stworzonych z niebieskich kropek i kresek. Same notatki nie tyle opisują dziwne przygody, ile je sugerują.

Ostrożnie przewracam schnące kartki, by znaleźć tę, której potrzebuję. I oto jest: wytłuszczony nagłówek w lewym górnym rogu głosi: „JAK NAWIGOWAĆ BEZ KOMPASU”.

Ta kartka ma najmocniej pozaginane rogi. Na marginesie tata naniósł kolumnę godzin, a na prawo od niej drugą – z zapis­kami. Obok jednego z akapitów drukowanego tekstu widnieje niebieska gwiazdka. Znajduję odnośnik, a w nim wiele informacji, które mogą nam się przydać.

Fakt, że strona zawiera tyle pożytecznych danych, budzi we mnie zarazem ulgę i grozę. Ulgę, bo mamy szansę nie zgubić się na morzu, a przynajmniej nie z powodu zepsutej busoli. I dlatego, że tata przepłynął zachodnią część Trójkąta w jednym kawałku, skoro zachowały się pamiątki po nim – wśród nich ta książka.

W jednym kawałku, lecz bez życia: tu w moje myśli wkracza prawdziwa groza.

Dotąd starałam się nie zastanawiać, co konkretnie zredukowało mojego ojca do postaci fiolki z krwią i zębami, a żołnierze, którzy dostarczyli mi go w tej formie, nie byli gadatliwi. Nie znaczy to, że ani razu nie wpadłam w szambo posępnych myśli – tyle tylko, że zawsze wydostawałam się z niego, nim utonęłam.

Tak czy owak wierzę, że tata nie żyje. Przekonała mnie o tym nie tyle fiolka, choć jest wystarczająco koszmarna, ile obrączka. Jeśli kochał kogoś bardziej niż mnie, tym kimś była mama. Jestem przekonana, że jedynym sposobem odebrania mu obrączki było zdarcie jej z jego zimnego, martwego palca.

Więc snuję teorie.

Może w drodze powrotnej wypadł za burtę podczas sztormu i głodne morze połknęło go jak wyspy Kiribati, a towarzysze złapali napuchnięte ciało w sieć i przyciągnęli do brzegu. A może po prostu umarł z głodu w Azylu i zabieranie całego ciała nie miało sensu. Co niby miałabym z nim zrobić?

Kiedy jestem w optymistycznym nastroju, trzymam się tych teorii. Kiedy jednak po pracy strażnik gna mnie do baraku, miażdżąc mi ramię w uścisku, myślę raczej emocjami niż rozumem.

Wtedy prześladują mnie dziwne, niezwykłe wizje. Może zabiła go jakaś tajemnicza siła? Może jego zespół, próbując podporządkować sobie wyspę, natknął się na coś niespodziewanego i śmiercionośnego?

A może za jego zniknięciem stoi coś najzwyklejszego pod słońcem. Może po prostu nie był już potrzebny Wilkom, więc zlikwidowały go w okrutny i bolesny sposób, pozostawiając jedynie krew i zęby. Albo wiele razy mówił „tak”, by pewnego dnia powiedzieć „nie” i zginąć od jednego strzału, jak Birch w Dniu Zero.

Na koniec zawsze powracam do jedynej rzeczy, która jest dla mnie pewna: mój ojciec nie był kłamcą i jego zniknięcie tego nie zmienia.

Cokolwiek czeka nas na wyspie, musi być lepsze niż klatki i podcięte skrzydła, które zostawiłyśmy za sobą. Jeśli istnieje choćby najmniejsza szansa dostania się tam, trzeba próbować.

Na podstawie instrukcji zawartych w podręczniku robimy prowizoryczny kompas z długopisów i linki, po czym żeglujemy w oparciu o słońce, cienie i wskazówki zegarka Alexy. W ten sposób połączyłyśmy elementy dwóch technik, bo zabrakło nam przedmiotów potrzebnych do pełnego zastosowania którejś z nich.

Kiedy jesteśmy znów na kursie i płyniemy spokojnie, wyjmuję ze schowka pod ławką butelkę Havenwater i baton energetyczny. Staram się zachowywać jak najciszej, lecz Alexa nie idzie w moje ślady: trzask rozrywanego plastiku niemal budzi śpiącą po drugiej stronie łodzi Hope, która porusza się we śnie i zmienia pozycję. Pochłaniamy batony niczym mannę z nieba.

Alexa wpatruje się w morze. Siedzi na ławce pochylona, z łokciami wspartymi na kolanach, i w nieskończoność obraca butelkę w dłoniach. Słone powietrze targa jej czarnymi włosami, a ona nie próbuje ich poskromić. Ja uplatam swoje w krzywy warkocz w stylu kłosa. Mają barwę co najmniej dwudziestu różnych odcieni piasku, od wypłowiałego w słońcu po polizanego jęzorem przypływu, który przed chwilą się cofnął. Na koniec związuję warkocz cienkim kosmykiem.

Teraz byłby idealny moment na zapytanie Alexy o brakujące litery na jej palcu, ale im dłużej siedzimy w milczeniu, tym trudniej mi je przerwać, szczególnie tak niewygodną kwestią.

– Dlaczego nie uciekłaś? – pyta, przenosząc wzrok z morza na mnie. Jej oczy mają barwę czarnej kawy lub ciemnej czekolady, gorzkiej, lecz zdrowej. – Na plaży. Ukrywałaś się. Dlaczego po prostu nie zwiałaś?

Odpowiedź wydaje mi się oczywista, ale to nie ja stałam nad trupem żołnierza, gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy. Nie ja miałam dostęp do broni.

– To ty zabiłaś tego żołnierza?

Zdaje się, że nie uniknęłam niewygodnych tematów.

Alexa reaguje powściągliwie, choć w jej przypadku oznacza to tlący się w zmrużonych oczach gniew. Nie odpowiada.

– Ukryłam się, żeby przeczekać i później spróbować dotrzeć do łodzi – mówię w końcu. – I dlatego, że byłam na promenadzie zbyt wiele razy, by nie wiedzieć, że plaża jest zaminowana.

– Przeczekać – powtarza. To nie pytanie, lecz stwierdzenie. A może sąd.

– Wolałam się uczyć na cudzych błędach – wyjaśniam.

– Czyli pozwolić im nadepnąć na miny – dopowiada.

Cóż, to właśnie miałam na myśli, jednak Alexa ujmuje to bardzo brutalnie. Czuję, jak przelewa się we mnie coś czarnego, jakby obłoczek atramentu ośmiornicy przysłaniał mi kompas moralny. To nie moja wina, że te miny tam były, a wpadając na którąś, nie uratowałabym nikomu życia. Nawet gdybym krzyknęła, żeby uciekający się zatrzymali, zostałabym staranowana lub zastrzelona.

Tak czy owak ludzie zginęli, a ja jestem tu żywa dzięki ostrożnemu lawirowaniu między ich martwymi, oderwanymi kończynami.

– Czyli miałyśmy podobne podejście – kończy Alexa. – Podporządkowałyśmy wszystko ucieczce. Mam rację? – Kiwam głową od niechcenia. W końcu to oczywiste. – Różnica jest taka, że twój plan się zrodził, gdy było już za późno, by uratować innych – mówi Alexa – podczas gdy to ja doprowadziłam do wybuchów w fabryce, które ich stamtąd wygnały.

ROZDZIAŁ 8

Dawno temu świat był pełen marzeń, choć nie brakowało w nim bólu, i pełen miłości mimo złamanych serc.

Dawno temu świat był pełen kolorów: żółte pasy na autostradzie otoczone czarnym asfaltem, a w tle tęczowa plama polnych kwiatów.