Krzyżacy Zakon Zdrady
- Wydawca:
- Perspektywa
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-8041-043-5
- Rok wydania:
- 2016
- Słowa kluczowe:
- arcybiskupa
- armat
- czasu
- długi
- króla
- królestwo
- krzyżacy
- pisarczyk
- wawelski
- wielka
- zakon
- zakonie
- zdrady
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Krzyżacy Zakon Zdrady”
Od czasu śmierci tragicznej, w dniu 7 sierpnia 1411 roku. W Ropczycach, Arcybiskupa Gnieźnieńskiego i Kanclerza Koronnego, Mikołaja Kurowskiego, kiedy to ten, zleciał z konia prosto na łeb, i kark sobie skręcił, jadąc na wezwanie króla swego Jagiełły, jako zawsze wierny, służbie kapłan. Przez długi czas pogrążony w smutku był pisarczyk, dwór wawelski, jak i całe królestwo polskie. Zaś Krzyżacy w Malborku, z tego powodu wielką ucztę wydali, a na niej popili się, i zaś potłukli między sobą, o władzę w zakonie, tak że wielki refektarz wyglądał jak by Jagiełło, znowu na twierdzę najechał i z armat ostrzelał. Konwent natomiast takie miał gęby poobijane, jak by spod Grunwaldu Krzyżacy, dopiero co wrócili...
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Jan Derda
Krzyżacy Zakon Zdrady
Krzysztof Jan Derda
ISBN: 978-83-8041-043-5
© Copyright by Wydawnictwo Perspektywa 2016
Ostrów Wielkopolski, wrzesień 2016
Wydawnictwo Perspektywa sp. z o.o.
adres: ul. Strumykowa 15,
63-400 Ostrów Wielkopolski
telefon: 783 031 083
www.wydawnictwo.perspektywa.eu
email: wydawnictwo@perspektywa.eu
Redakcja:
Sekretarz redakcji: Eliza Wolańczyk
Skład, łamanie wersji elektronicznej na podstawie wersji papierowej: Paulina Szymczak
Pierwotny projekt okładki: Piotr Latka
Wszelkie prawa zastrzeżone/All right reserved. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii książki w postaci powielania pliku dla więcej niż 2 urządzeń jest naruszeniem praw autorskich niniejszej publikacji.
Wydanie elektroniczne I
Krzysztof Jan Derda
Krzyżacy
Zakon Zdrady
Opowiadanie dedykuje swoim Wnukom
Krzyżacy Zakon ZdradyOpowiadanie historyczno-przygodowe.
Od czasu śmierci tragicznej, w dniu 7 sierpnia 1411 roku. W Ropczycach, Arcybiskupa Gnieźnieńskiego i Kanclerza Koronnego, Mikołaja Kurowskiego, kiedy to ten, zleciał z konia prosto na łeb, i kark sobie skręcił, jadąc na wezwanie króla swego Jagiełły, jako zawsze wierny, służbie kapłan. Przez długi czas pogrążony w smutku był pisarczyk, dwór wawelski, jak i całe królestwo polskie. Zaś Krzyżacy w Malborku, z tego powodu wielką ucztę wydali, a na niej popili się, i zaś potłukli między sobą, o władzę w zakonie, tak że wielki refektarz wyglądał jak by Jagiełło, znowu na twierdzę najechał i z armat ostrzelał. Konwent natomiast takie miał gęby poobijane, jak by spod Grunwaldu Krzyżacy, dopiero co wrócili. Koronni za to z honorami, swego Kanclerza Mikołaja uprzednio odprowadzili, w kondukcie żałobnym aż do Katedry w Gnieźnie, przez najbliższych, w tym kancelistów wszelkich, duchowieństwo i samego skryby Kurowskiego. Gdzie w prastarym grodzie, pogrzeb był bardzo uroczysty i z takim zgromadzeniem ludu bożego, na jaki zasłużył ten patriota i pierwszy wróg zakonu Krzyżackiego. Po swoim powrocie, do Krakowa polazł pisarczyk na pielesze domowe, kulawo bo jako i Kurowski z konia zleciał na zbity łeb. Bo na, stypie na cześć kanclerza zbyt dużo miodu wychlał. Jechał z Gniezna do chałupy swojej poturbowany mocno, i siedział, w chałupie swojej aż do końca stycznia 1412 roku, niemal bezsilnie, bo od czasu do czasu pismo święte arcybiskupowi Trąbie w mozole przepisywał. Jako obiecał owemu, niechętnie bardzo. Już chciał się zatopić, w żałobie ponownie i gębę swoją z wielkiej rozterki, w kuflu z zimnym piwskiem, zamoczyć. Kiedy małżonka moja, zwana przez kumotrów i gdzie ją tylko znali, pisarczyk, ową niewiastą, przypędziła biegiem z szopy, gdziem to, trzymał wszelakiego rodzaju zardzewiałe zbroje, broń starą i rozliczne graty gospodarcze. I powiada owa niewiasta nieznośna, szybko nogą tupiąc w polepę. Aż kurz się podniósł pod powałę, taki jak na gościńcu w skwarną pogodę. Coś to, myślał sobie trutniu wawelski?
— Gębę swoją zaraz, po pogrzebie księdza Kurowskiego, w piwskach i miodach, z niemocy wielkiej moczyłeś! A teraz, dalej się do tego, zabierać zamierzasz?
— Nie ma tak dobrze, jakoś to sobie umyślił szybko. Choć no tu zaraz, do szopki owej. A czego mnie to, w jakiejś szopie szukać, kiedym ja skryba dworski jest chyba, co?
— A po to, że nasz wspólny majątek, w ruinę popada. Rzekła pisarczyk, owa niewiasta patrząc swojemu mężowi prosto w ślepia, jak bazyliszek. W jaką ruinę, znowu?
— Czy brak ci jakiego grosza, lubo miedziaków?
— Czy czego tam, wymyślisz sobie?
— W fantazji niezmierzonej jak morze, bałtyckie nasze?
— Zapytał pisarczyk, bardziej ostrożnie na wypadek, najazdu na niego, przez zastępy krzyżackie, i niewieście. Grosza żadnego, mnie nie brak, jeno dziada, porządnego w chałupie, potrzeba ot co. Na to, Pisarczyka niewiasta powiada. Koło od woza naszego się rozlazło, na części cztery, i naprawić je zaraz, trza. Jeno na cztery?
— To i tak nieźle jeszcze, gorzej by było jak by się, na sześć części rozlazło, powiada pisarczyk. Dalej trutniu miodowy, bierz się do owego woza durnego, bo mnie trzeba pilnie, na stary rynek po sprawunki jechać. A na drugi wóz nas nie stać, jest. To pisarczyk, na to w obronie swojego kanclerskiego urzędu pisarczykowego, powiada bardzo uprzejmie i dwornie jako zwykle. Com to ja, jakiś piast kołodziej jest?
— Myślisz sobie niewiasto?
— Co bym, koła stare naprawiać musiał, albo nowe czynić?
— I niby z czego, owe koło?
— Robić mam?
— Ze starego miecza zardzewiałego dawno, lubo przekuwać twoje koło na nowo, kiedym nie kowal Szymon jest?
— Albo jaki inny smoluch kowalski. Lepiej może, z gęsich piór, koło ci uplotę?
— Bo tych u mnie dostatek. Prędzej to na pierzynę piór moich starczy, niźli na kołomyje i wymysły twoje jakieś. I powiadam ci to ja, jako mąż twój nieszczęsny, od trzydziestu roków. Że to właśnie, tak jest i nie inaczej. Bo jak by ja, był piast kołodziej po kądzieli, to koło od woza by ci, się nie rozlazło ze starości wielkiej. Bo oto, byśmy na Wawelu, na zamku krakowskim, siedzieli oba. Zaś dziatwa nasza by, książętami była. Ty, jako królowa pani, ja zasie jako król, z dynastii piastów. A tak, co nam, innego w tym żywocie pozostaje Królowi litewskiemu, z nowej dynastii owych Jagiellonów musimy służyć, a przed tym, nim to nasza królowa Jadwiga pomarła. Rodowi wielkich Andegawenów posługiwać musieli my oba, i na owe koło od woza grosiwa, braki w sakwie swojej masz?
— Zaś opasłej jako ślepia moje widzą, niewiasto?
— Praśnij, owe stare koło, w najciemniejszy kąt szopy, lubo do lamusa samotrzeć, zanieś. Zaś nowe całkiem, sobie kup, albo i, ot co. Weź, sobie na ostatku, żonko moja, kołodzieja z grodu, to ci owe koło, raz dwa zamieni, na nowe. Prędzej ciebie, ja sobie na męża posłusznego, gdzieś zamienię, lubo przez łeb durny czym prasnę. A co to myślisz sobie, trutniu jakiś?
— Że u mnie, w komorze, grosiwo rośnie, jako grzyby w lesie?
— Nie wiem ja, niczego o grzybach żadnych, bo owych nie jadam. Z obawy co byś mnie czasem, nie struła. Król nasz Jagiełło, też byle czego nie jada, ani nie pija z tych samych powodów. Zaś mój kumoter, medyk owego Jagiełły, Jakubek Kuna. Wiesz który, to, zaś jest?
— Pisarczyk, owa, stała bezradnie, przez chwile pod ścianą, oparłszy się na miotle brzozowej, bo przecie ze zdumienia ją, całkiem zatkało i w słup soli zamieniło. A pisarczyk, dalej prawi. Powiadał mnie, razu jednego, ów kumoter Jakubek, tak. Pod Malborkiem. Jak król nasz zamek tameczny oblegał, z krzyżakami w środku zawartymi mocno! Jakom to ja, z maligny był, przez owego Jakubka uleczony. Razem z owym, naszym kumotrem Piotrowi nem. Powiada mnie on, jako już my wszystko pod tym Malborkiem, co było z zapasów na czas Grunwaldu, zeżarli. Zaś kucharze nasi, co do gara włożyć nie mieli. Łącznie z Mikołajem Kozą, kuchmistrzem królewskim. To zaś, pan nasz Jagiełło, grzybów nakazał rycerstwu w boru szukać, bo przecie mizeria z nami straszna była. Przeto Jakubek Kuna gadał, tak. Jakoś my oba, w boru za grzybami byli, z innymi kmiotkami i głodomorami. Wszystkie grzyby raczej są, jadalne, powiadam ci kumotrze mój. Jeno niektóre, tylko raz jeden. Dobre są. Co i prawdą, pewnikiem jest. Albo i, jak królowi naszemu, takoż samo, pod owym Malborkiem koło od armaty, razu pewnego się rozlazło i bieda taka sama była, z owym kołem, jako i u ciebie, żono moja miła. Jak cię trzasnę mokrą szmatą, przez łeb, ty grzybie durny, to ci się odechce, wszelakich grzybów, piwska, i Jakubka Kuny, owego drugiego opoja, jako i ty sam. Do naszej, szopki, ruszaj mi migiem. I za skrzynkę, na narzędzia bierz się. Póki, m dobra jeszcze, jest. A nie! To i królowi naszemu, zaraz doniosę, że to w chałupie, od pomocy się żonie swojej własnej wymawiasz. Dobrze i to chociaż, że tylko Jagiełłę o tym uwiadomisz uprzejmie, i z dworskimi manierami. Zaś nie będziesz poselstwa, z taką paskudną informacją, do Zygmuntka Luksemburczyka, na dwór do Budy. Ina Węgry, sposobiła. No i pewnie, jeszcze ci rzeknę. Oba wy z królem w komitywie dla mnie dziwnej, siedzicie, i obydwa na jednym punkcie, fioła jakiegoś macie. On sam, że to ptaszysków, wysłuchiwał by całymi godzinami i po nocach nawet. Ty zasie w drzewie one, jemu bez ustanku strugając. Nosisz mu zaś owe, ptaszyska i te figurki malowane, dla uciechy i siedzicie razem, nad owymi wydziwiając. Jak byście cuda, na niebie jakieś widywali. Zaś w izbie naszej, można się, o trociny lipowe przewrócić, i zabić z kretesem, czasami. Jako za miotłę, sam nie sięgniesz i ogarniesz jako tako. No i co, z tego złego?
— Na to pisarczyk, owa, odrzekła. Odetkawszy się jakoś nagle. Lepiej mnie, ptaszyska kolorowe strugać, czy figury jakieś farbami kraśnieć. Zaś wydziwiać, z królem nad ptaszyskami struganymi i onych nocami, wysłuchiwać. Chociaż by, dzień w dzień, miast twojej gadki durnej, przez całe życie moje. Jako dziad proszalny nieraz po Krakowie łazisz, a nie jako szlachcic słuszny. Lubo po karczmach po próżnicy łazić cięgiem postura twoja, się lubuje ponad wszystko. Za piwskiem, lubo jakimś wińskiem czy innym cienkuszem. Zaś pogadywać z kumotrami jacy, ci się napatoczą pod ślepia kaprawe. Rozprawiać o licznych przewagach wojennych, jakoś to nigdzie miecza nie dobył, ośle stary. Jako ty, jak tylko chwilę wolną, od służby królowi posiadasz, łazisz po Krakowie jak obwieś jaki, i zaś mury podpierasz. Co by się, ze starości nie obaliły. Zaś cię, na dworze obwiesiem, z tymi drugimi, pozywają. Jakom cię, to przecie nie raz, i nie dwa, na grodzie naszym naszła. Tego mnie już było za wiele, przeto pomyślał ja sobie po cichu, gdziem to ślepia miał za młodu. Że o tom, chyba z krewniaczką komtura Szwelborna śluby powziął. Machnął ja, na to wszystko łapą, i nie rzekł, owej już nic. Bo i tak przecie nie, było co, czyinnej rady, i do szopki owej jako do twierdzy malborskiej polazł, ja. Cały boży dzień prawie, zmitrężył pisarczyk, na kołem owym. Jeno nic, nie chciało do drugiego pasować, i razem na piaście siedzieć. Zaś po obiedzie, koło od woza mocno naprawione, jam osobiście własnej, żonie oddał. A że, nieco to i koślawe wyszło z naprawy, wóz nieco czasami mniej a czasami bardziej. Po bruku krakowskim brykał, jak młody źrebiec, na błoniach przy Wiśle. Zaś jednego dnia, znowu przywlekła się owa krzyżacka, moja żona ze strychu. Gdzie z kolei swoje, ptaszyska wystrugane trzymała dla ilości bardzo wielkiej, że to już i w chałupie miejsca dala nich, nie było. I powiada, przymilnie bardziej. Musisz to zaraz, na dach wyleźć, i dachówek parę założyć. Bo wiatr je porwał, i do środka mi się deszcz, ze śniegiem czasem naleje, czy nasypie. Na to jam, już ogarnięty całkiem niemocą, rzekłem jej. Przecie dachówek, w chałupie u nas, na zapas nie ma, bom nie ceglarz jest ani dachówkarz. Zaś jako i to powiadam, owej. Że przecie ona sama, jako z miotłą brzozową, łażąca po obejściu. Powinna podlecieć sobie, do dachu naszej chałupy. I dachówki zamienić jako, baba jaga, na miotle latająca. Czego owej, było, już za wiele. Zaś bez, żadnego wypowiedzenia wojny, królestwu naszemu, natarła na wojska nasze, samotrzeć. Że i uchodzić chciałem, z chałupy swojej, zaraz. Od pewnej niebezpieczności jak, i spod Malborka król nasz, ze wstydem wielkim z pola oblężenia, wielkiego mistrza Plauena, złaził. Przed tym nim poległ ja, na polu bitwy z niewiastą swoją. Ta mnie jeszcze rzecze po swojemu tak. A wiesz ty jełopie gminny, co mnie król w tajemności wielkiej powiadał?
— A z czego mam, to wiedzieć?
— Co wy tam pogadujcie, w tajności oba, przeciw szlachcicowi słusznemu jakom ja, jest. Na to niewiasta pisarczyk, owa powiada. Nie o ciebie tu idzie, jeno o Piotrowi na, jako to na sąsiada naszego i kumotra swojego powiadasz. A z tym, znowu co, się wam przyśniło?
— Nic, rzeknę ci ja o tym, jako słowem szlacheckim mi przyrzekniesz, że nie powiesz o tym nikomu, co mnie król powiadał w tajności. Musiał przyrzec jej na krzyżyk na ścianie wiszący. Przez ową własnoręcznie wystrugany i powiadam. Gadaj zaś, składniej niewiasto, jako masz co powiadać a jako nie. To zawrzyj japę i na rynek popędzaj ku swojej uciesze, z przekupkami w plotki krakowskie się wdać. Bo mi do owego dekarza w końcu iść trza. Zaś siednij se dziadu, przed tym, na ławie wedle komina, bo jako ci rzeknę co wiem, padniesz trupem tu na miejscu, miast pola grunwaldzkiego jakoś z niego w zdrowiu wylazł. I z owego Malborka z Piotrowi nem, coś to ledwo z żywotem uszedł. No?
— Gadaj zasie. Siedzę wygodnie, jako ślepia twoje zalotne, widzą pewnie. Zaś miodu zimnego z loszku w kubas mi wlej, czy czego tam masz na pod orędziu, wedle uciechy jaką chcesz mi sprawić. To pisarczyk, owa moja miodu w kubas wlała, ze zdziwieniem na gębie mojej i powiada, tak. Jeno nie wiem czy ci mam to rzec, co wiem od króla?
— To ja powiadam. Weź mi, idź ty, lepiej plotkować z niewiasty na rynku, prędzej ci jadaczka się ruszać będzie między nimi. Niźli, tu w chałupie naszej. Jakom ci już dziś, powiadał. No to słuchaj zaś, powiada niewiasta moja. No?
— Powiada pisarczyk drugi raz. Jak oście oba z Piotrowi nem ze szpiegowania na ziemie zakonne, powrócili. Król nasz mnie powiadał, że oto Piotra Malarczyka do siebie wezwał w tajności przed wszystkimi. No i co?
— No i powiadał mnie król, tak. Że to niby tak onemu, powiadał. Widzę ja, żeś to sługa mój dobry, razem z tym drugim obwiesiem i na ziemi zakonnej z rozkazu, iście się oba dobrze sprawili. Zaś Pieter niby, królowi powiada. Wedle pana swego zawsze, m rozkaz królewski pierwej spełniać winien, niźli do beczki zaglądać z piwskiem, jako mój kumoter durny, a pisarczyk waszej królewskiej mości. A to kanalia krzyżacka, powiada pisarczyk, na to. Nic to, jeszcze takiego słuchaj, dalej zaś. No powiadaj, przeto. Król powiada, do owego Piotrowi na tak. Od przyszłego roku, a będzie to przecie, nowy 1408 rok pański. Ustanawiam cię na urzędzie naszym, na urzędzie świętego inkwizytora, za zgodą i nakazem papieskim. Jakim otrzymał ze stolicy Piotrowej. A ty, Pietrze mój, jako inkwizytor króla, na wszelakie odstępstwa, od wiary naszej, ścigać będziesz heretyków wszelkich. I pod sąd grodowy, stawiał niezwłocznie. Na to, jakom łyknął miodu z kufla, tak mnie zatkało, że musiała mnie pisarczyk, owa przez plecy palnąć. Bom to zadławić się chciał, ze zdumienia w jakie, m wpadł i udusić miodem z kretesem mogłem. To powiadam niewieście swej, nie wierzę za bardzo, co mi tu wygadujesz niewiasto. Ale może i takie coś, czasami być. Bo to przecie nie raz i nie dwa go na dworze nie ma. Zaś nie wiadomo, gdzie się pałęta ów, inkwizytor jako powiadasz. Jeno to jeszcze myślę, że to słabo coś mu interesy idą, bo jako by złapał kogo na czymś, co przeciw kościołowi, gada. Głośno by o tym, na dworze naszym było. Dam ja owemu obwiesiowi taką inkwizycję, że prędzej sam na stosie zapłonie jako czarownik jakiś. W pierwej idę ja, na Wawel, opatrzyć się jak i co. Zawołał ja, jednak całkiem wprzódy, pomny na wołania niewiasty swojej. Dekarza z grodu, i do chałupy trutnia ściągnąłem, zaś dałem mu pięć groszy, za dachówki nowe i robotę jego na wysokości. Za co mnie, dekarz Wojciechem zwany, w łapę chciał całować, zaraz. Jeno, m mu rzekł prędzej, niźli ten się do łapy mojej zabrał. Puknij się w łeb swój, człecze durny. Jam ci, przecie wdzięczność, winien do zgonu swojego. Który nadejść mógł prędzej, niźli na samego księdza Mikołaja Kurowskiego. Jak ten, z konia zleciawszy, ducha zaraz wyzionął. Ja zaś, jak tylko pomyślawszy o dachu swoim, zaraz musiałem do Jakubka Kuny iść, na nerwów moich skołatanych mocno, kurowanie. Takim był roztrzęsiony jak, by mnie krzyżaki samotrzeć napadli, i po łbie kijami, tęgo obili. Za czym, prędzej pisarczyk na Wawel polazł, aby wojny nowej, z zakonem krzyżackim nie wywoływać. Z owym, komturem tucholskim, jako na niewiastę, swoją powiadał. Bo i po prawdzie, w komturii tucholskiej, się owa przecie porodziła. W 1351 roku, rok prędzej od swego, kumotra królewskiego Władysława II. Przez co rówieśnikami, będąc o sztuce różnej pogadywali, wytrwale. Rezydował ja chętniej, na naszej smoczej jamie. Aby zaś w spokoju i nadziei, na lepsze czasy, w zacnym towarzystwie kumotrów swoich czekać. Z wyjątkiem owego inkwizytora, przy którym zważać trza było, co się gada. Od tego też czasu, siedział pisarczyk na Wawelu na kurzej stopie, przy swoim pulpicie. Czy to w kancelarii królewskiej, albo i u siebie w chałupie czasami, jak w zamku, nic do roboty nie miał. Cicho raczej, jako mysz pod miotłą. Wyglądał pisarczyk czasami, jak struty i nawet garnca z piwskiem do gęby właściwie nie powziął, od czasu pogrzebu. Z wyjątkiem, kilku beczek i antałów miodu krakowskiego wypitych. Na co, jego własna ślubna niewiasta, obawy zaraz powzięła i strach miała, czy mu się coś, we łbie, z żalu za kanclerzem Kurowskim nie przekręciło. Ów też, nie odpowiadał, zbytnio składnie na zadawane mu często, pytania. Król nasz, nawet chciał wysłać, owego z tego powodu, po konsultacji naukowo mocno medycznej z pisarczyk, ową niewiastą, na kuracje łba jego, do medyka i kumotra owego, Jakubka Kuny. Ale król nasz Jagiełło, jako mąż stanu, strategicznie wielki wódz, zreflektował się ostatecznie, w błędzie taktyki wojennej, jaką przyjął. Przemyślał sposób i w końcu, powiadał do niewiasty pisarczyk, owej tak. Lepiej my, do Jakubka twego, męża durnego, nie pchajmy, na kuracje żadne. Bo to i przecie, oni dwaj bardzo, lubują się w swoim towarzystwie kręcić, a jeszcze lepiej obracać, jedną flaszę za drugą. Zaś owa, zagadała zaraz do Jagiełły. Ano, ano, wasza królewska mość. Przeto, wszystko pozostało po staremu. Jeśli idzie o koncept wspomnianego, ten niezmiennie pozostawał zaczepny, i obronny za razem, jak i u króla Jagiełły z Krzyżakami. Na zadawane mu, przez jego kumotra, owego Malarczyka królewskiego i inkwizytora świętego niedawno mianowanego, Piotrowi na, zwanego na dworze dalej, aniołem. Dla spokojnego usposobienia, które tamten raczej posiadał. Nie powiadał nic, dla bezpieczeństwa czystości wiary. Zaś jako i tamten czasami, gębę trzymał na kłódkę zawartą. A z którym, to przecie, na przeszpiegi w ziemie zakonne już, w 1407 roku Pańskim, jeździł. O samej bitwie i potrzebie Grunwaldzkiej nie gadając. Czy bitwie owej sławetnej, o skarby Wielkiego Mistrza Ulryka von Jungingena, w skarbcu ukrytych, na zamku w Radzyniu Chełmińskim. Siedział i przysypiał często ów, na stołku swoim, kiwając się w lewo i prawo. Raz tak się rozkołysał, że łbem kudłatym w pulpit przywalił, aż mu się, pióra gęsie poprzewracały i na podłogę spadły. Zaś inkaust, na łeb sobie wylał i mocno zdumiony patrzał, ślepiami dookoła co się dzieje. I łeb swój rozcierał gdzie to, na środku czoła piękny, guz mu się pojawił, jak księżyc w pełni, doprawiony do koloru, atramentem zielonym. Na kumotra swego nie zważając, zaklął coś głośno. Tamten zaś, skrzętnie malował, coś na lnianym płótnie naciągniętym na sztalugi w dużej ramie. Był to portret drugiej, córki króla Jagiełły i Anny Cylejskiej, Jadwigi Jagiellonki. Pisarczyk klął dalej, coś szpetnie, pod nosem. Malarczyk lubo inkwizytor królewski jak kto woli, swoim zwyczajem od malowanego obrazu do niego się, odwrócił. I nic, tylko. Nagle, aha, ha, głośnym śmiechem zagrzmiał. Wtedy właśnie, jakiś hałas wielki na korytarzu, się uczynił. Bo, przecie grube dębowe drzwi od kancelarii, ich prywatnej, zwanej też Smoczą Jamą. Trzasły z wielkim hukiem, jak w natarciu wroga jakiegoś, na zamek wawelski i z trzaskiem ustąpiły. A do kancelarii wpadł, jak bomba, zwierzchnik obu obecny. Arcybiskup Mikołaj Trąba. I powiada głośno, za swoim zwyczajem. Czego to drzemiesz trutniu, nad pulpitem jako stary kot na piecu?
— Gadaj zaraz. I Budźcie mi się obaj, z owej maligny. Bo do Konstancji, do Ojca świętego ze mną chyba w przyszłym roku, na sobór pojedziecie. Ale pierwej, listy do Papieża Grzegorza XII napiszemy, lubo do którego innego. Zaś za, podróżą, oglądać się będziemy, nieco później. Gdzie to, wasza miłość, już o przyszłym roku, myśli?
— Jak ów kogut, co to przemyśliwał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli. Do przyszłego, roku jeszcze, przecie szmat czasu. Bo to przecie obiecują, mi na tronie Piotrowym nominację, i na sutannę czerwoną, i stan kardynalski. Rzekł, z pewną dumą, arcybiskup Trąba. Na którym tronie ?
— Zapytał pisarczyk, i dodał. No i co?
— Jeszcze przecie, waszej miłości nominacji papież nie dał, a i nie wiadomo który z nich, może ową, ojcu przydzielić. Bo przecie jest na tronie, papież i anty papież. I jeszcze jeden na dodatek, papieżem się mieni tym dwóm naprzeciw, i okoniem wszystkim stając. Z resztą, do Konstancji?
— Czy tam gdzie?
— Za czym jechać, ksiądz arcybiskup chce?
— A ja, albo i ten tam, co pod ścianą siedzi?
— Po co?
— Na to ksiądz Trąba, nadął się do zadęcia w siebie i powiada. Jam przecie, rzymskokatolicki ksiądz jest, to i od Rzymskiego papieża, tylko przyjąć purpurę mogę. No. Zasie pisarczyk ślepia wybałuszył, na taką wiadomość i dalej przestraszony siedział, łeb swój i atrament na nim, dalej wytrwale rozcierając. Nagle, olśniło go, bo oto przypomniał sobie, o sposobach na guzy na łbie, niezawodnych. Zaś krótką mizerykordię za pasa wyciągnął, i do guza swojego przyłożył szybko. My?
— I po co?
— Wasza miłość, gdzieś znowu wlec się chce, nas za sobą po gościńcach włócząc?
— Dodał z razu Malarczyk ze świętej inkwizycji. Jeszcze bardziej wystraszony napadem ich na Konstancję. Niż i wizyty u Ojca świętego i to jeszcze nie wiadomo u którego. Zaś, całkiem, już był przestraszony napadem, owej Trąby jerychońskiej na nich obu. Jak po cichu, na Księdza Trąbę obaj powiadali. A kto ze mną pojedzie?
— Duch święty?
— My zaś a, i po co?
— Zapytał znowu pisarczyk. Na to, arcybiskup popatrzał na skrybę i powiada. A swoją to ?
— Mizerykordię na mnie, wyciągasz, za pasa swojego?
— Zapytał nieco też, chyba przestraszony, widokiem mieczyka, ksiądz Arcybiskup. Gdzie zaś?
— Wasza miłość, guza sobie od pulpitu, na łbie nabiłem i gaszę go z zarania. A kto by, żywił moją marną posturę, jakbym ojca swojego dobrodzieja, ową moją mizerykordią, zadźgał?
— Jeno doprowadzony do desperacji, dźgnąć w siebie samego mogę. Nie strasz mnie tu po próżnicy bo wiary ci, w takie gadki nie daję. Za długo znam cię, i się na twoich breweriach poznam zawsze. Ale, m to, pomyślał w pierwszej chwili, że na mnie, na powitanie za sztylet sięgasz. A łeb, od czego masz na czole, zielony?
— Inkaust ty wychlał z kałamarza?
— Miast piwska, czy miodu z biedy?
— Z mitręgi skrybowania, na łeb, mi się atramentu wylało takoż tyram ja teraz, przecie ciężko. Na to, ksiądz Trąba powiada. To i nie tęgo, teraz widzę ja, z wami. I dodał zaraz. Może naszego księdza Kurowskiego, mam ze sobą zabrać?
— Kiedy on od wielu miesięcy, w Gnieźnie już pochowany leży. A waszą miłość?
— Król nasz, miłościwie nam Władek II panujący, już wypuścił z niewoli ?
— Z naszego zamku w tym tam, czy jak mu tam?
— Kowalewie Pomorskim?
— Zapytał znowu pisarczyk, dalej sztylet miłosierdzia, przy łbie trzymając. W niewoli przecie ja, tam nie był wcale zamknięty. Jeno, m skarby krzyżackie królowi naszemu, zdobyczne w zamku Radzyńskim na zakonie Najświętszej Marii Panny, zliczał. A zamek w Kowalewie, już też nie nasz obecnie jest, jeno Krzyżacy znowu, na nim załogą silną siedzą. Bo to i tak, po prawdzie wyzwolił mnie, i przegonił z owego naszego niby, zamku. Sam parchaty, jako to, na krzyżaków powiadasz, land marszałek Krzyżacki, Bern von Hevellmann. Co, przywlekł się, pod owe Kowalewo, na czele armii inflanckiej, i musieli my brać, szybko nogi za pas, przed niewolą pewną. Chciałby ja widzieć to, jako ksiądz arcybiskup w powadze swojej, przed krzyżakami zmiatał. Zaś trąbiła wasza miłość na larum?
— Na to Trąba nadął się i powiada. Nie wymądruj się mi tu, bo chciałbym widzieć jako by cię Krzyżaki ogarnęli, jako byś to trąbił, i gębę darł o z, ratowanie łba swojego. Co pisarczyk dyplomatycznie przemilczał. Przeto zmienił kierunek rozmowy, i zapytał zaraz uprzejmie. A do papieża, jakiegoś tam?
— Za czym ksiądz Arcybiskup, gonić nas, i siebie chce?
— To?
— Nie wiecie, nic?
— A co, wiedzieć mamy?
— Wasza miłość, zapytał pisarczyk. A Pieter, gębę ciekawie zaraz nadstawił, czekając na sensacje jakie z Mikołajowej, Trąby mogły być zagrane. Krzyżacy przecie, bunty w całym chrześcijańskim świecie wnoszą. Co by, na króla naszego, Władysława Jagiełłę i na naród nasz cały. Ojciec święty, klątwę nałożył, za bitwę pod Grunwaldem i całą odpowiedzialność za wojnę z zakonem, Polskę obciążyć Krzyżacy chcą. Jeno, papież Grzegorz XII, i inni papieże schizmatycy wprawdzie takoż samo, na ich wołania głuchy na razie jest, bo po naszej stronie opowiedział się, w tej wojnie parszywej. Jako i tamci dwaj. Ale, Krzyżacy czekają z niecierpliwością wielką, na zmianę papieży, na tronie Piotrowym. Zaś i po to też, król węgierski Zygmunt Luksemburski sobór w Niemczech w Konstancji zwołuje. Aby schizmę w kościele katolickim, do cna wyplenić i tron papieski ze schizmy oczyścić. A jak, przychylny zakonowi Ojciec święty nastanie, taki postulat Krzyżacy słyszałem, zgłoszą pewnikiem. Więcej to niźli, pewne jest. A król nasz, co na to?
— I wie on o tym?
— Że mu fałszywy, wielki mistrz Heinrich V von Plauen. Za uszami, pomimo tego, podpisanego nieszczęsnego pokoju w Toruniu, spiski jakieś czyni?
— Wie, król. A, co to ma, nie wiedzieć?
— Sam mu, o tym doniosłem, jak tylko tu, wróciłem z owego Kowalewa. A wracałem szybciej, niż się na zamku tamtejszym wygodnie rozsiadłem. Wielki mistrz Henryk von Plauen to jeszcze nic, do tego, co przeciw nam Zygmunt Luksemburczyk czyni. Bo przecie to, na Ziemię Sądecką z krzyżakami, najechał w 1410 roku. Jak my spod Grunwaldu wracali. Słusznie panowie Krakowscy, bunty pod zamkiem i Malborkiem czynili. Bo, przecie zaraz, wyczuli pismo nosem. Co się dziać będzie, na Sądecczyźnie pod dłuższą nieobecność, chorągwi krakowskich. I w królestwie, mieliśmy nową, i starą wojnę, jednocześnie. Za przyczyną, wroga naszego Zygmunta Luksemburczyka. I nie wiadomo, w którą stronę miecz swój, król ma zwrócić. Zakończył wywody wojenne, ksiądz Trąba. To, i co teraz?
— Czynić mamy?
— Wasza miłość. Zapytał Malarczyk. Co robić?
— Sam jeszcze dokładnie, nie wiem co czynić, bo zamęt taki w około jest. Po owej Grunwaldzkiej, potrzebie jak po burzy z gradem i wszystko leży powalone, i z korzeniami powyrywane. Listy, trza pewnikiem dalej pisać. I za herezje owego Falkenberga trza ścigać. Jeno to już twoja, jako inkwizytora królewskiego, sprawa. Na to Pieter na gębie się czerwony zrobił i powiada. To ksiądz arcybiskup wie?
— O czym mam, wiedzieć lubo nie wiedzieć?
— Pyta znowu Trąba. No, zaś o tym że mnie król nasz inkwizytorem z polecenia stolicy Piotrowej uczynił. Od 1408 roku to wiem, jeno, m nic nie powiadał bo i potrzeby nie było. A jakoś się nie chwalił stanowiskiem i urzędem swoim, nie było co i gadać o tym. Na to jam powstał od stołu, i powiadam do księdza. Mnie tyle lat nie powiadała o tym nic, gęba jego. Dopiero, m się od niewiasty swojej z wiedział, nie dawno jakiego to kumotra, moja osoba posiada. A zaś co mam ci, zaraz gadać co mi król powiada i nakazuje?
— Zacietrzewił się Piotr. Na to, m machnął łapą. Tyle lat, żeś to gębę trzymał na kłódkę?
— Powiadam inkwizytorowi, jakom na niego postanowił od dziś gadać. Na to on, mnie powiada, jako byś herezje jakie prawił, wiedział by ty prędzej, jeno jak sługa króla dobry z ciebie jest jeszcze, nic mnie na razie do gardła twojego chudego. Ciesz się jeno, że ślepia przymykam na twoje księgi zakazane. Coś to je przez lata gromadził, albo bzdurstwa swoje wypisywał. W tomiska grube, zaś w bibliotece zamkowej skrywał. Na to pisarczyka zatkało i powiada. Ludzie trzymajcie mnie, bo ze stołka na łeb swój biały zlecę lubo się rozpuknę. Zaś ksiądz arcybiskup, powiada. Pax, pax między wami. Dobrze przecie, że król za nakazem stolicy Piotrowej, służy i jej nakazy wykonuje. Zaś inkwizytora świętego na dworze swoim trzyma ku porządku zachowania. Mniej krzyżactwu, kłamstw wobec króla naszego, w garści zostanie. A my! Zaś, zaraz zejdziemy na dół, do kancelarii mojej i listy, pisać będziemy nowe. Wasza miłość przecie dobrze wie, za co, listy nasze i waszej miłości, król czeski i niemczurski, Zygmuntek Luksemburczyk ma?
— Świętej pamięci, ksiądz arcybiskup Kanclerz Kurowski, jak odpowiedź jego, na owe listy przed Grunwaldem zobaczył. To myśleli my, że pęknie jak podpalona, pękata beczka z prochem. Taki lont zgrabny, król i nieprzyjaciel nasz. Zygmunt Węgierski, ów Luksemburczyk, w gębę mu wsadził, królowi naszemu i nam wszystkim. A czerwony na gębie, Kanclerz Kurowski się zrobił, jak nie przymierzając sam nasz król czasami jak go, apopleksja na coś, lubo na kogoś, poweźmie. Jak burak czerwony wyglądał, albo jak sutanna jego, czy waszej miłości, albo dalia królewska. Lubo moje sukno, szkarłat no czerwone, co dla ścięcia łba mojego, sobie, m u kupca Firleja, z Piotrowi nem owym inkwizytorem, kupił. Jak przez kogoś rozeźlony i do desperacji doprowadzony, mocno jest. Miłościwie nam przecie, panujący król Władysław. Wiem to dobrze bom, nie raz i nie dwa, króla naszego niechcący do desperacji doprowadził. Wasza miłość tego, nie widział bo, to przecież z naszym królem, na naradzie z księciem Witoldem i z owym Tatarzynem. Ge la lalą, czy jak mu tam, było na imię?
— Bom to i, zapomniał w pierwszej chwili, przezwiska jego tatarskiego, w Brześciu Litewskim był. Na to Trąba, nadął się znowu i zatrąbił głośno. Pierwszy ty, na tej liście, u króla wisisz. A i mnie nieraz, do zieloności, czy tam czerwoności doprowadzasz. Ja?
— Nigdzie jeszcze nie wiszę, i do niczego księdza nie doprowadzam. Chyba że do królestwa niebieskiego. Staram się waszej miłości dopomóc, wejść w cnocie. Jako i ksiądz mnie takoż samo codziennie od lat dopomaga. A teraz jeno, m ze złości zzieleniał. Zapytał i dodał za to, zdziwiony niby, pisarczyk. Niechaj waszej miłości, z resztą tam będzie. Nie będę się zbytnio, za księdzem osłaniał. Ale wasza miłość Kanclerz, zaraz za mną na tej, liście drugi w kolejce, siedzi. A nie raz i przed moją skromną posturą. Przed tym, nim ksiądz Kurowski pomarł, godnie nas we wszystkim, na owej liście zastępował. Odparł pisarczyk, mieczyk swój chowając w końcu za pas, do srebrnej pochewki. Co mnie tam, po staremu, duperelami głowę zawracasz. I we łbie mi, po swojemu na nowo mącisz. Jako kijem wodę w stawie, gdzie karpie dorodne siedzą. Odparł ksiądz Trąba. Nie żadne to duperele, wasza miłość. Bo to przecież, własne słowa, waszej miłości jako kanclerza koronnego wypowiedziane. Przepisywałem ja je, z innymi skrybami, słowo w słowo. Ani jednego z nich nie mieniając przecie, dla dobra korony naszej. A i juści widzę ja to. I powiem ci po waszemu. Amen. Rzekł Kanclerz Trąba. Idziemy prędzej, bo to i do króla, mi trza, za tą sprawą wejść, zaś uradzić co działać dalej trza. Chciał się, też król nasz miłościwy wyspowiadać, bo przecie jako, jego to spowiednik, w owym Kowalewie, m siedział, i u spowiedzi od tego czasu, król chyba nie był?
— I uradzić nam z królem trzeba, co lepiej dalej nam czynić z krzyżakami wypadnie. A ja, co ?
— Zapytał księdza Mikołaja, pisarczyk. Jako ministrant, księdza kanclerza, mam