Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Krzyżacy Zakon Zdrady

Krzyżacy Zakon Zdrady

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8041-043-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Krzyżacy Zakon Zdrady

Od cza­su śmier­ci tra­gicz­nej, w dniu 7 sierp­nia 1411 ro­ku. W Rop­czy­cach, Ar­cy­bi­sku­pa Gnieź­nień­skie­go i Kanc­le­rza Ko­ron­ne­go, Mi­ko­ła­ja Ku­row­skie­go, kie­dy to ten, zle­ciał z ko­nia pro­sto na łeb, i kark so­bie skrę­cił, ja­dąc na we­zwa­nie kró­la swe­go Ja­gieł­ły, ja­ko za­wsze wier­ny, służ­bie ka­płan. Przez dłu­gi czas po­grą­żo­ny w smut­ku był pi­sar­czyk, dwór wa­wel­ski, jak i ca­łe kró­le­stwo pol­skie. Zaś Krzy­ża­cy w Mal­bor­ku, z te­go po­wo­du wiel­ką ucztę wy­da­li, a na niej po­pi­li się, i zaś po­tłu­kli mię­dzy so­bą, o wła­dzę w za­ko­nie, tak że wiel­ki re­fek­tarz wy­glą­dał jak by Ja­gieł­ło, zno­wu na twier­dzę na­je­chał i z ar­mat ostrze­lał. Kon­went na­to­miast ta­kie miał gę­by po­obi­ja­ne, jak by spod Grun­wal­du Krzy­ża­cy, do­pie­ro co wró­ci­li...

Polecane książki

Kryzys małżeński to jedno z najbardziej bolesnych doświadczeń dotykających współczesne rodziny. Jezus podkreślił nierozerwalność małżeństwa przed Bogiem i Jezus ma moc uratowania każdego związku, który jest niszczony niezgodą. Do tego cudu uzdrowienia potrzebna jest jednak wiara wyrażona głęboką mod...
Ewa Kulejewska – psychoterapeuta, jasnowidząca, wróżka udzielająca porad w telewizji EzoTV, wykładowca Studium Psychologii Psychotronicznej, autorka książkowych bestsellerów – oferuje Ci zupełnie nowy wymiar postrzegania, diagnozowania i leczenia chorób.   Pokaż język, a powiem, co Ci dolega. Już ...
„Aktualności rachunkowości budżetowej” to fachowy przewodnik po najnowszych zmianach w przepisach oraz aktualnych problemach prezentujący uniwersalną wiedzę niezbędną w codziennej pracy skarbnika i księgowego jednostki sektora finansów publicznych. Znajdziesz w nim: konkretne informacje o najnowszyc...
Książka o Barcelonie, której bohaterami są bary, balkony i fiesty? Nie może zabraknąć wielkich Gaudiego i Miró, ale czas poznać nowoczesną, ekologicznie zrównoważoną architekturę i samych barcelończyków, odwiedzić muzeum szynki iberyjskiej lub sklep Johana Cruyffa.Posłuchajcie raz energetycz...
Eugene Demolder (1862–1919) to belgijski autor, któremu sławę przyniosła romantyczna powieść „Ogrodnik Madame de Pompadour”. Pisał powieści, opowiadania, był także krytykiem sztuki. Związany z Młodą Belgią – modernistycznym ruchem literacko-artystycznym. Jego powieść ukazała się w Polsce w 1908...
Komiksowy Ciechan wędruje, jednak nie tylko w przestrzeni, ale także i w czasie. Znika podczas polowania, trafia poprzez czasoprzestrzeń do Ciechanowa. Wita go twórca superkombinezonu profesor Eureka, który zostaje trenerem Ciechana i jego pomocnik Robot. Pokazują mu miasto, którego był mityczny...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Jan Derda

Krzy­ża­cy Za­kon Zdra­dy

Krzysz­tof Jan Der­da

ISBN: 978-83-8041-043-5

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa 2016

Ostrów Wiel­ko­pol­ski, wrze­sień 2016

Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa sp. z o.o.

ad­res: ul. Stru­my­ko­wa 15,

63-400 Ostrów Wiel­ko­pol­ski

te­le­fon: 783 031 083

www.wy­daw­nic­two.per­spek­ty­wa.eu

ema­il: wy­daw­nic­two@per­spek­ty­wa.eu

Re­dak­cja:

Se­kre­tarz re­dak­cji: Eli­za Wo­lań­czyk

Skład, ła­ma­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej na pod­sta­wie wer­sji pa­pie­ro­wej: Pau­li­na Szym­czak

Pier­wot­ny pro­jekt okład­ki: Piotr Lat­ka

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne/All ri­ght re­se­rved. Nie­au­to­ry­zo­wa­ne roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci jest za­bro­nio­ne. Wy­ko­ny­wa­nie ko­pii książ­ki w po­sta­ci po­wie­la­nia pli­ku dla wię­cej niż 2 urzą­dzeń jest na­ru­sze­niem praw au­tor­skich ni­niej­szej pu­bli­ka­cji.

Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne I

Krzysz­tof Jan Der­da

Krzy­ża­cy

Za­kon Zdra­dy

Opo­wia­da­nie de­dy­ku­je swo­im Wnu­kom

Krzy­ża­cy Za­kon Zdra­dyOpo­wia­da­nie hi­sto­rycz­no-przy­go­do­we. 

Od cza­su śmier­ci tra­gicz­nej, w dniu 7 sierp­nia 1411 ro­ku. W Rop­czy­cach, Ar­cy­bi­sku­pa Gnieź­nień­skie­go i Kanc­le­rza Ko­ron­ne­go, Mi­ko­ła­ja Ku­row­skie­go, kie­dy to ten, zle­ciał z ko­nia pro­sto na łeb, i kark so­bie skrę­cił, ja­dąc na we­zwa­nie kró­la swe­go Ja­gieł­ły, ja­ko za­wsze wier­ny, służ­bie ka­płan. Przez dłu­gi czas po­grą­żo­ny w smut­ku był pi­sar­czyk, dwór wa­wel­ski, jak i ca­łe kró­le­stwo pol­skie. Zaś Krzy­ża­cy w Mal­bor­ku, z te­go po­wo­du wiel­ką ucztę wy­da­li, a na niej po­pi­li się, i zaś po­tłu­kli mię­dzy so­bą, o wła­dzę w za­ko­nie, tak że wiel­ki re­fek­tarz wy­glą­dał jak by Ja­gieł­ło, zno­wu na twier­dzę na­je­chał i z ar­mat ostrze­lał. Kon­went na­to­miast ta­kie miał gę­by po­obi­ja­ne, jak by spod Grun­wal­du Krzy­ża­cy, do­pie­ro co wró­ci­li. Ko­ron­ni za to z ho­no­ra­mi, swe­go Kanc­le­rza Mi­ko­ła­ja uprzed­nio od­pro­wa­dzi­li, w kon­duk­cie ża­łob­nym aż do Ka­te­dry w Gnieź­nie, przez naj­bliż­szych, w tym kan­ce­li­stów wszel­kich, du­cho­wień­stwo i sa­me­go skry­by Ku­row­skie­go. Gdzie w pra­sta­rym gro­dzie, po­grzeb był bar­dzo uro­czy­sty i z ta­kim zgro­ma­dze­niem lu­du bo­że­go, na ja­ki za­słu­żył ten pa­trio­ta i pierw­szy wróg za­ko­nu Krzy­żac­kie­go. Po swo­im po­wro­cie, do Kra­ko­wa po­lazł pi­sar­czyk na pie­le­sze do­mo­we, ku­la­wo bo ja­ko i Ku­row­ski z ko­nia zle­ciał na zbi­ty łeb. Bo na, sty­pie na cześć kanc­le­rza zbyt du­żo mio­du wy­chlał. Je­chał z Gnie­zna do cha­łu­py swo­jej po­tur­bo­wa­ny moc­no, i sie­dział, w cha­łu­pie swo­jej aż do koń­ca stycz­nia 1412 ro­ku, nie­mal bez­sil­nie, bo od cza­su do cza­su pi­smo świę­te ar­cy­bi­sku­po­wi Trą­bie w mo­zo­le prze­pi­sy­wał. Ja­ko obie­cał owe­mu, nie­chęt­nie bar­dzo. Już chciał się za­to­pić, w ża­ło­bie po­now­nie i gę­bę swo­ją z wiel­kiej roz­ter­ki, w ku­flu z zim­nym piw­skiem, za­mo­czyć. Kie­dy mał­żon­ka mo­ja, zwa­na przez ku­mo­trów i gdzie ją tyl­ko zna­li, pi­sar­czyk, ową nie­wia­stą, przy­pę­dzi­ła bie­giem z szo­py, gdziem to, trzy­mał wsze­la­kie­go ro­dza­ju za­rdze­wia­łe zbro­je, broń sta­rą i roz­licz­ne gra­ty go­spo­dar­cze. I po­wia­da owa nie­wia­sta nie­zno­śna, szyb­ko no­gą tu­piąc w po­le­pę. Aż kurz się pod­niósł pod po­wa­łę, ta­ki jak na go­ściń­cu w skwar­ną po­go­dę. Coś to, my­ślał so­bie trut­niu wa­wel­ski?

— Gę­bę swo­ją za­raz, po po­grze­bie księ­dza Ku­row­skie­go, w piw­skach i mio­dach, z nie­mo­cy wiel­kiej mo­czy­łeś!  A te­raz, da­lej się do te­go, za­bie­rać za­mie­rzasz?

— Nie ma tak do­brze, ja­koś to so­bie umy­ślił szyb­ko. Choć no tu za­raz, do szop­ki owej. A cze­go mnie to, w ja­kiejś szo­pie szu­kać, kie­dym ja skry­ba dwor­ski jest chy­ba, co?

— A po to, że nasz wspól­ny ma­ją­tek, w ru­inę po­pa­da. Rze­kła pi­sar­czyk, owa nie­wia­sta pa­trząc swo­je­mu mę­żo­wi pro­sto w śle­pia, jak ba­zy­li­szek. W ja­ką ru­inę, zno­wu?

— Czy brak ci ja­kie­go gro­sza, lu­bo mie­dzia­ków?

— Czy cze­go tam, wy­my­ślisz so­bie?

— W fan­ta­zji nie­zmie­rzo­nej jak mo­rze, bał­tyc­kie na­sze?

— Za­py­tał pi­sar­czyk, bar­dziej ostroż­nie na wy­pa­dek, na­jaz­du na nie­go, przez za­stę­py krzy­żac­kie, i nie­wie­ście. Gro­sza żad­ne­go, mnie nie brak, je­no dzia­da, po­rząd­ne­go w cha­łu­pie, po­trze­ba ot co. Na to, Pi­sar­czy­ka nie­wia­sta po­wia­da. Ko­ło od wo­za na­sze­go się roz­la­zło, na czę­ści czte­ry, i na­pra­wić je za­raz, trza. Je­no na czte­ry?

— To i tak nie­źle jesz­cze, go­rzej by by­ło jak by się, na sześć czę­ści roz­la­zło, po­wia­da pi­sar­czyk. Da­lej trut­niu mio­do­wy, bierz się do owe­go wo­za dur­ne­go, bo mnie trze­ba pil­nie, na sta­ry ry­nek po spra­wun­ki je­chać. A na dru­gi wóz nas nie stać, jest. To pi­sar­czyk, na to w obro­nie swo­je­go kanc­ler­skie­go urzę­du pi­sar­czy­ko­we­go, po­wia­da bar­dzo uprzej­mie i dwor­nie ja­ko zwy­kle. Com to ja, ja­kiś piast ko­ło­dziej jest?

— My­ślisz so­bie nie­wia­sto?

— Co bym, ko­ła sta­re na­pra­wiać mu­siał, al­bo no­we czy­nić?

— I ni­by z cze­go, owe ko­ło?

— Ro­bić mam?

— Ze sta­re­go mie­cza za­rdze­wia­łe­go daw­no, lu­bo prze­ku­wać two­je ko­ło na no­wo, kie­dym nie ko­wal Szy­mon jest?

— Al­bo ja­ki in­ny smo­luch ko­wal­ski. Le­piej mo­że, z gę­sich piór, ko­ło ci uplo­tę?

— Bo tych u mnie do­sta­tek. Prę­dzej to na pie­rzy­nę piór mo­ich star­czy, niź­li na ko­ło­my­je i wy­my­sły two­je ja­kieś. I po­wia­dam ci to ja, ja­ko mąż twój nie­szczę­sny, od trzy­dzie­stu ro­ków. Że to wła­śnie, tak jest i nie ina­czej. Bo jak by ja, był piast ko­ło­dziej po ką­dzie­li, to ko­ło od wo­za by ci, się nie roz­la­zło ze sta­ro­ści wiel­kiej. Bo oto, by­śmy na Wa­we­lu, na zam­ku kra­kow­skim, sie­dzie­li oba. Zaś dzia­twa na­sza by, ksią­żę­ta­mi by­ła. Ty, ja­ko kró­lo­wa pa­ni, ja za­sie ja­ko król, z dy­na­stii pia­stów. A tak, co nam, in­ne­go w tym ży­wo­cie po­zo­sta­je Kró­lo­wi li­tew­skie­mu, z no­wej dy­na­stii owych Ja­giel­lo­nów mu­si­my słu­żyć, a przed tym, nim to na­sza kró­lo­wa Ja­dwi­ga po­mar­ła. Ro­do­wi wiel­kich An­de­ga­we­nów po­słu­gi­wać mu­sie­li my oba, i na owe ko­ło od wo­za gro­si­wa, bra­ki w sa­kwie swo­jej masz?

— Zaś opa­słej ja­ko śle­pia mo­je wi­dzą, nie­wia­sto?

— Pra­śnij, owe sta­re ko­ło, w naj­ciem­niej­szy kąt szo­py, lu­bo do la­mu­sa sa­mo­trzeć, za­nieś. Zaś no­we cał­kiem, so­bie kup, al­bo i, ot co. Weź, so­bie na ostat­ku, żon­ko mo­ja, ko­ło­dzie­ja z gro­du, to ci owe ko­ło, raz dwa za­mie­ni, na no­we. Prę­dzej cie­bie, ja so­bie na mę­ża po­słusz­ne­go, gdzieś za­mie­nię, lu­bo przez łeb dur­ny czym pra­snę. A co to my­ślisz so­bie, trut­niu ja­kiś?

— Że u mnie, w ko­mo­rze, gro­si­wo ro­śnie, ja­ko grzy­by w le­sie?

— Nie wiem ja, ni­cze­go o grzy­bach żad­nych, bo owych nie ja­dam. Z oba­wy co byś mnie cza­sem, nie stru­ła. Król nasz Ja­gieł­ło, też by­le cze­go nie ja­da, ani nie pi­ja z tych sa­mych po­wo­dów. Zaś mój ku­mo­ter, me­dyk owe­go Ja­gieł­ły, Ja­ku­bek Ku­na. Wiesz któ­ry, to, zaś jest?

— Pi­sar­czyk, owa, sta­ła bez­rad­nie, przez chwi­le pod ścia­ną, oparł­szy się na mio­tle brzo­zo­wej, bo prze­cie ze zdu­mie­nia ją, cał­kiem za­tka­ło i w słup so­li za­mie­ni­ło. A pi­sar­czyk, da­lej pra­wi. Po­wia­dał mnie, ra­zu jed­ne­go, ów ku­mo­ter Ja­ku­bek, tak. Pod Mal­bor­kiem. Jak król nasz za­mek ta­mecz­ny ob­le­gał, z krzy­ża­ka­mi w środ­ku za­war­ty­mi moc­no!  Ja­kom to ja, z ma­li­gny był, przez owe­go Ja­kub­ka ule­czo­ny. Ra­zem z owym, na­szym ku­mo­trem Pio­tro­wi nem. Po­wia­da mnie on, ja­ko już my wszyst­ko pod tym Mal­bor­kiem, co by­ło z za­pa­sów na czas Grun­wal­du, ze­żar­li. Zaś ku­cha­rze na­si, co do ga­ra wło­żyć nie mie­li. Łącz­nie z Mi­ko­ła­jem Ko­zą, kuch­mi­strzem kró­lew­skim. To zaś, pan nasz Ja­gieł­ło, grzy­bów na­ka­zał ry­cer­stwu w bo­ru szu­kać, bo prze­cie mi­ze­ria z na­mi strasz­na by­ła. Prze­to Ja­ku­bek Ku­na ga­dał, tak. Ja­koś my oba, w bo­ru za grzy­ba­mi by­li, z in­ny­mi kmiot­ka­mi i gło­do­mo­ra­mi. Wszyst­kie grzy­by ra­czej są, ja­dal­ne, po­wia­dam ci ku­mo­trze mój. Je­no nie­któ­re, tyl­ko raz je­den. Do­bre są. Co i praw­dą, pew­ni­kiem jest. Al­bo i, jak kró­lo­wi na­sze­mu, ta­koż sa­mo, pod owym Mal­bor­kiem ko­ło od ar­ma­ty, ra­zu pew­ne­go się roz­la­zło i bie­da ta­ka sa­ma by­ła, z owym ko­łem, ja­ko i u cie­bie, żo­no mo­ja mi­ła. Jak cię trza­snę mo­krą szma­tą, przez łeb, ty grzy­bie dur­ny, to ci się ode­chce, wsze­la­kich grzy­bów, piw­ska, i Ja­kub­ka Ku­ny, owe­go dru­gie­go opo­ja, ja­ko i ty sam. Do na­szej, szop­ki, ru­szaj mi mi­giem. I za skrzyn­kę, na na­rzę­dzia bierz się. Pó­ki, m do­bra jesz­cze, jest. A nie!  To i kró­lo­wi na­sze­mu, za­raz do­nio­sę, że to w cha­łu­pie, od po­mo­cy się żo­nie swo­jej wła­snej wy­ma­wiasz. Do­brze i to cho­ciaż, że tyl­ko Ja­gieł­łę o tym uwia­do­misz uprzej­mie, i z dwor­ski­mi ma­nie­ra­mi. Zaś nie bę­dziesz po­sel­stwa, z ta­ką pa­skud­ną in­for­ma­cją, do Zyg­munt­ka Luk­sem­bur­czy­ka, na dwór do Bu­dy. Ina Wę­gry, spo­so­bi­ła. No i pew­nie, jesz­cze ci rzek­nę. Oba wy z kró­lem w ko­mi­ty­wie dla mnie dziw­nej, sie­dzi­cie, i oby­dwa na jed­nym punk­cie, fio­ła ja­kie­goś ma­cie. On sam, że to pta­szy­sków, wy­słu­chi­wał by ca­ły­mi go­dzi­na­mi i po no­cach na­wet. Ty za­sie w drze­wie one, je­mu bez ustan­ku stru­ga­jąc. No­sisz mu zaś owe, pta­szy­ska i te fi­gur­ki ma­lo­wa­ne, dla ucie­chy i sie­dzi­cie ra­zem, nad owy­mi wy­dzi­wia­jąc. Jak by­ście cu­da, na nie­bie ja­kieś wi­dy­wa­li. Zaś w izbie na­szej, moż­na się, o tro­ci­ny li­po­we prze­wró­cić, i za­bić z kre­te­sem, cza­sa­mi. Ja­ko za mio­tłę, sam nie się­gniesz i ogar­niesz ja­ko ta­ko. No i co, z te­go złe­go?

— Na to pi­sar­czyk, owa, od­rze­kła. Ode­tkaw­szy się ja­koś na­gle. Le­piej mnie, pta­szy­ska ko­lo­ro­we stru­gać, czy fi­gu­ry ja­kieś far­ba­mi kra­śnieć. Zaś wy­dzi­wiać, z kró­lem nad pta­szy­ska­mi stru­ga­ny­mi i onych no­ca­mi, wy­słu­chi­wać. Cho­ciaż by, dzień w dzień, miast two­jej gad­ki dur­nej, przez ca­łe ży­cie mo­je. Ja­ko dziad pro­szal­ny nie­raz po Kra­ko­wie ła­zisz, a nie ja­ko szlach­cic słusz­ny. Lu­bo po karcz­mach po próż­ni­cy ła­zić cię­giem po­stu­ra two­ja, się lu­bu­je po­nad wszyst­ko. Za piw­skiem, lu­bo ja­kimś wiń­skiem czy in­nym cien­ku­szem. Zaś po­ga­dy­wać z ku­mo­tra­mi ja­cy, ci się na­pa­to­czą pod śle­pia ka­pra­we. Roz­pra­wiać o licz­nych prze­wa­gach wo­jen­nych, ja­koś to ni­g­dzie mie­cza nie do­był, ośle sta­ry. Ja­ko ty, jak tyl­ko chwi­lę wol­ną, od służ­by kró­lo­wi po­sia­dasz, ła­zisz po Kra­ko­wie jak ob­wieś ja­ki, i zaś mu­ry pod­pie­rasz. Co by się, ze sta­ro­ści nie oba­li­ły. Zaś cię, na dwo­rze ob­wie­siem, z ty­mi dru­gi­mi, po­zy­wa­ją. Ja­kom cię, to prze­cie nie raz, i nie dwa, na gro­dzie na­szym na­szła. Te­go mnie już by­ło za wie­le, prze­to po­my­ślał ja so­bie po ci­chu, gdziem to śle­pia miał za mło­du. Że o tom, chy­ba z krew­niacz­ką kom­tu­ra Szwel­bor­na ślu­by po­wziął. Mach­nął ja, na to wszyst­ko ła­pą, i nie rzekł, owej już nic. Bo i tak prze­cie nie, by­ło co, czy­in­nej ra­dy, i do szop­ki owej ja­ko do twier­dzy mal­bor­skiej po­lazł, ja. Ca­ły bo­ży dzień pra­wie, zmi­trę­żył pi­sar­czyk, na ko­łem owym. Je­no nic, nie chcia­ło do dru­gie­go pa­so­wać, i ra­zem na pia­ście sie­dzieć. Zaś po obie­dzie, ko­ło od wo­za moc­no na­pra­wio­ne, jam oso­bi­ście wła­snej, żo­nie od­dał. A że, nie­co to i ko­śla­we wy­szło z na­pra­wy, wóz nie­co cza­sa­mi mniej a cza­sa­mi bar­dziej. Po bru­ku kra­kow­skim bry­kał, jak mło­dy źre­biec, na bło­niach przy Wi­śle. Zaś jed­ne­go dnia, zno­wu przy­wle­kła się owa krzy­żac­ka, mo­ja żo­na ze stry­chu. Gdzie z ko­lei swo­je, pta­szy­ska wy­stru­ga­ne trzy­ma­ła dla ilo­ści bar­dzo wiel­kiej, że to już i w cha­łu­pie miej­sca da­la nich, nie by­ło. I po­wia­da, przy­mil­nie bar­dziej. Mu­sisz to za­raz, na dach wy­leźć, i da­chó­wek pa­rę za­ło­żyć. Bo wiatr je po­rwał, i do środ­ka mi się deszcz, ze śnie­giem cza­sem na­le­je, czy na­sy­pie. Na to jam, już ogar­nię­ty cał­kiem nie­mo­cą, rze­kłem jej. Prze­cie da­chó­wek, w cha­łu­pie u nas, na za­pas nie ma, bom nie ce­glarz jest ani da­chów­karz. Zaś ja­ko i to po­wia­dam, owej. Że prze­cie ona sa­ma, ja­ko z mio­tłą brzo­zo­wą, ła­żą­ca po obej­ściu. Po­win­na pod­le­cieć so­bie, do da­chu na­szej cha­łu­py. I da­chów­ki za­mie­nić ja­ko, ba­ba ja­ga, na mio­tle la­ta­ją­ca. Cze­go owej, by­ło, już za wie­le. Zaś bez, żad­ne­go wy­po­wie­dze­nia woj­ny, kró­le­stwu na­sze­mu, na­tar­ła na woj­ska na­sze, sa­mo­trzeć. Że i ucho­dzić chcia­łem, z cha­łu­py swo­jej, za­raz. Od pew­nej nie­bez­piecz­no­ści jak, i spod Mal­bor­ka król nasz, ze wsty­dem wiel­kim z po­la ob­lę­że­nia, wiel­kie­go mi­strza Plau­ena, zła­ził. Przed tym nim po­legł ja, na po­lu bi­twy z nie­wia­stą swo­ją. Ta mnie jesz­cze rze­cze po swo­je­mu tak. A wiesz ty je­ło­pie gmin­ny, co mnie król w ta­jem­no­ści wiel­kiej po­wia­dał?

— A z cze­go mam, to wie­dzieć?

— Co wy tam po­ga­duj­cie, w taj­no­ści oba, prze­ciw szlach­ci­co­wi słusz­ne­mu ja­kom ja, jest. Na to nie­wia­sta pi­sar­czyk, owa po­wia­da. Nie o cie­bie tu idzie, je­no o Pio­tro­wi na, ja­ko to na są­sia­da na­sze­go i ku­mo­tra swo­je­go po­wia­dasz. A z tym, zno­wu co, się wam przy­śni­ło?

— Nic, rzek­nę ci ja o tym, ja­ko sło­wem szla­chec­kim mi przy­rzek­niesz, że nie po­wiesz o tym ni­ko­mu, co mnie król po­wia­dał w taj­no­ści. Mu­siał przy­rzec jej na krzy­żyk na ścia­nie wi­szą­cy. Przez ową wła­sno­ręcz­nie wy­stru­ga­ny i po­wia­dam. Ga­daj zaś, skład­niej nie­wia­sto, ja­ko masz co po­wia­dać a ja­ko nie. To za­wrzyj ja­pę i na ry­nek po­pę­dzaj ku swo­jej ucie­sze, z prze­kup­ka­mi w plot­ki kra­kow­skie się wdać. Bo mi do owe­go de­ka­rza w koń­cu iść trza. Zaś sied­nij se dzia­du, przed tym, na ła­wie we­dle ko­mi­na, bo ja­ko ci rzek­nę co wiem, pad­niesz tru­pem tu na miej­scu, miast po­la grun­waldz­kie­go ja­koś z nie­go w zdro­wiu wy­lazł. I z owe­go Mal­bor­ka z Pio­tro­wi nem, coś to le­d­wo z ży­wo­tem uszedł. No?

— Ga­daj za­sie. Sie­dzę wy­god­nie, ja­ko śle­pia two­je za­lot­ne, wi­dzą pew­nie. Zaś mio­du zim­ne­go z losz­ku w ku­bas mi wlej, czy cze­go tam masz na pod orę­dziu, we­dle ucie­chy ja­ką chcesz mi spra­wić. To pi­sar­czyk, owa mo­ja mio­du w ku­bas wla­ła, ze zdzi­wie­niem na gę­bie mo­jej i po­wia­da, tak. Je­no nie wiem czy ci mam to rzec, co wiem od kró­la?

— To ja po­wia­dam. Weź mi, idź ty, le­piej plot­ko­wać z nie­wia­sty na ryn­ku, prę­dzej ci ja­dacz­ka się ru­szać bę­dzie mię­dzy ni­mi. Niź­li, tu w cha­łu­pie na­szej. Ja­kom ci już dziś, po­wia­dał. No to słu­chaj zaś, po­wia­da nie­wia­sta mo­ja. No?

— Po­wia­da pi­sar­czyk dru­gi raz. Jak oście oba z Pio­tro­wi nem ze szpie­go­wa­nia na zie­mie za­kon­ne, po­wró­ci­li. Król nasz mnie po­wia­dał, że oto Pio­tra Ma­lar­czy­ka do sie­bie we­zwał w taj­no­ści przed wszyst­ki­mi. No i co?

— No i po­wia­dał mnie król, tak. Że to ni­by tak one­mu, po­wia­dał. Wi­dzę ja, żeś to słu­ga mój do­bry, ra­zem z tym dru­gim ob­wie­siem i na zie­mi za­kon­nej z roz­ka­zu, iście się oba do­brze spra­wi­li. Zaś Pie­ter ni­by, kró­lo­wi po­wia­da. We­dle pa­na swe­go za­wsze, m roz­kaz kró­lew­ski pier­wej speł­niać wi­nien, niź­li do becz­ki za­glą­dać z piw­skiem, ja­ko mój ku­mo­ter dur­ny, a pi­sar­czyk wa­szej kró­lew­skiej mo­ści. A to ka­na­lia krzy­żac­ka, po­wia­da pi­sar­czyk, na to. Nic to, jesz­cze ta­kie­go słu­chaj, da­lej zaś. No po­wia­daj, prze­to. Król po­wia­da, do owe­go Pio­tro­wi na tak. Od przy­szłe­go ro­ku, a bę­dzie to prze­cie, no­wy 1408 rok pań­ski. Usta­na­wiam cię na urzę­dzie na­szym, na urzę­dzie świę­te­go in­kwi­zy­to­ra, za zgo­dą i na­ka­zem pa­pie­skim. Ja­kim otrzy­mał ze sto­li­cy Pio­tro­wej. A ty, Pie­trze mój, ja­ko in­kwi­zy­tor kró­la, na wsze­la­kie od­stęp­stwa, od wia­ry na­szej, ści­gać bę­dziesz he­re­ty­ków wszel­kich. I pod sąd gro­do­wy, sta­wiał nie­zwłocz­nie. Na to, ja­kom łyk­nął mio­du z ku­fla, tak mnie za­tka­ło, że mu­sia­ła mnie pi­sar­czyk, owa przez ple­cy pal­nąć. Bom to za­dła­wić się chciał, ze zdu­mie­nia w ja­kie, m wpadł i udu­sić mio­dem z kre­te­sem mo­głem. To po­wia­dam nie­wie­ście swej, nie wie­rzę za bar­dzo, co mi tu wy­ga­du­jesz nie­wia­sto. Ale mo­że i ta­kie coś, cza­sa­mi być. Bo to prze­cie nie raz i nie dwa go na dwo­rze nie ma. Zaś nie wia­do­mo, gdzie się pa­łę­ta ów, in­kwi­zy­tor ja­ko po­wia­dasz. Je­no to jesz­cze my­ślę, że to sła­bo coś mu in­te­re­sy idą, bo ja­ko by zła­pał ko­go na czymś, co prze­ciw ko­ścio­ło­wi, ga­da. Gło­śno by o tym, na dwo­rze na­szym by­ło. Dam ja owe­mu ob­wie­sio­wi ta­ką in­kwi­zy­cję, że prę­dzej sam na sto­sie za­pło­nie ja­ko cza­row­nik ja­kiś. W pier­wej idę ja, na Wa­wel, opa­trzyć się jak i co. Za­wo­łał ja, jed­nak cał­kiem wprzó­dy, po­mny na wo­ła­nia nie­wia­sty swo­jej. De­ka­rza z gro­du, i do cha­łu­py trut­nia ścią­gną­łem, zaś da­łem mu pięć gro­szy, za da­chów­ki no­we i ro­bo­tę je­go na wy­so­ko­ści. Za co mnie, de­karz Woj­cie­chem zwa­ny, w ła­pę chciał ca­ło­wać, za­raz. Je­no, m mu rzekł prę­dzej, niź­li ten się do ła­py mo­jej za­brał. Puk­nij się w łeb swój, człe­cze dur­ny. Jam ci, prze­cie wdzięcz­ność, wi­nien do zgo­nu swo­je­go. Któ­ry na­dejść mógł prę­dzej, niź­li na sa­me­go księ­dza Mi­ko­ła­ja Ku­row­skie­go. Jak ten, z ko­nia zle­ciaw­szy, du­cha za­raz wy­zio­nął. Ja zaś, jak tyl­ko po­my­ślaw­szy o da­chu swo­im, za­raz mu­sia­łem do Ja­kub­ka Ku­ny iść, na ner­wów mo­ich sko­ła­ta­nych moc­no, ku­ro­wa­nie. Ta­kim był roz­trzę­sio­ny jak, by mnie krzy­ża­ki sa­mo­trzeć na­pa­dli, i po łbie ki­ja­mi, tę­go obi­li. Za czym, prę­dzej pi­sar­czyk na Wa­wel po­lazł, aby woj­ny no­wej, z za­ko­nem krzy­żac­kim nie wy­wo­ły­wać. Z owym, kom­tu­rem tu­chol­skim, ja­ko na nie­wia­stę, swo­ją po­wia­dał. Bo i po praw­dzie, w kom­tu­rii tu­chol­skiej, się owa prze­cie po­ro­dzi­ła. W 1351 ro­ku, rok prę­dzej od swe­go, ku­mo­tra kró­lew­skie­go Wła­dy­sła­wa II. Przez co ró­wie­śni­ka­mi, bę­dąc o sztu­ce róż­nej po­ga­dy­wa­li, wy­trwa­le. Re­zy­do­wał ja chęt­niej, na na­szej smo­czej ja­mie. Aby zaś w spo­ko­ju i na­dziei, na lep­sze cza­sy, w za­cnym to­wa­rzy­stwie ku­mo­trów swo­ich cze­kać. Z wy­jąt­kiem owe­go in­kwi­zy­to­ra, przy któ­rym zwa­żać trza by­ło, co się ga­da. Od te­go też cza­su, sie­dział pi­sar­czyk na Wa­we­lu na ku­rzej sto­pie, przy swo­im pul­pi­cie. Czy to w kan­ce­la­rii kró­lew­skiej, al­bo i u sie­bie w cha­łu­pie cza­sa­mi, jak w zam­ku, nic do ro­bo­ty nie miał. Ci­cho ra­czej, ja­ko mysz pod mio­tłą. Wy­glą­dał pi­sar­czyk cza­sa­mi, jak stru­ty i na­wet garn­ca z piw­skiem do gę­by wła­ści­wie nie po­wziął, od cza­su po­grze­bu. Z wy­jąt­kiem, kil­ku be­czek i an­ta­łów mio­du kra­kow­skie­go wy­pi­tych. Na co, je­go wła­sna ślub­na nie­wia­sta, oba­wy za­raz po­wzię­ła i strach mia­ła, czy mu się coś, we łbie, z ża­lu za kanc­le­rzem Ku­row­skim nie prze­krę­ci­ło. Ów też, nie od­po­wia­dał, zbyt­nio skład­nie na za­da­wa­ne mu czę­sto, py­ta­nia. Król nasz, na­wet chciał wy­słać, owe­go z te­go po­wo­du, po kon­sul­ta­cji na­uko­wo moc­no me­dycz­nej z pi­sar­czyk, ową nie­wia­stą, na ku­ra­cje łba je­go, do me­dy­ka i ku­mo­tra owe­go, Ja­kub­ka Ku­ny. Ale król nasz Ja­gieł­ło, ja­ko mąż sta­nu, stra­te­gicz­nie wiel­ki wódz, zre­flek­to­wał się osta­tecz­nie, w błę­dzie tak­ty­ki wo­jen­nej, ja­ką przy­jął. Prze­my­ślał spo­sób i w koń­cu, po­wia­dał do nie­wia­sty pi­sar­czyk, owej tak. Le­piej my, do Ja­kub­ka twe­go, mę­ża dur­ne­go, nie pchaj­my, na ku­ra­cje żad­ne. Bo to i prze­cie, oni dwaj bar­dzo, lu­bu­ją się w swo­im to­wa­rzy­stwie krę­cić, a jesz­cze le­piej ob­ra­cać, jed­ną fla­szę za dru­gą. Zaś owa, za­ga­da­ła za­raz do Ja­gieł­ły. Ano, ano, wa­sza kró­lew­ska mość. Prze­to, wszyst­ko po­zo­sta­ło po sta­re­mu. Je­śli idzie o kon­cept wspo­mnia­ne­go, ten nie­zmien­nie po­zo­sta­wał za­czep­ny, i obron­ny za ra­zem, jak i u kró­la Ja­gieł­ły z Krzy­ża­ka­mi. Na za­da­wa­ne mu, przez je­go ku­mo­tra, owe­go Ma­lar­czy­ka kró­lew­skie­go i in­kwi­zy­to­ra świę­te­go nie­daw­no mia­no­wa­ne­go, Pio­tro­wi na, zwa­ne­go na dwo­rze da­lej, anio­łem. Dla spo­koj­ne­go uspo­so­bie­nia, któ­re tam­ten ra­czej po­sia­dał. Nie po­wia­dał nic, dla bez­pie­czeń­stwa czy­sto­ści wia­ry. Zaś ja­ko i tam­ten cza­sa­mi, gę­bę trzy­mał na kłód­kę za­war­tą. A z któ­rym, to prze­cie, na prze­szpie­gi w zie­mie za­kon­ne już, w 1407 ro­ku Pań­skim, jeź­dził. O sa­mej bi­twie i po­trze­bie Grun­waldz­kiej nie ga­da­jąc. Czy bi­twie owej sła­wet­nej, o skar­by Wiel­kie­go Mi­strza Ulry­ka von Jun­gin­ge­na, w skarb­cu ukry­tych, na zam­ku w Ra­dzy­niu Cheł­miń­skim. Sie­dział i przy­sy­piał czę­sto ów, na stoł­ku swo­im, ki­wa­jąc się w le­wo i pra­wo. Raz tak się roz­ko­ły­sał, że łbem ku­dła­tym w pul­pit przy­wa­lił, aż mu się, pió­ra gę­sie po­przew­ra­ca­ły i na pod­ło­gę spa­dły. Zaś in­kaust, na łeb so­bie wy­lał i moc­no zdu­mio­ny pa­trzał, śle­pia­mi do­oko­ła co się dzie­je. I łeb swój roz­cie­rał gdzie to, na środ­ku czo­ła pięk­ny, guz mu się po­ja­wił, jak księ­życ w peł­ni, do­pra­wio­ny do ko­lo­ru, atra­men­tem zie­lo­nym. Na ku­mo­tra swe­go nie zwa­ża­jąc, za­klął coś gło­śno. Tam­ten zaś, skrzęt­nie ma­lo­wał, coś na lnia­nym płót­nie na­cią­gnię­tym na szta­lu­gi w du­żej ra­mie. Był to por­tret dru­giej, cór­ki kró­la Ja­gieł­ły i An­ny Cy­lej­skiej, Ja­dwi­gi Ja­giel­lon­ki. Pi­sar­czyk klął da­lej, coś szpet­nie, pod no­sem. Ma­lar­czyk lu­bo in­kwi­zy­tor kró­lew­ski jak kto wo­li, swo­im zwy­cza­jem od ma­lo­wa­ne­go ob­ra­zu do nie­go się, od­wró­cił. I nic, tyl­ko. Na­gle, aha, ha, gło­śnym śmie­chem za­grzmiał. Wte­dy wła­śnie, ja­kiś ha­łas wiel­ki na ko­ry­ta­rzu, się uczy­nił. Bo, prze­cie gru­be dę­bo­we drzwi od kan­ce­la­rii, ich pry­wat­nej, zwa­nej też Smo­czą Ja­mą. Trza­sły z wiel­kim hu­kiem, jak w na­tar­ciu wro­ga ja­kie­goś, na za­mek wa­wel­ski i z trza­skiem ustą­pi­ły. A do kan­ce­la­rii wpadł, jak bom­ba, zwierzch­nik obu obec­ny. Ar­cy­bi­skup Mi­ko­łaj Trą­ba. I po­wia­da gło­śno, za swo­im zwy­cza­jem. Cze­go to drze­miesz trut­niu, nad pul­pi­tem ja­ko sta­ry kot na pie­cu?

— Ga­daj za­raz. I Budź­cie mi się obaj, z owej ma­li­gny. Bo do Kon­stan­cji, do Oj­ca świę­te­go ze mną chy­ba w przy­szłym ro­ku, na so­bór po­je­dzie­cie. Ale pier­wej, li­sty do Pa­pie­ża Grze­go­rza XII na­pi­sze­my, lu­bo do któ­re­go in­ne­go. Zaś za, po­dró­żą, oglą­dać się bę­dzie­my, nie­co póź­niej. Gdzie to, wa­sza mi­łość, już o przy­szłym ro­ku, my­śli?

— Jak ów ko­gut, co to prze­my­śli­wał o nie­dzie­li, a w so­bo­tę łeb mu ście­li. Do przy­szłe­go, ro­ku jesz­cze, prze­cie szmat cza­su. Bo to prze­cie obie­cu­ją, mi na tro­nie Pio­tro­wym no­mi­na­cję, i na su­tan­nę czer­wo­ną, i stan kar­dy­nal­ski. Rzekł, z pew­ną du­mą, ar­cy­bi­skup Trą­ba. Na któ­rym tro­nie ?

— Za­py­tał pi­sar­czyk, i do­dał. No i co?

— Jesz­cze prze­cie, wa­szej mi­ło­ści no­mi­na­cji pa­pież nie dał, a i nie wia­do­mo któ­ry z nich, mo­że ową, oj­cu przy­dzie­lić. Bo prze­cie jest na tro­nie, pa­pież i an­ty pa­pież. I jesz­cze je­den na do­da­tek, pa­pie­żem się mie­ni tym dwóm na­prze­ciw, i oko­niem wszyst­kim sta­jąc. Z resz­tą, do Kon­stan­cji?

— Czy tam gdzie?

— Za czym je­chać, ksiądz ar­cy­bi­skup chce?

— A ja, al­bo i ten tam, co pod ścia­ną sie­dzi?

— Po co?

— Na to ksiądz Trą­ba, na­dął się do za­dę­cia w sie­bie i po­wia­da. Jam prze­cie, rzym­sko­ka­to­lic­ki ksiądz jest, to i od Rzym­skie­go pa­pie­ża, tyl­ko przy­jąć pur­pu­rę mo­gę. No. Za­sie pi­sar­czyk śle­pia wy­ba­łu­szył, na ta­ką wia­do­mość i da­lej prze­stra­szo­ny sie­dział, łeb swój i atra­ment na nim, da­lej wy­trwa­le roz­cie­ra­jąc. Na­gle, olśni­ło go, bo oto przy­po­mniał so­bie, o spo­so­bach na gu­zy na łbie, nie­za­wod­nych. Zaś krót­ką mi­ze­ry­kor­dię za pa­sa wy­cią­gnął, i do gu­za swo­je­go przy­ło­żył szyb­ko. My?

— I po co?

— Wa­sza mi­łość, gdzieś zno­wu wlec się chce, nas za so­bą po go­ściń­cach włó­cząc?

— Do­dał z ra­zu Ma­lar­czyk ze świę­tej in­kwi­zy­cji. Jesz­cze bar­dziej wy­stra­szo­ny na­pa­dem ich na Kon­stan­cję. Niż i wi­zy­ty u Oj­ca świę­te­go i to jesz­cze nie wia­do­mo u któ­re­go. Zaś, cał­kiem, już był prze­stra­szo­ny na­pa­dem, owej Trą­by je­ry­choń­skiej na nich obu. Jak po ci­chu, na Księ­dza Trą­bę obaj po­wia­da­li. A kto ze mną po­je­dzie?

— Duch świę­ty?

— My zaś a, i po co?

— Za­py­tał zno­wu pi­sar­czyk. Na to, ar­cy­bi­skup po­pa­trzał na skry­bę i po­wia­da. A swo­ją to ?

— Mi­ze­ry­kor­dię na mnie, wy­cią­gasz, za pa­sa swo­je­go?

— Za­py­tał nie­co też, chy­ba prze­stra­szo­ny, wi­do­kiem mie­czy­ka, ksiądz Ar­cy­bi­skup. Gdzie zaś?

— Wa­sza mi­łość, gu­za so­bie od pul­pi­tu, na łbie na­bi­łem i ga­szę go z za­ra­nia. A kto by, ży­wił mo­ją mar­ną po­stu­rę, jak­bym oj­ca swo­je­go do­bro­dzie­ja, ową mo­ją mi­ze­ry­kor­dią, za­dźgał?

— Je­no do­pro­wa­dzo­ny do de­spe­ra­cji, dźgnąć w sie­bie sa­me­go mo­gę. Nie strasz mnie tu po próż­ni­cy bo wia­ry ci, w ta­kie gad­ki nie da­ję. Za dłu­go znam cię, i się na two­ich bre­we­riach po­znam za­wsze. Ale, m to, po­my­ślał w pierw­szej chwi­li, że na mnie, na po­wi­ta­nie za szty­let się­gasz. A łeb, od cze­go masz na czo­le, zie­lo­ny?

— In­kaust ty wy­chlał z ka­ła­ma­rza?

— Miast piw­ska, czy mio­du z bie­dy?

— Z mi­trę­gi skry­bo­wa­nia, na łeb, mi się atra­men­tu wy­la­ło ta­koż ty­ram ja te­raz, prze­cie cięż­ko. Na to, ksiądz Trą­ba po­wia­da. To i nie tę­go, te­raz wi­dzę ja, z wa­mi. I do­dał za­raz. Mo­że na­sze­go księ­dza Ku­row­skie­go, mam ze so­bą za­brać?

— Kie­dy on od wie­lu mie­się­cy, w Gnieź­nie już po­cho­wa­ny le­ży. A wa­szą mi­łość?

— Król nasz, mi­ło­ści­wie nam Wła­dek II pa­nu­ją­cy, już wy­pu­ścił z nie­wo­li ?

— Z na­sze­go zam­ku w tym tam, czy jak mu tam?

— Ko­wa­le­wie Po­mor­skim?

— Za­py­tał zno­wu pi­sar­czyk, da­lej szty­let mi­ło­sier­dzia, przy łbie trzy­ma­jąc. W nie­wo­li prze­cie ja, tam nie był wca­le za­mknię­ty. Je­no, m skar­by krzy­żac­kie kró­lo­wi na­sze­mu, zdo­bycz­ne w zam­ku Ra­dzyń­skim na za­ko­nie Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny, zli­czał. A za­mek w Ko­wa­le­wie, już też nie nasz obec­nie jest, je­no Krzy­ża­cy zno­wu, na nim za­ło­gą sil­ną sie­dzą. Bo to i tak, po praw­dzie wy­zwo­lił mnie, i prze­go­nił z owe­go na­sze­go ni­by, zam­ku. Sam par­cha­ty, ja­ko to, na krzy­ża­ków po­wia­dasz, land mar­sza­łek Krzy­żac­ki, Bern von He­vel­l­mann. Co, przy­wlekł się, pod owe Ko­wa­le­wo, na cze­le ar­mii inf­lanc­kiej, i mu­sie­li my brać, szyb­ko no­gi za pas, przed nie­wo­lą pew­ną. Chciał­by ja wi­dzieć to, ja­ko ksiądz ar­cy­bi­skup w po­wa­dze swo­jej, przed krzy­ża­ka­mi zmia­tał. Zaś trą­bi­ła wa­sza mi­łość na la­rum?

— Na to Trą­ba na­dął się i po­wia­da. Nie wy­mą­druj się mi tu, bo chciał­bym wi­dzieć ja­ko by cię Krzy­ża­ki ogar­nę­li, ja­ko byś to trą­bił, i gę­bę darł o z, ra­to­wa­nie łba swo­je­go. Co pi­sar­czyk dy­plo­ma­tycz­nie prze­mil­czał. Prze­to zmie­nił kie­ru­nek roz­mo­wy, i za­py­tał za­raz uprzej­mie. A do pa­pie­ża, ja­kie­goś tam?

— Za czym ksiądz Ar­cy­bi­skup, go­nić nas, i sie­bie chce?

— To?

— Nie wie­cie, nic?

— A co, wie­dzieć ma­my?

— Wa­sza mi­łość, za­py­tał pi­sar­czyk. A Pie­ter, gę­bę cie­ka­wie za­raz nad­sta­wił, cze­ka­jąc na sen­sa­cje ja­kie z Mi­ko­ła­jo­wej, Trą­by mo­gły być za­gra­ne. Krzy­ża­cy prze­cie, bun­ty w ca­łym chrze­ści­jań­skim świe­cie wno­szą. Co by, na kró­la na­sze­go, Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­łę i na na­ród nasz ca­ły. Oj­ciec świę­ty, klą­twę na­ło­żył, za bi­twę pod Grun­wal­dem i ca­łą od­po­wie­dzial­ność za woj­nę z za­ko­nem, Pol­skę ob­cią­żyć Krzy­ża­cy chcą. Je­no, pa­pież Grze­gorz XII, i in­ni pa­pie­że schi­zma­ty­cy wpraw­dzie ta­koż sa­mo, na ich wo­ła­nia głu­chy na ra­zie jest, bo po na­szej stro­nie opo­wie­dział się, w tej woj­nie par­szy­wej. Ja­ko i tam­ci dwaj. Ale, Krzy­ża­cy cze­ka­ją z nie­cier­pli­wo­ścią wiel­ką, na zmia­nę pa­pie­ży, na tro­nie Pio­tro­wym. Zaś i po to też, król wę­gier­ski Zyg­munt Luk­sem­bur­ski so­bór w Niem­czech w Kon­stan­cji zwo­łu­je. Aby schi­zmę w ko­ście­le ka­to­lic­kim, do cna wy­ple­nić i tron pa­pie­ski ze schi­zmy oczy­ścić. A jak, przy­chyl­ny za­ko­no­wi Oj­ciec świę­ty na­sta­nie, ta­ki po­stu­lat Krzy­ża­cy sły­sza­łem, zgło­szą pew­ni­kiem. Wię­cej to niź­li, pew­ne jest. A król nasz, co na to?

— I wie on o tym?

— Że mu fał­szy­wy, wiel­ki mistrz He­in­rich V von Plau­en. Za usza­mi, po­mi­mo te­go, pod­pi­sa­ne­go nie­szczę­sne­go po­ko­ju w To­ru­niu, spi­ski ja­kieś czy­ni?

— Wie, król. A, co to ma, nie wie­dzieć?

— Sam mu, o tym do­nio­słem, jak tyl­ko tu, wró­ci­łem z owe­go Ko­wa­le­wa. A wra­ca­łem szyb­ciej, niż się na zam­ku tam­tej­szym wy­god­nie roz­sia­dłem. Wiel­ki mistrz Hen­ryk von Plau­en to jesz­cze nic, do te­go, co prze­ciw nam Zyg­munt Luk­sem­bur­czyk czy­ni. Bo prze­cie to, na Zie­mię Są­dec­ką z krzy­ża­ka­mi, na­je­chał w 1410 ro­ku. Jak my spod Grun­wal­du wra­ca­li. Słusz­nie pa­no­wie Kra­kow­scy, bun­ty pod zam­kiem i Mal­bor­kiem czy­ni­li. Bo, prze­cie za­raz, wy­czu­li pi­smo no­sem. Co się dziać bę­dzie, na Są­dec­czyź­nie pod dłuż­szą nie­obec­ność, cho­rą­gwi kra­kow­skich. I w kró­le­stwie, mie­li­śmy no­wą, i sta­rą woj­nę, jed­no­cze­śnie. Za przy­czy­ną, wro­ga na­sze­go Zyg­mun­ta Luk­sem­bur­czy­ka. I nie wia­do­mo, w któ­rą stro­nę miecz swój, król ma zwró­cić. Za­koń­czył wy­wo­dy wo­jen­ne, ksiądz Trą­ba. To, i co te­raz?

— Czy­nić ma­my?

— Wa­sza mi­łość. Za­py­tał Ma­lar­czyk. Co ro­bić?

— Sam jesz­cze do­kład­nie, nie wiem co czy­nić, bo za­męt ta­ki w oko­ło jest. Po owej Grun­waldz­kiej, po­trze­bie jak po bu­rzy z gra­dem i wszyst­ko le­ży po­wa­lo­ne, i z ko­rze­nia­mi po­wy­ry­wa­ne. Li­sty, trza pew­ni­kiem da­lej pi­sać. I za he­re­zje owe­go Fal­ken­ber­ga trza ści­gać. Je­no to już two­ja, ja­ko in­kwi­zy­to­ra kró­lew­skie­go, spra­wa. Na to Pie­ter na gę­bie się czer­wo­ny zro­bił i po­wia­da. To ksiądz ar­cy­bi­skup wie?

— O czym mam, wie­dzieć lu­bo nie wie­dzieć?

— Py­ta zno­wu Trą­ba. No, zaś o tym że mnie król nasz in­kwi­zy­to­rem z po­le­ce­nia sto­li­cy Pio­tro­wej uczy­nił. Od 1408 ro­ku to wiem, je­no, m nic nie po­wia­dał bo i po­trze­by nie by­ło. A ja­koś się nie chwa­lił sta­no­wi­skiem i urzę­dem swo­im, nie by­ło co i ga­dać o tym. Na to jam po­wstał od sto­łu, i po­wia­dam do księ­dza. Mnie ty­le lat nie po­wia­da­ła o tym nic, gę­ba je­go. Do­pie­ro, m się od nie­wia­sty swo­jej z wie­dział, nie daw­no ja­kie­go to ku­mo­tra, mo­ja oso­ba po­sia­da. A zaś co mam ci, za­raz ga­dać co mi król po­wia­da i na­ka­zu­je?

— Za­cie­trze­wił się Piotr. Na to, m mach­nął ła­pą. Ty­le lat, żeś to gę­bę trzy­mał na kłód­kę?

— Po­wia­dam in­kwi­zy­to­ro­wi, ja­kom na nie­go po­sta­no­wił od dziś ga­dać. Na to on, mnie po­wia­da, ja­ko byś he­re­zje ja­kie pra­wił, wie­dział by ty prę­dzej, je­no jak słu­ga kró­la do­bry z cie­bie jest jesz­cze, nic mnie na ra­zie do gar­dła two­je­go chu­de­go. Ciesz się je­no, że śle­pia przy­my­kam na two­je księ­gi za­ka­za­ne. Coś to je przez la­ta gro­ma­dził, al­bo bzdur­stwa swo­je wy­pi­sy­wał. W to­mi­ska gru­be, zaś w bi­blio­te­ce zam­ko­wej skry­wał. Na to pi­sar­czy­ka za­tka­ło i po­wia­da. Lu­dzie trzy­maj­cie mnie, bo ze stoł­ka na łeb swój bia­ły zle­cę lu­bo się roz­puk­nę. Zaś ksiądz ar­cy­bi­skup, po­wia­da. Pax, pax mię­dzy wa­mi. Do­brze prze­cie, że król za na­ka­zem sto­li­cy Pio­tro­wej, słu­ży i jej na­ka­zy wy­ko­nu­je. Zaś in­kwi­zy­to­ra świę­te­go na dwo­rze swo­im trzy­ma ku po­rząd­ku za­cho­wa­nia. Mniej krzy­żac­twu, kłamstw wo­bec kró­la na­sze­go, w gar­ści zo­sta­nie. A my!  Zaś, za­raz zej­dzie­my na dół, do kan­ce­la­rii mo­jej i li­sty, pi­sać bę­dzie­my no­we. Wa­sza mi­łość prze­cie do­brze wie, za co, li­sty na­sze i wa­szej mi­ło­ści, król cze­ski i niem­czur­ski, Zyg­mun­tek Luk­sem­bur­czyk ma?

— Świę­tej pa­mię­ci, ksiądz ar­cy­bi­skup Kanc­lerz Ku­row­ski, jak od­po­wiedź je­go, na owe li­sty przed Grun­wal­dem zo­ba­czył. To my­śle­li my, że pęk­nie jak pod­pa­lo­na, pę­ka­ta becz­ka z pro­chem. Ta­ki lont zgrab­ny, król i nie­przy­ja­ciel nasz. Zyg­munt Wę­gier­ski, ów Luk­sem­bur­czyk, w gę­bę mu wsa­dził, kró­lo­wi na­sze­mu i nam wszyst­kim. A czer­wo­ny na gę­bie, Kanc­lerz Ku­row­ski się zro­bił, jak nie przy­mie­rza­jąc sam nasz król cza­sa­mi jak go, apo­plek­sja na coś, lu­bo na ko­goś, po­weź­mie. Jak bu­rak czer­wo­ny wy­glą­dał, al­bo jak su­tan­na je­go, czy wa­szej mi­ło­ści, al­bo da­lia kró­lew­ska. Lu­bo mo­je suk­no, szkar­łat no czer­wo­ne, co dla ścię­cia łba mo­je­go, so­bie, m u kup­ca Fir­le­ja, z Pio­tro­wi nem owym in­kwi­zy­to­rem, ku­pił. Jak przez ko­goś ro­ze­źlo­ny i do de­spe­ra­cji do­pro­wa­dzo­ny, moc­no jest. Mi­ło­ści­wie nam prze­cie, pa­nu­ją­cy król Wła­dy­sław. Wiem to do­brze bom, nie raz i nie dwa, kró­la na­sze­go nie­chcą­cy do de­spe­ra­cji do­pro­wa­dził. Wa­sza mi­łość te­go, nie wi­dział bo, to prze­cież z na­szym kró­lem, na na­ra­dzie z księ­ciem Wi­tol­dem i z owym Ta­ta­rzy­nem. Ge la la­lą, czy jak mu tam, by­ło na imię?

— Bom to i, za­po­mniał w pierw­szej chwi­li, prze­zwi­ska je­go ta­tar­skie­go, w Brze­ściu Li­tew­skim był. Na to Trą­ba, na­dął się zno­wu i za­trą­bił gło­śno. Pierw­szy ty, na tej li­ście, u kró­la wi­sisz. A i mnie nie­raz, do zie­lo­no­ści, czy tam czer­wo­no­ści do­pro­wa­dzasz. Ja?

— Ni­g­dzie jesz­cze nie wi­szę, i do ni­cze­go księ­dza nie do­pro­wa­dzam. Chy­ba że do kró­le­stwa nie­bie­skie­go. Sta­ram się wa­szej mi­ło­ści do­po­móc, wejść w cno­cie. Ja­ko i ksiądz mnie ta­koż sa­mo co­dzien­nie od lat do­po­ma­ga. A te­raz je­no, m ze zło­ści zzie­le­niał. Za­py­tał i do­dał za to, zdzi­wio­ny ni­by, pi­sar­czyk. Nie­chaj wa­szej mi­ło­ści, z resz­tą tam bę­dzie. Nie bę­dę się zbyt­nio, za księ­dzem osła­niał. Ale wa­sza mi­łość Kanc­lerz, za­raz za mną na tej, li­ście dru­gi w ko­lej­ce, sie­dzi. A nie raz i przed mo­ją skrom­ną po­stu­rą. Przed tym, nim ksiądz Ku­row­ski po­marł, god­nie nas we wszyst­kim, na owej li­ście za­stę­po­wał. Od­parł pi­sar­czyk, mie­czyk swój cho­wa­jąc w koń­cu za pas, do srebr­nej po­chew­ki. Co mnie tam, po sta­re­mu, du­pe­re­la­mi gło­wę za­wra­casz. I we łbie mi, po swo­je­mu na no­wo mą­cisz. Ja­ko ki­jem wo­dę w sta­wie, gdzie kar­pie do­rod­ne sie­dzą. Od­parł ksiądz Trą­ba. Nie żad­ne to du­pe­re­le, wa­sza mi­łość. Bo to prze­cież, wła­sne sło­wa, wa­szej mi­ło­ści ja­ko kanc­le­rza ko­ron­ne­go wy­po­wie­dzia­ne. Prze­pi­sy­wa­łem ja je, z in­ny­mi skry­ba­mi, sło­wo w sło­wo. Ani jed­ne­go z nich nie mie­nia­jąc prze­cie, dla do­bra ko­ro­ny na­szej. A i ju­ści wi­dzę ja to. I po­wiem ci po wa­sze­mu. Amen. Rzekł Kanc­lerz Trą­ba. Idzie­my prę­dzej, bo to i do kró­la, mi trza, za tą spra­wą wejść, zaś ura­dzić co dzia­łać da­lej trza. Chciał się, też król nasz mi­ło­ści­wy wy­spo­wia­dać, bo prze­cie ja­ko, je­go to spo­wied­nik, w owym Ko­wa­le­wie, m sie­dział, i u spo­wie­dzi od te­go cza­su, król chy­ba nie był?

— I ura­dzić nam z kró­lem trze­ba, co le­piej da­lej nam czy­nić z krzy­ża­ka­mi wy­pad­nie. A ja, co ?

— Za­py­tał księ­dza Mi­ko­ła­ja, pi­sar­czyk. Ja­ko mi­ni­strant, księ­dza kanc­le­rza, mam