Król odszkodowań
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7885-035-9
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- decyzje
- drugie
- każdy
- klienta
- król
- króla
- niespodziewanie
- odszkodowań
- prawnik
- przygotowując
- sprawę
- zbrodnia
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Król odszkodowań”
Biuro Obrońcy Publicznego w Waszyngtonie nie jest najlepszą odskocznią do kariery dla młodego zdolnego prawnika. Clay Carter pracuje tam zbyt długo i podobnie jak większość jego kolegów marzy o lepszej pracy w prywatnej kancelarii. Sposobność do długo oczekiwanej zmiany nadarza się, gdy sąd wyznacza go na obrońcę z urzędu czarnoskórego chłopaka oskarżonego o zabójstwo swego rówieśnika. Wina jego klienta jest bezsporna, motywy działania – niezrozumiałe. Ot, po prostu jeszcze jedno z serii bezsensownych ulicznych morderstw, jakie policja notuje każdego tygodnia. Przygotowując się do procesu, Clay natrafia na niepokojące informacje, które wskazują, że zbrodnia może mieć drugie dno, że prawdopodobnie istnieje wspólny mianownik kilku podobnych zabójstw. Niespodziewanie z młodym adwokatem kontaktuje się niejaki Max Pace, przedstawiciel wielkiej firmy farmaceutycznej, proponując Clayowi interes życia: w zamian za 15 milionów dolarów, ma dogadać się z kim trzeba i wyciszyć sprawę, która jego mocodawców mogłaby doprowadzić do ruiny. Carter podejmuje decyzję, która raz na zawsze odmieni jego przyszłość. Wkrótce przychodzą kolejne sprawy, kolejne gigantyczne pieniądze i to o czym śni każdy prawnik – tytuł „nowego króla odszkodowań”. Niestety, wszystko ma swoją cenę...
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John Grisham
Wydanie elektroniczne
John Grisham
Autor 28 powieści (w tym trzech dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 40 językach, a ich łączny nakład osiągnął 275 milionów egzemplarzy. Aż dziewięć powieści Grishama zostało zekranizowanych. W 2011 pisarz otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee Prize.
Tego autora w Wydawnictwie Albatros
FIRMA
KANCELARIA
ZAKLINACZ DESZCZU
KRÓL ODSZKODOWAŃ
WIĘZIENNY PRAWNIK
CALICO JOE
NIEWINNY CZŁOWIEK
RAPORT PELIKANA
KOMORA
OSTATNI SĘDZIA PRZYSIĘGŁY
PODARUJMY SOBIE ŚWIĘTA
CZAS ZABIJANIA
TRENER
UŁASKAWIENIE
Theodore Boone
OSKARŻONY
AKTYWISTA
www.facebook.com/JohnGrisham
Tytuł oryginału:
THE KING OF TORTS
Copyright © Belfry Holdings Inc. 2003
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013
Polish translation copyright © Marek Fedyszak 2013
Redakcja: Beata Słama
Konsultacja prawnicza: prof. Tadeusz Tomaszewski
Zdjęcie na okładce: SVLuma/Shutterstock
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-035-9
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Rozdział 1
Strzały w głowę Dyni usłyszało co najmniej osiem osób. Trzy instynktownie zamknęły okna, sprawdziły zamki w drzwiach i wycofały się w bezpieczne lub przynajmniej zaciszne miejsce w swoich małych mieszkaniach. Dwie inne, każda doświadczona w takich sprawach, uciekły z okolic miejsca zdarzenia równie szybko, jeśli nie szybciej, jak sam uzbrojony bandyta. Kolejna, fanatyczny zwolennik recyklingu z sąsiedztwa, grzebała w śmieciach w poszukiwaniu aluminiowych puszek, gdy dotarły do niej bardzo bliskie odgłosy codziennej potyczki. Mężczyzna skoczył za stertę kartonowych pudeł i dopiero gdy skończył się ostrzał, ostrożnie wszedł w zaułek, gdzie zobaczył to, co zostało z Dyni.
Dwaj ludzie widzieli prawie wszystko. Siedzieli na plastikowych skrzynkach na mleko przed sklepem monopolowym na rogu Georgia Avenue i Lamont Street, częściowo zasłonięci przez zaparkowany samochód, tak że bandyta, który rozejrzał się, zanim wszedł w zaułek za Dynią, ich nie widział. Obaj zeznali, że ujrzeli, jak chłopak sięga do kieszeni i wyciąga broń. Widzieli ją na pewno, mały czarny pistolet. Sekundę później padły strzały, nie widzieli jednak właściwie, jak pociski trafiają Dynię w głowę. W następnej sekundzie chłopak wyleciał jak strzała z zaułka i nie wiadomo dlaczego skierował się wprost na nich. Biegł zgięty w pasie niczym spłoszony pies, z miną winowajcy. Na nogach miał czerwonożółte buty do gry w kosza, które wydawały się o pięć numerów za duże i plaskały o chodnik, gdy uciekał.
Mijając ich, wciąż trzymał w ręce broń, prawdopodobnie trzydziestkęósemkę. Zobaczywszy ich, wzdrygnął się nerwowo i zdał sobie sprawę, że za dużo widzieli. Przez jedną przerażającą chwilę wydawało się, że podnosi pistolet z zamiarem zlikwidowania świadków, którzy zdołali się poderwać z plastikowych skrzynek i uciec, przebierając szaleńczo nogami i machając rękami. Potem zniknął.
Jeden z nich otworzył drzwi sklepu i krzyknął, żeby ktoś wezwał policję, bo doszło do strzelaniny.
Pół godziny później policja otrzymała informację, że młodego mężczyznę pasującego do rysopisu chłopaka, który sprzątnął Dynię, widziano dwukrotnie na Dziewiątej Ulicy z bronią w ręce. Zachowywał się dziwniej niż większość otaczających go ludzi. Próbował zwabić co najmniej jednego człowieka na opuszczoną parcelę, lecz niedoszła ofiara uciekła i poinformowała o tym incydencie.
Policja znalazła sprawcę godzinę później. Nazywał się Tequila Watson, był dwudziestoletnim czarnoskórym mężczyzną, notowanym, co typowe, w policyjnych kartotekach za przestępstwa narkotykowe. Żadnej rodziny. Bez stałego miejsca zamieszkania. Ostatnio w ośrodku odwykowym przy W Street. Udało mu się pozbyć jakoś broni, a jeśli obrabował Dynię, to gotówkę, narkotyki lub jakieś inne łupy także zdążył już wyrzucić. Kieszenie, podobnie jak oczy, miał puste. Gliniarze byli pewni, że w chwili aresztowania Tequila nie był pod wpływem żadnych środków odurzających. Do szybkiego i szorstkiego przesłuchania doszło na ulicy, po czym zakuto go w kajdanki i wepchnięto na tylne siedzenie radiowozu stołecznej policji.
Zawieźli go z powrotem na Lamont Street, gdzie urządzili na poczekaniu spotkanie z dwoma świadkami. Tequila został wprowadzony w zaułek, gdzie zostawił martwego Dynię.
– Byłeś tu kiedyś? – zapytał policjant.
Tequila milczał i tylko gapił się na kałużę krwi na brudnym betonie. Dwóch świadków doprowadzono w milczeniu na miejsce koło czarnoskórego chłopaka.
– To on – powiedzieli obaj równocześnie.
– Nosi to samo ubranie, te same buty, wszystko oprócz broni.
– To on.
– Na pewno.
Tequila znowu został wepchnięty do radiowozu i zawieziony do aresztu. Aresztowano go pod zarzutem morderstwa i zamknięto bez szansy na wyjście za kaucją. Dzięki doświadczeniu lub po prostu ze strachu nie powiedział policjantom ani słowa, gdy ci próbowali wyciągnąć od niego informacje pochlebstwami, a nawet groźbą. Niczego, co mogło go obciążyć, niczego, co mogło im pomóc. Żadnej wskazówki, dlaczego zamordował Dynię. Żadnego śladu pozwalającego poznać historię ich znajomości, jeżeli w ogóle łączyła ich jakaś znajomość. Wytrawny śledczy zanotował krótko w aktach, że to zabójstwo wygląda na trochę bardziej przypadkowe, niż zazwyczaj bywało.
Sprawca nie domagał się możliwości skorzystania z telefonu. Nie wspomniał ani słowem o adwokacie ani o poręczycielu. Tequila sprawiał wrażenie oszołomionego, był jednak zadowolony, że może siedzieć w zatłoczonej celi i gapić się w podłogę.
* * *
Ojca Dyni nie dało się odnaleźć, ale jego matka pracowała w ochronie podziemi dużego biurowca przy New York Avenue. Ustalenie prawdziwych personaliów jej syna, Ramóna Pumphreya, oraz jego adresu, i znalezienie sąsiada skłonnego wyjawić, czy miał matkę, zajęło policji trzy godziny.
Adelfa Pumphrey siedziała za biurkiem tuż za wejściem do podziemi i patrzyła na rząd monitorów. Była dużą, grubą kobietą w obcisłym mundurze khaki, z bronią za pasem i wyrazem niezmiernego znużenia na twarzy. Policjanci, którzy do niej podeszli, robili to wcześniej setki razy. Przekazali jej wiadomość, po czym odnaleźli jej zwierzchnika.
W mieście, gdzie młodzi ludzie zabijają się nawzajem codziennie, ta ciągła rzeź czyniła ludzi gruboskórnymi i nieczułymi, a każda matka znała wiele innych, które straciły dzieci. Kolejna taka strata przybliżała o krok do śmierci i wszystkie matki wiedziały, że nadchodzący dzień może być tym ostatnim. Obserwowały, jak inne przeżywają tę zgrozę. Gdy Adelfa Pumphrey siedziała przy biurku z twarzą ukrytą w dłoniach, myślała o swoim synu leżącym teraz gdzieś w mieście i badanym przez obcych ludzi.
Poprzysięgła zemstę temu, kto go zabił.
Przeklęła jego ojca za to, że porzucił syna.
Zapłakała za swoim dzieckiem.
I wiedziała, że przeżyje. Że jakoś przeżyje.
* * *
Adelfa poszła do sądu, żeby zobaczyć, jak stawiają sprawcy zarzuty. Dowiedziała się od policji, że łobuz, który zabił jej syna, ma po raz pierwszy pojawić się w sądzie na krótkim rutynowym posiedzeniu, na którym nie przyzna się do winy i poprosi o adwokata. Siedziała w tylnym rzędzie wraz z bratem po jednej ręce i sąsiadem po drugiej, ocierając łzy wilgotną chustką. Chciała zobaczyć tego chłopaka. Chciała również zapytać, dlaczego to zrobił, ale wiedziała, że nie będzie miała okazji.
Przestępców prowadzono przez salę rozpraw niczym bydło na aukcji. Wszyscy byli młodzi. Zmarnowani ludzie.
Ponieważ Tequila popełnił szczególnie brutalną zbrodnię, oprócz kajdanek miał na nadgarstkach i kostkach łańcuchy. Kiedy powłócząc nogami, trafił na salę wraz z kolejną falą winowajców, wyglądał na człowieka prawie nieszkodliwego. Szybko obrzucił wzrokiem tłum, żeby sprawdzić, czy jest ktoś znajomy, czy ktoś może przyszedł tam dla niego. Usiadł na krześle i wtedy, na dokładkę, jeden z urzędników sądowych pochylił się i rzekł:
– Ta kobieta tam, w niebieskiej sukience, to matka chłopaka, którego zabiłeś.
Tequila odwrócił się powoli z pochyloną głową i patrzył, ale tylko przez chwilę, prosto w załzawione i podpuchnięte oczy matki swojej ofiary. Adelfa wpatrywała się w chudzielca w za dużym kombinezonie i zastanawiała się, gdzie jest jego matka, jak go wychowała, czy chłopak ma ojca i co najważniejsze, dlaczego i jak napotkał na swojej drodze jej syna. Byli mniej więcej w tym samym wieku co reszta, zbliżali się do dwudziestki lub niedawno ją przekroczyli. Policjanci powiedzieli jej, że przynajmniej na razie wydaje się, iż to zabójstwo nie ma związku z narkotykami. Ona jednak wiedziała swoje. Narkotyki wiązały się nierozłącznie z życiem ulicy na wszystkich poziomach. Adelfa aż za dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Dynia palił trawkę i crack i raz został aresztowany za posiadanie narkotyków, ale nigdy nie stosował przemocy. Policja twierdziła, że wygląda to na przypadkowe zabójstwo. Jej brat powiedział kiedyś, że wszystkie uliczne zabójstwa są dziełem przypadku, ale żadne nie jest popełniane bez powodu.
Po jednej stronie sali rozpraw stał stół, przy którym zgromadzili się przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Policjanci szeptali coś do prokuratorów przeglądających akta i raporty i próbowali dzielnie przygotować dokumenty przed pojawieniem się przestępców. Po drugiej stronie znajdował się stół, za którym w miarę mozolnego przesuwania się tej sądowej „linii montażowej” zasiadali kolejni obrońcy. Sędzia odklepywał oskarżenia o handel narkotykami, rabunek z bronią w ręku, jakąś niesprecyzowaną napaść seksualną, kolejne zarzuty dotyczące narkotyków i mnóstwo oskarżeń o naruszenie warunków zwolnienia. Gdy wywoływano ich nazwiska, oskarżeni byli doprowadzani do stołu sędziowskiego, gdzie stali w milczeniu. Przekładano papiery, po czym transportowano ich z powrotem do aresztu.
– Tequila Watson – oznajmił urzędnik sądowy.
Drugi urzędnik pomógł wstać Watsonowi, który potykając się i pobrzękując łańcuchami, wystąpił naprzód.
– Panie Watson, jest pan oskarżony o morderstwo – powiedział głośno sędzia. – Ile pan ma lat?
– Dwadzieścia – odparł Tequila ze spuszczonym wzrokiem.
Zarzut morderstwa odbił się echem w sali i sprawił, że na chwilę zapanował spokój. Inni przestępcy w pomarańczowych kombinezonach spojrzeli na niego z podziwem. Wśród prawników i policjantów wzbudził zainteresowanie.
– Stać pana na opłacenie adwokata?
– Nie.
– Tak też myślałem – mruknął sędzia i spojrzał na stół obrońców. Żyzne pola wydziału karnego tutejszej filii stołecznego sądu okręgowego były codziennie uprawiane przez Biuro Obrońcy Publicznego, stanowiące siatkę asekuracyjną dla wszystkich ubogich oskarżonych. Siedemdziesiąt procent rejestru spraw sądowych obsługiwał adwokat wyznaczony przez sąd i w sali kręciło się zwykle kilku obrońców z urzędu w tanich garniturach i zdartych mokasynach, z aktami sterczącymi z teczek. W tym akurat momencie obecny był tylko jeden obrońca z urzędu, pan mecenas Clay Carter II, który wstąpił do sądu, żeby dopilnować sprawy dwóch mniej poważnych przestępstw. Teraz chciał wyjść, ale zdał sobie sprawę, że jest zupełnie sam. Zerknął w lewo i w prawo i spostrzegł, że sędzia patrzy na niego. Gdzie się podziała cała reszta obrońców z urzędu?
Tydzień wcześniej Carter zakończył sprawę zabójstwa, która ciągnęła się przez prawie trzy lata i w końcu została zamknięta, a jego klient miał już nigdy nie wyjść z więzienia – przynajmniej oficjalnie. Clay Carter nie miał nic przeciwko temu, że jego klient jest pod kluczem, i czuł ulgę na myśl, iż w tym momencie nie ma na biurku żadnych akt sprawy o morderstwo.
To najwyraźniej miało się zaraz zmienić.
– Panie Carter? – odezwał się sędzia. Nie był to rozkaz, lecz zachęta, by wystąpił naprzód, i zrobił to, czego oczekiwano od wszystkich obrońców z urzędu: bronił ubogich bez względu na rodzaj sprawy. Mecenas Carter nie mógł okazać słabości, zwłaszcza na oczach obserwujących go policjantów i prokuratorów. Z trudem przełknął ślinę i spokojnie podszedł do stołu sędziowskiego, jakby od razu mógł zażądać procesu przed ławą przysięgłych. Wziął akta sprawy od sędziego, przejrzał szybko dość skąpą zawartość teczki, ignorując błagalne spojrzenie Tequili Watsona, po czym odparł:
– Oskarżony nie przyznaje się do winy, Wysoki Sądzie.
– Dziękuję panu, mecenasie. I wskażemy pana jako obrońcę z urzędu?
– Na razie tak. – Mecenas Carter już układał usprawiedliwienia, by obarczyć tą sprawą kogoś innego w Biurze Obrońcy Publicznego.
– Doskonale. Dziękuję panu – powiedział sędzia, sięgając po następne akta.
Adwokat i jego klient przez parę minut stali przy stole obrońców. Carter otrzymał tyle informacji, ile Tequila był skłonny przekazać, czyli bardzo niewiele. Obiecał wstąpić nazajutrz do aresztu na dłuższą rozmowę. Gdy tak szeptali, wokół stołu zrobiło się nagle tłoczno – to młodzi prawnicy z Biura Obrońcy Publicznego, koledzy Cartera, pojawili się nagle nie wiadomo skąd.
Czyżby zastawiono na mnie pułapkę? – zastanawiał się Carter. Czy zniknęli, wiedząc, że na sali znajduje się człowiek oskarżony o morderstwo? W ostatnich pięciu latach sam wykręcał takie numery. Uchylanie się od prowadzenia paskudnych spraw było w BOP-ie formą sztuki.
Wziął teczkę i ruszył szybko do wyjścia środkiem sali, obok szeregów zatroskanych krewnych, obok Adelfy Pumphrey i jej niewielkiej grupy wsparcia. Wyszedł na korytarz pełen kolejnych przestępców, ich matek, dziewczyn i adwokatów. W Biurze Obrońcy Publicznego byli tacy, którzy twierdzili, iż żyją chaosem panującym w gmachu Sądu im. H. Carla Moultriego – nawałem spraw, odrobiną zagrożenia spowodowanego tym, że dzielą przestrzeń z tyloma agresywnymi osobnikami, bolesnym konfliktem między ofiarami i napastnikami, beznadziejnie przepełnionymi rejestrami spraw, powołaniem do ochrony biedoty i zapewnienia jej uczciwego traktowania przez policjantów i system.
Jeżeli kariera w BOP-ie kiedykolwiek pociągała Claya Cartera, to teraz już nie pamiętał z jakiego powodu. Za tydzień miała minąć – bez świętowania i przy odrobinie szczęścia niepostrzeżenie dla kogokolwiek – piąta rocznica jego pracy w biurze. W wieku trzydziestu jeden lat czuł się wypalony, tkwił w gabinecie, który wstydził się pokazać znajomym, szukał wyjścia, nie mając dokąd pójść, a teraz został obarczony kolejną bezsensowną sprawą o morderstwo, która z każdą minutą coraz bardziej mu ciążyła.
W windzie przeklinał siebie za to, że dał się wrobić. Popełnił szkolny błąd, zbyt długo żył na tym świecie, by wpakować się w tę pułapkę, tym bardziej że zastawiono ją na tak dobrze mu znanym terenie. Odejdę, obiecał sobie. Przez ostatni rok prawie codziennie składał takie samo przyrzeczenie.
Windą jechały dwie inne osoby. Pierwszą była jakaś kancelistka z naręczem akt. Drugą czterdziestoparoletni mężczyzna zgodnie z nakazami mody ubrany na czarno – w dżinsy, podkoszulek, marynarkę i buty z krokodylej skóry. Trzymał w ręku gazetę i wydawało się, że czyta ją przez małe okulary zsunięte na czubek dość długiego i kształtnego nosa. W rzeczywistości przyglądał się uważnie Clayowi, który nie był tego świadomy. Dlaczego ktoś miałby zwracać uwagę na kogokolwiek innego w tej windzie i w tym budynku?
Gdyby Clay Carter, zamiast rozmyślać, zachował czujność, zauważyłby, że mężczyzna jest zbyt porządnie ubrany, aby był obrońcą, ale zbyt sportowo, by być prawnikiem. Miał przy sobie tylko gazetę, co było trochę dziwne, ponieważ gmach Sądu im. H. Carla Moultriego nie słynął jako miejsce lektur. Mężczyzna nie wyglądał na sędziego, kancelistę, ofiarę przestępstwa ani na obrońcę, ale Clay nie zwrócił na niego uwagi.
Rozdział 2
W mieście siedemdziesięciu sześciu tysięcy prawników, często zgrupowanych w olbrzymich, usytuowanych w pobliżu Kapitolu kancelariach, bogatych i potężnych, gdzie najbardziej rozgarnięci współpracownicy otrzymywali nieprzyzwoicie wysokie premie za podpisanie umowy, najmniej inteligentni byli kongresmeni dostawali lukratywne umowy na lobbing, a najbardziej wzięci adwokaci mieli własnych pełnomocników procesowych, Biuro Obrońcy Publicznego znajdowało się w drugiej lidze. Na szarym końcu tabeli.
Niektórzy jego prawnicy byli głęboko zaangażowani w obronę biednych i uciśnionych i dla nich ta praca nie była tylko szczeblem w karierze. Bez względu na to, jak mało zarabiali i jak napięty był ich budżet, służyła im zawodowa niezależność i satysfakcja, że bronią najsłabszych.
Inni obrońcy z urzędu mówili sobie, że ta praca jest etapem przejściowym, podstawowym szkoleniem, które miało im otworzyć drogę do bardziej obiecującej kariery. Nauczyć się fachu na własnej skórze, pobrudzić sobie ręce, zobaczyć i robić rzeczy, do których żaden współpracownik dużej kancelarii prawniczej nigdy by się nie zbliżył, a pewnego dnia jakaś naprawdę dalekowzroczna firma wynagrodzi ten wysiłek. Bogate doświadczenie procesowe, doskonała znajomość sędziów, urzędników sądowych i policjantów, umiejętność radzenia sobie z nawałem obowiązków i zajmowania się najtrudniejszymi z klientów – to tylko nieliczne atuty, jakie mieli do zaoferowania obrońcy z urzędu po zaledwie kilku latach pracy.
Biuro Obrońcy Publicznego zatrudniało osiemdziesięciu prawników pracujących na dwóch ciasnych i dusznych piętrach gmachu służb publicznych Dystryktu Columbii, jasnej, prostopadłościennej budowli z betonu nazywanej Kostką, usytuowanej przy Massachusetts Avenue nieopodal Thomas Circle. W labiryncie biurowych klitek rozlokowano około czterdziestu marnie opłacanych sekretarek i trzydziestu kilku asystentów prawnych. Dyrektorem biura była kobieta imieniem Glenda, która większość czasu spędzała zamknięta w gabinecie, tam bowiem czuła się bezpiecznie.
Pensja początkującego prawnika BOP-u wynosiła trzydzieści sześć tysięcy dolarów. Podwyżki były śladowe i bardzo rzadkie. Prawnik z najdłuższym stażem, wykończony czterdziestotrzyletni starzec, zarabiał pięćdziesiąt siedem tysięcy sześćset i od dziewiętnastu lat groził, że odejdzie. Obciążenie pracą było olbrzymie, gdyż miasto przegrywało wojnę z przestępczością. Podaż ubogich kryminalistów była nieograniczona. Przez minionych osiem lat co roku Glenda przedkładała miastu budżet, żądając zatrudnienia kolejnych dziesięciu prawników i tuzina asystentów. W każdym z ostatnich czterech budżetów otrzymywała mniej pieniędzy niż rok wcześniej. W tym momencie miała dylemat, których asystentów zwolnić, a których prawników zmusić do pracy w niepełnym wymiarze godzin.
Clay Carter, podobnie jak większość innych obrońców z urzędu, nie trafił na wydział prawa z planami kariery lub nawet krótkiej służby w charakterze obrońcy ubogich przestępców. W żadnym wypadku. W czasach gdy studiował w college’u, a potem na wydziale prawa na Uniwersytecie Georgetown, jego ojciec prowadził kancelarię w Dystrykcie Columbii. Clay od lat pracował tam w niepełnym wymiarze godzin i miał własny gabinet. Wtedy jeszcze nie ograniczał się w marzeniach o ojcu i synu wspólnie toczących spory sądowe i płynących szerokim strumieniem pieniądzach.
Lecz w ostatnim roku studiów Claya kancelaria upadła i Carter senior wyjechał z miasta. Sytuacja zmieniła się diametralnie. Clay został obrońcą publicznym, bo na rynku nie było innych ofert pracy.
Potrzebował trzech lat, by wywalczyć własny gabinet, zamiast dzielonego z innym prawnikiem lub asystentem. Pokój wielkości skromnej szafy wnękowej w domu na przedmieściach nie miał okien, a biurko zajmowało połowę jego powierzchni. Gabinet Claya w dawnej kancelarii ojca był cztery razy większy i z jego okien roztaczał się widok na obelisk Waszyngtona. Clay próbował wprawdzie o nim zapomnieć, ale nie potrafił wymazać go z pamięci. Pięć lat później wciąż czasem siedział przy biurku, gapił się w ściany, które z każdym miesiącem wydawały się bliższe, i zastanawiał się, jak to się stało, że upadł tak nisko.
Cisnął na czyste i uporządkowane biurko akta sprawy Tequili Watsona i zdjął marynarkę. W tak ponurym otoczeniu łatwo byłoby dać za wygraną, pozwolić, by na biurku rosła sterta akt i papierów, zagracić gabinet i zrzucić to na karb przepracowania i niedoboru personelu. Lecz jego ojciec uważał, że porządek na biurku świadczy o uporządkowanym umyśle. Mawiał, że jeżeli nie potrafisz czegoś znaleźć w ciągu trzydziestu sekund, tracisz pieniądze. Natychmiastowe odpowiadanie na telefony stanowiło kolejną zasadę, której Clay nauczył się przestrzegać.
Tak więc ku wielkiemu rozbawieniu swoich udręczonych kolegów pedantycznie dbał o porządek na swoim biurku i w gabinecie. Jego dyplom absolwenta wydziału prawa Uniwersytetu Georgetown wisiał w pięknej ramce na środku ściany. Przez pierwsze dwa lata pracy w BOP-ie nie chciał go pokazywać z obawy, że pozostali pracownicy będę się zastanawiali, dlaczego ktoś z Georgetown pracuje za tak marne grosze. Żeby zdobyć doświadczenie, często powtarzał w duchu, jestem tutaj, żeby zdobyć doświadczenie. Co miesiąc rozprawa – trudne starcia z bezwzględnymi prokuratorami przed bezwzględnymi przysięgłymi. Szkolenie w bezpardonowej walce na samym dnie, którego nie mogła zapewnić żadna duża kancelaria. Forsa przyjdzie później, gdy w bardzo młodym wieku będzie zahartowanym w boju adwokatem.
Patrzył na cienkie akta sprawy Watsona leżące na biurku i zastanawiał się, jak obarczyć nią kogoś innego. Był już zmęczony trudnymi sprawami, doskonałym szkoleniem i całym gównem, które znosił jako marnie opłacany obrońca z urzędu.
Na jego biurku leżało sześć różowych karteczek z wiadomościami – pięcioma związanymi z pracą, jedną od Rebeki, wieloletniej przyjaciółki. Najpierw zadzwonił do niej.
– Jestem bardzo zajęta – poinformowała po wymianie niezbędnych uprzejmości.
– Dzwoniłaś do mnie – zauważył Clay.
– Owszem, ale mogę rozmawiać tylko przez minutę. – Rebecca pracowała jako asystentka podrzędnego kongresmena, który był przewodniczącym jakiejś bezużytecznej podkomisji. Ponieważ jednak był przewodniczącym, miał dodatkowe biuro i musiał je obsadzić ludźmi takimi jak Rebecca, przez cały dzień gorączkowo przygotowująca następną rundę przesłuchań, na których i tak nikt się nie zjawi. Żeby załatwić jej tę pracę, ojciec Rebeki użył swoich wpływów.
– Ja też jestem trochę zawalony robotą – zastrzegł Clay. – Właśnie przyjąłem kolejną sprawę o morderstwo. – Zdołał powiedzieć to z pewną dumą, jakby czuł się zaszczycony rolą obrońcy Tequili Watsona.
Rywalizowali o to, kto jest bardziej zajęty. Kto jest ważniejszy. Kto ciężej pracuje. Kto jest pod większą presją.
– Jutro są urodziny mojej matki – powiedziała Rebecca z lekkim wahaniem, jakby Clay powinien o tym wiedzieć. Nie wiedział. Nie obchodziło go to. Nie przepadał za jej matką. – Zaprosili nas na kolację w klubie.
Zły dzień stał się jeszcze gorszy. Jedyną odpowiedzią, jakiej mógł udzielić, i to szybko, było:
– Oczywiście.
– Koło dziewiętnastej. W marynarce i krawacie.
– No jasne. – Wolałbym zjeść kolację z Watsonem w więzieniu, pomyślał.
– Muszę kończyć – powiedziała Rebecca. – Do zobaczenia. Kocham cię.
– Ja ciebie też.
Tak wyglądały ich rozmowy: kilka szybkich zdań i pospieszny powrót do zbawiania świata. Clay spojrzał na jej zdjęcie na biurku. Ich romansowi towarzyszyło wystarczająco dużo komplikacji, by rozbić dziesięć małżeństw. Jego ojciec pozwał kiedyś jej ojca i nie było jasne, kto wygrał, a kto przegrał. Jej rodzice twierdzili, że pochodzą ze starej aleksandryjskiej socjety, ojciec był synem oficera. Oni byli prawicowymi republikanami, on nie. Ojca Rebeki nazywano Bennettem Buldożerem z uwagi na nieustępliwe dążenie do zagospodarowania zalesionych terenów przedmieść Waszyngtonu. Clay nie znosił bezładnej zabudowy północnej Wirginii i dyskretnie opłacał dwie grupy ekologów walczących z deweloperami. Matka Rebeki była agresywną karierowiczką, pragnącą, by jej dwie córki wyszły bogato za mąż. Clay nie widział swojej matki od osiemnastu lat. Nie miał żadnych ambicji towarzyskich. Ani pieniędzy.
Przez prawie cztery lata ich romans trwał mimo comiesięcznych awantur, w większości sprowokowanych przez matkę Rebeki. Utrzymywał się przy życiu dzięki miłości, pożądaniu i determinacji w dążeniu do celu na przekór wszystkiemu. Lecz Clay wyczuwał u Rebeki zmęczenie, postępujące znużenie spowodowane wiekiem i presją rodziny. Miała dwadzieścia osiem lat. Nie chciała robić kariery. Pragnęła męża, rodziny i długich dni spędzanych w klubie za miastem na psuciu dzieci, grze w tenisa i lunchach z matką.
Paulette Tullos zaskoczyła go, zjawiając się nie wiadomo skąd.
– Dałeś się wrobić, co? – zagadnęła z drwiącym uśmieszkiem. – Nowa sprawa o morderstwo.
– Byłaś tam?
– Wszystko widziałam. Widziałam, co się święci, widziałam moment zdarzenia i nie mogłam cię ocalić, kolego.
– Dzięki. Jestem ci winien przysługę.
Chętnie zaproponowałby, żeby usiadła, ale w jego gabinecie nie było więcej krzeseł. Brakowało na nie miejsca, a poza tym nie były potrzebne, ponieważ wszyscy klienci Claya i tak siedzieli za kratkami. Pogaduszki na siedząco nie należały do rutynowych czynności w Biurze Obrońcy Publicznego.
– Jakie mam szanse się jej pozbyć? – zapytał.
– Bliskie zeru. Kogo zamierzasz nią obarczyć?
– Myślałem o tobie.
– Przykro mi. Już prowadzę dwie takie sprawy. Glenda nie pójdzie ci na rękę.
Paulette była najlepszą przyjaciółką Claya w biurze. Pochodziła z dzikiej części miasta, z trudem skończyła college oraz wieczorowe studia prawnicze i wydawało się, że jej przeznaczeniem jest środowisko klasy średniej, lecz poznała starszego pana z Grecji zdradzającego upodobanie do młodych czarnoskórych kobiet. Ożenił się z nią i pomógł jej urządzić się wygodnie w północno-zachodnim Waszyngtonie, po czym wrócił do Europy, gdzie wolał mieszkać na stałe. Paulette podejrzewała, że ma tam kilka żon, ale nieszczególnie się tym przejmowała. Żyła w dostatku i rzadko bywała sama. Po dziesięciu latach ten układ dobrze się sprawdzał.
– Słyszałam rozmowę prokuratorów – powiedziała. – Kolejne uliczne zabójstwo, ale motyw budzi wątpliwości.
– Nie pierwsze w dziejach BOP-u.
– Ale nie ma wyraźnego motywu.
– Zawsze jest jakiś motyw. gotówka, narkotyki, seks, nowe markowe buty.
– Ale chłopak był dość potulny, nie miał na koncie aktów przemocy.
– Pierwsze wrażenie często myli, przecież o tym wiesz.
– Jermaine dostał dwa dni temu bardzo podobną sprawę. Bez wyraźnego motywu.
– Pierwsze słyszę.
– Możesz spróbować z nim. Jest tu nowy i ambitny. Kto wie, może uda ci się zwalić to na niego.
– Zaraz to zrobię.
Jermaine’a nie zastał. Lecz drzwi gabinetu Glendy były z jakiegoś powodu uchylone. Clay zastukał w nie, wchodząc do środka.
– Ma pani chwilę czasu? – zapytał, wiedząc, że Glenda nie znosi poświęcać go nikomu ze swoich podwładnych. Radziła sobie jako tako z kierowaniem biurem, przydzielaniem spraw, pilnowaniem budżetu i co najważniejsze, uprawianiem polityki w ratuszu. Ale ludzi nie lubiła. Wolała wykonywać swoją pracę za zamkniętymi drzwiami.
– Oczywiście – powiedziała opryskliwie i bez przekonania. Było oczywiste, że nie cieszy się z najścia, i właśnie takiego przyjęcia spodziewał się Clay.
– Dziś rano przypadkiem znalazłem się o niewłaściwej porze w wydziale karnym sądu i zostałem wrobiony w obronę podejrzanego o zabójstwo, którą wolałbym przekazać komuś innemu. Dopiero zakończyłem sprawę Traxela, która, jak pani wie, ciągnęła się prawie trzy lata. Muszę odpocząć od zabójstw. Może zajmie się tym jeden z młodszych obrońców?
– Wymiguje się pan? – zapytała, unosząc brwi.
– Oczywiście. Niech pani zwali na mnie na kilka miesięcy sprawy koksu i włamań. O nic innego nie proszę.
– A kto pana zdaniem powinien zająć się tym… co to za sprawa?
– Tequili Watsona.
– Tequila Watson. Kto powinien go bronić, panie Carter?
– To mnie nie obchodzi. Po prostu potrzebuję odpoczynku. Glenda rozsiadła się wygodnie w fotelu niczym mądry sędziwy prezes zarządu i zaczęła gryźć końcówkę długopisu.
– Tylko pan? Wszyscy bardzo chętnie byśmy odpoczęli, nieprawdaż?
– Tak czy nie?
– Zatrudniamy tu osiemdziesięciu prawników, mecenasie Carter, z czego blisko połowa ma kwalifikacje do prowadzenia spraw o morderstwo. Każdy z nich prowadzi co najmniej dwie. Jeżeli pan może, niech pan ją komuś przekaże, ale ja nie mam zamiaru przydzielać jej nikomu innemu.
Wychodząc, Clay rzucił:
– Z pewnością przydałaby mi się podwyżka.
– W przyszłym roku, mecenasie Carter. W przyszłym roku.
– I asystent.
– W przyszłym roku.
Akta sprawy Tequili Watsona pozostały więc w schludnym i uporządkowanym gabinecie adwokata Jarretta Claya Cartera II.
Rozdział 3
Ostatecznie ten budynek był tylko więzieniem. Chociaż powstał niedawno i zaraz po uroczystym otwarciu stał się powodem do wielkiej dumy dla garstki miejskich notabli, pozostał więzieniem. Zaprojektowany przez czołowych specjalistów od spraw obrony miejskiej i ozdobiony nowoczesnymi gadżetami zabezpieczającymi, pozostał więzieniem. Sprawnie działającym, bezpiecznym, humanitarnym i – choć zbudowano je z myślą o następnym stuleciu – z nadkompletem od dnia otwarcia. Z zewnątrz przypominało duży czerwony pustak spoczywający na jednym boku, pozbawiony okien, straszny, wypełniony przestępcami i niezliczoną liczbą ludzi, którzy ich pilnowali. Aby poprawić komuś samopoczucie, nazwano je Ośrodkiem Wymiaru Sprawiedliwości, współczesnym eufemizmem używanym powszechnie przez twórców takich projektów. Było to jednak więzienie.
I w dużej mierze stanowiło teren aktywności zawodowej Cartera. Tam spotykał niemal wszystkich swoich klientów po aresztowaniu i przed zwolnieniem za kaucją, o ile mogli ją wpłacić. Wielu nie mogło, a wielu aresztowano za przestępstwa bez użycia przemocy i bez względu na to, czy byli winni, czy nie, trzymano ich pod kluczem do ostatniej rozprawy. Tigger Banks spędził prawie osiem miesięcy w więzieniu za włamanie, którego nie dokonał. Stracił dwie posady. Stracił mieszkanie. Stracił godność. Jego ostatni telefon do Claya był wstrząsającym błaganiem o pieniądze. Chłopak znowu był na prochach, na ulicy, bliski wpakowania się w kłopoty.
Każdy waszyngtoński prawnik zajmujący się sprawami karnymi miał do opowiedzenia podobną historię, a wszystkie kończyły się źle i nic nie dało się z tym zrobić. Koszt utrzymania jednego więźnia wynosił czterdzieści jeden tysięcy dolarów rocznie. Dlaczego twórcom tego systemu tak bardzo zależało na trwonieniu pieniędzy?
Clay miał już dość tych pytań, miał dość zawodowych kontaktów z takimi klientami jak Tigger, miał dość tego więzienia i tych samych gburowatych strażników witających go przy wejściu w podziemiach, z którego korzystali prawie wszyscy prawnicy. Miał również dość zapachu tego miejsca i idiotycznych procedur wprowadzonych przez gryzipiórków, którzy przeczytali podręczniki traktujące o sposobach zapewnienia bezpieczeństwa w więzieniach. Była dziewiąta rano, środa, chociaż dla Claya wszystkie dni były takie same. Podszedł do okienka z tabliczką „Adwokaci” i gdy urzędniczka nabrała pewności, że odczekał swoje, odsunęła w milczeniu szybę. Słowa nie były potrzebne, ponieważ oboje od niemal pięciu lat patrzyli na siebie wilkiem. Podpisał się w rejestrze, oddał go, a ona zasunęła szybę – zapewne kuloodporną, dla ochrony przed szalejącymi prawnikami.
Glenda poświęciła dwa lata na próby wdrożenia prostej metody, dzięki której prawnicy z BOP-u i wszyscy inni odwiedzający mogliby telefonować godzinę przed przybyciem, a ich klienci czekaliby na nich w pobliżu pokoju widzeń. Było to proste życzenie i bez wątpienia właśnie jego prostota sprawiła, że przepadło w piekielnej biurokratycznej otchłani.
Pod ścianą stały krzesła, na których prawnicy mieli czekać, aż ich prośba zostanie przesłana w żółwim tempie do kogoś na górze. O dziewiątej rano zawsze siedziało tam kilku prawników bawiących się aktami, szepczących do telefonów komórkowych i ignorujących siebie nawzajem. Na początku kariery zawodowej młody Clay przynosił grube prawnicze księgi, by studiować je z przejęciem, zaznaczać w nich na żółto fragmenty tekstu i w ten sposób robić wrażenie na kolegach prawnikach. Teraz wyciągnął „Posta” i czytał rubrykę sportową. I jak zawsze zerkał na zegarek, by sprawdzić, ile czasu zmarnuje, czekając na Watsona.
Dwadzieścia cztery minuty. Całkiem nieźle.
Strażnik poprowadził go korytarzem do długiego pokoju przedzielonego grubą taflą pleksiglasu. Wskazał na czwarty boks od końca i Clay zajął w nim miejsce. Druga połowa boksu była pusta. Kolejne minuty czekania. Wyjął z teczki papiery i zaczął się zastanawiać nad pytaniami, jakie zada Tequili. Boks z prawej strony był zajęty przez jakiegoś adwokata pochłoniętego nerwową, lecz cichą rozmową z niewidocznym dla Cartera klientem.
Strażnik wrócił i szeptem, jakby taka rozmowa była niezgodna z prawem, powiedział:
– Pański chłopak miał fatalną noc. – Przykucnął przy tym i spojrzał na kamery monitoringu.
– Rozumiem – odparł Clay.
– Około drugiej nad ranem rzucił się na jakiegoś dzieciaka i wszczął ostrą burdę. Trzeba było sześciu naszych ludzi, żeby ich rozdzielić. Jest w opłakanym stanie.
– Tequila?
– Watson, to on. Ten drugi wylądował w szpitalu. Może się pan spodziewać dodatkowych zarzutów.
– Jest pan pewny? – zapytał Carter, spoglądając przez ramię.
– Wszystko jest na wideo. – Koniec rozmowy.
Obaj podnieśli wzrok, gdy Tequila został doprowadzony do boksu przez dwóch strażników trzymających go pod łokcie. Był w kajdankach i nie rozkuto go, chociaż zazwyczaj więźniowie mogli rozmawiać z adwokatami niczym nieskrępowani. Watson usiadł. Strażnicy odsunęli się wprawdzie, ale pozostali w pobliżu.
Lewe oko miał zapuchnięte, w obu kącikach zakrzepła krew. Prawe było otwarte, a jego źrenica miała jasnoczerwony kolor. Na czole przyklejono mu plastrem gazowy opatrunek, a na podbródku motylek. Wargi i szczęki Watsona były tak obrzmiałe, że Clay nie był pewny, czy to naprawdę jego klient. Ktoś po prostu sprał człowieka siedzącego o trzy stopy od niego za taflą pleksi na kwaśnie jabłko.
Clay podniósł czarną słuchawkę i ruchem ręki zachęcił Tequilę, by zrobił to samo. Watson wziął ją niezdarnie obiema rękami.
– Nazywasz się Tequila Watson? – zapytał Clay, próbując na tyle, na ile było to możliwe, patrzeć mu w oczy.
Watson bardzo powoli skinął głową, jakby w jego czaszce przemieszczały się wyrwane ze stawów kości.
– Byłeś u lekarza?
Skinienie głową.
– Czy to policjanci tak cię urządzili?
Bez wahania pokręcił głową. Nie.
– To sprawka współwięźniów?
I znowu skinienie głową.
– Policja twierdzi, że to ty wszcząłeś tę bójkę, pobiłeś jakiegoś dzieciaka tak, że wylądował w szpitalu. To prawda?
Skinienie głową.
Trudno było sobie wyobrazić, że Tequila Watson, siedemdziesiąt kilo żywej wagi, terroryzował ludzi w zatłoczonej celi waszyngtońskiego więzienia.
– Znałeś tego chłopaka?
Przeczący ruch głową.
Dotychczas słuchawka nie była potrzebna, ale Clay miał już dosyć tego języka migowego.
– Dlaczego właściwie go pobiłeś?
Wargi Watsona w końcu rozwarły się z wielkim trudem.
– Nie wiem – zdołał wymamrotać powoli i z wyraźnym bólem.
– Wspaniale. To mi daje jakiś punkt zaczepienia. Może działałeś w obronie własnej? Czy ten chłopak dobierał się do ciebie? Pierwszy zadał cios?
– Nie.
– Był naćpany lub pijany?
– Nie.
– Przekomarzał się z tobą, rzucał groźby albo coś podobnego?
– Spał.
– Spał?
– Tak.
– Chrapał za głośno? Nieważne.
Adwokat, który nagle musiał zapisać coś w notesie, spuścił wzrok. Nagryzmolił datę, godzinę, miejsce, nazwisko swojego klienta, po czym skończyły się ważne fakty do odnotowania. W pamięci przechowywał sto pytań, a po nich sto kolejnych. W takich wstępnych rozmowach rzadko się zmieniały; po prostu zasadnicze wydarzenia z nędznego życia jego klienta i to, jak doszło do ich spotkania. Prawda była strzeżona niczym rzadkie klejnoty, które należało podawać przez pleksi tylko wtedy, gdy klientowi nic nie groziło. Na pytania o rodzinę, szkołę, pracę i przyjaciół zwykle padały dość szczere odpowiedzi. Lecz pytania związane z przestępstwem skłaniały do kręcenia. Wszyscy obrońcy w sprawach karnych wiedzieli, że podczas pierwszych rozmów nie mogą rozwodzić się zbytnio na temat przestępstwa. Że mają szukać szczegółów gdzie indziej. Prowadzić śledztwo bez wskazówek klienta. Prawda może pojawić się potem.
Jednak Tequila wydawał się zupełnie inny. Na razie nie bał się mówić prawdy. Clay postanowił zaoszczędzić mnóstwo cennego czasu. Pochylił się bliżej i spytał cicho:
– Zabiłeś ponoć jakiegoś chłopaka, wpakowałeś mu kilka kulek w głowę?
Watson skinął lekko głową.
– Ramóna Pumphreya, nazywanego również Dynią. Znałeś tego gościa?
Skinienie głową.
– Strzelałeś do niego? – Głos Claya przeszedł w szept. Strażnicy drzemali, ale to pytanie pozostawało pytaniem, którego prawnicy nie zadawali, w każdym razie nie w więzieniu.
– Tak – odparł cicho Tequila.
– Pięć razy?
– Wydawało mi się, że sześć.
Cóż, no to po procesie. Zamknę tę sprawę w ciągu sześćdziesięciu dni, pomyślał Clay. Szybka umowa z prokuraturą. Przyznanie się do winy w zamian za dożywocie.
– Chodziło o jakąś transakcję narkotykową? – zapytał.
– Nie.
– Obrabowałeś go?
– Nie.
– Pomóż mi. Miałeś chyba jakiś powód?
– Znałem go.
– To wszystko? Znałeś go? Nie masz lepszego usprawiedliwienia?
Watson skinął głową, ale milczał.
– Dziewczyna, prawda? Przyłapałeś go ze swoją dziewczyną?
Chłopak zaprzeczył ruchem głowy.
– Czy to miało coś wspólnego z seksem?
– Nie.
– Porozmawiaj ze mną. Jestem twoim adwokatem. Jestem jedyną osobą na tej planecie, która właśnie próbuje ci pomóc. Daj mi jakiś punkt zaczepienia.
– Kiedyś kupowałem od Dyni narkotyki.
– To rozumiem. Jak dawno temu?
– Parę lat.
– W porządku. Był ci winien pieniądze lub narkotyki? Ty byłeś mu coś winien?
– Nie.
Clay odetchnął głęboko i po raz pierwszy zwrócił uwagę na dłonie Tequili, pokryte drobnymi skaleczeniami i spuchnięte tak bardzo, że nie widać było knykci.
– Często się bijesz?
Może skinienie głową, może zaprzeczenie.
– Już nie.
– Kiedyś się biłeś?
– Dziecinne igraszki. Raz pobiłem się z Dynią.
Nareszcie. Clay znów odetchnął głęboko i uniósł długopis.
– Dziękuję za pomoc. Kiedy dokładnie?
– Dawno temu.
– Ile mieliście wtedy lat?
Wzruszenie ramion w odpowiedzi na głupie pytanie. Clay wiedział z doświadczenia, że jego klienci nie znają pojęcia czasu. Obrabowano ich wczoraj lub aresztowano w zeszłym miesiącu, ale sięgnij trzydzieści dni wstecz, a cała historia zlewa się w jedno. Uliczne życie było walką o przetrwanie dzisiaj, bez czasu na reminiscencje i bez tęsknoty za czymkolwiek z przeszłości. Przyszłość nie istniała, więc ten punkt odniesienia był podobną niewiadomą.
– Byliśmy dziećmi – odparł Tequila, najwyraźniej nawykły do zwięzłych odpowiedzi.
– Ile mieliście lat?
– Ze dwanaście.
– Pobiliście się w szkole?
– Grając w kosza.
– Czy ta bójka miała paskudne skutki, skaleczenia, połamane kości i podobne historie?
– Nie. Rozdzielili nas dorośli.
Clay odłożył na chwilę słuchawkę i streścił swoją mowę obrończą: „Panie i panowie przysięgli, mój klient strzelił z kradzionej broni pięć lub sześć razy do człowieka (który nie był uzbrojony) z bliskiej odległości w brudnym zaułku z dwóch powodów: po pierwsze, rozpoznał go, a po drugie, osiem lat temu pobili się na boisku. Może nie zabrzmi to przekonująco, panie i panowie, ale przecież wszyscy wiemy, że w Dystrykcie Columbii te dwa powody są nie gorsze od innych”.
– Często widywałeś Dynię?
– Nie.
– Kiedy widziałeś go przedostatnim razem?
Wzruszenie ramion. Znowu problem z poczuciem czasu.
– Widywałeś go raz na tydzień?
– Nie.
– Raz na miesiąc?
– Nie.
– Dwa razy do roku?
– Być może.
– Gdy widziałeś się z nim dwa dni temu, pokłóciliście się? Pomóż mi, próbuję poznać szczegóły.
– Nie pokłóciliśmy się.
– Dlaczego weszliście w ten zaułek?
Tequila odłożył słuchawkę i zaczął bardzo powoli poruszać głową w przód i w tył, żeby obmyślić jakieś dziwaczne wytłumaczenie. Było widać, że cierpi. Wydawało się, że kajdanki wrzynają mu się w skórę. Gdy znowu podniósł słuchawkę, rzekł:
– Powiem panu prawdę. Miałem broń i chciałem kogoś zabić. Kogokolwiek. Opuściłem Obóz i po prostu zacząłem łazić bez celu, szukając kogoś, kogo mógłbym zastrzelić.
O mało nie zabiłem jakiegoś Koreańczyka przed jego sklepem, ale w pobliżu było za dużo ludzi. Spostrzegłem Dynię. Znałem go. Spacerowaliśmy przez minutę. Powiedziałem, że jeśli chce działkę, to mam trochę koki. Weszliśmy w ten zaułek. I zastrzeliłem chłopaka. Nie wiem dlaczego. Po prostu chciałem kogoś zabić.
Gdy stało się jasne, że to już koniec opowieści, Clay zapytał:
– Co to jest Obóz?
– Ośrodek odwykowy. Tam właśnie byłem.
– Jak długo?
Znowu problem czasu. Ale odpowiedź okazała się wielką niespodzianką.
– Sto piętnaście dni.
– Przez sto piętnaście dni nic nie brałeś?
– Nie.
– Byłeś czysty, gdy strzelałeś do Dyni?
– Tak. I wciąż jestem. Od stu szesnastu dni.
– Czy zastrzeliłeś kogoś już wcześniej?
– Nie.
– Gdzie zdobyłeś broń?
– Ukradłem ją z domu kuzyna.
– Czy Obóz to ośrodek zamknięty?
– Tak.
– Uciekłeś?
– Dostawałem dwugodzinne przepustki. Po stu dniach odwyku można wyjść na dwie godziny, a potem wrócić.
– Więc wyszedłeś z Obozu, trafiłeś do domu kuzyna, ukradłeś broń, po czym zacząłeś spacerować po ulicach, szukając potencjalnej ofiary, i znalazłeś Dynię?
Przy końcu pytania Tequila zaczął kiwać głową.
– Tak się właśnie stało. Niech mnie pan nie pyta dlaczego, bo sam nie wiem. Po prostu nie wiem.
W zaczerwienionym prawym oku Tequili chyba pojawiły się łzy, być może pod wpływem poczucia winy i wyrzutów sumienia, ale Carter nie był tego pewny. Wyjął z teczki jakieś dokumenty i wsunął je przez otwór w przegrodzie.
– Podpisz to przy tych czerwonych ptaszkach. Wrócę za parę dni.
Tequila zignorował dokumenty.
– Co się ze mną stanie? – zapytał.
– O tym porozmawiamy później.
– Kiedy będę mógł wyjść?
– Chyba nieprędko.
Rozdział 4
Ludzie prowadzący Obóz nie widzieli potrzeby stronienia od problemów. Nie próbowali uciec ze strefy działań wojennych, z której zabierali swoje ofiary. Żadnego zacisznego obiektu na wsi. Żadnej ustronnej kliniki w lepszej części miasta. Ich pensjonariusze przychodzili z ulicy i na ulicę wracali.
Obóz, widoczny z szeregu pozamykanych na głucho bliźniaków, z których czasem korzystali dealerzy narkotyków, wychodził na W Street w północnym Waszyngtonie. Nieopodal znajdował się cieszący się złą sławą pusty teren dawnej stacji benzynowej. To tutaj dealerzy spotykali się z hurtownikami i nie kryjąc się, dokonywali wymiany. Według nieoficjalnych danych policji na tej działce znajdowano więcej nafaszerowanych ołowiem zwłok niż w jakimkolwiek innym miejscu w Waszyngtonie.
Clay jechał powoli ulicą. Drzwi samochodu miał zablokowane, dłonie zaciśnięte na kierownicy, oczy strzelały na wszystkie strony, uszy nasłuchiwały nieuchronnego odgłosu wymiany ognia. W tym getcie biały stanowił oczywisty cel ataku niezależnie od pory dnia.
Budynek Obozu Wyzwolenia był kiedyś magazynem, dawno opuszczonym przez tych, którzy ostatnio używali go do składowania czegoś, przeznaczonym przez miasto do rozbiórki, a potem sprzedanym na licytacji za kilka dolarów organizacji non profit, która jakoś dostrzegła możliwość jego wykorzystania. Czerwone cegły tej zwalistej budowli były pomalowane rdzawoczerwoną farbą od chodnika aż po dach, a niższe partie ścian przemalowali okoliczni specjaliści od graffiti. Ciągnęły się wzdłuż ulicy przez cały kwartał. Wszystkie drzwi i okna zostały zabetonowane i zamalowane, tak że ogrodzenie i drut kolczasty nie były potrzebne. Każdy, kto chciał uciec z Obozu, musiałby mieć młot, dłuto i cały dzień na nieprzerwaną ciężką pracę.
Clay zaparkował hondę accord przed budynkiem i zastanawiał się, czy ma uciec, czy wysiąść. Nad grubymi dwuskrzydłowymi drzwiami wisiał mały szyld z napisem: „Obóz Wyzwolenia. Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Jakby ktoś mógł wejść do środka lub mieć na to ochotę. W pobliżu kręcił się typowy zestaw ulicznych postaci: paru młodych oprychów, zapewne przewożących w samochodzie prochy i arsenał broni wystarczający, by powstrzymać atak policji, pijaczkowie słaniający się w tandemie, ludzie wyglądający na członków rodziny czekających na widzenie z krewnymi przebywającymi w Obozie. Dzięki swojej pracy Carter trafiał do większości nieodpowiednich miejsc w Waszyngtonie i nauczył się zachowywać tak, jakby nie czuł strachu. Jestem adwokatem. Przybyłem tutaj służbowo. Zejdźcie mi z drogi. Nie rozmawiajcie ze mną. W ciągu pięciu lat pracy w biurze jeszcze nikt do niego nie strzelał.
Zostawił samochód przy krawężniku. Robiąc to, ze smutkiem przyznał, że jego niewielkie auto zwabiłoby niewielu z oprychów na tej ulicy, o ile w ogóle zwróciłoby ich uwagę. Miało dwanaście lat i prawie dwieście tysięcy mil przebiegu. Weźcie je sobie, myślał.
Wstrzymał oddech i zignorował zaciekawione spojrzenia chodnikowej szajki. W promieniu dwóch mil nie ma żadnej innej bladej twarzy, stwierdził. Przycisnął guzik przy drzwiach i z domofonu dobiegł trzeszczący głos:
– Kto tam?
– Nazywam się Clay Carter. Jestem adwokatem. Byłem umówiony na spotkanie z Talmadge’em X o jedenastej. – Wymówił to imię wyraźnie, wciąż przekonany, że to jakaś pomyłka. Przez telefon poprosił sekretarkę o przeliterowanie nazwiska pana X, a ona dość opryskliwie odparła, że to wcale nie jest nazwisko. A co to jest? X. Podoba się czy nie, tak już zostanie.
– Chwileczkę – odparł głos i Clay czekał. Gapił się na drzwi, próbując rozpaczliwie ignorować otoczenie. Na lewo od siebie wyczuł poruszenie, niedaleko.
– Słuchaj, człowieku, jesteś prawnikiem? – padło pytanie zadane piskliwym głosem przez młodego Murzyna, na tyle głośno, że wszyscy słyszeli.
Clay odwrócił się i spojrzał w modne okulary przeciwsłoneczne swojego prześladowcy.
– Tak – odparł spokojnie.
– Nie jesteś żadnym prawnikiem – stwierdził młody mężczyzna. Za nim zebrała się niewielka zgraja gapiów.
– Niestety jestem.
– Człowieku, to niemożliwe.
– Wykluczone – potwierdził jeden z nich.
– Na pewno jesteś prawnikiem?
– Tak – odparł Clay, godząc się na tę grę.
– Skoro jesteś prawnikiem, to dlaczego jeździsz takim gównianym autem?
Clay nie był pewny, co bardziej zabolało – ich śmiech czy prawdziwość tego stwierdzenia.
– Moja żona jeździ mercedesem – oświadczył, tą marną próbką poczucia humoru pogarszając tylko sytuację.
– Nie masz żony. Nie nosisz obrączki.
Co jeszcze zauważyli? – zastanawiał się Clay. Śmiali się jeszcze, gdy jedno skrzydło drzwi otworzyło się z trzaskiem. Zdołał przejść niedbale przez próg budynku, zamiast czmychnąć w bezpieczne miejsce. Recepcja Obozu wyglądała jak bunkier z betonową posadzką, ścianami z pustaków i metalowymi drzwiami. Okien nie było, sufit wisiał nisko, paliło się kilka lamp, brakowało tylko worków z piaskiem i broni. Za długim stołem z demobilu siedziała recepcjonistka odbierająca dwa telefony.
– Będzie za chwilę – poinformowała, nie podnosząc wzroku.
Talmadge X był bardzo poważnym żylastym mężczyzną około pięćdziesiątki, bez grama tłuszczu na szczupłym ciele i bez cienia uśmiechu na pomarszczonej i postarzałej twarzy. Oczy miał duże i zranione, oszpecone dziesiątkami lat ulicznej egzystencji. Miał też bardzo czarną skórę i śnieżnobiałe ubranie – wykrochmaloną bawełnianą koszulę i ogrodniczki. A na nogach czarne żołnierskie buty wyglansowane do połysku. Jego zupełnie łysa głowa również połyskiwała.
Wskazał jedyne krzesło w swoim prowizorycznym gabinecie i zamknął drzwi.
– Przyniósł pan papiery? – zapytał nagle. Najwyraźniej nie miał talentu do pogaduszek.
Clay wręczył mu potrzebne dokumenty, każdy opatrzony nieczytelnym podpisem zakutego w kajdanki Tequili Watsona. Talmadge X przeczytał je wszystkie dokładnie. Carter zauważył, że nie nosi zegarka i nie lubi zegarów. Czas został za progiem budynku.
– Kiedy je podpisał?
– Są opatrzone dzisiejszą datą. Widziałem się z nim w więzieniu mniej więcej przed dwiema godzinami.
– I jest pan jego obrońcą z urzędu? Oficjalnie?
Ten człowiek niejeden raz miał do czynienia z wymiarem sprawiedliwości.
– Tak. Wyznaczonym przez sąd, przydzielonym przez Biuro Obrońcy Publicznego.
– Glenda wciąż tam pracuje?
– Owszem.
– Znamy się kopę lat. – Na tym miała się zakończyć luźna pogawędka.
– Wiedział pan o tej strzelaninie? – zapytał Clay, wyjmując z teczki notes.
– Dowiedziałem się przed godziną, gdy pan zadzwonił. Wiedzieliśmy, że wyszedł we wtorek i nie wrócił, wiedzieliśmy, że coś się stało, ale z drugiej strony takie sytuacje nie są dla nas zaskoczeniem. – Mówił powoli i precyzyjnie, często mrugał, ale ani razu nie odwrócił wzroku. – Niech pan mi powie, co się stało.
– Wszystkie te informacje są poufne, jasne? – upewnił się Clay.
– Jestem jego opiekunem. A także duszpasterzem. Pan jest jego adwokatem. Wszystko, co zostanie powiedziane w tym pokoju, nie wyjdzie poza jego ściany. Umowa stoi?
– Stoi.
Clay podał szczegóły, które dotychczas zebrał, z opisem wydarzeń w wersji Watsona włącznie. Z punktu widzenia przepisów i etyki nie powinien nikomu ujawniać zeznań swojego klienta, ale kto tak naprawdę by się tym przejmował? Talmadge X wiedział o Tequili Watsonie zdecydowanie więcej, niż Clay mógł się kiedykolwiek dowiedzieć.
W trakcie opowieści, w miarę poznawania przebiegu wydarzeń, Talmadge spuścił wzrok i zamknął oczy. Odchylił głowę, jakby chciał zapytać Boga, dlaczego do tego doszło. Odpłynął gdzieś, pogrążony w zadumie i bardzo zmartwiony.
Gdy Clay skończył, Talmadge X zapytał:
– W czym mogę pomóc?
– Chciałbym zobaczyć jego akta. Dał mi upoważnienie.
Teczka z aktami leżała na biurku przed Talmadge’em X.
– Później. Najpierw porozmawiajmy. Co chce pan wiedzieć?
– Zacznijmy od Tequili. Skąd pochodzi?
Talmadge, gotów pomóc, znowu spojrzał mu w oczy.
– Z ulicy, tak samo jak oni wszyscy. Został do nas skierowany przez opiekę społeczną jako beznadziejny przypadek. Żadnej bliższej rodziny. Ojca nie znał, matka zmarła na AIDS, gdy miał trzy lata. Wychowywany przez kilka ciotek, przekazywany kolejnym krewnym, w rodzinach zastępczych w różnych miejscach, wędrówki po sądach i domach dziecka. Rzucił szkołę. Przypadek w sam raz dla nas.
Wie pan coś o Obozie Wyzwolenia?
– Nie.
– Dostajemy trudne przypadki, nałogowych ćpunów. Zamykamy ich na wiele miesięcy, stwarzamy im warunki jak w obozie dla rekrutów. Pracuje nas tu ośmiu, ośmiu opiekunów. Wszyscy jesteśmy narkomanami, bo kto raz stał się narkomanem, zostaje nim na zawsze, ale pewnie pan o tym wie. Czterech z nas jest teraz duszpasterzami. Odsiedziałem trzynaście lat za narkotyki i rozbój, po czym odnalazłem Jezusa. Tak czy inaczej, specjalizujemy się w odwyku dla młodych kokainistów, którym nikt inny nie umie pomóc.
– Tylko kokainistów?
– Kokaina w krystalicznej postaci to narkotyk, człowieku. Tani, jest go pod dostatkiem, na kilka minut odrywa cię od codziennego życia. Gdy już zaczniesz, nie możesz rzucić.
– Niewiele potrafił mi powiedzieć o swej przestępczej przeszłości.
Talmadge X otworzył teczkę i przerzucił kartki.
– Pewnie dlatego, że niewiele pamięta. Przez lata chodził naćpany. Proszę: szereg drobnych przestępstw, gdy był nieletni, rabunek, kradzieże samochodów, to, co zwykle wszyscy robiliśmy, żeby móc kupować narkotyki. W wieku osiemnastu lat odsiedział cztery miesiące za kradzież w sklepie. W zeszłym roku wsadzili go na trzy miesiące za posiadanie. Niezła kartoteka jak na jednego z nas. Żadnych aktów przemocy.
– Ile ciężkich przestępstw?
– Niczego takiego tu nie widzę.
– To chyba pomoże – uznał Clay. – W pewnym sensie.
– Wygląda na to, że nic nie pomoże.
– Dowiedziałem się, że było co najmniej dwóch świadków.
Nie jestem optymistą.
– Przyznał się policjantom?
– Nie. Powiedzieli mi, że gdy go złapali, zamknął się w sobie i nic nie mówił.
– Rzadko tak bywa.
– To prawda – przyznał Clay.
– Zanosi się na dożywocie bez prawa do zwolnienia warunkowego – orzekł Talmadge X, głos doświadczenia.
– Bez dwóch zdań.
– Dla nas to nie koniec świata, mecenasie. Życie w więzieniu pod wieloma względami jest lepsze od tego na ulicy. Mam wielu kumpli, którzy takie wolą. Smutne jest to, że Tequila był jednym z nielicznych, któremu mogło się udać.
– A to dlaczego?
– Chłopak ma olej w głowie. Gdy oczyściliśmy mu organizm i doszedł do siebie, bardzo dobrze czuł się w swojej skórze. Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu był trzeźwy. Nie umiał czytać, więc go nauczyliśmy. Lubił rysować, więc zachęcaliśmy go do tego. Tutaj nigdy nie wpadamy w ekscytację, ale Tequila sprawił, że byliśmy dumni. Z oczywistych powodów myślał nawet o zmianie imienia.
– Nigdy nie wpadacie w ekscytację?
– Tracimy sześćdziesiąt sześć procent, mecenasie. Dwie trzecie. Przyjmujemy ich tutaj ledwo żywych, odurzonych, z ciałami i umysłami zatrutymi crackiem, niedożywionych, a nawet wygłodzonych, z wysypką, wypadającymi włosami, najbardziej chorych ćpunów, jakich potrafi stworzyć Waszyngton, i podtuczamy ich, odtruwamy, poddajemy podstawowemu szkoleniu. Wstają o szóstej rano, sprzątają pokoje i czekają na kontrolę, śniadanie o wpół do siódmej, po czym bezustanne pranie mózgu przez grupę bezlitosnych opiekunów, którzy kiedyś wszyscy byli dokładnie w tym samym miejscu, bez wciskania kitu… przepraszam za kolokwializm… nawet nie próbujcie nas oszukać, bo wszyscy sami oszukiwaliśmy. Po miesiącu są czyści i bardzo dumni. Nie tęsknią za światem zewnętrznym, bo nie czeka ich tam nic dobrego… ani praca, ani rodziny, nikt ich nie kocha. Łatwo wyprać im mózgi, a my jesteśmy nieustępliwi. Po trzech miesiącach możemy, w zależności od pacjenta, zaczynać wyprowadzać ich z powrotem na ulicę na parę godzin dziennie. Dziewięciu na dziesięciu wraca, pragnąc wrócić do swoich pokoików. Trzymamy ich przez rok, mecenasie. Dwanaście miesięcy, ani dnia krócej. Próbujemy ich trochę wyedukować, może podszkolić trochę w obsłudze komputerów. Usilnie staramy się znaleźć im pracę. Gdy kończą szkołę, wszyscy płaczemy z radości. Opuszczają Obóz i po niespełna roku dwie trzecie z nich znowu zażywa kokainę i zmierza do rynsztoka.
– Przyjmujecie ich z powrotem?
– Rzadko. Gdy wiedzą, że mogą wrócić, częściej dają ciała.
– Co się dzieje z resztą?
– Po to tu jesteśmy, panie mecenasie. Właśnie dlatego jestem opiekunem. Ci ludzie, podobnie jak ja, przeżywają wśród ludzi i robią to z niezrozumiałą dla innych zawziętością. Wróciliśmy z piekła, a to paskudna droga. Wielu z ocalonych przez nas pracuje z innymi narkomanami.
– Ile osób możecie przyjąć?
– Mamy osiemdziesiąt łóżek, wszystkie zajęte. Miejsca jest na dwa razy tyle, ale nigdy nie ma wystarczająco dużo forsy.
– Kto daje wam fundusze?
– Osiemdziesiąt procent to subwencje od władz federalnych i nigdy nie ma gwarancji, że będą w następnym roku. Resztę wypraszamy od prywatnych fundacji. Jesteśmy zbyt zajęci pracą, by móc zebrać dużo pieniędzy.
Clay przewrócił kartkę i nadal notował.
– Nie ma ani jednego krewnego, z którym mógłbym porozmawiać?
Talmadge X przerzucił akta, kręcąc głową.
– Może jest gdzieś jakaś ciotka, ale proszę nie oczekiwać zbyt wiele. Nawet gdyby pan ją odszukał, jak mogłaby panu pomóc?
– Nie mogłaby. Ale warto mieć kontakt z kimś z rodziny.
Talmadge X nadal przeglądał zawartość teczki, jakby o czymś myślał. Clay podejrzewał, że szuka zapisów, które należy usunąć przed jej przekazaniem.
– Kiedy będę mógł je zobaczyć? – zapytał Carter.
– Może jutro? Chciałbym najpierw to przejrzeć.
Carter wzruszył ramionami. Skoro Talmadge X powiedział jutro, to zobaczy je jutro.
– No dobrze, panie mecenasie. Nie rozumiem, jaki miał motyw. Proszę mi wyjaśnić, dlaczego zabił.
– Nie potrafię. Niech pan mi wyjaśni. Zna go pan od prawie czterech miesięcy. Nigdy nie był karany za akty przemocy lub użycie broni. Nie wykazywał żadnej skłonności do bójek. Wygląda na to, że był wzorowym pacjentem. Pan widział już wszystko. Niech pan mi to wyjaśni.
– Widziałem różne rzeczy – przyznał Talmadge X z jeszcze większym smutkiem w oczach. – Ale takiego przypadku nigdy. Ten chłopak bał się przemocy. Tutaj nie tolerujemy bójek, ale mężczyźni są jak dzieci i zawsze zdarzają się przypadki rytualnego zastraszania. Tequila zaliczał się do słabeuszy. To niemożliwe, żeby wyszedł stąd, ukradł broń, wybrał przypadkową ofiarę i zabił. I żeby rzucił się na człowieka w więzieniu i posłał go do szpitala. Po prostu w to nie wierzę.
– Cóż więc mam powiedzieć przysięgłym?
– Jakim przysięgłym? Przecież pan wie, że on musi przyznać się do winy. Już go nie ma, resztę życia spędzi za kratkami. Jestem pewny, że ma tam sporo znajomych.
Nastąpiła długa przerwa w rozmowie, która Talmadge’owi X chyba w ogóle nie przeszkadzała. Zamknął teczkę i odsunął ją od siebie. Spotkanie dobiegało końca. Ale to Clay był gościem. Nadeszła pora, by wyjść.
– Wrócę jutro – rzekł. – O której?
– Po dziewiątej – odparł Talmadge X. – Odprowadzę pana.
– Nie ma potrzeby – powiedział Clay, zachwycony tą propozycją.
Szajka przed budynkiem powiększyła się i wyglądało na to, że czeka na powrót adwokata. Jej członkowie siedzieli na masce i opierali się o karoserię hondy, która wciąż stała przy krawężniku i wciąż nie była uszkodzona. Bez względu na to, jak zamierzali się zabawić, na widok Talmadge’a X szybko zapomnieli o swoich planach. Szybkim ruchem głowy rozproszył szajkę i Clay nietknięty i przerażony perspektywą powrotu nazajutrz szybko odjechał.
Minął osiem przecznic i trafił na Lamont Street, po czym odnalazł róg Georgia Avenue, gdzie zatrzymał na chwilę samochód, żeby się rozejrzeć. W okolicy nie brakowało zaułków, w których można było zginąć od pocisku, i Clay ani myślał szukać śmierci. Okolica była równie wymarła jak ta, którą właśnie opuścił. Wróci tu później z Rodneyem, czarnoskórym asystentem, który zna te ulice, i wtedy będą węszyli i zadawali pytania.
Rozdział 5
Potomac Country Club w McLean w stanie Wirginia założyli przed stu laty zamożni ludzie, którymi wzgardzono w innych klubach. Bogacze mogą tolerować niemal wszystko, ale nie odrzucenie. Banici wsadzili swoje pokaźne zasoby w Potomac i stworzyli najlepszy klub na obszarze Dystryktu Columbii. Wyciągnęli kilku senatorów z konkurencyjnych klubów, skusili inne znakomitości i niebawem Potomac zyskał powszechne poważanie. Gdy już miał wystarczająco dużo członków, by utrzymać się ze składek, zaczął stosować obowiązkową praktykę wykluczania innych. Chociaż nadal nazywano go nowym klubem, wyglądał i działał podobnie jak reszta.
Różnił się jednak od nich pod jednym istotnym względem: szefowie Potomacu nigdy nie negowali tego, że członkostwo w nim można kupić za gotówkę, jeżeli tylko kandydat ma wystarczająco dużo pieniędzy. Zapomnijcie o listach oczekujących, komisjach selekcyjnych i tajnych głosowaniach rady do spraw przyjęć.
Gdy ktoś niedawno sprowadził się do Dystryktu Columbii lub gdy nagle się wzbogacił, mógł z dnia na dzień uzyskać prestiż i wysoką pozycję, jeżeli tylko wypisał czek na dostatecznie wysoką sumę. W rezultacie Potomac miał najlepsze pole golfowe, korty tenisowe, baseny, lokale klubowe, jadalnię, wszystko, czego mógłby pragnąć ambitny zarząd country clubu.
Z tego, co Clay wiedział, Bennett Van Horn wystawił czek na dużą sumę. Bez względu na to, kogo udawał w tej chwili Clay, jego rodzice nie mieli pieniędzy i z pewnością nie zostaliby przyjęci do Potomacu. Jego ojciec pozwał Bennetta do sądu przed osiemnastu laty w sprawie niekorzystnej umowy sprzedaży nieruchomości w Alexandrii. Bennett był wówczas chełpliwym pośrednikiem w handlu nieruchomościami z masą długów i bardzo niewielką liczbą aktywów wolnych od obciążeń. Nie był jeszcze członkiem Potomac Country Clubu, chociaż teraz zachowywał się tak, jakby się tam urodził.
Bennett Buldożer trafił na żyłę złota pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy dokonał najazdu na faliste wzgórza wirginijskiej prowincji. Dokonano transakcji. Znaleziono wspólników. Nie on wynalazł metodę budowy osiedli na zgliszczach lasów, ale z pewnością ją udoskonalił. Na dziewiczych wzgórzach postawił centra handlowe. Koło świętego pola bitwy zbudował osiedle. Zrównał z ziemią całą wioskę pod jedno z planowanych osiedli: bloki mieszkalne, duże i małe domy, park w centrum z płytkim błotnistym stawem, dwa korty tenisowe, urocza mała dzielnica handlowa, która ładnie wyglądała w biurze architektonicznym, ale nigdy nie została zbudowana. Jak na ironię, chociaż Bennett ironii nie wyczuwał, nazwał swoje szablonowe projekty od okolicy, którą niszczył: Faliste Łąki, Szepczące Dęby, Leśne Wzgórza i tym podobne. Dołączył do innych speców od zabudowy przedmieść i prowadził w legislaturze stanowej w Richmond kampanię na rzecz zwiększenia nakładów na nowe drogi, aby można było klecić naprędce nowe osiedla i zwiększać ruch. Czyniąc to, stał się figurą w politycznej grze i jego mniemanie o sobie bardzo wzrosło.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Grupa BVH dynamicznie się rozwijała, a wpływy rosły w nieco szybszym tempie niż raty spłacanych pożyczek. Bennett i jego żona Barb kupili dom w eleganckiej dzielnicy McLean. Wstąpili do Potomac Country Clubu i zadomowili się tam. I bardzo starali się sprawiać wrażenie, że zawsze mieli pieniądze.
W 1994 roku – zgodnie z aktami komisji papierów wartościowych, które Clay studiował pilnie i których kopie zachował – Bennett postanowił wprowadzić swoją firmę na giełdę i zebrać dwieście milionów dolarów. Zamierzał wykorzystać te pieniądze na spłatę części zadłużenia, ale, co ważniejsze, na „inwestycję we wspaniałą przyszłość północnej Wirginii”. Innymi słowy, w kolejne buldożery, kolejne osiedla na zgliszczach lasów. Myśl o Bennetcie Van Hornie z taką gotówką bez wątpienia uradowała miejscowych przedstawicieli handlowych Caterpillara. Powinna też przerazić lokalne władze, ale te spały.
Dzięki bankierowi inwestującemu w papiery wartościowe niskiego ryzyka akcje firmy BVHG ruszyły z rykiem z bloków startowych po cenie dziesięć dolarów za akcję i osiągnęły wartość szesnaście i pół dolara. Niezły wynik, ale znacznie odbiegający od przewidywań twórcy i dyrektora spółki. Tydzień przed sprzedażą udziałów w ofercie publicznej Bennett chełpił się w „Daily Profit”, lokalnym brukowcu biznesowym, że „chłopcy na Wall Street są pewni, iż cena osiągnie poziom czterdziestu dolarów za akcję”. W obrocie wolnorynkowym ceny spłynęły z obłoków na ziemię i wylądowały z hukiem na poziomie sześciu dolarów. Bennett nie chciał pozbyć się części udziałów, jak robią to wszyscy rozsądni przedsiębiorcy. Zachował wszystkie ze swoich czterech milionów akcji i przyglądał się, jak wartość rynkowa jego firmy spada z sześćdziesięciu sześciu milionów niemal do zera.
Codziennie rano, dla czystej przyjemności, Clay sprawdzał notowania akcji jednej jedynej spółki. Udziałami BVHG handlowano obecnie po cenie osiemdziesięciu siedmiu centów za sztukę.
„Jak tam notowania pańskich akcji?”. Tego upokarzającego pytania Clay nie miał odwagi zadać.
– Może dziś wieczorem – mruknął pod nosem, gdy przejeżdżał przez bramę Potomac Country Clubu. Ponieważ w niedalekiej przyszłości miał zostać mężem Rebeki, słabe strony Claya mogły stanowić przedmiot krytyki przy kolacyjnym stole. O niedostatkach pana Van Horna jednak nie można było mówić.
– Hej, gratulacje, Bennetcie, twoje akcje poszły w ostatnich dwóch miesiącach w górę o dwanaście centów – wykrzyknął. – Ale dałeś czadu, stary! Pora sprawić sobie następnego mercedesa. – To wszystko, co chciał powiedzieć.
Żeby uniknąć konieczności dawania napiwku za odstawienie auta na parking, Clay ukrył hondę na odległym parkingu za kortami. Gdy wędrował do lokalu klubowego, poprawił węzeł krawata i nadal mamrotał. Nie znosił tego miejsca – za sprawą tych wszystkich dupków, którzy byli jego członkami, dlatego że sam nie mógł się zapisać, dlatego że to był teren Van Hornów, oni zaś chcieli, by czuł się tu jak intruz. Po raz setny tego dnia, jak co dzień, zapytał się w duchu, dlaczego kocha dziewczynę, której rodzice są tak nieznośni. Jeżeli miał jakiś plan, to zakładał on ucieczkę z Rebeccą i przeprowadzkę do Nowej Zelandii z dala od Biura Obrońcy Publicznego i jak najdalej od jej rodziny.
Lodowate spojrzenie hostessy mówiło: „Wiem, że nie jesteś członkiem, ale i tak zaprowadzę cię do twojego stolika”.
– Proszę za mną – powiedziała z bladym cieniem sztucznego uśmiechu na ustach. Clay milczał. Z trudem przełknął ślinę, spojrzał prosto przed siebie i próbował nie zważać na bolesny skurcz żołądka. Jak w takim otoczeniu ma mu smakować posiłek? Oboje z Rebeccą jedli tam dwa razy: raz z państwem Van Horn, raz bez. Jedzenie było drogie i dość dobre, ale z drugiej strony Clay żywił się konserwowym indykiem, więc jego wymagania były niewielkie i zdawał sobie z tego sprawę.
Bennetta nie było. Clay objął delikatnie panią Van Horn w rytuale, którego żadne z nich nie lubiło, po czym złożył dość żałosne „życzenia urodzinowe”. Rebeccę cmoknął w policzek. Stolik stał w dobrym miejscu, roztaczał się stamtąd rozległy widok na osiemnasty dołek pola, miejscu znakomitym, gdyż można było oglądać, jak stare pryki brodzą w piasku pułapek lub nie trafiają do dołka z odległości dwóch stóp.
– Gdzie jest pan Van Horn? – zapytał Clay, mając nadzieję, że jego przyszły teść utknął w mieście albo, co lepsze, wylądował w szpitalu z jakąś poważną dolegliwością.
– Jedzie – odparła Rebecca.
– Spędził dzień w Richmond na spotkaniu z gubernatorem – dodała pani Van Horn. Van Hornowie byli nieugięci. Carter miał ochotę powiedzieć: „Wygrałaś! Wygrałaś! Jesteście ważniejsi ode mnie!”.
– Nad czym teraz pracuje? – zapytał grzecznie, jeszcze raz zdumiony swoją umiejętnością udawania szczerości. Wiedział doskonale, dlaczego Buldożer jest w Richmond. Stanowa kasa świeciła pustkami i władz Wirginii nie było stać na budowę dróg na północy stanu, gdzie domagali się ich Bennett i jemu podobni. Głosy były w północnej Wirginii. Zgromadzenie ustawodawcze rozważało przeprowadzenie lokalnego referendum w sprawie podatku obrotowego, tak aby miasta i okręgi w pobliżu Dystryktu Columbii mogły budować własne autostrady. Więcej dróg, więcej bloków z własnościowymi mieszkaniami, więcej centrów handlowych i więcej forsy dla niedomagającej BVHG.
– Nad wsparciem politycznym – odparła Barb. Tak naprawdę nie wiedziała, o czym jej mąż rozmawiał z gubernatorem. Clay wątpił, czy zna aktualną cenę akcji BVHG. Wiedziała, w które dni spotykają się członkowie jej klubu brydżowego i jak niskie są zarobki Claya, ale wszystkie pozostałe szczegóły zostawiała Bennettowi.
– Jak minął dzień? – zapytała Rebecca, delikatnie, lecz szybko kierując rozmowę z dala od polityki. Clay parę razy użył zwrotu „zabudowa przedmieść”, gdy dyskutował z jej rodzicami, i sytuacja robiła się wtedy napięta.
– Jak zwykle – odparł. – A tobie?
– Jutro mamy przesłuchania, więc dzisiaj w biurze trwała krzątanina.
– Dowiedziałam się od Rebeki, że masz kolejną sprawę o morderstwo – wtrąciła Barb.
– Tak, to prawda – potwierdził Clay, zastanawiając się, o jakich innych aspektach jego pracy obrońcy z urzędu rozmawiały. Każda miała przed sobą kieliszek białego wina. Oba były już w połowie puste. Trafił na jakąś dyskusję, przypuszczalnie na jego temat. A może jest przewrażliwiony? Chyba tak.
– Kim jest twój klient? – zapytała Barb.
– Chłopak z ulicy.
– Kogo zabił?
– Ofiarą padł inny chłopak z ulicy.
Usłyszawszy to, odetchnęła z ulgą. Czarni zabijający czarnych. Kogo obchodzi, czy powybijają się nawzajem?
– Zrobił to?
– Na razie uznaje się, że jest niewinny.
– Innymi słowy, zrobił to.
– Na to wygląda.
– Jak możesz bronić takich ludzi? Skoro wiesz, że są winni, jak możesz tak ciężko pracować, żeby ich wyciągnąć? – dziwiła się pani Van Horn.
Rebecca upiła spory łyk wina i postanowiła nie brać w tym udziału. W ostatnich miesiącach coraz rzadziej przychodziła mu z odsieczą. Dręczyła go dokuczliwa myśl, że wprawdzie życie z nią byłoby magiczne, ale z nimi koszmarne. Koszmary brały górę.