Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Księga kłamstw

Księga kłamstw

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8057-187-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Księga kłamstw

Wciągający thiller psychologiczny dla młodzieży. Quinn i Piper choć są bliźniaczkami, nie wiedzą o swoim istnieniu. Dopiero tragiczny wypadek sprawia, że się spotykają, i dowiadują o tajemniczej klątwie ciążącej na rodzinie od wieków. Pierwsza z bliżniaczek potrafi władać ciemnością, druga - być może dzierży klucz pozwalający zwyciężyć klątwę. Ale kiedy kłamstwo staje się prawdą, a prawda zbliża się do kłamstwa, komu należy uwierzyć ?

Polecane książki

Książę Darius Carlyle nie chce, by jego kuzyn poślubił aktorkę, ponieważ taki mezalians byłby długo komentowany w towarzystwie. Poza tym uważa, że każda aktorka to cyniczna łowczyni tytułów. By udowodnić tę tezę, zamierza przekonać do małżeństwa Calistę Fairmont, gwiazdę londyńskich teatr&oac...
Książka zaznajamia czytelników z dziedzictwem kulturowym Berberów z Doliny Dades (Atlas Wysoki) oraz pomaga zrozumieć rolę obrzędowości przejawiającej się w ich codziennych pracach, strojach, ozdobach oraz tańcu....
Kwestia połączeń i fuzji przedsiębiorstw bankowych dążących do poprawy konkurencyjności należała do najważniejszych problemów bankowości polskiej w latach 1990. i z pewnością nadal stanowić będzie integralny element przemian strukturalnych sektora bankowego w Polsce. Ranga tego zjawiska wynikała z w...
Ostatni z Nieczujów – cykl historycznych powieści i opowiadań autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego, których akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. Cykl był publikowany w latach 1851-1858. Głównym bohaterem jest pan Marcin Nieczuja, ostatni z rodu Nieczujów. Akcja większości utworów cyklu toczy ...
Poznajcie hygge po polsku!„Rzucić wszystko i wyjechać” – tą dewizą kierują się ludzie, którzy trafiają do niewielkiej malowniczej miejscowości położonej wśród drawskich jezior. Wyczerpani niepowodzeniem, nieszczęściem, śmiercią bliskiej osoby lub na przymusowym urlopie, marzą o innym życiu i miejscu...
Sarah Lund ma poprowadzić trudne śledztwo w sprawie szczątków znalezionych w kopenhaskim porcie, tymczasem nie może się już doczekać awansu i przeniesienia do Działu Operacji, Planowania i Analiz. Chce się zająć domem i zadbać o relację z dorosłym już synem. Ostatecznie do zajęcia się sprawą nakłani...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Teri Terry

Przełożyła z angielskiego

Patrycja Zarawska

Tytuł oryginału:

BOOK OF LIES

Copyright © Teri Terry, 2016

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Originally published in the English language as Book of Lies by Orchard Books, an imprint of Hachette Children’s Group, part of The Watts Publishing Group Limited

The moral rights of the author and illustrator have been asserted.

Wszystkie postacie i wydarzenia w tej powieści za wyjątkiem tych, które należą do domeny publicznej, są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub martwych, jest całkowicie przypadkowe.

Projekt okładki: Front cover photo image © Daniil Kontorovich, Trevillion Images.

Back cover image © Shutterstock

ISBN 978-83-8057-187-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO DEBIT Sp. z o.o.

pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:debit@soniadraga.com.pl

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

www.instagram.com/mlodybook

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Prolog

Są uwięzione w pułapce, zamarłe. Czekają. Szarpią się unieruchomione w lesie, który ich nie wypuszcza. Nieostrożni od czasu do czasu widzą, jak coś mignie w zaroślach – wyczują rozpaczliwy głód, zobaczą błysk pałających czerwono ślepi – i pośpiesznie wymykają się z leśnego cienia z powrotem ku światłu.

Ona przybywa; już wkrótce tu będzie.

Znów popędzą swobodnie przez wrzosowiska. Powróci Dziki Łów.

A ziemia spłynie krwią.

Są rzeczy, o których wiemy, że nie powinno się ich robić. Jak stanie na torach, gdy zbliża się pociąg, albo trzymanie ręki nad otwartym płomieniem. Można szybko przesunąć dłoń i będzie w porządku, ale coś gdzieś tam w głębi każe mi przytrzymać ją sekundę dłużej, a potem jeszcze jedną i jeszcze. Tory kolejowe i matki przypominają ogień – jeśli zbyt blisko, zbyt długo się zatrzymasz, ryzykujesz ból.

Gdybym usiadła i sporządziła spis wszystkiego, czego nie powinnam robić, a punkty ułożyłabym w kolejności od najgorszego, przebywanie w tej chwili w tym miejscu znalazłoby się gdzieś na szczycie listy. Ale pociągają mnie rzeczy niewskazane. Chcę jedynie zobaczyć, co się stanie, kto się poczuje zraniony. Chyba.

Zatem bez względu na to, jak natarczywie ten wewnętrzny głos ostrożności, głos rozsądku, każe mi się trzymać z daleka, bez względu na to, jak usilnie staram się odwieść samą siebie, zgubić bilet autobusowy albo celowo nie wkładać na siebie nic, co by choć jako tako uszło w tłumie, żadną miarą nie mogłabym się znaleźć nigdzie indziej, prawda?

Jak blisko, jak długo, to już inna sprawa. W tej chwili dygoczę pod bezlistnymi drzewami na wzgórzu wznoszącym się nad spopielarnią – plama czerwieni w ten bezbarwny ciemny dzień. Rozważam swoje możliwości.

Zaczyna padać i cieszę się z tego. Ona nie cierpiała deszczu. Nie tak jak większość ludzi narzekających, że złapała ich mżawka albo że ulewa zniszczyła im przyjęcie ogrodowe. Ona go autentycznie  n i e n a w i d z i ł a.  Prawie tak, jakby była zrobiona z czegoś, co może się rozpuścić, a nie ze ścięgien, mięśni i kości ustawionych pod ostrymi kątami.

Może się bała, że deszcz zmyje jej maskę – tę, którą ma w gazetach, uśmiechnięta, sfotografowana z mężczyzną, którego nigdy przedtem nie widziałam.  U ś m i e c h n i ę t a?  Ciekawe, czy w trumnie też się uśmiecha, czy ułożyli jej rysy, żeby wkroczyła w zaświaty z sympatyczną miną. Czy mieli nadzieję, że to przekona gdzieś tam odźwiernego, by jej otworzył perłową bramę, zamiast zepchnąć ją ostatecznie długą zjeżdżalnią w otchłań. A może z jej twarzy nie zostało na tyle szczątków, by dało się je ułożyć?

Krętą drogą zaczynają nadjeżdżać samochody. Pierwszy jest długi i czarny, z trumną z tyłu. Gdy zatrzymuje się przed spopielarnią, lekki deszcz zamienia się w rzęsistą ulewę. Rozlega się grzmot, niebo przecina błyskawica.

Choć zwlekam, rozmyślając o tym, co powinnam zrobić, a czego nie, o tym, na ile mogę się zbliżyć do płomienia, burza niejako decyduje za mnie. Mówi mi: „Quinn, musisz się ruszyć. Poszukać schronienia”.

Ale to tylko wymówka. Prawda jest taka, że przyszłam tu po to, by się upewnić, że ona faktycznie nie żyje.

Wiatr wyje, wywraca parasol na drugą stronę, gdy tylko wychodzę z samochodu. Zimne krople deszczu bombardują mnie po twarzy i rękach. W ciągu kilku sekund wichura zamienia moją starannie ułożoną fryzurę w dzikie pobojowisko. Twarde krople wściekle kąsają mnie w skórę, skupiam się więc na tym bólu, żeby uniknąć wszystkich innych.

Z wozu wysiada tato i nad naszą dwójką natychmiast otwiera się następny parasol, ale jedyne, o czym teraz myślę, to stukanie deszczu w wieko jej trumny. Czy słychać je w środku? Czy ona w proteście zabębni w drewno i krzyknie: „Hej, przestać mi zaraz!”? Tak bardzo kochała słońce, jej ostatni spacer nie powinien tonąć w ulewie.

Niosący trumnę mimo lodowatego prysznica stawiają miarowo krótkie kroki, a ja mam ochotę wrzeszczeć, popędzić ich, żeby się pośpieszyli, żeby zabrali ją z deszczu. Zimna dłoń taty szuka mojej i chwytam ją odrobinę za mocno. Tato i ja idziemy za nią – za trumną i za leżącą w środku mamą.

Jedna z ciotek taty, mamrocząc coś, poprawia mi włosy. Zostaję pociągnięta do ławki na samym przedzie, ale tak naprawdę ani to, ani nic innego nie ma dla mnie znaczenia.

Znowu obracam w głowie słowa. „Mama nie żyje”. Mój świat stał się inny, wszystko się zmieniło. Wiem o tym, ale nie przyjmuję tego do wiadomości. Trumnę postawiono z boku na przedzie. Jest teraz sucha. Czy ktoś ją wytarł? Ona leży tam w środku, a właściwie nie ona, tylko to, co z niej zostało.

Świadomość tego wszystkiego nie przygotowała mnie na dzisiejszy dzień.

Głęboko w środku coś się we mnie trzęsie, narasta panika. Chcę krzyczeć: „Przestańcie! To się nie dzieje naprawdę! Przestańcie udawać, że to prawda”.

Bo to niemożliwe.

„Skup się na oddychaniu: wdech, wydech; wdech, wydech”.

Wszyscy myślą, że to jest naprawdę. Widzę to w oczach, kiedy napotkam ich wzrok, a oni zaraz go odwracają.

„Oddychaj, Piper: wdech, wydech; wdech, wydech”. Nie mogę się rozkleić. Nie tutaj, nie teraz.

„Skup się na czymś innym”.

Odwracam się i szukam za nami twarzy, omijając wzrokiem większość z nich. Rodzina taty, jego koledzy z pracy, wspólni znajomi rodziców. Niewiele osób. Nikogo z rodziny mamy. Nikogo z jej przeszłości, z czasów, zanim się urodziłam siedemnaście lat temu.

Spora grupa osób z mojej szkoły. Osobno, ale w pobliżu trzyma się Zak oddzielony nie tylko w przestrzeni. W jego opanowanym spojrzeniu odbijają się echem słowa, które powiedział zeszłego wieczoru: „Jestem z tobą. Jeśli coś mogę zrobić, cokolwiek, odezwij się tylko, a zrobię. Nieważne co”. I dotyk jego oczu uspokaja mnie teraz, tak jak uspokoił wtedy. Panika ustępuje nieco. Tyle wystarczy.

Nabożeństwo żałobne ma się już rozpocząć, gdy wtem z tyłu otwierają się drzwi i pastor wstrzymuje się, by zaczekać. Ktoś spóźnialski? Za plecami słyszę pełne przygany syknięcie jednej z ciotek taty. Zdobywam się na odwagę i zerkam za siebie. Drobna postać – dziewczyna w czerwonej kurtce i ubłoconych butach. Idzie ku jednej z pustych ławek z tyłu. Tęczowa chustka zawiązana na głowie zakrywa też twarz.

Kto to może być?

Czyżby to…?

N i e.  Niemożliwe. Nie tu i nie teraz.

Puls mi przyśpiesza.

Strużki wody spływają mi po kurtce i butach, skapując na podłogę. Chustka, którą obwiązałam sobie włosy, przemokła, a ja drżę z zimna.

Siadając, łapię kątem oka jakiś ruch z przodu – odwraca się czyjaś głowa, dziewczyny siedzącej na samym przedzie. Jej długie włosy są na wpół upięte, na wpół potargane wiatrem i deszczem, ale przykuwa mnie nie uczesanie, tylko ich kolor. Głęboko ogniście rudy.

Głęboko ogniście rude włosy – jak moje.

Wszystko we mnie zastyga, wszystko staje. Zaczyna mi się kręcić w głowie, muszę sobie przypomnieć, że mam oddychać, gwałtownie wciągnąć powietrze do zamarłych płuc.

Nie pomyślałam o tym. Nie powinnam była, prawda? Ani razu nie przyszło mi do głowy, że ktoś w rodzaju antymatki, wcielenie tego, czym matka nie powinna być, kto mnie zostawił na łasce własnej antymatki i wpadał tylko od czasu do czasu, by wetknąć kij między moje kraty, że ten ktoś mógł zrobić to jeszcze raz.

Mężczyzna, koło którego siedzi ta dziewczyna, może być tamtym z gazety. Sięgam do kieszeni. Gazeta jest mokra, druk się trochę rozmazał, ale zdążyłam nauczyć się tekstu na pamięć:

Kobieta ginie w wyniku tragicznego ataku psów

Isobel Hughes z Winchesteru, lat 36, spacerowała ze swoim psem w piątek późnym popołudniem, kiedy została zaatakowana przez wałęsające się psy. W wyniku odniesionych obrażeń zmarła następnie w szpitalu. Cztery zwierzęta złapano i zidentyfikowano jako psy stróżujące zbiegłe z pobliskiego ośrodka szkolenia. Trwa śledztwo w tej sprawie.

Gdyby nie zdjęcie, nie wiedziałabym, że to o nią chodzi. Imię się zgadza, ale dla mnie zawsze nazywała się Blackwood, jak ja; jak jej matka.

To okropne – dostać się w taki sposób na łamy krajowej prasy i wywołać debatę na temat psów stróżujących oraz kontroli nad niebezpiecznymi zwierzętami, ale gdyby nie szum wokół sprawy, nawet bym nie wiedziała, że moja matka zmarła. Nie odwiedzała mnie na tyle często, żeby stworzyć wrażenie regularności i dać mi poczucie, kiedy się mogę spodziewać następnej wizyty. Przyjęłam, że nie należy jej przeszkadzać, i mnie również to nie przeszkadzało. Mężczyzna z fotografii został pod spodem podpisany jako jej mąż. Zdjęcie jest trochę rozmyte przez wodę, ale oglądam je uważnie, porównując z człowiekiem zajmującym miejsce z przodu. W końcu obraca lekko głowę – to zdecydowanie on. Jej mąż? Wygląda na co najmniej dwadzieścia lat starszego od Isobel. W artykule nie ma jednak nic  o   n i e j,  siedzącej obok niego dziewczynie z włosami takimi jak moje.

Wreszcie nabożeństwo, którego w ogóle nie słyszałam, dobiega końca. Chcę, żeby tamta się odwróciła, bym mogła zobaczyć jej twarz, ale zaraz podnoszą się między nami głowy i nie pozwalają dostrzec nic więcej oprócz plamy rudych włosów.

Poprawiam sobie na głowie przemoczoną chustkę. To szaleństwo. Muszę się stąd wynosić, jak najszybciej i jak najdalej.

Lecz ona i towarzyszący jej mężczyzna – domyślam się, że to jej ojciec, przynajmniej  o n a  ma ojca – stanęli razem w drzwiach. Nie patrzą w moją stronę. Ustawiła się do nich kolejka – ludzie zatrzymują się, żeby uścisnąć rękę mężczyźnie, objąć jego córkę. Tyle życzliwych spojrzeń i słów. Tyle osób, którym na nich zależy. Pierwsi w kolejce to zapewne rodzina lub przyjaciele rodziny, potem długi ogonek nastolatków mniej więcej w moim wieku, chłopaków i dziewczyn. Tak ich dużo, to pewnie znajomi tej dziewczyny – każdy ma dla niej jakieś słowo, gest pociechy, uścisk. Następnie podchodzi starszy ciemnowłosy chłopak, wysoki, trzymający się dotąd z tyłu w oczekiwaniu, aż pozostali przejdą pierwsi. Obejmuje ją. Całuje szybko, po czym ściska rękę jej tacie i nachyla się, żeby coś powiedzieć. Tamten ociera sobie oczy. Ktoś mu podaje chusteczkę.

Zastanawiając się nad tym, co się będzie działo i kto się poczuje zraniony, jeżeli dziś tu przyjdę, nie pomyślałam o jednym: że to  j a  mogę się poczuć zraniona. Spięłam się cała w środku, zawiązałam w supełki bólu, bólu splątanego z  p r a g n i e n i e m…  czego właściwie? Etykiety rzeczy, których nigdy nie miałam, które są poza moim zasięgiem.

Nie mogę tego zrobić. Nie mogę uścisnąć im dłoni i spojrzeć w oczy, wiedząc to, co wiem. Osuwam się w dół na siedzeniu, chcę stać się niewidzialna w mroku.

Głosy cichną. Rozlega się kliknięcie zamykanych drzwi. Czy naprawdę zostawiają mnie tu, nawet nie zagadną?

A potem słyszę: „stuk, stuk, stuk, stuk” zbliżających się do mnie kroków. Zatrzymują się.

– Halo? Czy my się znamy? – pyta dziewczęcy głos. Melodyjny dźwięk w tym ciemnym dniu, ciepły i pełen przejęcia.

Odwracam się i z jakiegoś powodu  w i e m,  kto się do mnie odezwał.

Światło padające z wysokich okien wydobywa ogień z jej włosów. Oczy dziewczyny są szeroko otwarte z ciekawości, przejrzyste, niebieskozielone − tęczówki, które zmieniają kolor zależnie od oświetlenia, nastroju, ubrania. Wiem o tym, ponieważ są to  m o j e  oczy. Jej skóra jest blada, a wysokie kości policzkowe usiane jasnymi piegami. To  m o j e  piegi,  m o j e  kości policzkowe. Jakbym patrzyła w lustro.

Zagadkowe uwagi i podsłuchane słowa – kiedyś dla mnie niezrozumiałe, lecz teraz nabierające znaczenia – kłębią się w moim umyśle, zderzając ze sobą. W głowie mam pustkę, gwałtownie wciągam powietrze i oddech mi się zacina, walczę o niego z trudem.

– Źle się poczułaś? – pyta dziewczyna. – Może trzeba wezwać lekarza albo coś?

Podnoszę się z miejsca, ściągam z głowy chustkę i staję w świetle.

Jakbym patrzyła w lustro. Nawet włosy, teraz mokre i sfalowane od deszczu, ma zatknięte za lewe ucho, a z drugiej strony opadają na twarz tak samo jak moje, gdy je normalnie uczeszę. Jej oczy wyrażają absolutny szok. Nie wiedziała?

– Jesteśmy bliźniaczkami – szepczę do niej i słyszę zdziwienie w swoim głosie.

Tamta przełyka ślinę, oblizuje sobie usta.

– Ja nie… to znaczy… skąd… – Nie może znaleźć słów.

Wyciągam rękę.

– Jestem Piper. – Gapi się na moją dłoń. – A ty?

Wstrząsa nią lekkie drgnienie.

– Quinn. Mam na imię Quinn. – Podaje mi rękę; jest zimna, lodowato zimna i zaraz zostaje cofnięta.

Oglądam się za siebie, na drzwi.

– Tato zaraz będzie mnie szukał. Nie możemy wyskoczyć tu przed nim z tą nowiną, nie teraz.

– Ani nigdy. Nie martw się, już się zwijam – mówi Quinn i rzeczywiście spina się, żeby zrobić krok. Wygląda na przestraszoną, wręcz spanikowaną, ale nie mogę pozwolić jej czmychnąć – nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Nie teraz.

„Ani nigdy”.

– Nie! Nie możesz tego zrobić. Proszę. Obiecaj, że zaczekasz chwilę. Powiem, żeby Zak cię zabrał i…

– Nie. To nie jest mój świat. – Już się odwraca.

W moich oczach wzbierają łzy. Chcę wyciągnąć rękę i dotknąć jej, uściskać ją, lecz boję się, że mnie odepchnie.

– Nie możesz. Proszę. Nie chcę ciebie też stracić. Stracić cię znowu.

Quinn waha się.

– Nie znasz mnie. Ja nie znam ciebie. Jedyne, co mamy wspólnego, to twarz.

Po moim policzku spływa łza.

– I matka. Którą właśnie straciłyśmy. Proszę, nie odchodź.

– Matka, której prawie nie znałam. – Jej oczy strzelają w stronę trumny. – Czy to… czy ona naprawdę…?

Chyba niedowierzanie w jej oczach sprawia, że wreszcie jestem w stanie przyznać to głośno.

– Czy nasza mama naprawdę nie żyje? Tak. Chcesz ją zobaczyć?

– Co?

– Jeśli chcesz, mogę to załatwić. Daj słowo, że zaczekasz. Nie ruszaj się stąd. – Błagam ją wzrokiem.

W jej oczach widać zmaganie. Quinn spogląda szybko na drzwi, a potem wzdycha. W końcu kiwa głową.

– W porządku.

Czuję ogromną ulgę.

Drzwi zamykają się za nią.

„Chcesz ją zobaczyć?” Naprawdę to powiedziała? Zmuszam się do półobrotu, do spojrzenia na wystawioną z przodu trumnę. Teraz, kiedy nikogo już nie ma i jestem sama w pustym pomieszczeniu, trumna sprawia wrażenie większej, jakby zdominowała przestrzeń, czego przedtem nie robiła. Lśniące drewno przykuwa mój wzrok i im dłużej stoję i gapię się na nią, tym bardziej wydaje się mnie wciągać, rosnąć, pochłaniać moje zmysły, prawie jakby się przybliżała. Nagle dociera do mnie, że to moje stopy zaczęły z wahaniem kroczyć w jej kierunku.

W kierunku  m a t k i. 

Czy chcę ją zobaczyć?

Byłby to najlepszy sposób, by się przekonać, czy na pewno nie żyje. Zasycha mi w ustach, z trudem próbuję przełknąć ślinę.

Lada moment może wrócić tutaj ta Piper. Jesteśmy  b l i ź n i a c z k a m i?  Tak powiedziała, ale mimo że ją widziałam i wiem, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne, wciąż nie mogę uwierzyć. Jak to możliwe, żebym miała siostrę bliźniaczą i o niej nie wiedziała? Jesteśmy identyczne, przynajmniej z zewnątrz. Może nawet Isobel nie umiałaby nas rozróżnić?

Może dlatego nas rozdzielono. Czuję się tak, jakbym się obudziła i po raz pierwszy zobaczyła prawdę – prawdę tak niewiarygodną, tak nieoczekiwaną, tak wszechogarniającą, że mnie odmieni na zawsze. Ale boję się skupić na niej zbyt mocno, na tym, co może oznaczać.

Albo na tym,  c z e m u  jest właśnie taka.

Powinnam już iść. W każdej chwili drzwi mogą się otworzyć, ktoś wpadnie i znajdzie mnie tutaj. Przypuszczalnie wezwą policję, jeśli zobaczą, że dotykam trumny. Albo co gorsza, popatrzą na mnie, skojarzą, czyją mam twarz, i sprzedadzą historię do jednego z tych tabloidów, które goście czasami zostawiają w hotelu, gdzie pracuję. Bliźniaczki spotykają się po raz pierwszy w życiu na pogrzebie matki! No, rzecz jasna, nie do końca po raz pierwszy. Pewnie kiedy się urodziłyśmy, każda z nas osobno zaczerpnęła powietrza, ale przedtem przez dziewięć miesięcy dzieliłyśmy jedno łono, ciasno wtulone w siebie.

J e j  łono.

A co z tatą Piper? Jeśli jesteśmy bliźniaczkami, musimy mieć tego samego ojca. Czy on jest także  m o i m  ojcem?

Za moimi plecami otwierają się drzwi, obracam się szybko na pięcie. Za późno przychodzi mi do głowy, że powinnam z powrotem osłonić się chustką. Ale to Piper.

Idzie w moją stronę, zatrzymuje się blisko. Jej oczy przesuwają się po mnie badawczo, jak moje po niej. Nie mogę się powstrzymać od sprawdzania każdego szczegółu, każdej krzywizny, każdego drobnego rysu, poszukując różnic, ale nie znajdując żadnej. Piper jest nieco wyższa, lecz kiedy spoglądam w dół, dostrzegam, że ma buciki na obcasach.

– W porządku – mówi cichym głosem. – Nikt nam nie będzie przeszkadzał. Powiedziałam im, że chcę pobyć trochę sam na sam z mamą. A dodatkowo Zak pilnuje drzwi. Nikogo nie wpuści.

– Zak?

– Mój chłopak. Chodź.

Podchodzi do trumny. Ramiona się jej prostują, jakby się do czegoś przygotowywała, a do mnie dociera, że bez względu na to, czym ta kobieta była dla mnie, dla niej była  m a m ą. 

– Nie musisz tego robić. Nie ma sprawy.

Zatrzymuje się, odwraca do mnie i unosi lewą brew – identycznie jak ja, gdy rzucam wyzwanie.

– Ty też nie musisz, jeśli nie masz ochoty.

Bezwiednie prostuję się w ramionach, jak ona, po czym celowo je rozluźniam. Robię krok naprzód i kolejny, aż obie stoimy tuż przy trumnie.

Umarła zaatakowana przez psy. Jak będzie wyglądać?

Piper, jakby czytała mi w myślach, potrząsa głową.

– Było już wystawienie zwłok. W zakładzie pogrzebowym pięknie ją oporządzili.

Na wieku trumny są dwa uchwyty. Piper łapie za ten w nogach i spogląda na drugi, obok którego pewnie znajduje się głowa.

– Chyba musisz mi pomóc.

Wsuwam dłoń w uchwyt – zimny, z gładkiego metalu.

– Gotowa? – szepcze Piper.

Żołądek mi się skręca i chcę powiedzieć: „Nie, nie teraz ani nigdy”, jednak kiwam głową. Piper odpowiada skinieniem. Pociągamy obie.

Wieko jest lite i ciężkie, ale we dwie łatwo je podnosimy. Daje się dźwignąć bez oporu, odkładamy je na bok. Trumna leży otwarta.

Oczy Piper są nieprzeniknione, skupione na tym, co spoczywa w środku.

– Dam ci chwilę – mówi moja bliźniaczka i odwraca się całym ciałem, jakby nie mogła oderwać wzroku od tego, czego ja być może nie chcę ujrzeć. Odchodzi nieco dalej.

Gapię się na podłogę, na ścianę, na własne ręce – wszędzie, byle nie  t a m.  Wcześniej widywałam martwe zwierzęta, na przykład na skraju drogi albo kiedy Kot przynosił upolowane myszy czy ptaszki. Wiele lat temu do kurnika dostał się lis – to była istna jatka. Musiałam tam posprzątać, po czym przez długie miesiące śniły mi się koszmary. Czy będzie wyglądała jak kura złapana przez lisa?

Przygotowuję się do tego z ociąganiem. Zaczynam od głębokiego wdechu, lecz zachłystuję się powietrzem. Czy będzie ją czuć? Ile dni minęło od jej śmierci? Ale nie. Piper powiedziała, że oporządzili ją w zakładzie pogrzebowym. Cokolwiek zrobili, na pewno zadbali o to, żeby się utrzymała do pogrzebu.

Zmuszam się, by odwrócić głowę, by spojrzeć. Z jakiegoś powodu wydaje mi się bezpieczniej najpierw zerknąć na stopy. Jest ubrana w długą ciężką suknię. Niebieską… Czy to jej ulubiony kolor? Sięgam pamięcią wstecz. Nieraz miewała na sobie coś niebieskiego podczas swoich nieczęstych odwiedzin, ale tak mało o niej wiem, nawet tego nie jestem pewna. Czy ta suknia ma ukryć to, co z nią zrobiły psy?

Mój wzrok wędruje w górę. Ręce ma jakby skrzyżowane. Jedna wygląda normalnie, druga jest ukryta w rękawie. Przełykam ślinę i nakazuję oczom podążać wyżej i wyżej. Suknia ma bardzo wysoką stójkę. Czy pies rozdarł jej gardło? Jeśli psy atakują jak lisy, na pewno skoczyły do gardła.

A teraz… już pora.

Jej twarz.

Sprawia wrażenie rozluźnionej, pełnej spokoju. Gdyby się spoglądało z większej odległości, można by pomyśleć, że śpi. Wysokie kości policzkowe, długie rzęsy rzucające cień na policzki. Kasztanowe włosy – nie takie jaskraworude jak u Piper i u mnie – ułożono jej na ramionach. Była piękna. Widzę to teraz, kiedy jej twarz nie marszczy się ani nie wykrzywia w gniewie czy podejrzliwości, jak zwykle bywało, gdy na mnie patrzyła.

Mimo zamkniętych oczu nie mam wątpliwości. To ona. Naprawdę nie żyje.

Mocno pomalowano jej twarz. Z natury jest – była – blada, tak jak ja, a na policzki nałożono jej za dużo różu. Ze skutkiem prawie jak u klauna. Podkład jest gruby, z ledwie widocznymi różnymi odcieniami, jakby tu i tam potrzebne były wypełnienia. Przebiega mnie dreszcz. Napadły ją psy, cztery, czy nie tak napisano w gazecie? Pewnie ją przewróciły na ziemię i zaatakowały. Nie powinny były zrobić tego bez polecenia wydanego przez człowieka, tak powiedział ich trener, zanim postawiono go w stan oskarżenia. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, jak psy w ogóle mogły się wydostać. Ale jakoś im się udało i zagryzły ją na śmierć.

O czymś takim marzyłam, kiedy byłam na nią zła – czyli bardzo często. Marzyłam, żeby umarła. Lecz teraz, gdy stoję obok jej ciała, czuję, że mi niedobrze, że przygniata mnie rzeczywistość absolutnego, ostatecznego końca jej historii.

Ona naprawdę nie żyje.

Na wierzchu drżę cała. W środku coś mnie dławi – coś się właśnie skończyło.

Za moimi plecami rozlegają się kroki; ktoś się zbliża. Czyjaś ręka dotyka mojego ramienia.

– Chodź. Lepiej już pójdziemy. – Miękkie słowa.

Podnosimy wieko i zamykamy trumnę. Patrzę, jak twarz matki znika mi z oczu. Widzę ją po raz ostatni. Stoję z ręką zastygłą na uchwycie, niezdolna do ruchu.

Dłonie Piper są ciepłe, łagodne. Siostra zdejmuje moje palce z wieka, wciska mi włosy pod kurtkę, po czym starannie owija głowę chustką, zawiązuje ją z przodu i nasuwa mi na twarz, żeby ukryć moje rysy. Nie mówi nic o zdradzieckich łzach rozbłysłych w moich oczach.

O łzach, których nie rozumiem.

Dlaczego miałabym się przejmować? Ta kobieta nigdy nie dbała o to, co się ze mną dzieje. Nigdy jej przy mnie nie było, gdy czułam strach albo dręczyła mnie samotność. Nie było jej, kiedy w wieku sześciu lat upadłam i złamałam rękę. Nie było jej kilka lat później, gdy zachorowałam i majaczyłam w gorączce, krzyczałam z przerażenia, pewna, że stwory z koszmarów rozedrą mnie na strzępy, jeśli wcześniej nie zabije mnie ogień.

Nigdy mnie nie kochała.

A co gorsza, nigdy już nie pokocha.

Teraz jest spokojna i uległa. Nie sprzeciwia się, gdy proszę, by chwilę zaczekała. Czy widok matki w takich okolicznościach sprawia, że znów czujemy się dziećmi, choćbyśmy ją ledwie znali?

Mimo że postanowiłam nie patrzeć, nie mogłam się powstrzymać, by nie spojrzeć na mamę jeszcze raz. Chciałam się jej przyglądać, chłonąć ją, wspiąć się do niej do trumny i przywrzeć swoim ciepłem do jej zimnego ciała. Jak gdyby ciepło było wszystkim, czego trzeba, by do mnie wróciła.

Otwieram drzwi. W przedsionku stoi Zak, tak jak obiecał. Pozostałych widać za następnymi drzwiami.

Zak się uśmiecha, wyciąga rękę, a ja podaję mu swoją.

– Tato na ciebie czeka – mówi. – W porządku?

– Tak. Ale możesz coś jeszcze dla mnie zrobić?

– Jasne. Co to będzie?

Otwieram drzwi nieco szerzej, żeby zobaczył Quinn, stojącą w cieniu, gdzie ją zostawiłam.

– Czy mógłbyś zabrać… – Waham się, nie chcąc wyskoczyć przy nim z nowiną przy świadkach tuż za drzwiami. Nie jestem pewna, czy umiałby zapanować nad swoją reakcją. – Czy mógłbyś zabrać moją przyjaciółkę do siebie i zaczekać z nią na mnie, aż się skończy stypa?

Spogląda na nią z zaskoczeniem.

– Myślałem, że jesteś tam sama.

– Później ci wyjaśnię. Zrobisz to dla mnie?

– Jasne.

Zak pochyla się do przodu, otacza mnie ramionami. Tulę się przez chwilę do niego i żałuję, że nie mogę pojechać z nimi, zamiast mieć do czynienia z resztą. Chcę tylko być z Quinn: z kolejną osobą, którą pragnę chłonąć, przyglądać się jej. Jakby przebywanie z nią – skupianie się na jej twarzy – mogło sprawić, że wszystko inne odejdzie.

Wzdycham i podnoszę oczy na Zaka.

– Zanim wyjdziecie, zaczekajcie, aż wszyscy sobie pójdą, dobrze?

W jego oczach czają się niezadane pytania, ale kiwa głową.

– Okej. Jasne, jeśli tego chcesz – mówi. – Wezmę ją do siebie, a potem przyjadę do was.

Marszczę brwi.

– Nie. Lepiej z nią zostań. Dopilnuj, żeby na mnie czekała.

Bez względu na to, jak moja siostra zachowuje się w tej chwili, nie jestem pewna, czy kiedy szok minie, nie zechce czmychnąć.

– Co? Nie ma mowy. Przyjadę. Chcę być przy tobie, tak jak ty kiedyś byłaś przy mnie.

Potrząsam głową.

– Posłuchaj, Zak. W tej chwili najbardziej mi pomożesz, robiąc to, o co cię proszę. Zabierz ze sobą Quinn i zostań z nią. – Wskazuję ją gestem, wciąż stojącą w milczeniu, ze spuszczoną głową, tyłem do nas. – Przyjdę, gdy tylko będę mogła. Dobrze?

Badawczo patrzy mi w oczy.

– Nie rozumiem, ale w porządku, jeżeli właśnie tego chcesz.

– Tak. Tego dokładnie chcę.

– Twoi krewni będą się dziwić, dlaczego mnie nie ma. – Przewraca oczami i wiem, że nie dba o to, co sobie pomyślą, o ile nie przysporzy mi to problemów.

– Powiem im, że się rozchorowałeś albo coś w tym stylu. Załatwię to, nie martw się.

Jeszcze jeden uścisk. Widzę przez drzwi, że tato patrzy niecierpliwie.

– Muszę już iść. Odciągnę ich, żebyście się mogli wymknąć.

Ich słowa docierają do mnie, ale przepływają obok, niezrozumiałe dla mojego umysłu. Próbuję nastawić się na słuchanie. To jest chłopak Piper, Zak, ten, którego widziałam wcześniej, jak ją całował w drzwiach. Czy ona go prosi, żeby mnie dokądś zabrał?

Piper, moja  b l i ź n i a c z k a.  Nawet wypowiedziane w myślach słowo to brzmi nierealnie.

Jak mogłam o tym nie wiedzieć? Co to oznacza?

Piper wymyka się przez następne drzwi. Kiedy się otwierają, dobiega zza nich pomruk głosów, zaraz jednak milknie, gdy tylko się zamkną. Chłopak odwraca się do mnie i staje w dzielącym nas wejściu.

– A, cześć – mówi. – Jestem Zak.

Tkwię tutaj jak zamarła, niezdolna do ruchu ani do podniesienia wzroku.

– Halo? – odzywa się znowu. – Jesteś Quinn?

Zmuszam się do odpowiedzi.

– Tak. To ja. – Wiem, że te słowa są moje, ale słyszę je z oddalenia, jakby wyszły z ust kogoś innego. Siłuję się z własnymi oczami, żeby je na nim skupić i uchwycić się czegoś realnego.

Wysoki. Jest wysoki. Ciemne, prawie czarne włosy; skóra jak czekolada z mlekiem lub kawa ze śmietanką. Dziewiętnaście albo dwadzieścia lat. Szeroko rozstawione brązowe oczy, do tego ciemne rzęsy w ilości większej, niż tak naprawdę potrzebuje chłopak. Barczysty, ale smukły. Stoi w niewymuszonej pozie, jak sportowiec. Gdybym nie była w tym dziwnym letargu, pomyślałabym, że jest olśniewający. Patrzy na mnie z mieszaniną zaciekawienia i obawy. Pewnie myśli, że zwalono mu na głowę szaloną krewną. Dziwaczkę, według której chustka na głowie to krzyk mody.

Szaloną krewną? Uśmiecham się lekko i tłumię histeryczny chichot, który o mało mi się nie wyrwał. Co mogłoby być bardziej prawdziwego?

– Czekaj chwilę – mówi do mnie. – Sprawdzę, czy już ich nie ma. – Podchodzi do drugich podwójnych drzwi, wygląda przez szybę, po czym wraca. – Zbierają się. Dajmy im jeszcze minutę.

Gdy jego zdaniem mija wystarczająco dużo czasu, kiwa na mnie ręką i wychodzę za nim na zewnątrz. Deszcz nie ustał, pada równomiernie, ale nie jest to już taka wściekła ulewa jak przedtem. Wdycham chłodne, rześkie powietrze, na twarzy czuję krople deszczu, robię krok za krokiem, coraz dalej od tego miejsca śmierci, i zaczynam powoli znów być sobą.

Nie żebym była zupełnie pewna, kim teraz jestem. Połówką bliźniaczego zestawu?

Zak wyciąga kluczyk, naciska go, rozlega się piknięcie i chłopak otwiera dla mnie drzwi wysłużonego niebieskiego samochodu, żebym usiadła na miejscu pasażera.

Uruchamia wóz, wolno wyprowadza go z parkingu i jedziemy nieśpiesznie krętym podjazdem, mimo że przed nami nie ma żadnych innych aut. Gdy tylko wydostajemy się na drogę, przyśpiesza tak gwałtownie, aż dwa razy sprawdzam, czy mam zapięty pas bezpieczeństwa.

Zerka na mnie kątem oka, a ja odwracam głowę.

– A więc… dlaczego wymykasz się stamtąd jak jakiś szpieg?

Wzruszam ramionami.

– To pomysł Piper, nie mój.

Potrząsa głową.

– Rzeczywiście, ta dziewczyna miewa szalone plany, ale nawet ona nie zrobiłaby tego bez ważnego powodu.

Nie odpowiadam. Zastanawiam się, czy nie zdjąć tu, w samochodzie, chustki, żeby zobaczył, jak wyglądam, ale prowadzi tak szybko, że szok mógłby się okazać zbyt niebezpieczny. Czy nasze głosy brzmią podobnie? Na tyle podobnie, żeby to zauważył? Postanawiam odzywać się jak najmniej i trzymać twarz odwróconą. I na ile to możliwe, dalej spoglądać na Zaka.

– Jeżeli mi nie powiesz, będę coś musiał wymyślić. A mam bujną wyobraźnię.

– Serio?

– O tak. Pomyślmy. – Przechyla głowę na bok, po czym kiwa głową. – Jesteś sławną aktorką, głęboko zakochaną w tacie Piper. Nie możesz znieść rozłąki z nim, więc przyszłaś na pogrzeb jego żony w przebraniu, żeby nie wywoływać skandalu, póki nie minie przyzwoity okres żałoby.

– Interesujące.

– A może pracujesz dla firmy sprzedającej ubezpieczenia na życie i właśnie w związku z jej polisą sprawdzałaś, czy naprawdę nie żyje.

Nic na to nie odpowiadam. Jeśli się wytnie firmę ubezpieczeniową, zdaje się, że właśnie to robiłam, prawda?

– Przepraszam, spytałem nietaktownie? Skąd znałaś mamę Piper?

– Przestań zadawać pytania. Zaraz i tak się dowiesz.

– A może uciekłaś z więzienia i miałaś ochotę w pierwszym dniu wolności pójść na pogrzeb?

Trudno mi powstrzymać uśmiech. Miejsce, z którego się wyrwałam, bardzo przypomina więzienie i owszem, było to coś w rodzaju ucieczki.

– Daj spokój – mówię. – Powód, dla którego Piper kazała mi się wymknąć z pogrzebu, wykracza poza wszystko, co mógłbyś wymyślić. Ale wyjaśnienie chyba może zaczekać do czasu, aż dotrzemy na miejsce?

– Mogę umrzeć z ciekawości. Jeśli ci nie przeszkadza, że będziesz mnie mieć na sumieniu… – Wzrusza ramionami.

– Jakoś będę z tym żyć.

– O, proszę. Prawie jesteśmy na miejscu, może jednak nie umrę. – Zatrzymuje auto przed jednym z szeregowych domków i z wprawą parkuje w małej wolnej przestrzeni. – Dojechaliśmy.

Wyskakuje z samochodu, obiega go i otwiera mi drzwi. Deszcz jakimś cudem przestał padać, pokazało się nawet słońce. Zak wpatruje się we mnie, gdy wysiadam z wozu, i tym razem nie odwracam wzroku. Oczy mu się rozszerzają.

Otwiera frontowe drzwi domu i przytrzymuje je, przepuszczając mnie przodem. Wchodzę, a on podąża za mną. Po drodze zdejmuję z głowy chustkę. Wyciągam mokre włosy spod kurtki i odwracam się do niego.

Potrząsa głową skonsternowany.

– Piper?

– Nie. Nie Piper. Widziałeś przecież, że wyszła, nie?

– Myślałem, że tak. Ale ty… i ona… nie rozumiem.

– Ja też nie. Przyszłam na pogrzeb swojej matki, a tam była Piper.

– Na pogrzeb  t w o j e j  matki? Jesteście z Piper  b l i ź n i a c z k a m i?  – pyta i jeszcze szerzej otwiera oczy. – W głowie mi się to nie mieści.

Zerka w stronę drzwi w głębi pomieszczenia, a ja skupiam się na dochodzącym stamtąd dźwięku – na dźwięku, który zaczął rozbrzmiewać, gdy weszliśmy z ulicy. Byłam tak pochłonięta myślami, że początkowo go nie zarejestrowałam. Lecz teraz staje się głośniejszy, jakby piskliwe skomlenie. I „łup, łup” – dudnienie czegoś, co wali w drzwi. Czy to… możliwe, że…

– Hau! – A jednak.  P i e s.  Skóra mi cierpnie.

– Daj mi chwilę – mówi Zak i kieruje się ku drzwiom.

Zanim udaje mi się ruszyć językiem w wyschniętych ustach, chłopak otwiera i… wyskakuje czarno-biała błyskawica. Zaczyna na niego skakać, po czym nagle zdaje sobie sprawę, że obok stoi ktoś jeszcze, i zatrzymuje się jak wryta. Odwraca w moją stronę głowę i przekrzywia ją na bok.

– Interesująco będzie sprawdzić, czy was… – Zak urywa w pół zdania na widok mojej twarzy i tego, że przesunęłam się, żeby od psa odgradzał mnie stolik. – Coś nie tak?

Pies rusza w moją stronę, ale Zak chwyta go za obrożę i bierze na ręce.

– Czy ty przypadkiem nie boisz się psów?

Teraz, gdy trzyma suczkę, a ona nie skacze na mnie, wygląda na mniejszą, niż myślałam, i czuję się zawstydzona. Ale chociaż próbuję ukryć panikę, serce wciąż bije mi szybko.

– Nie przepadam za nimi – mówię i jest to ogromne niedopowiedzenie.

– No, jej nie musisz się bać. To jeszcze szczeniak. Pozwól, że was sobie przedstawię. Ma na imię Ness. – Unosi jedną z jej łap i macha do mnie, a potem chowa głowę za psim łebkiem. – Miło mi cię poznać! – zagaduje. A Ness mu wtóruje szczeknięciem. Zak znowu wystawia głowę. – Możemy podejść bliżej?

Potrząsam głową.

– Ness, jak to szczeniak, lubi się bawić. Jest rasy border collie, bardzo inteligentna i przyjacielska, ani trochę agresywna. Ma dopiero około czterech miesięcy. Muchy by nie skrzywdziła. Najwyżej poliże cię po twarzy. Może to ty podejdziesz do nas?

Suczka i ja przyglądamy się sobie badawczo. Czy Ness jest zdezorientowana tym, że wyglądam jak Piper, czy może psy nie rejestrują takich rzeczy? Nad uszami i wokół oczu ma białe łatki, biały pasek przebiega przez czoło i nos, a duże brązowe oczy spoglądają z pełnym entuzjazmu zaciekawieniem. Tymczasem mój mózg mówi: „Właściwie nie jest taka przerażająca i całkiem miła, wygląda przyjaźnie”, jednak moje stopy ani drgną i w psich ślepiach pojawia się smutek.

– Przykro mi. Wolałabym nie.

– W porządku. Ness, pobawisz się przez chwilę w ogrodzie?

Na słowo „ogród” suczka wściekle macha ogonem. Chłopak zabiera ją przez te same drzwi, przez które weszła – teraz widzę, że prowadzą do kuchni – i wypuszcza ją z drugiej strony do ogrodu. Idzie za nią, żeby ją przypiąć do umocowanej na stałe długiej smyczy. Ness jak szalona zatacza radosne kręgi, ale gdy Zak odwraca się i zostawia ją samą, suczka przywiera do ziemi z głową złożoną na łapach i patrzy na nas smutno przez okno.

– Będę musiał mieć na nią oko. Czasami się zaplątuje, ale nie spuszczę jej ze smyczy, bo jest mistrzynią ucieczki, przeciśnie się zaraz pod ogrodzeniem – wyjaśnia i siada przy kuchennym stole twarzą do ogrodu.

Wskazuje mi gestem krzesło z drugiej strony, jednak mimo że drzwi są zamknięte, a za nimi szczeniak, nie pies, nie jestem pewna, czy chcę usiąść tyłem. Sadowię się więc obok Zaka, dzięki czemu widzę i jego, i ogród.

– Naprawdę mi przykro. Po prostu nie radzę sobie, kiedy w pobliżu są psy.

– A ja myślałem, że jednakowe bliźniaczki powinny być takie same. Piper uwielbia zwierzęta, zwłaszcza psy. Ness właściwie należy do niej.

– Coś takiego. Dlaczego w takim razie jest tutaj?

Chłopak waha się przez chwilę.

– Zajmuję się nią tymczasowo – odpowiada, po czym patrzy wprost na mnie. – Przykro mi z powodu waszej matki.

Jego oczy są pełne ciepłego współczucia, co wprawia mnie w zakłopotanie. Jeśli przyjmę jego kondolencje, będzie to jak kłamstwo. Potrząsam głową.

– Niepotrzebnie. To znaczy nie byłyśmy sobie bliskie. Ledwie ją znałam. − Ness skomli na zewnątrz i wtem coś zaskakuje w mojej głowie. – W gazecie pisali, że Isobel wyprowadzała psa, kiedy zginęła. Czy to Ness była z nią wtedy na spacerze?

– Tak. Jakoś udało jej się wyrwać i uciec. Wróciła do domu, ciągnąc za sobą smycz. Piper znalazła ją w ogródku przed domem, szczekającą i rozdrażnioną. Nic nie podejrzewała, pomyślała tylko, że Ness uciekła, a mama zaraz wróci. Ale nie wróciła. Później szukała jej policja i… no… Skoro czytałaś gazetę, resztę znasz. Znaleźli ją. Jeszcze żyła… ledwie. Sanitariusze zabrali ją do szpitala, ale szybko zmarła. I dlatego dostałem na przechowanie Ness: nie chcieli jej teraz w domu.

Mówiąc, Zak cały czas mi się przygląda, jego oczy przebiegają po mojej twarzy, włosach, po każdym skrawku ciała, a robią to tak skwapliwie, że zaczynam się wiercić. Odwracam wzrok i czuję, że się oblewam rumieńcem.

– Przepraszam. Gapiłem się? Jesteś taka sama jak Piper. Jak to możliwe, że nic o tobie nie wiedziałem?

– Ja do dziś nawet nie wiedziałam o jej istnieniu.

– Ale gdzie się podziewałaś? Czemu nie byłyście razem?

– Nie mam pojęcia. Wychowywała mnie babcia. Isobel wpadała do nas od czasu do czasu. Nigdy mi nie zdradziła, że mam gdzieś siostrę.

– Nie mogę uwierzyć, że Piper ma bliźniaczkę, o której nie wiedziała.

Wygląda na wstrząśniętego, ja czuję się podobnie.

Wtem uświadamiam sobie coś, co powinno było uderzyć mnie wcześniej. Piper przecież  w i e d z i a ł a,  prawda? Nie była wstrząśnięta moim widokiem, choć nie mogła oderwać ode mnie wzroku, jak ja od niej. Musiała wiedzieć wcześniej. Czy nasza matka powiedziała jej, że ma jeszcze jedną, schowaną gdzieś córkę? Ja nigdy się tego od niej nie dowiedziałam, ale Piper tak. Piper – ta córka, którą matka sobie zatrzymała.

Wszystkie brakujące wskazówki i powiązania, o których starałam się nie myśleć, kiedy ujrzałam twarz siostry, teraz z rozmachem lądują na miejscu. Sposób, w jaki Isobel mnie traktowała. To, co mówiła: że trzeba mnie trzymać w odosobnieniu, w ciemności, żebym nikogo nie zraniła. Nie brzmiało to jak troska o ludzkość, sens okazał się bardziej osobisty. Nigdy nie uzupełniła luki, nie uściśliła,  k o g o  miałabym zranić, ale widocznie chodziło o moją bliźniaczkę; to od niej trzymała mnie z daleka, prawda?

Isobel pilnowała, żebym się nie zbliżyła do Piper. Dlatego ja o niej nie wiedziałam, a ona o mnie – owszem.

Nic dziwnego, że Isobel nigdy mnie nie potrzebowała. Miała Piper. Wierną kopię, tyle że bardziej uśmiechniętą. Miłą, lubianą przez ludzi, może nawet kochaną przez rodziców i kogoś interesującego, jak Zak.

Coś, co poruszyło się we mnie tego dnia i zmiękło, cofa się i z powrotem twardnieje. Zawsze miałam rację co do matki, prawda? Kto się przejmuje tym, że umarła? Nie ja. Ja jestem  z a d o w o l o n a. 

I bez względu na to, jak Isobel chciała wszystko poukładać, nie udało się jej. Jestem w Winchesterze razem z jej cenną Piper, a ona nie może nic na to poradzić. Co więcej, właśnie ona doprowadziła do naszego spotkania. Dokładniej: jej śmierć.

Krzyżuję ręce na piersi, zamykając się w sobie.

– Nie do końca dobrze to ująłeś. Piper wiedziała. Ja nie.

Zak nie odpowiada, ale widzę, że mi nie wierzy. Nie uważa, by Piper mogła mieć przed nim taki sekret.

Nie wie, że nigdy nie kłamię. Jedynie okłamuję samą siebie, ale z tym już skończyłam.

Moja komórka wibracją sygnalizuje odbiór SMS-a. Wyjmuję ją z kieszeni. To Zak z jednym jedynym słowem wypisanym dużymi literami: WOW. Domyślam się, że Quinn zdjęła chustkę.

Wsuwam telefon z powrotem do kieszeni. Tato unosi brew, wciśnięty między dyrektora mojej szkoły a swojego prawniczego partnera. Wyplątuje się z ich towarzystwa i podchodzi do mnie.

– Czy to Zak?

– Tak.

– Nie mogę uwierzyć, że nie ma go tutaj po tym wszystkim, przez co przeszliście razem w zeszłym roku. Do tej pory wydawał się w porządku. Ale pogrzeb to było dla niego za wiele?

Wzdycham, z trudem skupiając się na bieżącej chwili, na ukryciu emocji, które pulsują mi w żyłach w rytm słów: „Moja bliźniaczka jest blisko”.

– To nie tak – mówię. – Rozchorował się, a nie chciałbyś chyba, żeby wymiotował tu na prawo i lewo, prawda? Pewnie zjadł coś, co mu zaszkodziło. Byłby tu ze mną, gdyby mógł.

Tato ściska mnie za ramię, a ja się o niego opieram.

– Czy będę mogła później zobaczyć, co u niego?

Tato posyła mi ojcowskie spojrzenie.

– Wiesz, że nie ma nikogo innego. A jeśli jest poważnie chory? Poza tym muszę się stąd wydostać.

Otaczające mnie ciała są zbyt ciepłe, uściski rąk zbyt natarczywe. Wraca wrażenie odrealnienia, jeszcze mocniejsze niż przedtem. Mama powinna tu teraz stać obok taty, ale w moim umyśle pojawiają się tylko jej ostatnie obrazy – sztywnej, milczącej w trumnie.

Tato całuje mnie w czoło, puste miejsce obok niego aż kłuje w oczy.

– Ja też nie mam już nikogo oprócz ciebie, kwiatuszku. Ale rozumiem. Idź, jeśli czujesz taką potrzebę.

– Poczekam chwilę i udam, że idę się położyć. Wiesz, o co chodzi.

Kiwa głową. W naszym domu rządzi dziś straszliwy duet. Jego dwie ciotki, zawsze doskonale wiedzące, co ktoś powinien i czego nie powinien robić w danej sytuacji, i kategorycznie narzucające swoje zdanie innym.

Tato idzie do drzwi, żeby przywitać spóźnionego gościa, a ja kieruję się do swoich znajomych.

Zbili się w grupkę w kącie, nieco zgaszeni i jakby niepewni. Erin widzi, że się zbliżam, i daje znak Jasmine, a ona odwraca się i bierze mnie pod ramię.

– Jak się czujesz? To znaczy jak to znosisz, Piper? – pyta. – Czy możemy coś dla ciebie zrobić?

Opieram głowę na jej ramieniu, a ona obejmuje mnie mocno.

– Wystarczy, że ze mną jesteście – odpowiadam.

Podchodzi do nas Tim.

– Piper i Jas w klinczu, witajcie na ringu! – zauważa z uśmiechem.

– Tim, no wiesz! – napomina go Jasmine i potrząsa głową, ale trzeba przyznać, że udało mu się przełamać zakłopotanie, które do tej pory malowało się na wszystkich twarzach. Ludzie zaczynają rozmawiać bardziej naturalnie, a ja odciągam Jasmine na bok, podczas gdy reszta dogaduje Timowi.

– Właściwie jest coś, co możecie dla mnie zrobić – mówię do niej przyciszonym głosem.

– Jasne, co tylko zechcesz.

– Jestem wykończona. Czy możesz dać wszystkim do zrozumienia, żeby się szybko rozeszli? Pewnie i tak będą zadowoleni, że się mogą zmyć.

– Nieprawda. Oni tylko… po prostu… nie bardzo wiedzą, co zrobić, co powiedzieć. Ale jeśli chcesz, żeby sobie poszli, załatwię to.

– Dzięki, Jas.

Zegar wolno odmierza minuty. Moi przyjaciele i inni goście znikają jeden po drugim, wychodząc przez frontowe drzwi, aż wreszcie następuje finalny akcent: z barku wynurza się whiskey. Tato nalewa trunek, siedząc między swoim bratem a kuzynem, a obie ciotki patrzą na to z dezaprobatą.

– Czy mam zacząć sprzątać? – pytam ciotkę numer jeden. Trę przy tym oczy i tłumię ziewnięcie.

– Nie, nie, oczywiście, że nie, kruszynko. Kładź się do łóżka. Miałaś długi i ciężki dzień.

– Na pewno?

– Na pewno – odpowiada ciotka numer dwa. – My się tym zajmiemy. Odpocznij.

Obie ściskają mnie i całują w policzek na dobranoc. Już po chwili idę po schodach do siebie.

W swoim pokoju zmieniam ciemną żałobną sukienkę i czółenka na wysokim obcasie na dżinsy i adidasy. Skupiam się na Quinn, przywołuję w pamięci jej twarz, by przestać widzieć mamę umalowaną i rozciągniętą sztywno w trumnie.

Idę do drugich schodów, z tyłu domu, i wychodzę w noc.

Ostrożnie sączę napój – po raz pierwszy kosztuję czerwonego wina.

– Dobre!

– Pij powoli, jeśli nie jesteś przyzwyczajona – ostrzega Zak, ale zaraz pociągam następny łyk i następny.

Zaczyna mnie zalewać ciepło, zastępując wewnętrzne drżenie, którego nie odegnały nawet gorąca kąpiel ani suche ciuchy pożyczone od Zaka. Kulę się na krześle w jego o wiele za dużym dresie, koszulce i polarze, a on tymczasem krząta się po kuchni. Coś apetycznie pachnie, przypominając mi, że jeszcze dzisiaj nie jadłam. Nagle dopada mnie wilczy głód. Gdy Zak wręcza mi miskę ryżu z warzywami i cudownie pikantnym sosem, rzucam się na jedzenie i nie podnoszę wzroku, aż zniknie.

– Albo byłaś porządnie głodna, albo jestem niesamowitym kucharzem. – Uśmiecha się szeroko z sofy, gdzie siedzi ze swoją porcją.

– I jedno, i drugie. Było bardzo smaczne. Co to takiego?

– Wegetariańskie curry, przepis mojej matki. – Spogląda na mnie z ukosa. – Nigdy nie jadłaś curry?

Potrząsam głową.

– Nie było na liście dań pochwalanych przez moją babcię.

– Dziwna kobieta.

Poważnie kiwam głową. Szczera prawda. A zakazy i nakazy żywieniowe to nawet nie połowa jej dziwactw.

Zak dolewa sobie wina i podnosi butelkę z pytającą miną. Wyciągam swój kieliszek, a on napełnia go do połowy.

– Dla ciebie będzie dość – oznajmia.

– To nie fair. – Z uniesionymi brwiami patrzę na jego pełną lampkę.

– Jestem pełnoletni, a skoro ty i Piper macie takie same twarze, zapewne urodziłyście się w jednym dniu, czyli do osiemnastki brakuje ci prawie roku. Te dzisiejsze półtora kieliszka zażywasz wyłącznie w celach leczniczych.

– A ty w jakich celach?

– Uzasadnionych. To nie był łatwy dzień. Mam za sobą kilka ciężkich tygodni.

– Przepraszam, że weszłam ci dziś w paradę.

– Nie przepraszaj. Nie ma sprawy. Wprawdzie powinienem być z Piper, ale z drugiej strony to dobrze, że ominęła mnie stypa.

– Czemu? – Sama sobie się dziwię, że spytałam. Ale ciepło promieniejące z pełnego brzucha i lekkie buzowanie wina w żyłach sprawiły, że się wyluzowałam bardziej niż zwykle.

Zak waha się.

– Nie lubię dużych przyjęć. Zwłaszcza związanych z pogrzebami.

– Nie mieści mi się w głowie, że dla większości ludzi to atrakcja. Byłam na pogrzebie pierwszy raz i nie powiem, żebym się dobrze bawiła.

Czy Zak jest samotnikiem? Rozglądam się po pokoju. Na widoku leży niewiele rzeczy osobistych, a te, które dotąd dostrzegłam – magazyn o grze w krykieta na stole, adidasy i rower pod schodami – przypuszczalnie należą do niego. Książki na półkach stoją w równiutkich rzędach. Ani śladu nikogo innego.

– Mieszkasz tutaj sam?

– Tak.

– Ile masz lat?

– Dziewiętnaście. Zawsze zadajesz tyle pytań?

– Nie. Gdzie twoi rodzice?

Po jego twarzy przesuwa się cień.

– Rozeszli się, kiedy byłem mały. Z tatą straciłem kontakt już dawno. Mama zmarła rok temu.

– O. Przykro mi. To dlatego…

– Nie lubię pogrzebów? Tak. Mniej więcej.

– Jak umarła? – Za późno gryzę się w język. – Przepraszam. Nie odpowiadaj, jeżeli wolisz o tym nie rozmawiać.

– Przestań przepraszać. Rzeczywiście, na ogół wolę o tym nie mówić. Ale okej. Wszyscy straciliśmy matki, prawda?

Ciepło roztaczane przez wino i jedzenie przygasa. Podciągam kolana, otaczam je rękami. Czy mogłam stracić coś, czego nigdy naprawdę nie miałam?

– Strata jest bezpowrotna – mruczę pod nosem. – Nigdy już ich nie odzyskamy.

– Może jednak tak. Na razie wiem, że mama wciąż jest gdzieś blisko. Pilnuje mnie.

Zak mówi to spokojnie, z cichym przekonaniem. Na mnie jednak nie działa kojąco myśl, że Isobel może być tu w pobliżu i obserwować mnie. Dostaję gęsiej skórki na rękach.

– A odpowiadając na twoje pytanie: zginęła w wyniku wypadku. Spadła z konia. Poważnie uszkodziła kręgosłup i narządy wewnętrzne. Pędziłem do domu z uczelni i zdążyłem uścisnąć jej rękę, gdy już umierała.

– Przykro mi – zapewniam i zaraz zaczynam przepraszać za to, że przepraszam, aż w końcu dociera do mnie, co robię, i milknę.

Zak rozpiera się na sofie z przymkniętymi oczami.

– Czułem, że nie powinienem był wyjeżdżać, nie powinienem był zostawiać jej samej. Nie żeby moja obecność coś zmieniła, ale nie mogłem się zmusić do powrotu na studia. – Potrząsa głową i spogląda na mnie. – Nie wiem, czemu ci to mówię. Zazwyczaj dużo o tym nie rozmawiam. Może dlatego, że kiedy patrzę na ciebie, widzę Piper.

– Gdzie studiowałeś?

– W Cambridge. Nauki humanistyczne, społeczne i polityczne. Na uczelni tracą do mnie cierpliwość, bo długo się nie pojawiam. Muszę albo szybko wrócić, albo zwolnić miejsce.