Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Król odszkodowań

Król odszkodowań

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-035-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Król odszkodowań

Biuro Obrońcy Publicznego w Waszyngtonie nie jest najlepszą odskocznią do kariery dla młodego zdolnego prawnika. Clay Carter pracuje tam zbyt długo i podobnie jak większość jego kolegów marzy o lepszej pracy w prywatnej kancelarii. Sposobność do długo oczekiwanej zmiany nadarza się, gdy sąd wyznacza go na obrońcę z urzędu czarnoskórego chłopaka oskarżonego o zabójstwo swego rówieśnika. Wina jego klienta jest bezsporna, motywy działania – niezrozumiałe. Ot, po prostu jeszcze jedno z serii bezsensownych ulicznych morderstw, jakie policja notuje każdego tygodnia. Przygotowując się do procesu, Clay natrafia na niepokojące informacje, które wskazują, że zbrodnia może mieć drugie dno, że prawdopodobnie istnieje wspólny mianownik kilku podobnych zabójstw. Niespodziewanie z młodym adwokatem kontaktuje się niejaki Max Pace, przedstawiciel wielkiej firmy farmaceutycznej, proponując Clayowi interes życia: w zamian za 15 milionów dolarów, ma dogadać się z kim trzeba i wyciszyć sprawę, która jego mocodawców mogłaby doprowadzić do ruiny. Carter podejmuje decyzję, która raz na zawsze odmieni jego przyszłość. Wkrótce przychodzą kolejne sprawy, kolejne gigantyczne pieniądze i to o czym śni każdy prawnik – tytuł „nowego króla odszkodowań”. Niestety, wszystko ma swoją cenę...

Polecane książki

Staruszki, które ukradły urnę i zniknęły! Chociaż Joanna jest już po trzydziestce, wciąż mieszka z matką i ciągle słyszy, że powinna wreszcie znaleźć męża. Od lat cały swój wolny czas poświęca podopiecznym domu spokojnej starości, w którym pracuje. Nie jest tam jednak tak spokojnie, jak mogłoby się ...
Bohater tego opowiadania po swojej śmierci trafia do Niebytu, gdzie ku jego zaskoczeniu „życie” trwa nadal. Spotyka tam swojego opiekuna duchowego i postacie nierzeczywiste, które pomagają mu w analizie poprzedniego życia oraz przygotowaniu się do ponownych narodzin. Odwiedza niezwykłe miejsca, dośw...
W małym, sennym miasteczku tylko na pozór niewiele się dzieje. Malownicza kamienica z mansardą, której szczyt zdobią dwa zamyślone anioły zwane Serafinami, skrywa pod swym dachem niejedną tajemnicę. Nieprzewidziane okoliczności sprawiają, że Lena, dziewczyna pełna marzeń i wiary w przyszłość, z...
Zanim Emily poznała Sloane nie chodziła na imprezy, nie rozmawiała z chłopakami, nie robiła niczego szalonego. Sloane wtargnęła niczym tornado do jej życia i przewróciła je do góry nogami. Tuż przed rozpoczęciem szalonego lata Sloane nagle zniknęła. Żadnych telefonów, wiadomości. Ani śladu po przyja...
W poradniku do Patrician IV znajdziesz kompletne zestawienie informacji o grze. Znalazły się tu nie tylko opisy mechanizmów w niej funkcjonujących, ale i sposoby na odkrywanie nowych miast, rozbudowę istniejących i ich ulepszanie.Patrician IV - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy...
Ruszyć z miejsca! Z jakiego powodu to uczynić? Droga człowieka powinna mieć cel, dla którego warto ją podjąć. Inaczej, wcześniej lub później, pojawią się wątpliwości, które podważą wszystko, łącznie z sensem istnienia. W najgorszym razie dojdzie do porzucenia wszelkich pytań o życie i nastąpi uciecz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John Grisham

Wydanie elektroniczne

John Gri­sham

Au­tor 28 po­wie­ści (w tym trzech dla mło­dzie­ży), fa­bu­la­ry­zo­wa­ne­go re­por­ta­żu oraz zbio­ru opo­wia­dań. Jego książ­ki uka­zu­ją się w 40 ję­zy­kach, a ich łącz­ny na­kład osią­gnął 275 mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy. Aż dzie­więć po­wie­ści Gri­sha­ma zo­sta­ło ze­kra­ni­zo­wa­nych. W 2011 pi­sarz otrzy­mał pre­sti­żo­wą na­gro­dę li­te­rac­ką Har­per Lee Pri­ze.

Tego au­to­ra w Wy­daw­nic­twie Al­ba­tros

FIR­MA

KAN­CE­LA­RIA

ZA­KLI­NACZ DESZ­CZU

KRÓL OD­SZKO­DO­WAŃ

WIĘ­ZIEN­NY PRAW­NIK

CA­LI­CO JOE

NIE­WIN­NY CZŁO­WIEK

RA­PORT PE­LI­KA­NA

KO­MO­RA

OSTAT­NI SĘ­DZIA PRZY­SIĘ­GŁY

PO­DA­RUJ­MY SO­BIE ŚWIĘ­TA

CZAS ZA­BI­JA­NIA

TRE­NER

UŁA­SKA­WIE­NIE

The­odo­re Bo­one

OSKAR­ŻO­NY

AK­TY­WI­STA

www.fa­ce­bo­ok.com/John­Gri­sham

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

THE KING OF TORTS

Co­py­ri­ght © Bel­fry Hol­dings Inc. 2003

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2013

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Ma­rek Fe­dy­szak 2013

Re­dak­cja: Be­ata Sła­ma

Kon­sul­ta­cja praw­ni­cza: prof. Ta­de­usz To­ma­szew­ski

Zdję­cie na okład­ce: SVLu­ma/Shut­ter­stock

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-035-9

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Rozdział 1

Strza­ły w gło­wę Dyni usły­sza­ło co naj­mniej osiem osób. Trzy in­stynk­tow­nie za­mknę­ły okna, spraw­dzi­ły zam­ki w drzwiach i wy­co­fa­ły się w bez­piecz­ne lub przy­najm­niej za­cisz­ne miej­sce w swo­ich ma­łych miesz­ka­niach. Dwie inne, każ­da do­świad­czo­na w ta­kich spra­wach, ucie­kły z oko­lic miej­sca zda­rze­nia rów­nie szyb­ko, je­śli nie szyb­ciej, jak sam uzbro­jo­ny ban­dy­ta. Ko­lej­na, fa­na­tycz­ny zwo­len­nik re­cy­klin­gu z są­siedz­twa, grze­ba­ła w śmie­ciach w po­szu­ki­wa­niu alu­mi­nio­wych pu­szek, gdy do­tar­ły do niej bar­dzo bli­skie od­gło­sy co­dzien­nej po­tycz­ki. Męż­czy­zna sko­czył za ster­tę kar­to­no­wych pu­deł i do­pie­ro gdy skoń­czył się ostrzał, ostroż­nie wszedł w za­ułek, gdzie zo­ba­czył to, co zo­sta­ło z Dyni.

Dwaj lu­dzie wi­dzie­li pra­wie wszyst­ko. Sie­dzie­li na pla­sti­ko­wych skrzyn­kach na mle­ko przed skle­pem mo­no­po­lo­wym na rogu Geo­r­gia Ave­nue i La­mont Stre­et, czę­ścio­wo za­sło­nię­ci przez za­par­ko­wa­ny sa­mo­chód, tak że ban­dy­ta, któ­ry ro­zej­rzał się, za­nim wszedł w za­ułek za Dy­nią, ich nie wi­dział. Obaj ze­zna­li, że uj­rze­li, jak chło­pak się­ga do kie­sze­ni i wy­cią­ga broń. Wi­dzie­li ją na pew­no, mały czar­ny pi­sto­let. Se­kun­dę póź­niej pa­dły strza­ły, nie wi­dzie­li jed­nak wła­ści­wie, jak po­ci­ski tra­fia­ją Dy­nię w gło­wę. W na­stęp­nej se­kun­dzie chło­pak wy­le­ciał jak strza­ła z za­uł­ka i nie wia­do­mo dla­cze­go skie­ro­wał się wprost na nich. Biegł zgię­ty w pa­sie ni­czym spło­szo­ny pies, z miną wi­no­waj­cy. Na no­gach miał czer­wo­no­żół­te buty do gry w ko­sza, któ­re wy­da­wa­ły się o pięć nu­me­rów za duże i pla­ska­ły o chod­nik, gdy ucie­kał.

Mi­ja­jąc ich, wciąż trzy­mał w ręce broń, praw­do­po­dob­nie trzy­dziest­kę­ó­sem­kę. Zo­ba­czyw­szy ich, wzdry­gnął się ner­wo­wo i zdał so­bie spra­wę, że za dużo wi­dzie­li. Przez jed­ną prze­ra­ża­ją­cą chwi­lę wy­da­wa­ło się, że pod­no­si pi­sto­let z za­mia­rem zli­kwi­do­wa­nia świad­ków, któ­rzy zdo­ła­li się po­de­rwać z pla­sti­ko­wych skrzy­nek i uciec, prze­bie­ra­jąc sza­leń­czo no­ga­mi i ma­cha­jąc rę­ka­mi. Po­tem znik­nął.

Je­den z nich otwo­rzył drzwi skle­pu i krzyk­nął, żeby ktoś we­zwał po­li­cję, bo do­szło do strze­la­ni­ny.

Pół go­dzi­ny póź­niej po­li­cja otrzy­ma­ła in­for­ma­cję, że mło­de­go męż­czy­znę pa­su­ją­ce­go do ry­so­pi­su chło­pa­ka, któ­ry sprząt­nął Dy­nię, wi­dzia­no dwu­krot­nie na Dzie­wią­tej Uli­cy z bro­nią w ręce. Za­cho­wy­wał się dziw­niej niż więk­szość ota­cza­ją­cych go lu­dzi. Pró­bo­wał zwa­bić co naj­mniej jed­ne­go czło­wie­ka na opusz­czo­ną par­ce­lę, lecz nie­do­szła ofia­ra ucie­kła i po­in­for­mo­wa­ła o tym in­cy­den­cie.

Po­li­cja zna­la­zła spraw­cę go­dzi­nę póź­niej. Na­zy­wał się Te­qu­ila Wat­son, był dwu­dzie­sto­let­nim czar­no­skó­rym męż­czy­zną, no­to­wa­nym, co ty­po­we, w po­li­cyj­nych kar­to­te­kach za prze­stęp­stwa nar­ko­ty­ko­we. Żad­nej ro­dzi­ny. Bez sta­łe­go miej­sca za­miesz­ka­nia. Ostat­nio w ośrod­ku od­wy­ko­wym przy W Stre­et. Uda­ło mu się po­zbyć ja­koś bro­ni, a je­śli ob­ra­bo­wał Dy­nię, to go­tów­kę, nar­ko­ty­ki lub ja­kieś inne łupy tak­że zdą­żył już wy­rzu­cić. Kie­sze­nie, po­dob­nie jak oczy, miał pu­ste. Gli­nia­rze byli pew­ni, że w chwi­li aresz­to­wa­nia Te­qu­ila nie był pod wpły­wem żad­nych środ­ków odu­rza­ją­cych. Do szyb­kie­go i szorst­kie­go prze­słu­cha­nia do­szło na uli­cy, po czym za­ku­to go w kaj­dan­ki i we­pchnię­to na tyl­ne sie­dze­nie ra­dio­wo­zu sto­łecz­nej po­li­cji.

Za­wieź­li go z po­wro­tem na La­mont Stre­et, gdzie urzą­dzi­li na po­cze­ka­niu spo­tka­nie z dwo­ma świad­ka­mi. Te­qu­ila zo­stał wpro­wa­dzo­ny w za­ułek, gdzie zo­sta­wił mar­twe­go Dy­nię.

– By­łeś tu kie­dyś? – za­py­tał po­li­cjant.

Te­qu­ila mil­czał i tyl­ko ga­pił się na ka­łu­żę krwi na brud­nym be­to­nie. Dwóch świad­ków do­pro­wa­dzo­no w mil­cze­niu na miej­sce koło czar­no­skó­re­go chło­pa­ka.

– To on – po­wie­dzie­li obaj rów­no­cze­śnie.

– Nosi to samo ubra­nie, te same buty, wszyst­ko oprócz bro­ni.

– To on.

– Na pew­no.

Te­qu­ila zno­wu zo­stał we­pchnię­ty do ra­dio­wo­zu i za­wie­zio­ny do aresz­tu. Aresz­to­wa­no go pod za­rzu­tem mor­der­stwa i za­mknię­to bez szan­sy na wyj­ście za kau­cją. Dzię­ki do­świad­cze­niu lub po pro­stu ze stra­chu nie po­wie­dział po­li­cjan­tom ani sło­wa, gdy ci pró­bo­wa­li wy­cią­gnąć od nie­go in­for­ma­cje po­chleb­stwa­mi, a na­wet groź­bą. Ni­cze­go, co mo­gło go ob­cią­żyć, ni­cze­go, co mo­gło im po­móc. Żad­nej wska­zów­ki, dla­cze­go za­mor­do­wał Dy­nię. Żad­ne­go śla­du po­zwa­la­ją­ce­go po­znać hi­sto­rię ich zna­jo­mo­ści, je­że­li w ogó­le łą­czy­ła ich ja­kaś zna­jo­mość. Wy­traw­ny śled­czy za­no­to­wał krót­ko w ak­tach, że to za­bój­stwo wy­glą­da na tro­chę bar­dziej przy­pad­ko­we, niż za­zwy­czaj by­wa­ło.

Spraw­ca nie do­ma­gał się moż­li­wo­ści sko­rzy­sta­nia z te­le­fo­nu. Nie wspo­mniał ani sło­wem o ad­wo­ka­cie ani o po­rę­czy­cie­lu. Te­qu­ila spra­wiał wra­że­nie oszo­ło­mio­ne­go, był jed­nak za­do­wo­lo­ny, że może sie­dzieć w za­tło­czo­nej celi i ga­pić się w pod­ło­gę.

* * *

Ojca Dyni nie dało się od­na­leźć, ale jego mat­ka pra­co­wa­ła w ochro­nie pod­zie­mi du­że­go biu­row­ca przy New York Ave­nue. Usta­le­nie praw­dzi­wych per­so­na­liów jej syna, Ra­mó­na Pum­ph­reya, oraz jego ad­re­su, i zna­le­zie­nie są­sia­da skłon­ne­go wy­ja­wić, czy miał mat­kę, za­ję­ło po­li­cji trzy go­dzi­ny.

Adel­fa Pum­ph­rey sie­dzia­ła za biur­kiem tuż za wej­ściem do pod­zie­mi i pa­trzy­ła na rząd mo­ni­to­rów. Była dużą, gru­bą ko­bie­tą w ob­ci­słym mun­du­rze kha­ki, z bro­nią za pa­sem i wy­ra­zem nie­zmier­ne­go znu­że­nia na twa­rzy. Po­li­cjan­ci, któ­rzy do niej po­de­szli, ro­bi­li to wcze­śniej set­ki razy. Prze­ka­za­li jej wia­do­mość, po czym od­na­leź­li jej zwierzch­ni­ka.

W mie­ście, gdzie mło­dzi lu­dzie za­bi­ja­ją się na­wza­jem co­dzien­nie, ta cią­gła rzeź czy­ni­ła lu­dzi gru­bo­skór­ny­mi i nie­czu­ły­mi, a każ­da mat­ka zna­ła wie­le in­nych, któ­re stra­ci­ły dzie­ci. Ko­lej­na taka stra­ta przy­bli­ża­ła o krok do śmier­ci i wszyst­kie mat­ki wie­dzia­ły, że nad­cho­dzą­cy dzień może być tym ostat­nim. Ob­ser­wo­wa­ły, jak inne prze­ży­wa­ją tę zgro­zę. Gdy Adel­fa Pum­ph­rey sie­dzia­ła przy biur­ku z twa­rzą ukry­tą w dło­niach, my­śla­ła o swo­im synu le­żą­cym te­raz gdzieś w mie­ście i ba­da­nym przez ob­cych lu­dzi.

Po­przy­się­gła ze­mstę temu, kto go za­bił.

Prze­klę­ła jego ojca za to, że po­rzu­cił syna.

Za­pła­ka­ła za swo­im dziec­kiem.

I wie­dzia­ła, że prze­ży­je. Że ja­koś prze­ży­je.

* * *

Adel­fa po­szła do sądu, żeby zo­ba­czyć, jak sta­wia­ją spraw­cy za­rzu­ty. Do­wie­dzia­ła się od po­li­cji, że ło­buz, któ­ry za­bił jej syna, ma po raz pierw­szy po­ja­wić się w są­dzie na krót­kim ru­ty­no­wym po­sie­dze­niu, na któ­rym nie przy­zna się do winy i po­pro­si o ad­wo­ka­ta. Sie­dzia­ła w tyl­nym rzę­dzie wraz z bra­tem po jed­nej ręce i są­sia­dem po dru­giej, ocie­ra­jąc łzy wil­got­ną chust­ką. Chcia­ła zo­ba­czyć tego chło­pa­ka. Chcia­ła rów­nież za­py­tać, dla­cze­go to zro­bił, ale wie­dzia­ła, że nie bę­dzie mia­ła oka­zji.

Prze­stęp­ców pro­wa­dzo­no przez salę roz­praw ni­czym by­dło na au­kcji. Wszy­scy byli mło­dzi. Zmar­no­wa­ni lu­dzie.

Po­nie­waż Te­qu­ila po­peł­nił szcze­gól­nie bru­tal­ną zbrod­nię, oprócz kaj­da­nek miał na nad­garst­kach i kost­kach łań­cu­chy. Kie­dy po­włó­cząc no­ga­mi, tra­fił na salę wraz z ko­lej­ną falą wi­no­waj­ców, wy­glą­dał na czło­wie­ka pra­wie nie­szko­dli­we­go. Szyb­ko ob­rzu­cił wzro­kiem tłum, żeby spraw­dzić, czy jest ktoś zna­jo­my, czy ktoś może przy­szedł tam dla nie­go. Usiadł na krze­śle i wte­dy, na do­kład­kę, je­den z urzęd­ni­ków są­do­wych po­chy­lił się i rzekł:

– Ta ko­bie­ta tam, w nie­bie­skiej su­kien­ce, to mat­ka chło­pa­ka, któ­re­go za­bi­łeś.

Te­qu­ila od­wró­cił się po­wo­li z po­chy­lo­ną gło­wą i pa­trzył, ale tyl­ko przez chwi­lę, pro­sto w za­łza­wio­ne i pod­puch­nię­te oczy mat­ki swo­jej ofia­ry. Adel­fa wpa­try­wa­ła się w chu­dziel­ca w za du­żym kom­bi­ne­zo­nie i za­sta­na­wia­ła się, gdzie jest jego mat­ka, jak go wy­cho­wa­ła, czy chło­pak ma ojca i co naj­waż­niej­sze, dla­cze­go i jak na­po­tkał na swo­jej dro­dze jej syna. Byli mniej wię­cej w tym sa­mym wie­ku co resz­ta, zbli­ża­li się do dwu­dziest­ki lub nie­daw­no ją prze­kro­czy­li. Po­li­cjan­ci po­wie­dzie­li jej, że przy­najm­niej na ra­zie wy­da­je się, iż to za­bój­stwo nie ma związ­ku z nar­ko­ty­ka­mi. Ona jed­nak wie­dzia­ła swo­je. Nar­ko­ty­ki wią­za­ły się nie­roz­łącz­nie z ży­ciem uli­cy na wszyst­kich po­zio­mach. Adel­fa aż za do­brze zda­wa­ła so­bie z tego spra­wę. Dy­nia pa­lił traw­kę i crack i raz zo­stał aresz­to­wa­ny za po­sia­da­nie nar­ko­ty­ków, ale nig­dy nie sto­so­wał prze­mo­cy. Po­li­cja twier­dzi­ła, że wy­glą­da to na przy­pad­ko­we za­bój­stwo. Jej brat po­wie­dział kie­dyś, że wszyst­kie ulicz­ne za­bój­stwa są dzie­łem przy­pad­ku, ale żad­ne nie jest po­peł­nia­ne bez po­wo­du.

Po jed­nej stro­nie sali roz­praw stał stół, przy któ­rym zgro­ma­dzi­li się przed­sta­wi­cie­le wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści. Po­li­cjan­ci szep­ta­li coś do pro­ku­ra­to­rów prze­glą­da­ją­cych akta i ra­por­ty i pró­bo­wa­li dziel­nie przy­go­to­wać do­ku­men­ty przed po­ja­wie­niem się prze­stęp­ców. Po dru­giej stro­nie znaj­do­wał się stół, za któ­rym w mia­rę mo­zol­ne­go prze­su­wa­nia się tej są­do­wej „li­nii mon­ta­żo­wej” za­sia­da­li ko­lej­ni obroń­cy. Sę­dzia od­kle­py­wał oskar­że­nia o han­del nar­ko­ty­ka­mi, ra­bu­nek z bro­nią w ręku, ja­kąś nie­spre­cy­zo­wa­ną na­paść sek­su­al­ną, ko­lej­ne za­rzu­ty do­ty­czą­ce nar­ko­ty­ków i mnó­stwo oskar­żeń o na­ru­sze­nie wa­run­ków zwol­nie­nia. Gdy wy­wo­ły­wa­no ich na­zwi­ska, oskar­że­ni byli do­pro­wa­dza­ni do sto­łu sę­dziow­skie­go, gdzie sta­li w mil­cze­niu. Prze­kła­da­no pa­pie­ry, po czym trans­por­to­wa­no ich z po­wro­tem do aresz­tu.

– Te­qu­ila Wat­son – oznaj­mił urzęd­nik są­do­wy.

Dru­gi urzęd­nik po­mógł wstać Wat­so­no­wi, któ­ry po­ty­ka­jąc się i po­brzę­ku­jąc łań­cu­cha­mi, wy­stą­pił na­przód.

– Pa­nie Wat­son, jest pan oskar­żo­ny o mor­der­stwo – po­wie­dział gło­śno sę­dzia. – Ile pan ma lat?

– Dwa­dzie­ścia – od­parł Te­qu­ila ze spusz­czo­nym wzro­kiem.

Za­rzut mor­der­stwa od­bił się echem w sali i spra­wił, że na chwi­lę za­pa­no­wał spo­kój. Inni prze­stęp­cy w po­ma­rań­czo­wych kom­bi­ne­zo­nach spoj­rze­li na nie­go z po­dzi­wem. Wśród praw­ni­ków i po­li­cjan­tów wzbu­dził za­in­te­re­so­wa­nie.

– Stać pana na opła­ce­nie ad­wo­ka­ta?

– Nie.

– Tak też my­śla­łem – mruk­nął sę­dzia i spoj­rzał na stół obroń­ców. Ży­zne pola wy­dzia­łu kar­ne­go tu­tej­szej fi­lii sto­łecz­ne­go sądu okrę­go­we­go były co­dzien­nie upra­wia­ne przez Biu­ro Obroń­cy Pu­blicz­ne­go, sta­no­wią­ce siat­kę ase­ku­ra­cyj­ną dla wszyst­kich ubo­gich oskar­żo­nych. Sie­dem­dzie­siąt pro­cent re­je­stru spraw są­do­wych ob­słu­gi­wał ad­wo­kat wy­zna­czo­ny przez sąd i w sali krę­ci­ło się zwy­kle kil­ku obroń­ców z urzę­du w ta­nich gar­ni­tu­rach i zdar­tych mo­ka­sy­nach, z ak­ta­mi ster­czą­cy­mi z te­czek. W tym aku­rat mo­men­cie obec­ny był tyl­ko je­den obroń­ca z urzę­du, pan me­ce­nas Clay Car­ter II, któ­ry wstą­pił do sądu, żeby do­pil­no­wać spra­wy dwóch mniej po­waż­nych prze­stępstw. Te­raz chciał wyjść, ale zdał so­bie spra­wę, że jest zu­peł­nie sam. Zer­k­nął w lewo i w pra­wo i spo­strzegł, że sę­dzia pa­trzy na nie­go. Gdzie się po­dzia­ła cała resz­ta obroń­ców z urzę­du?

Ty­dzień wcze­śniej Car­ter za­koń­czył spra­wę za­bój­stwa, któ­ra cią­gnę­ła się przez pra­wie trzy lata i w koń­cu zo­sta­ła za­mknię­ta, a jego klient miał już nig­dy nie wyjść z wię­zie­nia – przy­najm­niej ofi­cjal­nie. Clay Car­ter nie miał nic prze­ciw­ko temu, że jego klient jest pod klu­czem, i czuł ulgę na myśl, iż w tym mo­men­cie nie ma na biur­ku żad­nych akt spra­wy o mor­der­stwo.

To naj­wy­raź­niej mia­ło się za­raz zmie­nić.

– Pa­nie Car­ter? – ode­zwał się sę­dzia. Nie był to roz­kaz, lecz za­chę­ta, by wy­stą­pił na­przód, i zro­bił to, cze­go ocze­ki­wa­no od wszyst­kich obroń­ców z urzę­du: bro­nił ubo­gich bez wzglę­du na ro­dzaj spra­wy. Me­ce­nas Car­ter nie mógł oka­zać sła­bo­ści, zwłasz­cza na oczach ob­ser­wu­ją­cych go po­li­cjan­tów i pro­ku­ra­to­rów. Z tru­dem prze­łknął śli­nę i spo­koj­nie pod­szedł do sto­łu sę­dziow­skie­go, jak­by od razu mógł za­żą­dać pro­ce­su przed ławą przy­się­głych. Wziął akta spra­wy od sę­dzie­go, przej­rzał szyb­ko dość ską­pą za­war­tość tecz­ki, igno­ru­jąc bła­gal­ne spoj­rze­nie Te­qu­ili Wat­so­na, po czym od­parł:

– Oskar­żo­ny nie przy­zna­je się do winy, Wy­so­ki Są­dzie.

– Dzię­ku­ję panu, me­ce­na­sie. I wska­że­my pana jako obroń­cę z urzę­du?

– Na ra­zie tak. – Me­ce­nas Car­ter już ukła­dał uspra­wie­dli­wie­nia, by obar­czyć tą spra­wą ko­goś in­ne­go w Biu­rze Obroń­cy Pu­blicz­ne­go.

– Do­sko­na­le. Dzię­ku­ję panu – po­wie­dział sę­dzia, się­ga­jąc po na­stęp­ne akta.

Ad­wo­kat i jego klient przez parę mi­nut sta­li przy sto­le obroń­ców. Car­ter otrzy­mał tyle in­for­ma­cji, ile Te­qu­ila był skłon­ny prze­ka­zać, czy­li bar­dzo nie­wie­le. Obie­cał wstą­pić na­za­jutrz do aresz­tu na dłuż­szą roz­mo­wę. Gdy tak szep­ta­li, wo­kół sto­łu zro­bi­ło się na­gle tłocz­no – to mło­dzi praw­ni­cy z Biu­ra Obroń­cy Pu­blicz­ne­go, ko­le­dzy Car­te­ra, po­ja­wi­li się na­gle nie wia­do­mo skąd.

Czyż­by za­sta­wio­no na mnie pu­łap­kę? – za­sta­na­wiał się Car­ter. Czy znik­nę­li, wie­dząc, że na sali znaj­du­je się czło­wiek oskar­żo­ny o mor­der­stwo? W ostat­nich pię­ciu la­tach sam wy­krę­cał ta­kie nu­me­ry. Uchy­la­nie się od pro­wa­dze­nia pa­skud­nych spraw było w BOP-ie for­mą sztu­ki.

Wziął tecz­kę i ru­szył szyb­ko do wyj­ścia środ­kiem sali, obok sze­re­gów za­tro­ska­nych krew­nych, obok Adel­fy Pum­ph­rey i jej nie­wiel­kiej gru­py wspar­cia. Wy­szedł na ko­ry­tarz pe­łen ko­lej­nych prze­stęp­ców, ich ma­tek, dziew­czyn i ad­wo­ka­tów. W Biu­rze Obroń­cy Pu­blicz­ne­go byli tacy, któ­rzy twier­dzi­li, iż żyją cha­osem pa­nu­ją­cym w gma­chu Sądu im. H. Car­la Mo­ul­trie­go – na­wa­łem spraw, odro­bi­ną za­gro­że­nia spo­wo­do­wa­ne­go tym, że dzie­lą prze­strzeń z ty­lo­ma agre­syw­ny­mi osob­ni­ka­mi, bo­le­snym kon­flik­tem mię­dzy ofia­ra­mi i na­past­ni­ka­mi, bez­na­dziej­nie prze­peł­nio­ny­mi re­je­stra­mi spraw, po­wo­ła­niem do ochro­ny bie­do­ty i za­pew­nie­nia jej uczci­we­go trak­to­wa­nia przez po­li­cjan­tów i sys­tem.

Je­że­li ka­rie­ra w BOP-ie kie­dy­kol­wiek po­cią­ga­ła Claya Car­te­ra, to te­raz już nie pa­mię­tał z ja­kie­go po­wo­du. Za ty­dzień mia­ła mi­nąć – bez świę­to­wa­nia i przy odro­bi­nie szczę­ścia nie­po­strze­że­nie dla ko­go­kol­wiek – pią­ta rocz­ni­ca jego pra­cy w biu­rze. W wie­ku trzy­dzie­stu je­den lat czuł się wy­pa­lo­ny, tkwił w ga­bi­ne­cie, któ­ry wsty­dził się po­ka­zać zna­jo­mym, szu­kał wyj­ścia, nie ma­jąc do­kąd pójść, a te­raz zo­stał obar­czo­ny ko­lej­ną bez­sen­sow­ną spra­wą o mor­der­stwo, któ­ra z każ­dą mi­nu­tą co­raz bar­dziej mu cią­ży­ła.

W win­dzie prze­kli­nał sie­bie za to, że dał się wro­bić. Po­peł­nił szkol­ny błąd, zbyt dłu­go żył na tym świe­cie, by wpa­ko­wać się w tę pu­łap­kę, tym bar­dziej że za­sta­wio­no ją na tak do­brze mu zna­nym te­re­nie. Odej­dę, obie­cał so­bie. Przez ostat­ni rok pra­wie co­dzien­nie skła­dał ta­kie samo przy­rze­cze­nie.

Win­dą je­cha­ły dwie inne oso­by. Pierw­szą była ja­kaś kan­ce­list­ka z na­rę­czem akt. Dru­gą czter­dzie­sto­pa­ro­let­ni męż­czy­zna zgod­nie z na­ka­za­mi mody ubra­ny na czar­no – w dżin­sy, pod­ko­szu­lek, ma­ry­nar­kę i buty z kro­ko­dy­lej skó­ry. Trzy­mał w ręku ga­ze­tę i wy­da­wa­ło się, że czy­ta ją przez małe oku­la­ry zsu­nię­te na czu­bek dość dłu­gie­go i kształt­ne­go nosa. W rze­czy­wi­sto­ści przy­glą­dał się uważ­nie Clay­owi, któ­ry nie był tego świa­do­my. Dla­cze­go ktoś miał­by zwra­cać uwa­gę na ko­go­kol­wiek in­ne­go w tej win­dzie i w tym bu­dyn­ku?

Gdy­by Clay Car­ter, za­miast roz­my­ślać, za­cho­wał czuj­ność, za­uwa­żył­by, że męż­czy­zna jest zbyt po­rząd­nie ubra­ny, aby był obroń­cą, ale zbyt spor­to­wo, by być praw­ni­kiem. Miał przy so­bie tyl­ko ga­ze­tę, co było tro­chę dziw­ne, po­nie­waż gmach Sądu im. H. Car­la Mo­ul­trie­go nie sły­nął jako miej­sce lek­tur. Męż­czy­zna nie wy­glą­dał na sę­dzie­go, kan­ce­li­stę, ofia­rę prze­stęp­stwa ani na obroń­cę, ale Clay nie zwró­cił na nie­go uwa­gi.

Rozdział 2

W mie­ście sie­dem­dzie­się­ciu sze­ściu ty­się­cy praw­ni­ków, czę­sto zgru­po­wa­nych w ol­brzy­mich, usy­tu­owa­nych w po­bli­żu Ka­pi­to­lu kan­ce­la­riach, bo­ga­tych i po­tęż­nych, gdzie naj­bar­dziej roz­gar­nię­ci współ­pra­cow­ni­cy otrzy­my­wa­li nie­przy­zwo­icie wy­so­kie pre­mie za pod­pi­sa­nie umo­wy, naj­mniej in­te­li­gent­ni byli kon­gres­me­ni do­sta­wa­li lu­kra­tyw­ne umo­wy na lob­bing, a naj­bar­dziej wzię­ci ad­wo­ka­ci mie­li wła­snych peł­no­moc­ni­ków pro­ce­so­wych, Biu­ro Obroń­cy Pu­blicz­ne­go znaj­do­wa­ło się w dru­giej li­dze. Na sza­rym koń­cu ta­be­li.

Nie­któ­rzy jego praw­ni­cy byli głę­bo­ko za­an­ga­żo­wa­ni w obro­nę bied­nych i uci­śnio­nych i dla nich ta pra­ca nie była tyl­ko szcze­blem w ka­rie­rze. Bez wzglę­du na to, jak mało za­ra­bia­li i jak na­pię­ty był ich bu­dżet, słu­ży­ła im za­wo­do­wa nie­za­leż­ność i sa­tys­fak­cja, że bro­nią naj­słab­szych.

Inni obroń­cy z urzę­du mó­wi­li so­bie, że ta pra­ca jest eta­pem przej­ścio­wym, pod­sta­wo­wym szko­le­niem, któ­re mia­ło im otwo­rzyć dro­gę do bar­dziej obie­cu­ją­cej ka­rie­ry. Na­uczyć się fa­chu na wła­snej skó­rze, po­bru­dzić so­bie ręce, zo­ba­czyć i ro­bić rze­czy, do któ­rych ża­den współ­pra­cow­nik du­żej kan­ce­la­rii praw­ni­czej nig­dy by się nie zbli­żył, a pew­ne­go dnia ja­kaś na­praw­dę da­le­ko­wzrocz­na fir­ma wy­na­gro­dzi ten wy­si­łek. Bo­ga­te do­świad­cze­nie pro­ce­so­we, do­sko­na­ła zna­jo­mość sę­dziów, urzęd­ni­ków są­do­wych i po­li­cjan­tów, umie­jęt­ność ra­dze­nia so­bie z na­wa­łem obo­wiąz­ków i zaj­mo­wa­nia się naj­trud­niej­szy­mi z klien­tów – to tyl­ko nie­licz­ne atu­ty, ja­kie mie­li do za­ofe­ro­wa­nia obroń­cy z urzę­du po za­le­d­wie kil­ku la­tach pra­cy.

Biu­ro Obroń­cy Pu­blicz­ne­go za­trud­nia­ło osiem­dzie­się­ciu praw­ni­ków pra­cu­ją­cych na dwóch cia­snych i dusz­nych pię­trach gma­chu służb pu­blicz­nych Dys­tryk­tu Co­lum­bii, ja­snej, pro­sto­pa­dło­ścien­nej bu­dow­li z be­to­nu na­zy­wa­nej Kost­ką, usy­tu­owa­nej przy Mas­sa­chu­setts Ave­nue nie­opo­dal Tho­mas Circ­le. W la­bi­ryn­cie biu­ro­wych kli­tek roz­lo­ko­wa­no oko­ło czter­dzie­stu mar­nie opła­ca­nych se­kre­ta­rek i trzy­dzie­stu kil­ku asy­sten­tów praw­nych. Dy­rek­to­rem biu­ra była ko­bie­ta imie­niem Glen­da, któ­ra więk­szość cza­su spę­dza­ła za­mknię­ta w ga­bi­ne­cie, tam bo­wiem czu­ła się bez­piecz­nie.

Pen­sja po­cząt­ku­ją­ce­go praw­ni­ka BOP-u wy­no­si­ła trzy­dzie­ści sześć ty­się­cy do­la­rów. Pod­wyż­ki były śla­do­we i bar­dzo rzad­kie. Praw­nik z naj­dłuż­szym sta­żem, wy­koń­czo­ny czter­dzie­sto­trzy­let­ni sta­rzec, za­ra­biał pięć­dzie­siąt sie­dem ty­się­cy sześć­set i od dzie­więt­na­stu lat gro­ził, że odej­dzie. Ob­cią­że­nie pra­cą było ol­brzy­mie, gdyż mia­sto prze­gry­wa­ło woj­nę z prze­stęp­czo­ścią. Po­daż ubo­gich kry­mi­na­li­stów była nie­ogra­ni­czo­na. Przez mi­nio­nych osiem lat co roku Glen­da przed­kła­da­ła mia­stu bu­dżet, żą­da­jąc za­trud­nie­nia ko­lej­nych dzie­się­ciu praw­ni­ków i tu­zi­na asy­sten­tów. W każ­dym z ostat­nich czte­rech bu­dże­tów otrzy­my­wa­ła mniej pie­nię­dzy niż rok wcze­śniej. W tym mo­men­cie mia­ła dy­le­mat, któ­rych asy­sten­tów zwol­nić, a któ­rych praw­ni­ków zmu­sić do pra­cy w nie­peł­nym wy­mia­rze go­dzin.

Clay Car­ter, po­dob­nie jak więk­szość in­nych obroń­ców z urzę­du, nie tra­fił na wy­dział pra­wa z pla­na­mi ka­rie­ry lub na­wet krót­kiej służ­by w cha­rak­te­rze obroń­cy ubo­gich prze­stęp­ców. W żad­nym wy­pad­ku. W cza­sach gdy stu­dio­wał w col­le­ge’u, a po­tem na wy­dzia­le pra­wa na Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­ge­town, jego oj­ciec pro­wa­dził kan­ce­la­rię w Dys­tryk­cie Co­lum­bii. Clay od lat pra­co­wał tam w nie­peł­nym wy­mia­rze go­dzin i miał wła­sny ga­bi­net. Wte­dy jesz­cze nie ogra­ni­czał się w ma­rze­niach o ojcu i synu wspól­nie to­czą­cych spo­ry są­do­we i pły­ną­cych sze­ro­kim stru­mie­niem pie­nią­dzach.

Lecz w ostat­nim roku stu­diów Claya kan­ce­la­ria upa­dła i Car­ter se­nior wy­je­chał z mia­sta. Sy­tu­acja zmie­ni­ła się dia­me­tral­nie. Clay zo­stał obroń­cą pu­blicz­nym, bo na ryn­ku nie było in­nych ofert pra­cy.

Po­trze­bo­wał trzech lat, by wy­wal­czyć wła­sny ga­bi­net, za­miast dzie­lo­ne­go z in­nym praw­ni­kiem lub asy­sten­tem. Po­kój wiel­ko­ści skrom­nej sza­fy wnę­ko­wej w domu na przed­mie­ściach nie miał okien, a biur­ko zaj­mo­wa­ło po­ło­wę jego po­wierzch­ni. Ga­bi­net Claya w daw­nej kan­ce­la­rii ojca był czte­ry razy więk­szy i z jego okien roz­ta­czał się wi­dok na obe­lisk Wa­szyng­to­na. Clay pró­bo­wał wpraw­dzie o nim za­po­mnieć, ale nie po­tra­fił wy­ma­zać go z pa­mię­ci. Pięć lat póź­niej wciąż cza­sem sie­dział przy biur­ku, ga­pił się w ścia­ny, któ­re z każ­dym mie­sią­cem wy­da­wa­ły się bliż­sze, i za­sta­na­wiał się, jak to się sta­ło, że upadł tak ni­sko.

Ci­snął na czy­ste i upo­rząd­ko­wa­ne biur­ko akta spra­wy Te­qu­ili Wat­so­na i zdjął ma­ry­nar­kę. W tak po­nu­rym oto­cze­niu ła­two by­ło­by dać za wy­gra­ną, po­zwo­lić, by na biur­ku ro­sła ster­ta akt i pa­pie­rów, za­gra­cić ga­bi­net i zrzu­cić to na karb prze­pra­co­wa­nia i nie­do­bo­ru per­so­ne­lu. Lecz jego oj­ciec uwa­żał, że po­rzą­dek na biur­ku świad­czy o upo­rząd­ko­wa­nym umy­śle. Ma­wiał, że je­że­li nie po­tra­fisz cze­goś zna­leźć w cią­gu trzy­dzie­stu se­kund, tra­cisz pie­nią­dze. Na­tych­mia­sto­we od­po­wia­da­nie na te­le­fo­ny sta­no­wi­ło ko­lej­ną za­sa­dę, któ­rej Clay na­uczył się prze­strze­gać.

Tak więc ku wiel­kie­mu roz­ba­wie­niu swo­ich udrę­czo­nych ko­le­gów pe­dan­tycz­nie dbał o po­rzą­dek na swo­im biur­ku i w ga­bi­ne­cie. Jego dy­plom ab­sol­wen­ta wy­dzia­łu pra­wa Uni­wer­sy­te­tu Geo­r­ge­town wi­siał w pięk­nej ram­ce na środ­ku ścia­ny. Przez pierw­sze dwa lata pra­cy w BOP-ie nie chciał go po­ka­zy­wać z oba­wy, że po­zo­sta­li pra­cow­ni­cy będę się za­sta­na­wia­li, dla­cze­go ktoś z Geo­r­ge­town pra­cu­je za tak mar­ne gro­sze. Żeby zdo­być do­świad­cze­nie, czę­sto po­wta­rzał w du­chu, je­stem tu­taj, żeby zdo­być do­świad­cze­nie. Co mie­siąc roz­pra­wa – trud­ne star­cia z bez­względ­ny­mi pro­ku­ra­to­ra­mi przed bez­względ­ny­mi przy­się­gły­mi. Szko­le­nie w bez­par­do­no­wej wal­ce na sa­mym dnie, któ­re­go nie mo­gła za­pew­nić żad­na duża kan­ce­la­ria. For­sa przyj­dzie póź­niej, gdy w bar­dzo mło­dym wie­ku bę­dzie za­har­to­wa­nym w boju ad­wo­ka­tem.

Pa­trzył na cien­kie akta spra­wy Wat­so­na le­żą­ce na biur­ku i za­sta­na­wiał się, jak obar­czyć nią ko­goś in­ne­go. Był już zmę­czo­ny trud­ny­mi spra­wa­mi, do­sko­na­łym szko­le­niem i ca­łym gów­nem, któ­re zno­sił jako mar­nie opła­ca­ny obroń­ca z urzę­du.

Na jego biur­ku le­ża­ło sześć ró­żo­wych kar­te­czek z wia­do­mo­ścia­mi – pię­cio­ma zwią­za­ny­mi z pra­cą, jed­ną od Re­be­ki, wie­lo­let­niej przy­ja­ciół­ki. Naj­pierw za­dzwo­nił do niej.

– Je­stem bar­dzo za­ję­ta – po­in­for­mo­wa­ła po wy­mia­nie nie­zbęd­nych uprzej­mo­ści.

– Dzwo­ni­łaś do mnie – za­uwa­żył Clay.

– Owszem, ale mogę roz­ma­wiać tyl­ko przez mi­nu­tę. – Re­bec­ca pra­co­wa­ła jako asy­stent­ka pod­rzęd­ne­go kon­gres­me­na, któ­ry był prze­wod­ni­czą­cym ja­kiejś bez­u­ży­tecz­nej pod­ko­mi­sji. Po­nie­waż jed­nak był prze­wod­ni­czą­cym, miał do­dat­ko­we biu­ro i mu­siał je ob­sa­dzić ludź­mi ta­ki­mi jak Re­bec­ca, przez cały dzień go­rącz­ko­wo przy­go­to­wu­ją­ca na­stęp­ną run­dę prze­słu­chań, na któ­rych i tak nikt się nie zja­wi. Żeby za­ła­twić jej tę pra­cę, oj­ciec Re­be­ki użył swo­ich wpły­wów.

– Ja też je­stem tro­chę za­wa­lo­ny ro­bo­tą – za­strzegł Clay. – Wła­śnie przy­ją­łem ko­lej­ną spra­wę o mor­der­stwo. – Zdo­łał po­wie­dzieć to z pew­ną dumą, jak­by czuł się za­szczy­co­ny rolą obroń­cy Te­qu­ili Wat­so­na.

Ry­wa­li­zo­wa­li o to, kto jest bar­dziej za­ję­ty. Kto jest waż­niej­szy. Kto cię­żej pra­cu­je. Kto jest pod więk­szą pre­sją.

– Ju­tro są uro­dzi­ny mo­jej mat­ki – po­wie­dzia­ła Re­bec­ca z lek­kim wa­ha­niem, jak­by Clay po­wi­nien o tym wie­dzieć. Nie wie­dział. Nie ob­cho­dzi­ło go to. Nie prze­pa­dał za jej mat­ką. – Za­pro­si­li nas na ko­la­cję w klu­bie.

Zły dzień stał się jesz­cze gor­szy. Je­dy­ną od­po­wie­dzią, ja­kiej mógł udzie­lić, i to szyb­ko, było:

– Oczy­wi­ście.

– Koło dzie­więt­na­stej. W ma­ry­nar­ce i kra­wa­cie.

– No ja­sne. – Wo­lał­bym zjeść ko­la­cję z Wat­so­nem w wię­zie­niu, po­my­ślał.

– Mu­szę koń­czyć – po­wie­dzia­ła Re­bec­ca. – Do zo­ba­cze­nia. Ko­cham cię.

– Ja cie­bie też.

Tak wy­glą­da­ły ich roz­mo­wy: kil­ka szyb­kich zdań i po­spiesz­ny po­wrót do zba­wia­nia świa­ta. Clay spoj­rzał na jej zdję­cie na biur­ku. Ich ro­man­so­wi to­wa­rzy­szy­ło wy­star­cza­ją­co dużo kom­pli­ka­cji, by roz­bić dzie­sięć mał­żeństw. Jego oj­ciec po­zwał kie­dyś jej ojca i nie było ja­sne, kto wy­grał, a kto prze­grał. Jej ro­dzi­ce twier­dzi­li, że po­cho­dzą ze sta­rej alek­san­dryj­skiej so­cje­ty, oj­ciec był sy­nem ofi­ce­ra. Oni byli pra­wi­co­wy­mi re­pu­bli­ka­na­mi, on nie. Ojca Re­be­ki na­zy­wa­no Ben­net­tem Bul­do­że­rem z uwa­gi na nie­ustę­pli­we dą­że­nie do za­go­spo­da­ro­wa­nia za­le­sio­nych te­re­nów przed­mieść Wa­szyng­to­nu. Clay nie zno­sił bez­ład­nej za­bu­do­wy pół­noc­nej Wir­gi­nii i dys­kret­nie opła­cał dwie gru­py eko­lo­gów wal­czą­cych z de­we­lo­pe­ra­mi. Mat­ka Re­be­ki była agre­syw­ną ka­rie­ro­wicz­ką, pra­gną­cą, by jej dwie cór­ki wy­szły bo­ga­to za mąż. Clay nie wi­dział swo­jej mat­ki od osiem­na­stu lat. Nie miał żad­nych am­bi­cji to­wa­rzy­skich. Ani pie­nię­dzy.

Przez pra­wie czte­ry lata ich ro­mans trwał mimo co­mie­sięcz­nych awan­tur, w więk­szo­ści spro­wo­ko­wa­nych przez mat­kę Re­be­ki. Utrzy­my­wał się przy ży­ciu dzię­ki mi­ło­ści, po­żą­da­niu i de­ter­mi­na­cji w dą­że­niu do celu na prze­kór wszyst­kie­mu. Lecz Clay wy­czu­wał u Re­be­ki zmę­cze­nie, po­stę­pu­ją­ce znu­że­nie spo­wo­do­wa­ne wie­kiem i pre­sją ro­dzi­ny. Mia­ła dwa­dzie­ścia osiem lat. Nie chcia­ła ro­bić ka­rie­ry. Pra­gnę­ła męża, ro­dzi­ny i dłu­gich dni spę­dza­nych w klu­bie za mia­stem na psu­ciu dzie­ci, grze w te­ni­sa i lun­chach z mat­ką.

Pau­let­te Tul­los za­sko­czy­ła go, zja­wia­jąc się nie wia­do­mo skąd.

– Da­łeś się wro­bić, co? – za­gad­nę­ła z drwią­cym uśmiesz­kiem. – Nowa spra­wa o mor­der­stwo.

– By­łaś tam?

– Wszyst­ko wi­dzia­łam. Wi­dzia­łam, co się świę­ci, wi­dzia­łam mo­ment zda­rze­nia i nie mo­głam cię oca­lić, ko­le­go.

– Dzię­ki. Je­stem ci wi­nien przy­słu­gę.

Chęt­nie za­pro­po­no­wał­by, żeby usia­dła, ale w jego ga­bi­ne­cie nie było wię­cej krze­seł. Bra­ko­wa­ło na nie miej­sca, a poza tym nie były po­trzeb­ne, po­nie­waż wszy­scy klien­ci Claya i tak sie­dzie­li za krat­ka­mi. Po­ga­dusz­ki na sie­dzą­co nie na­le­ża­ły do ru­ty­no­wych czyn­no­ści w Biu­rze Obroń­cy Pu­blicz­ne­go.

– Ja­kie mam szan­se się jej po­zbyć? – za­py­tał.

– Bli­skie zeru. Kogo za­mie­rzasz nią obar­czyć?

– My­śla­łem o to­bie.

– Przy­kro mi. Już pro­wa­dzę dwie ta­kie spra­wy. Glen­da nie pój­dzie ci na rękę.

Pau­let­te była naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką Claya w biu­rze. Po­cho­dzi­ła z dzi­kiej czę­ści mia­sta, z tru­dem skoń­czy­ła col­le­ge oraz wie­czo­ro­we stu­dia praw­ni­cze i wy­da­wa­ło się, że jej prze­zna­cze­niem jest śro­do­wi­sko kla­sy śred­niej, lecz po­zna­ła star­sze­go pana z Gre­cji zdra­dza­ją­ce­go upodo­ba­nie do mło­dych czar­no­skó­rych ko­biet. Oże­nił się z nią i po­mógł jej urzą­dzić się wy­god­nie w pół­noc­no-za­chod­nim Wa­szyng­to­nie, po czym wró­cił do Eu­ro­py, gdzie wo­lał miesz­kać na sta­łe. Pau­let­te po­dej­rze­wa­ła, że ma tam kil­ka żon, ale nie­szcze­gól­nie się tym przej­mo­wa­ła. Żyła w do­stat­ku i rzad­ko by­wa­ła sama. Po dzie­się­ciu la­tach ten układ do­brze się spraw­dzał.

– Sły­sza­łam roz­mo­wę pro­ku­ra­to­rów – po­wie­dzia­ła. – Ko­lej­ne ulicz­ne za­bój­stwo, ale mo­tyw bu­dzi wąt­pli­wo­ści.

– Nie pierw­sze w dzie­jach BOP-u.

– Ale nie ma wy­raź­ne­go mo­ty­wu.

– Za­wsze jest ja­kiś mo­tyw. go­tów­ka, nar­ko­ty­ki, seks, nowe mar­ko­we buty.

– Ale chło­pak był dość po­tul­ny, nie miał na kon­cie ak­tów prze­mo­cy.

– Pierw­sze wra­że­nie czę­sto myli, prze­cież o tym wiesz.

– Jer­ma­ine do­stał dwa dni temu bar­dzo po­dob­ną spra­wę. Bez wy­raź­ne­go mo­ty­wu.

– Pierw­sze sły­szę.

– Mo­żesz spró­bo­wać z nim. Jest tu nowy i am­bit­ny. Kto wie, może uda ci się zwa­lić to na nie­go.

– Za­raz to zro­bię.

Jer­ma­ine’a nie za­stał. Lecz drzwi ga­bi­ne­tu Glen­dy były z ja­kie­goś po­wo­du uchy­lo­ne. Clay za­stu­kał w nie, wcho­dząc do środ­ka.

– Ma pani chwi­lę cza­su? – za­py­tał, wie­dząc, że Glen­da nie zno­si po­świę­cać go ni­ko­mu ze swo­ich pod­wład­nych. Ra­dzi­ła so­bie jako tako z kie­ro­wa­niem biu­rem, przy­dzie­la­niem spraw, pil­no­wa­niem bu­dże­tu i co naj­waż­niej­sze, upra­wia­niem po­li­ty­ki w ra­tu­szu. Ale lu­dzi nie lu­bi­ła. Wo­la­ła wy­ko­ny­wać swo­ją pra­cę za za­mknię­ty­mi drzwia­mi.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dzia­ła opry­skli­wie i bez prze­ko­na­nia. Było oczy­wi­ste, że nie cie­szy się z naj­ścia, i wła­śnie ta­kie­go przy­ję­cia spo­dzie­wał się Clay.

– Dziś rano przy­pad­kiem zna­la­złem się o nie­wła­ści­wej po­rze w wy­dzia­le kar­nym sądu i zo­sta­łem wro­bio­ny w obro­nę po­dej­rza­ne­go o za­bój­stwo, któ­rą wo­lał­bym prze­ka­zać ko­muś in­ne­mu. Do­pie­ro za­koń­czy­łem spra­wę Tra­xe­la, któ­ra, jak pani wie, cią­gnę­ła się pra­wie trzy lata. Mu­szę od­po­cząć od za­bójstw. Może zaj­mie się tym je­den z młod­szych obroń­ców?

– Wy­mi­gu­je się pan? – za­py­ta­ła, uno­sząc brwi.

– Oczy­wi­ście. Niech pani zwa­li na mnie na kil­ka mie­się­cy spra­wy kok­su i wła­mań. O nic in­ne­go nie pro­szę.

– A kto pana zda­niem po­wi­nien za­jąć się tym… co to za spra­wa?

– Te­qu­ili Wat­so­na.

– Te­qu­ila Wat­son. Kto po­wi­nien go bro­nić, pa­nie Car­ter?

– To mnie nie ob­cho­dzi. Po pro­stu po­trze­bu­ję od­po­czyn­ku. Glen­da roz­sia­dła się wy­god­nie w fo­te­lu ni­czym mą­dry sę­dzi­wy pre­zes za­rzą­du i za­czę­ła gryźć koń­ców­kę dłu­go­pi­su.

– Tyl­ko pan? Wszy­scy bar­dzo chęt­nie by­śmy od­po­czę­li, nie­praw­daż?

– Tak czy nie?

– Za­trud­nia­my tu osiem­dzie­się­ciu praw­ni­ków, me­ce­na­sie Car­ter, z cze­go bli­sko po­ło­wa ma kwa­li­fi­ka­cje do pro­wa­dze­nia spraw o mor­der­stwo. Każ­dy z nich pro­wa­dzi co naj­mniej dwie. Je­że­li pan może, niech pan ją ko­muś prze­ka­że, ale ja nie mam za­mia­ru przy­dzie­lać jej ni­ko­mu in­ne­mu.

Wy­cho­dząc, Clay rzu­cił:

– Z pew­no­ścią przy­da­ła­by mi się pod­wyż­ka.

– W przy­szłym roku, me­ce­na­sie Car­ter. W przy­szłym roku.

– I asy­stent.

– W przy­szłym roku.

Akta spra­wy Te­qu­ili Wat­so­na po­zo­sta­ły więc w schlud­nym i upo­rząd­ko­wa­nym ga­bi­ne­cie ad­wo­ka­ta Jar­ret­ta Claya Car­te­ra II.

Rozdział 3

Osta­tecz­nie ten bu­dy­nek był tyl­ko wię­zie­niem. Cho­ciaż po­wstał nie­daw­no i za­raz po uro­czy­stym otwar­ciu stał się po­wo­dem do wiel­kiej dumy dla garst­ki miej­skich no­ta­bli, po­zo­stał wię­zie­niem. Za­pro­jek­to­wa­ny przez czo­ło­wych spe­cja­li­stów od spraw obro­ny miej­skiej i ozdo­bio­ny no­wo­cze­sny­mi ga­dże­ta­mi za­bez­pie­cza­ją­cy­mi, po­zo­stał wię­zie­niem. Spraw­nie dzia­ła­ją­cym, bez­piecz­nym, hu­ma­ni­tar­nym i – choć zbu­do­wa­no je z my­ślą o na­stęp­nym stu­le­ciu – z nad­kom­ple­tem od dnia otwar­cia. Z ze­wnątrz przy­po­mi­na­ło duży czer­wo­ny pu­stak spo­czy­wa­ją­cy na jed­nym boku, po­zba­wio­ny okien, strasz­ny, wy­peł­nio­ny prze­stęp­ca­mi i nie­zli­czo­ną licz­bą lu­dzi, któ­rzy ich pil­no­wa­li. Aby po­pra­wić ko­muś sa­mo­po­czu­cie, na­zwa­no je Ośrod­kiem Wy­mia­ru Spra­wie­dli­wo­ści, współ­cze­snym eu­fe­mi­zmem uży­wa­nym po­wszech­nie przez twór­ców ta­kich pro­jek­tów. Było to jed­nak wię­zie­nie.

I w du­żej mie­rze sta­no­wi­ło te­ren ak­tyw­no­ści za­wo­do­wej Car­te­ra. Tam spo­ty­kał nie­mal wszyst­kich swo­ich klien­tów po aresz­to­wa­niu i przed zwol­nie­niem za kau­cją, o ile mo­gli ją wpła­cić. Wie­lu nie mo­gło, a wie­lu aresz­to­wa­no za prze­stęp­stwa bez uży­cia prze­mo­cy i bez wzglę­du na to, czy byli win­ni, czy nie, trzy­ma­no ich pod klu­czem do ostat­niej roz­pra­wy. Tig­ger Banks spę­dził pra­wie osiem mie­się­cy w wię­zie­niu za wła­ma­nie, któ­re­go nie do­ko­nał. Stra­cił dwie po­sa­dy. Stra­cił miesz­ka­nie. Stra­cił god­ność. Jego ostat­ni te­le­fon do Claya był wstrzą­sa­ją­cym bła­ga­niem o pie­nią­dze. Chło­pak zno­wu był na pro­chach, na uli­cy, bli­ski wpa­ko­wa­nia się w kło­po­ty.

Każ­dy wa­szyng­toń­ski praw­nik zaj­mu­ją­cy się spra­wa­mi kar­ny­mi miał do opo­wie­dze­nia po­dob­ną hi­sto­rię, a wszyst­kie koń­czy­ły się źle i nic nie dało się z tym zro­bić. Koszt utrzy­ma­nia jed­ne­go więź­nia wy­no­sił czter­dzie­ści je­den ty­się­cy do­la­rów rocz­nie. Dla­cze­go twór­com tego sys­te­mu tak bar­dzo za­le­ża­ło na trwo­nie­niu pie­nię­dzy?

Clay miał już dość tych py­tań, miał dość za­wo­do­wych kon­tak­tów z ta­ki­mi klien­ta­mi jak Tig­ger, miał dość tego wię­zie­nia i tych sa­mych gbu­ro­wa­tych straż­ni­ków wi­ta­ją­cych go przy wej­ściu w pod­zie­miach, z któ­re­go ko­rzy­sta­li pra­wie wszy­scy praw­ni­cy. Miał rów­nież dość za­pa­chu tego miej­sca i idio­tycz­nych pro­ce­dur wpro­wa­dzo­nych przez gry­zi­piór­ków, któ­rzy prze­czy­ta­li pod­ręcz­ni­ki trak­tu­ją­ce o spo­so­bach za­pew­nie­nia bez­pie­czeń­stwa w wię­zie­niach. Była dzie­wią­ta rano, śro­da, cho­ciaż dla Claya wszyst­kie dni były ta­kie same. Pod­szedł do okien­ka z ta­blicz­ką „Ad­wo­ka­ci” i gdy urzęd­nicz­ka na­bra­ła pew­no­ści, że od­cze­kał swo­je, od­su­nę­ła w mil­cze­niu szy­bę. Sło­wa nie były po­trzeb­ne, po­nie­waż obo­je od nie­mal pię­ciu lat pa­trzy­li na sie­bie wil­kiem. Pod­pi­sał się w re­je­strze, od­dał go, a ona za­su­nę­ła szy­bę – za­pew­ne ku­lo­od­por­ną, dla ochro­ny przed sza­le­ją­cy­mi praw­ni­ka­mi.

Glen­da po­świę­ci­ła dwa lata na pró­by wdro­że­nia pro­stej me­to­dy, dzię­ki któ­rej praw­ni­cy z BOP-u i wszy­scy inni od­wie­dza­ją­cy mo­gli­by te­le­fo­no­wać go­dzi­nę przed przy­by­ciem, a ich klien­ci cze­ka­li­by na nich w po­bli­żu po­ko­ju wi­dzeń. Było to pro­ste ży­cze­nie i bez wąt­pie­nia wła­śnie jego pro­sto­ta spra­wi­ła, że prze­pa­dło w pie­kiel­nej biu­ro­kra­tycz­nej ot­chła­ni.

Pod ścia­ną sta­ły krze­sła, na któ­rych praw­ni­cy mie­li cze­kać, aż ich proś­ba zo­sta­nie prze­sła­na w żół­wim tem­pie do ko­goś na gó­rze. O dzie­wią­tej rano za­wsze sie­dzia­ło tam kil­ku praw­ni­ków ba­wią­cych się ak­ta­mi, szep­czą­cych do te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych i igno­ru­ją­cych sie­bie na­wza­jem. Na po­cząt­ku ka­rie­ry za­wo­do­wej mło­dy Clay przy­no­sił gru­be praw­ni­cze księ­gi, by stu­dio­wać je z prze­ję­ciem, za­zna­czać w nich na żół­to frag­men­ty tek­stu i w ten spo­sób ro­bić wra­że­nie na ko­le­gach praw­ni­kach. Te­raz wy­cią­gnął „Po­sta” i czy­tał ru­bry­kę spor­to­wą. I jak za­wsze zer­kał na ze­ga­rek, by spraw­dzić, ile cza­su zmar­nu­je, cze­ka­jąc na Wat­so­na.

Dwa­dzie­ścia czte­ry mi­nu­ty. Cał­kiem nie­źle.

Straż­nik po­pro­wa­dził go ko­ry­ta­rzem do dłu­gie­go po­ko­ju prze­dzie­lo­ne­go gru­bą ta­flą plek­si­gla­su. Wska­zał na czwar­ty boks od koń­ca i Clay za­jął w nim miej­sce. Dru­ga po­ło­wa bok­su była pu­sta. Ko­lej­ne mi­nu­ty cze­ka­nia. Wy­jął z tecz­ki pa­pie­ry i za­czął się za­sta­na­wiać nad py­ta­nia­mi, ja­kie zada Te­qu­ili. Boks z pra­wej stro­ny był za­ję­ty przez ja­kie­goś ad­wo­ka­ta po­chło­nię­te­go ner­wo­wą, lecz ci­chą roz­mo­wą z nie­wi­docz­nym dla Car­te­ra klien­tem.

Straż­nik wró­cił i szep­tem, jak­by taka roz­mo­wa była nie­zgod­na z pra­wem, po­wie­dział:

– Pań­ski chło­pak miał fa­tal­ną noc. – Przy­kuc­nął przy tym i spoj­rzał na ka­me­ry mo­ni­to­rin­gu.

– Ro­zu­miem – od­parł Clay.

– Oko­ło dru­giej nad ra­nem rzu­cił się na ja­kie­goś dzie­cia­ka i wsz­czął ostrą bur­dę. Trze­ba było sze­ściu na­szych lu­dzi, żeby ich roz­dzie­lić. Jest w opła­ka­nym sta­nie.

– Te­qu­ila?

– Wat­son, to on. Ten dru­gi wy­lą­do­wał w szpi­ta­lu. Może się pan spo­dzie­wać do­dat­ko­wych za­rzu­tów.

– Jest pan pew­ny? – za­py­tał Car­ter, spo­glą­da­jąc przez ra­mię.

– Wszyst­ko jest na wi­deo. – Ko­niec roz­mo­wy.

Obaj pod­nie­śli wzrok, gdy Te­qu­ila zo­stał do­pro­wa­dzo­ny do bok­su przez dwóch straż­ni­ków trzy­ma­ją­cych go pod łok­cie. Był w kaj­dan­kach i nie roz­ku­to go, cho­ciaż za­zwy­czaj więź­nio­wie mo­gli roz­ma­wiać z ad­wo­ka­ta­mi ni­czym nie­skrę­po­wa­ni. Wat­son usiadł. Straż­ni­cy od­su­nę­li się wpraw­dzie, ale po­zo­sta­li w po­bli­żu.

Lewe oko miał za­puch­nię­te, w obu ką­ci­kach za­krze­pła krew. Pra­we było otwar­te, a jego źre­ni­ca mia­ła ja­sno­czer­wo­ny ko­lor. Na czo­le przy­kle­jo­no mu pla­strem ga­zo­wy opa­tru­nek, a na pod­bród­ku mo­ty­lek. War­gi i szczę­ki Wat­so­na były tak obrzmia­łe, że Clay nie był pew­ny, czy to na­praw­dę jego klient. Ktoś po pro­stu sprał czło­wie­ka sie­dzą­ce­go o trzy sto­py od nie­go za ta­flą plek­si na kwa­śnie jabł­ko.

Clay pod­niósł czar­ną słu­chaw­kę i ru­chem ręki za­chę­cił Te­qu­ilę, by zro­bił to samo. Wat­son wziął ją nie­zdar­nie obie­ma rę­ka­mi.

– Na­zy­wasz się Te­qu­ila Wat­son? – za­py­tał Clay, pró­bu­jąc na tyle, na ile było to moż­li­we, pa­trzeć mu w oczy.

Wat­son bar­dzo po­wo­li ski­nął gło­wą, jak­by w jego czasz­ce prze­miesz­cza­ły się wy­rwa­ne ze sta­wów ko­ści.

– By­łeś u le­ka­rza?

Ski­nie­nie gło­wą.

– Czy to po­li­cjan­ci tak cię urzą­dzi­li?

Bez wa­ha­nia po­krę­cił gło­wą. Nie.

– To spraw­ka współ­więź­niów?

I zno­wu ski­nie­nie gło­wą.

– Po­li­cja twier­dzi, że to ty wsz­czą­łeś tę bój­kę, po­bi­łeś ja­kie­goś dzie­cia­ka tak, że wy­lą­do­wał w szpi­ta­lu. To praw­da?

Ski­nie­nie gło­wą.

Trud­no było so­bie wy­obra­zić, że Te­qu­ila Wat­son, sie­dem­dzie­siąt kilo ży­wej wagi, ter­ro­ry­zo­wał lu­dzi w za­tło­czo­nej celi wa­szyng­toń­skie­go wię­zie­nia.

– Zna­łeś tego chło­pa­ka?

Prze­czą­cy ruch gło­wą.

Do­tych­czas słu­chaw­ka nie była po­trzeb­na, ale Clay miał już do­syć tego ję­zy­ka mi­go­we­go.

– Dla­cze­go wła­ści­wie go po­bi­łeś?

War­gi Wat­so­na w koń­cu roz­war­ły się z wiel­kim tru­dem.

– Nie wiem – zdo­łał wy­mam­ro­tać po­wo­li i z wy­raź­nym bó­lem.

– Wspa­nia­le. To mi daje ja­kiś punkt za­cze­pie­nia. Może dzia­ła­łeś w obro­nie wła­snej? Czy ten chło­pak do­bie­rał się do cie­bie? Pierw­szy za­dał cios?

– Nie.

– Był na­ćpa­ny lub pi­ja­ny?

– Nie.

– Prze­ko­ma­rzał się z tobą, rzu­cał groź­by albo coś po­dob­ne­go?

– Spał.

– Spał?

– Tak.

– Chra­pał za gło­śno? Nie­waż­ne.

Ad­wo­kat, któ­ry na­gle mu­siał za­pi­sać coś w no­te­sie, spu­ścił wzrok. Na­gry­zmo­lił datę, go­dzi­nę, miej­sce, na­zwi­sko swo­je­go klien­ta, po czym skoń­czy­ły się waż­ne fak­ty do od­no­to­wa­nia. W pa­mię­ci prze­cho­wy­wał sto py­tań, a po nich sto ko­lej­nych. W ta­kich wstęp­nych roz­mo­wach rzad­ko się zmie­nia­ły; po pro­stu za­sad­ni­cze wy­da­rze­nia z nędz­ne­go ży­cia jego klien­ta i to, jak do­szło do ich spo­tka­nia. Praw­da była strze­żo­na ni­czym rzad­kie klej­no­ty, któ­re na­le­ża­ło po­da­wać przez plek­si tyl­ko wte­dy, gdy klien­to­wi nic nie gro­zi­ło. Na py­ta­nia o ro­dzi­nę, szko­łę, pra­cę i przy­ja­ciół zwy­kle pa­da­ły dość szcze­re od­po­wie­dzi. Lecz py­ta­nia zwią­za­ne z prze­stęp­stwem skła­nia­ły do krę­ce­nia. Wszy­scy obroń­cy w spra­wach kar­nych wie­dzie­li, że pod­czas pierw­szych roz­mów nie mogą roz­wo­dzić się zbyt­nio na te­mat prze­stęp­stwa. Że mają szu­kać szcze­gó­łów gdzie in­dziej. Pro­wa­dzić śledz­two bez wska­zó­wek klien­ta. Praw­da może po­ja­wić się po­tem.

Jed­nak Te­qu­ila wy­da­wał się zu­peł­nie inny. Na ra­zie nie bał się mó­wić praw­dy. Clay po­sta­no­wił za­osz­czę­dzić mnó­stwo cen­ne­go cza­su. Po­chy­lił się bli­żej i spy­tał ci­cho:

– Za­bi­łeś po­noć ja­kie­goś chło­pa­ka, wpa­ko­wa­łeś mu kil­ka ku­lek w gło­wę?

Wat­son ski­nął lek­ko gło­wą.

– Ra­mó­na Pum­ph­reya, na­zy­wa­ne­go rów­nież Dy­nią. Zna­łeś tego go­ścia?

Ski­nie­nie gło­wą.

– Strze­la­łeś do nie­go? – Głos Claya prze­szedł w szept. Straż­ni­cy drze­ma­li, ale to py­ta­nie po­zo­sta­wa­ło py­ta­niem, któ­re­go praw­ni­cy nie za­da­wa­li, w każ­dym ra­zie nie w wię­zie­niu.

– Tak – od­parł ci­cho Te­qu­ila.

– Pięć razy?

– Wy­da­wa­ło mi się, że sześć.

Cóż, no to po pro­ce­sie. Za­mknę tę spra­wę w cią­gu sześć­dzie­się­ciu dni, po­my­ślał Clay. Szyb­ka umo­wa z pro­ku­ra­tu­rą. Przy­zna­nie się do winy w za­mian za do­ży­wo­cie.

– Cho­dzi­ło o ja­kąś trans­ak­cję nar­ko­ty­ko­wą? – za­py­tał.

– Nie.

– Ob­ra­bo­wa­łeś go?

– Nie.

– Po­móż mi. Mia­łeś chy­ba ja­kiś po­wód?

– Zna­łem go.

– To wszyst­ko? Zna­łeś go? Nie masz lep­sze­go uspra­wie­dli­wie­nia?

Wat­son ski­nął gło­wą, ale mil­czał.

– Dziew­czy­na, praw­da? Przy­ła­pa­łeś go ze swo­ją dziew­czy­ną?

Chło­pak za­prze­czył ru­chem gło­wy.

– Czy to mia­ło coś wspól­ne­go z sek­sem?

– Nie.

– Po­roz­ma­wiaj ze mną. Je­stem two­im ad­wo­ka­tem. Je­stem je­dy­ną oso­bą na tej pla­ne­cie, któ­ra wła­śnie pró­bu­je ci po­móc. Daj mi ja­kiś punkt za­cze­pie­nia.

– Kie­dyś ku­po­wa­łem od Dyni nar­ko­ty­ki.

– To ro­zu­miem. Jak daw­no temu?

– Parę lat.

– W po­rząd­ku. Był ci wi­nien pie­nią­dze lub nar­ko­ty­ki? Ty by­łeś mu coś wi­nien?

– Nie.

Clay ode­tchnął głę­bo­ko i po raz pierw­szy zwró­cił uwa­gę na dło­nie Te­qu­ili, po­kry­te drob­ny­mi ska­le­cze­nia­mi i spuch­nię­te tak bar­dzo, że nie wi­dać było knyk­ci.

– Czę­sto się bi­jesz?

Może ski­nie­nie gło­wą, może za­prze­cze­nie.

– Już nie.

– Kie­dyś się bi­łeś?

– Dzie­cin­ne igrasz­ki. Raz po­bi­łem się z Dy­nią.

Na­resz­cie. Clay znów ode­tchnął głę­bo­ko i uniósł dłu­go­pis.

– Dzię­ku­ję za po­moc. Kie­dy do­kład­nie?

– Daw­no temu.

– Ile mie­li­ście wte­dy lat?

Wzru­sze­nie ra­mion w od­po­wie­dzi na głu­pie py­ta­nie. Clay wie­dział z do­świad­cze­nia, że jego klien­ci nie zna­ją po­ję­cia cza­su. Ob­ra­bo­wa­no ich wczo­raj lub aresz­to­wa­no w ze­szłym mie­sią­cu, ale się­gnij trzy­dzie­ści dni wstecz, a cała hi­sto­ria zle­wa się w jed­no. Ulicz­ne ży­cie było wal­ką o prze­trwa­nie dzi­siaj, bez cza­su na re­mi­ni­scen­cje i bez tę­sk­no­ty za czym­kol­wiek z prze­szło­ści. Przy­szłość nie ist­nia­ła, więc ten punkt od­nie­sie­nia był po­dob­ną nie­wia­do­mą.

– By­li­śmy dzieć­mi – od­parł Te­qu­ila, naj­wy­raź­niej na­wy­kły do zwię­złych od­po­wie­dzi.

– Ile mie­li­ście lat?

– Ze dwa­na­ście.

– Po­bi­li­ście się w szko­le?

– Gra­jąc w ko­sza.

– Czy ta bój­ka mia­ła pa­skud­ne skut­ki, ska­le­cze­nia, po­ła­ma­ne ko­ści i po­dob­ne hi­sto­rie?

– Nie. Roz­dzie­li­li nas do­ro­śli.

Clay odło­żył na chwi­lę słu­chaw­kę i stre­ścił swo­ją mowę obroń­czą: „Pa­nie i pa­no­wie przy­się­gli, mój klient strze­lił z kra­dzio­nej bro­ni pięć lub sześć razy do czło­wie­ka (któ­ry nie był uzbro­jo­ny) z bli­skiej od­le­gło­ści w brud­nym za­uł­ku z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze, roz­po­znał go, a po dru­gie, osiem lat temu po­bi­li się na bo­isku. Może nie za­brzmi to prze­ko­nu­ją­co, pa­nie i pa­no­wie, ale prze­cież wszy­scy wie­my, że w Dys­tryk­cie Co­lum­bii te dwa po­wo­dy są nie gor­sze od in­nych”.

– Czę­sto wi­dy­wa­łeś Dy­nię?

– Nie.

– Kie­dy wi­dzia­łeś go przed­ostat­nim ra­zem?

Wzru­sze­nie ra­mion. Zno­wu pro­blem z po­czu­ciem cza­su.

– Wi­dy­wa­łeś go raz na ty­dzień?

– Nie.

– Raz na mie­siąc?

– Nie.

– Dwa razy do roku?

– Być może.

– Gdy wi­dzia­łeś się z nim dwa dni temu, po­kłó­ci­li­ście się? Po­móż mi, pró­bu­ję po­znać szcze­gó­ły.

– Nie po­kłó­ci­li­śmy się.

– Dla­cze­go we­szli­ście w ten za­ułek?

Te­qu­ila odło­żył słu­chaw­kę i za­czął bar­dzo po­wo­li po­ru­szać gło­wą w przód i w tył, żeby ob­my­ślić ja­kieś dzi­wacz­ne wy­tłu­ma­cze­nie. Było wi­dać, że cier­pi. Wy­da­wa­ło się, że kaj­dan­ki wrzy­na­ją mu się w skó­rę. Gdy zno­wu pod­niósł słu­chaw­kę, rzekł:

– Po­wiem panu praw­dę. Mia­łem broń i chcia­łem ko­goś za­bić. Ko­go­kol­wiek. Opu­ści­łem Obóz i po pro­stu za­czą­łem ła­zić bez celu, szu­ka­jąc ko­goś, kogo mógł­bym za­strze­lić.

O mało nie za­bi­łem ja­kie­goś Ko­re­ań­czy­ka przed jego skle­pem, ale w po­bli­żu było za dużo lu­dzi. Spo­strze­głem Dy­nię. Zna­łem go. Spa­ce­ro­wa­li­śmy przez mi­nu­tę. Po­wie­dzia­łem, że je­śli chce dział­kę, to mam tro­chę koki. We­szli­śmy w ten za­ułek. I za­strze­li­łem chło­pa­ka. Nie wiem dla­cze­go. Po pro­stu chcia­łem ko­goś za­bić.

Gdy sta­ło się ja­sne, że to już ko­niec opo­wie­ści, Clay za­py­tał:

– Co to jest Obóz?

– Ośro­dek od­wy­ko­wy. Tam wła­śnie by­łem.

– Jak dłu­go?

Zno­wu pro­blem cza­su. Ale od­po­wiedź oka­za­ła się wiel­ką nie­spo­dzian­ką.

– Sto pięt­na­ście dni.

– Przez sto pięt­na­ście dni nic nie bra­łeś?

– Nie.

– By­łeś czy­sty, gdy strze­la­łeś do Dyni?

– Tak. I wciąż je­stem. Od stu szes­na­stu dni.

– Czy za­strze­li­łeś ko­goś już wcze­śniej?

– Nie.

– Gdzie zdo­by­łeś broń?

– Ukra­dłem ją z domu ku­zy­na.

– Czy Obóz to ośro­dek za­mknię­ty?

– Tak.

– Ucie­kłeś?

– Do­sta­wa­łem dwu­go­dzin­ne prze­pust­ki. Po stu dniach od­wy­ku moż­na wyjść na dwie go­dzi­ny, a po­tem wró­cić.

– Więc wy­sze­dłeś z Obo­zu, tra­fi­łeś do domu ku­zy­na, ukra­dłeś broń, po czym za­czą­łeś spa­ce­ro­wać po uli­cach, szu­ka­jąc po­ten­cjal­nej ofia­ry, i zna­la­złeś Dy­nię?

Przy koń­cu py­ta­nia Te­qu­ila za­czął ki­wać gło­wą.

– Tak się wła­śnie sta­ło. Niech mnie pan nie pyta dla­cze­go, bo sam nie wiem. Po pro­stu nie wiem.

W za­czer­wie­nio­nym pra­wym oku Te­qu­ili chy­ba po­ja­wi­ły się łzy, być może pod wpły­wem po­czu­cia winy i wy­rzu­tów su­mie­nia, ale Car­ter nie był tego pew­ny. Wy­jął z tecz­ki ja­kieś do­ku­men­ty i wsu­nął je przez otwór w prze­gro­dzie.

– Pod­pisz to przy tych czer­wo­nych ptasz­kach. Wró­cę za parę dni.

Te­qu­ila zi­gno­ro­wał do­ku­men­ty.

– Co się ze mną sta­nie? – za­py­tał.

– O tym po­roz­ma­wia­my póź­niej.

– Kie­dy będę mógł wyjść?

– Chy­ba nie­pręd­ko.

Rozdział 4

Ludzie pro­wa­dzą­cy Obóz nie wi­dzie­li po­trze­by stro­nie­nia od pro­ble­mów. Nie pró­bo­wa­li uciec ze stre­fy dzia­łań wo­jen­nych, z któ­rej za­bie­ra­li swo­je ofia­ry. Żad­ne­go za­cisz­ne­go obiek­tu na wsi. Żad­nej ustron­nej kli­ni­ki w lep­szej czę­ści mia­sta. Ich pen­sjo­na­riu­sze przy­cho­dzi­li z uli­cy i na uli­cę wra­ca­li.

Obóz, wi­docz­ny z sze­re­gu po­za­my­ka­nych na głu­cho bliź­nia­ków, z któ­rych cza­sem ko­rzy­sta­li de­ale­rzy nar­ko­ty­ków, wy­cho­dził na W Stre­et w pół­noc­nym Wa­szyng­to­nie. Nie­opo­dal znaj­do­wał się cie­szą­cy się złą sła­wą pu­sty te­ren daw­nej sta­cji ben­zy­no­wej. To tu­taj de­ale­rzy spo­ty­ka­li się z hur­tow­ni­ka­mi i nie kry­jąc się, do­ko­ny­wa­li wy­mia­ny. We­dług nie­ofi­cjal­nych da­nych po­li­cji na tej dział­ce znaj­do­wa­no wię­cej na­fa­sze­ro­wa­nych oło­wiem zwłok niż w ja­kim­kol­wiek in­nym miej­scu w Wa­szyng­to­nie.

Clay je­chał po­wo­li uli­cą. Drzwi sa­mo­cho­du miał za­blo­ko­wa­ne, dło­nie za­ci­śnię­te na kie­row­ni­cy, oczy strze­la­ły na wszyst­kie stro­ny, uszy na­słu­chi­wa­ły nie­uchron­ne­go od­gło­su wy­mia­ny ognia. W tym get­cie bia­ły sta­no­wił oczy­wi­sty cel ata­ku nie­za­leż­nie od pory dnia.

Bu­dy­nek Obo­zu Wy­zwo­le­nia był kie­dyś ma­ga­zy­nem, daw­no opusz­czo­nym przez tych, któ­rzy ostat­nio uży­wa­li go do skła­do­wa­nia cze­goś, prze­zna­czo­nym przez mia­sto do roz­biór­ki, a po­tem sprze­da­nym na li­cy­ta­cji za kil­ka do­la­rów or­ga­ni­za­cji non pro­fit, któ­ra ja­koś do­strze­gła moż­li­wość jego wy­ko­rzy­sta­nia. Czer­wo­ne ce­gły tej zwa­li­stej bu­dow­li były po­ma­lo­wa­ne rdza­wo­czer­wo­ną far­bą od chod­ni­ka aż po dach, a niż­sze par­tie ścian prze­ma­lo­wa­li oko­licz­ni spe­cja­li­ści od graf­fi­ti. Cią­gnę­ły się wzdłuż uli­cy przez cały kwar­tał. Wszyst­kie drzwi i okna zo­sta­ły za­be­to­no­wa­ne i za­ma­lo­wa­ne, tak że ogro­dze­nie i drut kol­cza­sty nie były po­trzeb­ne. Każ­dy, kto chciał uciec z Obo­zu, mu­siał­by mieć młot, dłu­to i cały dzień na nie­prze­rwa­ną cięż­ką pra­cę.

Clay za­par­ko­wał hon­dę ac­cord przed bu­dyn­kiem i za­sta­na­wiał się, czy ma uciec, czy wy­siąść. Nad gru­by­mi dwu­skrzy­dło­wy­mi drzwia­mi wi­siał mały szyld z na­pi­sem: „Obóz Wy­zwo­le­nia. Te­ren pry­wat­ny. Wstęp wzbro­nio­ny”. Jak­by ktoś mógł wejść do środ­ka lub mieć na to ocho­tę. W po­bli­żu krę­cił się ty­po­wy ze­staw ulicz­nych po­sta­ci: paru mło­dych opry­chów, za­pew­ne prze­wo­żą­cych w sa­mo­cho­dzie pro­chy i ar­se­nał bro­ni wy­star­cza­ją­cy, by po­wstrzy­mać atak po­li­cji, pi­jacz­ko­wie sła­nia­ją­cy się w tan­de­mie, lu­dzie wy­glą­da­ją­cy na człon­ków ro­dzi­ny cze­ka­ją­cych na wi­dze­nie z krew­ny­mi prze­by­wa­ją­cy­mi w Obo­zie. Dzię­ki swo­jej pra­cy Car­ter tra­fiał do więk­szo­ści nie­od­po­wied­nich miejsc w Wa­szyng­to­nie i na­uczył się za­cho­wy­wać tak, jak­by nie czuł stra­chu. Je­stem ad­wo­ka­tem. Przy­by­łem tu­taj służ­bo­wo. Zejdź­cie mi z dro­gi. Nie roz­ma­wiaj­cie ze mną. W cią­gu pię­ciu lat pra­cy w biu­rze jesz­cze nikt do nie­go nie strze­lał.

Zo­sta­wił sa­mo­chód przy kra­węż­ni­ku. Ro­biąc to, ze smut­kiem przy­znał, że jego nie­wiel­kie auto zwa­bi­ło­by nie­wie­lu z opry­chów na tej uli­cy, o ile w ogó­le zwró­ci­ło­by ich uwa­gę. Mia­ło dwa­na­ście lat i pra­wie dwie­ście ty­się­cy mil prze­bie­gu. Weź­cie je so­bie, my­ślał.

Wstrzy­mał od­dech i zi­gno­ro­wał za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nia chod­ni­ko­wej szaj­ki. W pro­mie­niu dwóch mil nie ma żad­nej in­nej bla­dej twa­rzy, stwier­dził. Przy­ci­snął gu­zik przy drzwiach i z do­mo­fo­nu do­biegł trzesz­czą­cy głos:

– Kto tam?

– Na­zy­wam się Clay Car­ter. Je­stem ad­wo­ka­tem. By­łem umó­wio­ny na spo­tka­nie z Tal­mad­ge’em X o je­de­na­stej. – Wy­mó­wił to imię wy­raź­nie, wciąż prze­ko­na­ny, że to ja­kaś po­mył­ka. Przez te­le­fon po­pro­sił se­kre­tar­kę o prze­li­te­ro­wa­nie na­zwi­ska pana X, a ona dość opry­skli­wie od­par­ła, że to wca­le nie jest na­zwi­sko. A co to jest? X. Po­do­ba się czy nie, tak już zo­sta­nie.

– Chwi­lecz­kę – od­parł głos i Clay cze­kał. Ga­pił się na drzwi, pró­bu­jąc roz­pacz­li­wie igno­ro­wać oto­cze­nie. Na lewo od sie­bie wy­czuł po­ru­sze­nie, nie­da­le­ko.

– Słu­chaj, czło­wie­ku, je­steś praw­ni­kiem? – pa­dło py­ta­nie za­da­ne pi­skli­wym gło­sem przez mło­de­go Mu­rzy­na, na tyle gło­śno, że wszy­scy sły­sze­li.

Clay od­wró­cił się i spoj­rzał w mod­ne oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne swo­je­go prze­śla­dow­cy.

– Tak – od­parł spo­koj­nie.

– Nie je­steś żad­nym praw­ni­kiem – stwier­dził mło­dy męż­czy­zna. Za nim ze­bra­ła się nie­wiel­ka zgra­ja ga­piów.

– Nie­ste­ty je­stem.

– Czło­wie­ku, to nie­moż­li­we.

– Wy­klu­czo­ne – po­twier­dził je­den z nich.

– Na pew­no je­steś praw­ni­kiem?

– Tak – od­parł Clay, go­dząc się na tę grę.

– Sko­ro je­steś praw­ni­kiem, to dla­cze­go jeź­dzisz ta­kim gów­nia­nym au­tem?

Clay nie był pew­ny, co bar­dziej za­bo­la­ło – ich śmiech czy praw­dzi­wość tego stwier­dze­nia.

– Moja żona jeź­dzi mer­ce­de­sem – oświad­czył, tą mar­ną prób­ką po­czu­cia hu­mo­ru po­gar­sza­jąc tyl­ko sy­tu­ację.

– Nie masz żony. Nie no­sisz ob­rącz­ki.

Co jesz­cze za­uwa­ży­li? – za­sta­na­wiał się Clay. Śmia­li się jesz­cze, gdy jed­no skrzy­dło drzwi otwo­rzy­ło się z trza­skiem. Zdo­łał przejść nie­dba­le przez próg bu­dyn­ku, za­miast czmych­nąć w bez­piecz­ne miej­sce. Re­cep­cja Obo­zu wy­glą­da­ła jak bun­kier z be­to­no­wą po­sadz­ką, ścia­na­mi z pu­sta­ków i me­ta­lo­wy­mi drzwia­mi. Okien nie było, su­fit wi­siał ni­sko, pa­li­ło się kil­ka lamp, bra­ko­wa­ło tyl­ko wor­ków z pia­skiem i bro­ni. Za dłu­gim sto­łem z de­mo­bi­lu sie­dzia­ła re­cep­cjo­nist­ka od­bie­ra­ją­ca dwa te­le­fo­ny.

– Bę­dzie za chwi­lę – po­in­for­mo­wa­ła, nie pod­no­sząc wzro­ku.

Tal­mad­ge X był bar­dzo po­waż­nym ży­la­stym męż­czy­zną oko­ło pięć­dzie­siąt­ki, bez gra­ma tłusz­czu na szczu­płym cie­le i bez cie­nia uśmie­chu na po­marsz­czo­nej i po­sta­rza­łej twa­rzy. Oczy miał duże i zra­nio­ne, oszpe­co­ne dzie­siąt­ka­mi lat ulicz­nej eg­zy­sten­cji. Miał też bar­dzo czar­ną skó­rę i śnież­no­bia­łe ubra­nie – wy­kroch­ma­lo­ną ba­weł­nia­ną ko­szu­lę i ogrod­nicz­ki. A na no­gach czar­ne żoł­nier­skie buty wy­glan­so­wa­ne do po­ły­sku. Jego zu­peł­nie łysa gło­wa rów­nież po­ły­ski­wa­ła.

Wska­zał je­dy­ne krze­sło w swo­im pro­wi­zo­rycz­nym ga­bi­ne­cie i za­mknął drzwi.

– Przy­niósł pan pa­pie­ry? – za­py­tał na­gle. Naj­wy­raź­niej nie miał ta­len­tu do po­ga­du­szek.

Clay wrę­czył mu po­trzeb­ne do­ku­men­ty, każ­dy opa­trzo­ny nie­czy­tel­nym pod­pi­sem za­ku­te­go w kaj­dan­ki Te­qu­ili Wat­so­na. Tal­mad­ge X prze­czy­tał je wszyst­kie do­kład­nie. Car­ter za­uwa­żył, że nie nosi ze­gar­ka i nie lubi ze­ga­rów. Czas zo­stał za pro­giem bu­dyn­ku.

– Kie­dy je pod­pi­sał?

– Są opa­trzo­ne dzi­siej­szą datą. Wi­dzia­łem się z nim w wię­zie­niu mniej wię­cej przed dwie­ma go­dzi­na­mi.

– I jest pan jego obroń­cą z urzę­du? Ofi­cjal­nie?

Ten czło­wiek nie­je­den raz miał do czy­nie­nia z wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści.

– Tak. Wy­zna­czo­nym przez sąd, przy­dzie­lo­nym przez Biu­ro Obroń­cy Pu­blicz­ne­go.

– Glen­da wciąż tam pra­cu­je?

– Owszem.

– Zna­my się kopę lat. – Na tym mia­ła się za­koń­czyć luź­na po­ga­węd­ka.

– Wie­dział pan o tej strze­la­ni­nie? – za­py­tał Clay, wyj­mu­jąc z tecz­ki no­tes.

– Do­wie­dzia­łem się przed go­dzi­ną, gdy pan za­dzwo­nił. Wie­dzie­li­śmy, że wy­szedł we wto­rek i nie wró­cił, wie­dzie­li­śmy, że coś się sta­ło, ale z dru­giej stro­ny ta­kie sy­tu­acje nie są dla nas za­sko­cze­niem. – Mó­wił po­wo­li i pre­cy­zyj­nie, czę­sto mru­gał, ale ani razu nie od­wró­cił wzro­ku. – Niech pan mi po­wie, co się sta­ło.

– Wszyst­kie te in­for­ma­cje są po­uf­ne, ja­sne? – upew­nił się Clay.

– Je­stem jego opie­ku­nem. A tak­że dusz­pa­ste­rzem. Pan jest jego ad­wo­ka­tem. Wszyst­ko, co zo­sta­nie po­wie­dzia­ne w tym po­ko­ju, nie wyj­dzie poza jego ścia­ny. Umo­wa stoi?

– Stoi.

Clay po­dał szcze­gó­ły, któ­re do­tych­czas ze­brał, z opi­sem wy­da­rzeń w wer­sji Wat­so­na włącz­nie. Z punk­tu wi­dze­nia prze­pi­sów i ety­ki nie po­wi­nien ni­ko­mu ujaw­niać ze­znań swo­je­go klien­ta, ale kto tak na­praw­dę by się tym przej­mo­wał? Tal­mad­ge X wie­dział o Te­qu­ili Wat­so­nie zde­cy­do­wa­nie wię­cej, niż Clay mógł się kie­dy­kol­wiek do­wie­dzieć.

W trak­cie opo­wie­ści, w mia­rę po­zna­wa­nia prze­bie­gu wy­da­rzeń, Tal­mad­ge spu­ścił wzrok i za­mknął oczy. Od­chy­lił gło­wę, jak­by chciał za­py­tać Boga, dla­cze­go do tego do­szło. Od­pły­nął gdzieś, po­grą­żo­ny w za­du­mie i bar­dzo zmar­twio­ny.

Gdy Clay skoń­czył, Tal­mad­ge X za­py­tał:

– W czym mogę po­móc?

– Chciał­bym zo­ba­czyć jego akta. Dał mi upo­waż­nie­nie.

Tecz­ka z ak­ta­mi le­ża­ła na biur­ku przed Tal­mad­ge’em X.

– Póź­niej. Naj­pierw po­roz­ma­wiaj­my. Co chce pan wie­dzieć?

– Za­cznij­my od Te­qu­ili. Skąd po­cho­dzi?

Tal­mad­ge, go­tów po­móc, zno­wu spoj­rzał mu w oczy.

– Z uli­cy, tak samo jak oni wszy­scy. Zo­stał do nas skie­ro­wa­ny przez opie­kę spo­łecz­ną jako bez­na­dziej­ny przy­pa­dek. Żad­nej bliż­szej ro­dzi­ny. Ojca nie znał, mat­ka zmar­ła na AIDS, gdy miał trzy lata. Wy­cho­wy­wa­ny przez kil­ka cio­tek, prze­ka­zy­wa­ny ko­lej­nym krew­nym, w ro­dzi­nach za­stęp­czych w róż­nych miej­scach, wę­drów­ki po są­dach i do­mach dziec­ka. Rzu­cił szko­łę. Przy­pa­dek w sam raz dla nas.

Wie pan coś o Obo­zie Wy­zwo­le­nia?

– Nie.

– Do­sta­je­my trud­ne przy­pad­ki, na­ło­go­wych ćpu­nów. Za­my­ka­my ich na wie­le mie­się­cy, stwa­rza­my im wa­run­ki jak w obo­zie dla re­kru­tów. Pra­cu­je nas tu ośmiu, ośmiu opie­ku­nów. Wszy­scy je­ste­śmy nar­ko­ma­na­mi, bo kto raz stał się nar­ko­ma­nem, zo­sta­je nim na za­wsze, ale pew­nie pan o tym wie. Czte­rech z nas jest te­raz dusz­pa­ste­rza­mi. Od­sie­dzia­łem trzy­na­ście lat za nar­ko­ty­ki i roz­bój, po czym od­na­la­złem Je­zu­sa. Tak czy in­a­czej, spe­cja­li­zu­je­my się w od­wy­ku dla mło­dych ko­ka­ini­stów, któ­rym nikt inny nie umie po­móc.

– Tyl­ko ko­ka­ini­stów?

– Ko­ka­ina w kry­sta­licz­nej po­sta­ci to nar­ko­tyk, czło­wie­ku. Tani, jest go pod do­stat­kiem, na kil­ka mi­nut od­ry­wa cię od co­dzien­ne­go ży­cia. Gdy już za­czniesz, nie mo­żesz rzu­cić.

– Nie­wie­le po­tra­fił mi po­wie­dzieć o swej prze­stęp­czej prze­szło­ści.

Tal­mad­ge X otwo­rzył tecz­kę i prze­rzu­cił kart­ki.

– Pew­nie dla­te­go, że nie­wie­le pa­mię­ta. Przez lata cho­dził na­ćpa­ny. Pro­szę: sze­reg drob­nych prze­stępstw, gdy był nie­let­ni, ra­bu­nek, kra­dzie­że sa­mo­cho­dów, to, co zwy­kle wszy­scy ro­bi­li­śmy, żeby móc ku­po­wać nar­ko­ty­ki. W wie­ku osiem­na­stu lat od­sie­dział czte­ry mie­sią­ce za kra­dzież w skle­pie. W ze­szłym roku wsa­dzi­li go na trzy mie­sią­ce za po­sia­da­nie. Nie­zła kar­to­te­ka jak na jed­ne­go z nas. Żad­nych ak­tów prze­mo­cy.

– Ile cięż­kich prze­stępstw?

– Ni­cze­go ta­kie­go tu nie wi­dzę.

– To chy­ba po­mo­że – uznał Clay. – W pew­nym sen­sie.

– Wy­glą­da na to, że nic nie po­mo­że.

– Do­wie­dzia­łem się, że było co naj­mniej dwóch świad­ków.

Nie je­stem opty­mi­stą.

– Przy­znał się po­li­cjan­tom?

– Nie. Po­wie­dzie­li mi, że gdy go zła­pa­li, za­mknął się w so­bie i nic nie mó­wił.

– Rzad­ko tak bywa.

– To praw­da – przy­znał Clay.

– Za­no­si się na do­ży­wo­cie bez pra­wa do zwol­nie­nia wa­run­ko­we­go – orzekł Tal­mad­ge X, głos do­świad­cze­nia.

– Bez dwóch zdań.

– Dla nas to nie ko­niec świa­ta, me­ce­na­sie. Ży­cie w wię­zie­niu pod wie­lo­ma wzglę­da­mi jest lep­sze od tego na uli­cy. Mam wie­lu kum­pli, któ­rzy ta­kie wolą. Smut­ne jest to, że Te­qu­ila był jed­nym z nie­licz­nych, któ­re­mu mo­gło się udać.

– A to dla­cze­go?

– Chło­pak ma olej w gło­wie. Gdy oczy­ści­li­śmy mu or­ga­nizm i do­szedł do sie­bie, bar­dzo do­brze czuł się w swo­jej skó­rze. Po raz pierw­szy w swo­im do­ro­słym ży­ciu był trzeź­wy. Nie umiał czy­tać, więc go na­uczy­li­śmy. Lu­bił ry­so­wać, więc za­chę­ca­li­śmy go do tego. Tu­taj nig­dy nie wpa­da­my w eks­cy­ta­cję, ale Te­qu­ila spra­wił, że by­li­śmy dum­ni. Z oczy­wi­stych po­wo­dów my­ślał na­wet o zmia­nie imie­nia.

– Nig­dy nie wpa­da­cie w eks­cy­ta­cję?

– Tra­ci­my sześć­dzie­siąt sześć pro­cent, me­ce­na­sie. Dwie trze­cie. Przyj­mu­je­my ich tu­taj le­d­wo ży­wych, odu­rzo­nych, z cia­ła­mi i umy­sła­mi za­tru­ty­mi crac­kiem, nie­do­ży­wio­nych, a na­wet wy­gło­dzo­nych, z wy­syp­ką, wy­pa­da­ją­cy­mi wło­sa­mi, naj­bar­dziej cho­rych ćpu­nów, ja­kich po­tra­fi stwo­rzyć Wa­szyng­ton, i pod­tu­cza­my ich, od­tru­wa­my, pod­da­je­my pod­sta­wo­we­mu szko­le­niu. Wsta­ją o szó­stej rano, sprzą­ta­ją po­ko­je i cze­ka­ją na kon­tro­lę, śnia­da­nie o wpół do siód­mej, po czym bez­u­stan­ne pra­nie mó­zgu przez gru­pę bez­li­to­snych opie­ku­nów, któ­rzy kie­dyś wszy­scy byli do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, bez wci­ska­nia kitu… prze­pra­szam za ko­lo­kwia­lizm… na­wet nie pró­buj­cie nas oszu­kać, bo wszy­scy sami oszu­ki­wa­li­śmy. Po mie­sią­cu są czy­ści i bar­dzo dum­ni. Nie tę­sk­nią za świa­tem ze­wnętrz­nym, bo nie cze­ka ich tam nic do­bre­go… ani pra­ca, ani ro­dzi­ny, nikt ich nie ko­cha. Ła­two wy­prać im mó­zgi, a my je­ste­śmy nie­ustę­pli­wi. Po trzech mie­sią­cach mo­że­my, w za­leż­no­ści od pa­cjen­ta, za­czy­nać wy­pro­wa­dzać ich z po­wro­tem na uli­cę na parę go­dzin dzien­nie. Dzie­wię­ciu na dzie­się­ciu wra­ca, pra­gnąc wró­cić do swo­ich po­ko­ików. Trzy­ma­my ich przez rok, me­ce­na­sie. Dwa­na­ście mie­się­cy, ani dnia kró­cej. Pró­bu­je­my ich tro­chę wy­edu­ko­wać, może pod­szko­lić tro­chę w ob­słu­dze kom­pu­te­rów. Usil­nie sta­ra­my się zna­leźć im pra­cę. Gdy koń­czą szko­łę, wszy­scy pła­cze­my z ra­do­ści. Opusz­cza­ją Obóz i po nie­speł­na roku dwie trze­cie z nich zno­wu za­ży­wa ko­ka­inę i zmie­rza do rynsz­to­ka.

– Przyj­mu­je­cie ich z po­wro­tem?

– Rzad­ko. Gdy wie­dzą, że mogą wró­cić, czę­ściej dają cia­ła.

– Co się dzie­je z resz­tą?

– Po to tu je­ste­śmy, pa­nie me­ce­na­sie. Wła­śnie dla­te­go je­stem opie­ku­nem. Ci lu­dzie, po­dob­nie jak ja, prze­ży­wa­ją wśród lu­dzi i ro­bią to z nie­zro­zu­mia­łą dla in­nych za­wzię­to­ścią. Wró­ci­li­śmy z pie­kła, a to pa­skud­na dro­ga. Wie­lu z oca­lo­nych przez nas pra­cu­je z in­ny­mi nar­ko­ma­na­mi.

– Ile osób mo­że­cie przy­jąć?

– Mamy osiem­dzie­siąt łó­żek, wszyst­kie za­ję­te. Miej­sca jest na dwa razy tyle, ale nig­dy nie ma wy­star­cza­ją­co dużo for­sy.

– Kto daje wam fun­du­sze?

– Osiem­dzie­siąt pro­cent to sub­wen­cje od władz fe­de­ral­nych i nig­dy nie ma gwa­ran­cji, że będą w na­stęp­nym roku. Resz­tę wy­pra­sza­my od pry­wat­nych fun­da­cji. Je­ste­śmy zbyt za­ję­ci pra­cą, by móc ze­brać dużo pie­nię­dzy.

Clay prze­wró­cił kart­kę i nadal no­to­wał.

– Nie ma ani jed­ne­go krew­ne­go, z któ­rym mógł­bym po­roz­ma­wiać?

Tal­mad­ge X prze­rzu­cił akta, krę­cąc gło­wą.

– Może jest gdzieś ja­kaś ciot­ka, ale pro­szę nie ocze­ki­wać zbyt wie­le. Na­wet gdy­by pan ją od­szu­kał, jak mo­gła­by panu po­móc?

– Nie mo­gła­by. Ale war­to mieć kon­takt z kimś z ro­dzi­ny.

Tal­mad­ge X nadal prze­glą­dał za­war­tość tecz­ki, jak­by o czymś my­ślał. Clay po­dej­rze­wał, że szu­ka za­pi­sów, któ­re na­le­ży usu­nąć przed jej prze­ka­za­niem.

– Kie­dy będę mógł je zo­ba­czyć? – za­py­tał Car­ter.

– Może ju­tro? Chciał­bym naj­pierw to przej­rzeć.

Car­ter wzru­szył ra­mio­na­mi. Sko­ro Tal­mad­ge X po­wie­dział ju­tro, to zo­ba­czy je ju­tro.

– No do­brze, pa­nie me­ce­na­sie. Nie ro­zu­miem, jaki miał mo­tyw. Pro­szę mi wy­ja­śnić, dla­cze­go za­bił.

– Nie po­tra­fię. Niech pan mi wy­ja­śni. Zna go pan od pra­wie czte­rech mie­się­cy. Nig­dy nie był ka­ra­ny za akty prze­mo­cy lub uży­cie bro­ni. Nie wy­ka­zy­wał żad­nej skłon­no­ści do bó­jek. Wy­glą­da na to, że był wzo­ro­wym pa­cjen­tem. Pan wi­dział już wszyst­ko. Niech pan mi to wy­ja­śni.

– Wi­dzia­łem róż­ne rze­czy – przy­znał Tal­mad­ge X z jesz­cze więk­szym smut­kiem w oczach. – Ale ta­kie­go przy­pad­ku nig­dy. Ten chło­pak bał się prze­mo­cy. Tu­taj nie to­le­ru­je­my bó­jek, ale męż­czyź­ni są jak dzie­ci i za­wsze zda­rza­ją się przy­pad­ki ry­tu­al­ne­go za­stra­sza­nia. Te­qu­ila za­li­czał się do sła­be­uszy. To nie­moż­li­we, żeby wy­szedł stąd, ukradł broń, wy­brał przy­pad­ko­wą ofia­rę i za­bił. I żeby rzu­cił się na czło­wie­ka w wię­zie­niu i po­słał go do szpi­ta­la. Po pro­stu w to nie wie­rzę.

– Cóż więc mam po­wie­dzieć przy­się­głym?

– Ja­kim przy­się­głym? Prze­cież pan wie, że on musi przy­znać się do winy. Już go nie ma, resz­tę ży­cia spę­dzi za krat­ka­mi. Je­stem pew­ny, że ma tam spo­ro zna­jo­mych.

Na­stą­pi­ła dłu­ga prze­rwa w roz­mo­wie, któ­ra Tal­mad­ge’owi X chy­ba w ogó­le nie prze­szka­dza­ła. Za­mknął tecz­kę i od­su­nął ją od sie­bie. Spo­tka­nie do­bie­ga­ło koń­ca. Ale to Clay był go­ściem. Na­de­szła pora, by wyjść.

– Wró­cę ju­tro – rzekł. – O któ­rej?

– Po dzie­wią­tej – od­parł Tal­mad­ge X. – Od­pro­wa­dzę pana.

– Nie ma po­trze­by – po­wie­dział Clay, za­chwy­co­ny tą pro­po­zy­cją.

Szaj­ka przed bu­dyn­kiem po­więk­szy­ła się i wy­glą­da­ło na to, że cze­ka na po­wrót ad­wo­ka­ta. Jej człon­ko­wie sie­dzie­li na ma­sce i opie­ra­li się o ka­ro­se­rię hon­dy, któ­ra wciąż sta­ła przy kra­węż­ni­ku i wciąż nie była uszko­dzo­na. Bez wzglę­du na to, jak za­mie­rza­li się za­ba­wić, na wi­dok Tal­mad­ge’a X szyb­ko za­po­mnie­li o swo­ich pla­nach. Szyb­kim ru­chem gło­wy roz­pro­szył szaj­kę i Clay nie­tknię­ty i prze­ra­żo­ny per­spek­ty­wą po­wro­tu na­za­jutrz szyb­ko od­je­chał.

Mi­nął osiem prze­cznic i tra­fił na La­mont Stre­et, po czym od­na­lazł róg Geo­r­gia Ave­nue, gdzie za­trzy­mał na chwi­lę sa­mo­chód, żeby się ro­zej­rzeć. W oko­li­cy nie bra­ko­wa­ło za­uł­ków, w któ­rych moż­na było zgi­nąć od po­ci­sku, i Clay ani my­ślał szu­kać śmier­ci. Oko­li­ca była rów­nie wy­mar­ła jak ta, któ­rą wła­śnie opu­ścił. Wró­ci tu póź­niej z Rod­ney­em, czar­no­skó­rym asy­sten­tem, któ­ry zna te uli­ce, i wte­dy będą wę­szy­li i za­da­wa­li py­ta­nia.

Rozdział 5

Poto­mac Co­un­try Club w McLe­an w sta­nie Wir­gi­nia za­ło­ży­li przed stu laty za­moż­ni lu­dzie, któ­ry­mi wzgar­dzo­no w in­nych klu­bach. Bo­ga­cze mogą to­le­ro­wać nie­mal wszyst­ko, ale nie od­rzu­ce­nie. Ba­ni­ci wsa­dzi­li swo­je po­kaź­ne za­so­by w Po­to­mac i stwo­rzy­li naj­lep­szy klub na ob­sza­rze Dys­tryk­tu Co­lum­bii. Wy­cią­gnę­li kil­ku se­na­to­rów z kon­ku­ren­cyj­nych klu­bów, sku­si­li inne zna­ko­mi­to­ści i nie­ba­wem Po­to­mac zy­skał po­wszech­ne po­wa­ża­nie. Gdy już miał wy­star­cza­ją­co dużo człon­ków, by utrzy­mać się ze skła­dek, za­czął sto­so­wać obo­wiąz­ko­wą prak­ty­kę wy­klu­cza­nia in­nych. Cho­ciaż nadal na­zy­wa­no go no­wym klu­bem, wy­glą­dał i dzia­łał po­dob­nie jak resz­ta.

Róż­nił się jed­nak od nich pod jed­nym istot­nym wzglę­dem: sze­fo­wie Po­to­ma­cu nig­dy nie ne­go­wa­li tego, że człon­ko­stwo w nim moż­na ku­pić za go­tów­kę, je­że­li tyl­ko kan­dy­dat ma wy­star­cza­ją­co dużo pie­nię­dzy. Za­po­mnij­cie o li­stach ocze­ku­ją­cych, ko­mi­sjach se­lek­cyj­nych i taj­nych gło­so­wa­niach rady do spraw przy­jęć.

Gdy ktoś nie­daw­no spro­wa­dził się do Dys­tryk­tu Co­lum­bii lub gdy na­gle się wzbo­ga­cił, mógł z dnia na dzień uzy­skać pre­stiż i wy­so­ką po­zy­cję, je­że­li tyl­ko wy­pi­sał czek na do­sta­tecz­nie wy­so­ką sumę. W re­zul­ta­cie Po­to­mac miał naj­lep­sze pole gol­fo­we, kor­ty te­ni­so­we, ba­se­ny, lo­ka­le klu­bo­we, ja­dal­nię, wszyst­ko, cze­go mógł­by pra­gnąć am­bit­ny za­rząd co­un­try clu­bu.

Z tego, co Clay wie­dział, Ben­nett Van Horn wy­sta­wił czek na dużą sumę. Bez wzglę­du na to, kogo uda­wał w tej chwi­li Clay, jego ro­dzi­ce nie mie­li pie­nię­dzy i z pew­no­ścią nie zo­sta­li­by przy­ję­ci do Po­to­ma­cu. Jego oj­ciec po­zwał Ben­net­ta do sądu przed osiem­na­stu laty w spra­wie nie­ko­rzyst­nej umo­wy sprze­da­ży nie­ru­cho­mo­ści w Ale­xan­drii. Ben­nett był wów­czas cheł­pli­wym po­śred­ni­kiem w han­dlu nie­ru­cho­mo­ścia­mi z masą dłu­gów i bar­dzo nie­wiel­ką licz­bą ak­ty­wów wol­nych od ob­cią­żeń. Nie był jesz­cze człon­kiem Po­to­mac Co­un­try Clu­bu, cho­ciaż te­raz za­cho­wy­wał się tak, jak­by się tam uro­dził.

Ben­nett Bul­do­żer tra­fił na żyłę zło­ta pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych, gdy do­ko­nał na­jaz­du na fa­li­ste wzgó­rza wir­gi­nij­skiej pro­win­cji. Do­ko­na­no trans­ak­cji. Zna­le­zio­no wspól­ni­ków. Nie on wy­na­lazł me­to­dę bu­do­wy osie­dli na zglisz­czach la­sów, ale z pew­no­ścią ją udo­sko­na­lił. Na dzie­wi­czych wzgó­rzach po­sta­wił cen­tra han­dlo­we. Koło świę­te­go pola bi­twy zbu­do­wał osie­dle. Zrów­nał z zie­mią całą wio­skę pod jed­no z pla­no­wa­nych osie­dli: blo­ki miesz­kal­ne, duże i małe domy, park w cen­trum z płyt­kim błot­ni­stym sta­wem, dwa kor­ty te­ni­so­we, uro­cza mała dziel­ni­ca han­dlo­wa, któ­ra ład­nie wy­glą­da­ła w biu­rze ar­chi­tek­to­nicz­nym, ale nig­dy nie zo­sta­ła zbu­do­wa­na. Jak na iro­nię, cho­ciaż Ben­nett iro­nii nie wy­czu­wał, na­zwał swo­je sza­blo­no­we pro­jek­ty od oko­li­cy, któ­rą nisz­czył: Fa­li­ste Łąki, Szep­czą­ce Dęby, Le­śne Wzgó­rza i tym po­dob­ne. Do­łą­czył do in­nych spe­ców od za­bu­do­wy przed­mieść i pro­wa­dził w le­gi­sla­tu­rze sta­no­wej w Rich­mond kam­pa­nię na rzecz zwięk­sze­nia na­kła­dów na nowe dro­gi, aby moż­na było kle­cić na­pręd­ce nowe osie­dla i zwięk­szać ruch. Czy­niąc to, stał się fi­gu­rą w po­li­tycz­nej grze i jego mnie­ma­nie o so­bie bar­dzo wzro­sło.

Na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych Gru­pa BVH dy­na­micz­nie się roz­wi­ja­ła, a wpły­wy ro­sły w nie­co szyb­szym tem­pie niż raty spła­ca­nych po­ży­czek. Ben­nett i jego żona Barb ku­pi­li dom w ele­ganc­kiej dziel­ni­cy McLe­an. Wstą­pi­li do Po­to­mac Co­un­try Clu­bu i za­do­mo­wi­li się tam. I bar­dzo sta­ra­li się spra­wiać wra­że­nie, że za­wsze mie­li pie­nią­dze.

W 1994 roku – zgod­nie z ak­ta­mi ko­mi­sji pa­pie­rów war­to­ścio­wych, któ­re Clay stu­dio­wał pil­nie i któ­rych ko­pie za­cho­wał – Ben­nett po­sta­no­wił wpro­wa­dzić swo­ją fir­mę na gieł­dę i ze­brać dwie­ście mi­lio­nów do­la­rów. Za­mie­rzał wy­ko­rzy­stać te pie­nią­dze na spła­tę czę­ści za­dłu­że­nia, ale, co waż­niej­sze, na „in­we­sty­cję we wspa­nia­łą przy­szłość pół­noc­nej Wir­gi­nii”. In­ny­mi sło­wy, w ko­lej­ne bul­do­że­ry, ko­lej­ne osie­dla na zglisz­czach la­sów. Myśl o Ben­net­cie Van Hor­nie z taką go­tów­ką bez wąt­pie­nia ura­do­wa­ła miej­sco­wych przed­sta­wi­cie­li han­dlo­wych Ca­ter­pil­la­ra. Po­win­na też prze­ra­zić lo­kal­ne wła­dze, ale te spa­ły.

Dzię­ki ban­kie­ro­wi in­we­stu­ją­ce­mu w pa­pie­ry war­to­ścio­we ni­skie­go ry­zy­ka ak­cje fir­my BVHG ru­szy­ły z ry­kiem z blo­ków star­to­wych po ce­nie dzie­sięć do­la­rów za ak­cję i osią­gnę­ły war­tość szes­na­ście i pół do­la­ra. Nie­zły wy­nik, ale znacz­nie od­bie­ga­ją­cy od prze­wi­dy­wań twór­cy i dy­rek­to­ra spół­ki. Ty­dzień przed sprze­da­żą udzia­łów w ofer­cie pu­blicz­nej Ben­nett cheł­pił się w „Da­ily Pro­fit”, lo­kal­nym bru­kow­cu biz­ne­so­wym, że „chłop­cy na Wall Stre­et są pew­ni, iż cena osią­gnie po­ziom czter­dzie­stu do­la­rów za ak­cję”. W ob­ro­cie wol­no­ryn­ko­wym ceny spły­nę­ły z ob­ło­ków na zie­mię i wy­lą­do­wa­ły z hu­kiem na po­zio­mie sze­ściu do­la­rów. Ben­nett nie chciał po­zbyć się czę­ści udzia­łów, jak ro­bią to wszy­scy roz­sąd­ni przed­się­bior­cy. Za­cho­wał wszyst­kie ze swo­ich czte­rech mi­lio­nów ak­cji i przy­glą­dał się, jak war­tość ryn­ko­wa jego fir­my spa­da z sześć­dzie­się­ciu sze­ściu mi­lio­nów nie­mal do zera.

Co­dzien­nie rano, dla czy­stej przy­jem­no­ści, Clay spraw­dzał no­to­wa­nia ak­cji jed­nej je­dy­nej spół­ki. Udzia­ła­mi BVHG han­dlo­wa­no obec­nie po ce­nie osiem­dzie­się­ciu sied­miu cen­tów za sztu­kę.

„Jak tam no­to­wa­nia pań­skich ak­cji?”. Tego upo­ka­rza­ją­ce­go py­ta­nia Clay nie miał od­wa­gi za­dać.

– Może dziś wie­czo­rem – mruk­nął pod no­sem, gdy prze­jeż­dżał przez bra­mę Po­to­mac Co­un­try Clu­bu. Po­nie­waż w nie­da­le­kiej przy­szło­ści miał zo­stać mę­żem Re­be­ki, sła­be stro­ny Claya mo­gły sta­no­wić przed­miot kry­ty­ki przy ko­la­cyj­nym sto­le. O nie­do­stat­kach pana Van Hor­na jed­nak nie moż­na było mó­wić.

– Hej, gra­tu­la­cje, Ben­net­cie, two­je ak­cje po­szły w ostat­nich dwóch mie­sią­cach w górę o dwa­na­ście cen­tów – wy­krzyk­nął. – Ale da­łeś cza­du, sta­ry! Pora spra­wić so­bie na­stęp­ne­go mer­ce­de­sa. – To wszyst­ko, co chciał po­wie­dzieć.

Żeby unik­nąć ko­niecz­no­ści da­wa­nia na­piw­ku za od­sta­wie­nie auta na par­king, Clay ukrył hon­dę na od­le­głym par­kin­gu za kor­ta­mi. Gdy wę­dro­wał do lo­ka­lu klu­bo­we­go, po­pra­wił wę­zeł kra­wa­ta i nadal mam­ro­tał. Nie zno­sił tego miej­sca – za spra­wą tych wszyst­kich dup­ków, któ­rzy byli jego człon­ka­mi, dla­te­go że sam nie mógł się za­pi­sać, dla­te­go że to był te­ren Van Hor­nów, oni zaś chcie­li, by czuł się tu jak in­truz. Po raz set­ny tego dnia, jak co dzień, za­py­tał się w du­chu, dla­cze­go ko­cha dziew­czy­nę, któ­rej ro­dzi­ce są tak nie­zno­śni. Je­że­li miał ja­kiś plan, to za­kła­dał on uciecz­kę z Re­bec­cą i prze­pro­wadz­kę do No­wej Ze­lan­dii z dala od Biu­ra Obroń­cy Pu­blicz­ne­go i jak naj­da­lej od jej ro­dzi­ny.

Lo­do­wa­te spoj­rze­nie ho­stes­sy mó­wi­ło: „Wiem, że nie je­steś człon­kiem, ale i tak za­pro­wa­dzę cię do two­je­go sto­li­ka”.

– Pro­szę za mną – po­wie­dzia­ła z bla­dym cie­niem sztucz­ne­go uśmie­chu na ustach. Clay mil­czał. Z tru­dem prze­łknął śli­nę, spoj­rzał pro­sto przed sie­bie i pró­bo­wał nie zwa­żać na bo­le­sny skurcz żo­łąd­ka. Jak w ta­kim oto­cze­niu ma mu sma­ko­wać po­si­łek? Obo­je z Re­bec­cą je­dli tam dwa razy: raz z pań­stwem Van Horn, raz bez. Je­dze­nie było dro­gie i dość do­bre, ale z dru­giej stro­ny Clay ży­wił się kon­ser­wo­wym in­dy­kiem, więc jego wy­ma­ga­nia były nie­wiel­kie i zda­wał so­bie z tego spra­wę.

Ben­net­ta nie było. Clay ob­jął de­li­kat­nie pa­nią Van Horn w ry­tu­ale, któ­re­go żad­ne z nich nie lu­bi­ło, po czym zło­żył dość ża­ło­sne „ży­cze­nia uro­dzi­no­we”. Re­bec­cę cmok­nął w po­li­czek. Sto­lik stał w do­brym miej­scu, roz­ta­czał się stam­tąd roz­le­gły wi­dok na osiem­na­sty do­łek pola, miej­scu zna­ko­mi­tym, gdyż moż­na było oglą­dać, jak sta­re pry­ki bro­dzą w pia­sku pu­ła­pek lub nie tra­fia­ją do doł­ka z od­le­gło­ści dwóch stóp.

– Gdzie jest pan Van Horn? – za­py­tał Clay, ma­jąc na­dzie­ję, że jego przy­szły teść utknął w mie­ście albo, co lep­sze, wy­lą­do­wał w szpi­ta­lu z ja­kąś po­waż­ną do­le­gli­wo­ścią.

– Je­dzie – od­par­ła Re­bec­ca.

– Spę­dził dzień w Rich­mond na spo­tka­niu z gu­ber­na­to­rem – do­da­ła pani Van Horn. Van Hor­no­wie byli nie­ugię­ci. Car­ter miał ocho­tę po­wie­dzieć: „Wy­gra­łaś! Wy­gra­łaś! Je­ste­ście waż­niej­si ode mnie!”.

– Nad czym te­raz pra­cu­je? – za­py­tał grzecz­nie, jesz­cze raz zdu­mio­ny swo­ją umie­jęt­no­ścią uda­wa­nia szcze­ro­ści. Wie­dział do­sko­na­le, dla­cze­go Bul­do­żer jest w Rich­mond. Sta­no­wa kasa świe­ci­ła pust­ka­mi i władz Wir­gi­nii nie było stać na bu­do­wę dróg na pół­no­cy sta­nu, gdzie do­ma­ga­li się ich Ben­nett i jemu po­dob­ni. Gło­sy były w pół­noc­nej Wir­gi­nii. Zgro­ma­dze­nie usta­wo­daw­cze roz­wa­ża­ło prze­pro­wa­dze­nie lo­kal­ne­go re­fe­ren­dum w spra­wie po­dat­ku ob­ro­to­we­go, tak aby mia­sta i okrę­gi w po­bli­żu Dys­tryk­tu Co­lum­bii mo­gły bu­do­wać wła­sne au­to­stra­dy. Wię­cej dróg, wię­cej blo­ków z wła­sno­ścio­wy­mi miesz­ka­nia­mi, wię­cej cen­trów han­dlo­wych i wię­cej for­sy dla nie­do­ma­ga­ją­cej BVHG.

– Nad wspar­ciem po­li­tycz­nym – od­par­ła Barb. Tak na­praw­dę nie wie­dzia­ła, o czym jej mąż roz­ma­wiał z gu­ber­na­to­rem. Clay wąt­pił, czy zna ak­tu­al­ną cenę ak­cji BVHG. Wie­dzia­ła, w któ­re dni spo­ty­ka­ją się człon­ko­wie jej klu­bu bry­dżo­we­go i jak ni­skie są za­rob­ki Claya, ale wszyst­kie po­zo­sta­łe szcze­gó­ły zo­sta­wia­ła Ben­net­to­wi.

– Jak mi­nął dzień? – za­py­ta­ła Re­bec­ca, de­li­kat­nie, lecz szyb­ko kie­ru­jąc roz­mo­wę z dala od po­li­ty­ki. Clay parę razy użył zwro­tu „za­bu­do­wa przed­mieść”, gdy dys­ku­to­wał z jej ro­dzi­ca­mi, i sy­tu­acja ro­bi­ła się wte­dy na­pię­ta.

– Jak zwy­kle – od­parł. – A to­bie?

– Ju­tro mamy prze­słu­cha­nia, więc dzi­siaj w biu­rze trwa­ła krzą­ta­ni­na.

– Do­wie­dzia­łam się od Re­be­ki, że masz ko­lej­ną spra­wę o mor­der­stwo – wtrą­ci­ła Barb.

– Tak, to praw­da – po­twier­dził Clay, za­sta­na­wia­jąc się, o ja­kich in­nych aspek­tach jego pra­cy obroń­cy z urzę­du roz­ma­wia­ły. Każ­da mia­ła przed sobą kie­li­szek bia­łe­go wina. Oba były już w po­ło­wie pu­ste. Tra­fił na ja­kąś dys­ku­sję, przy­pusz­czal­nie na jego te­mat. A może jest prze­wraż­li­wio­ny? Chy­ba tak.

– Kim jest twój klient? – za­py­ta­ła Barb.

– Chło­pak z uli­cy.

– Kogo za­bił?

– Ofia­rą padł inny chło­pak z uli­cy.

Usły­szaw­szy to, ode­tchnę­ła z ulgą. Czar­ni za­bi­ja­ją­cy czar­nych. Kogo ob­cho­dzi, czy po­wy­bi­ja­ją się na­wza­jem?

– Zro­bił to?

– Na ra­zie uzna­je się, że jest nie­win­ny.

– In­ny­mi sło­wy, zro­bił to.

– Na to wy­glą­da.

– Jak mo­żesz bro­nić ta­kich lu­dzi? Sko­ro wiesz, że są win­ni, jak mo­żesz tak cięż­ko pra­co­wać, żeby ich wy­cią­gnąć? – dzi­wi­ła się pani Van Horn.

Re­bec­ca upi­ła spo­ry łyk wina i po­sta­no­wi­ła nie brać w tym udzia­łu. W ostat­nich mie­sią­cach co­raz rza­dziej przy­cho­dzi­ła mu z od­sie­czą. Drę­czy­ła go do­kucz­li­wa myśl, że wpraw­dzie ży­cie z nią by­ło­by ma­gicz­ne, ale z nimi kosz­mar­ne. Kosz­ma­ry bra­ły górę.