Strona główna » Obyczajowe i romanse » Na gwiaździstych morzach

Na gwiaździstych morzach

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66074-56-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Na gwiaździstych morzach

Pachnąca czekoladą i przygodą opowieść o miłości i sekretach

W 1824 roku w Brazylii trwa wojna domowa, która zmusza cenioną pisarkę do powrotu do ojczystej Anglii. Maria Graham straciła niedawno męża i jako wdowa znalazła się w trudnym położeniu, dlatego chwyta się każdej szansy, aby dostać się na statek do Europy. Przyjmuje ofertę przebiegłego przemytnika Jamesa Hendersona, który proponuje jej wspólny rejs.

Na pokładzie Maria odkrywa nie tylko sekrety ukryte w tabliczkach czekolady, ale zaczyna też czuć nieodparty pociąg do tajemniczego kapitana. Jednak kobieta z wyższych sfer nie może pozwolić sobie na miłość do przemytnika, dlatego kapitan porzuca kryminalną przeszłość i wciela się w rolę londyńskiego dżentelmana.

Henderson nie może tak łatwo uwolnić się z przemytniczego kręgu, za którym stoją wpływowi ludzie. Jedynym sposobem na zyskanie miłości Marii jest zdemaskowanie gangu i uwolnienie się z jego sideł raz na zawsze. Czy to jednak wystarczy, aby dumna Maria mogła zająć miejsce u boku kapitana?

___

"Historia tak bogata i aksamitna jak czekolada w sercu … Radość z czytania".

– MARY CHAMBERLAIN, autorka "Krawcowej z Dachau"

___

O autorce

Sara Sheridan – to szkocka powieściopisarka. Tworzy kryminalne zagadki noir osadzone w latach 50. XX wieku oraz powieści historyczne oparte na autentycznych wydarzeniach z epoki georgiańskiej i wiktoriańskiej. Swoje książki dopracowuje w każdym detalu, w tym celu przesiadując w archiwach i sklepach vintage. Opiekuje się początkującymi pisarzami w Scottish Book Trust i regularnie pojawia się jako mówca na różnych wydarzeniach. Autorka została uznana przez The Saltire Society za jedną z najbardziej wpływowych szkockich kobiet. Patronuje również organizacji charytatywnej It’s Good 2 Give, która zapewnia wsparcie dla chorych dzieci i ich rodzin. Wraz z córką prowadzi perfumerię REEK perfume.

Polecane książki

PIERWSZA SERIA AGNIESZKI LIS!   Wakacje na Wyspach Kanaryjskich w styczniu, kiedy w Polsce jest szaro i zimno, wydają się strzałem w dziesiątkę. Słoneczne plaże, piękne widoki, hotel all inclusive. Żyć, nie umierać!   A jednak i w słonecznym raju nie zawsze może być idealnie. Trudno powstrzymać się ...
[color=rgb(18, 18, 18)][font=arial, helvetica, sans-serif]Oddajemy w Państwa ręce książkę z przepisami kulinarnymi charakterystycznymi dla regionu Pomorza i Kaszub. Korzystając z tych przepisów będziecie Państwo mogli poznać i posmakować potraw, które przygotowywało wiele pokoleń Polaków z tego regi...
W tym nowoczesnym poradniku znajdziesz narzędzia, których stosowanie, połączone z konsekwencją treningową, pomoże nadać bicepsom i tricepsom kształt, o jakim marzysz. Obok zdjęć przedstawiających ćwiczenie w poszczególnych fazach znajdą tu panowie wiele cennych wskazówek oraz uwag Leszka Michalskieg...
„Niniejsza monografia dotyczy bardzo ważnego i aktualnego problemu wynikającego ze starzenia się społeczeństwa w krajach emitujących ruch turystyczny, w tym w Polsce, i związanych z tym problemów dostosowania usług do potrzeb turystów seniorów. Autorki prezentują najnowsze...
Z e-booka można dowiedzieć się m.in.: • Co to znaczy, że wcześniejsze przyjście do pracy powoduje nadgodziny; • Co zmienia Ruchomy czas pracy; • Na czym polega Ruchomy czas pracy wyznaczony odgórnie przez pracodawcę; • Dlaczego trzeba pamiętać o okresach odpoczynku; • Kiedy przekroczenie rozkładu sp...
Książka jest jedyną, jak dotąd, w świecie antologią legend Mandżurów i innych ludów, związanych z historyczną Mandżurią. Autor, znany mandżurysta, wykonał ogromną pracę, gromadząc dziesiątki rozproszonych po różnych, zwykle trudno dostępnych źródłach tekstów, tłuma...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sara Sheridan

Dedykuję ‌tę książkę kobietom,które ‌walczyły i ‌walczą ‌o ‌zmianę.Występującym w naszym ‌imieniu feministkom.

Ci, którzy ‌odwiedzają obce ‌krainy, ale przestają ‌jedynie ‌w ‌towarzystwie swoich ‌rodaków, ‌poznają ‌nowy klimat, lecz ‌nie zwyczaje […] przekraczają ‌nowe południki, ‌lecz ‌spotykają tych samych ‌ludzi i wracają ‌do domu z głową ‌tak pustą ‌jak ich kieszenie, z ‌wyczerpanym wojażami ciałem ‌i nieskażonym ‌podróżą umysłem.

– Charles ‌Caleb ‌Colton, ‌Lacon

Prolog

Okolice Valparaíso, Chile, 1823

Świtało. ‌W coraz jaśniejszym świetle poranka ‌drzewa chyliły ‌się kołysane podmuchami ‌nietypowego dla ‌tej pory roku ‌wiatru. Maria Graham[1]stała w saloniku ‌chatki, ‌w której mieszkała przez ‌ostatni ‌rok. Gdy uklękła ‌przed kominkiem, ‌spódnica jej ‌szarej sukni podróżnej ‌zamiotła drewnianą podłogę. ‌Kobieta zapatrzyła się w puste ‌palenisko. „Angielska dama ‌nie ‌powinna mieszkać sama ‌tak daleko od ‌miasteczka” – ‌często słyszała ‌te słowa. ‌Ale ‌ona kochała ‌ten ‌dom. Kiedy ‌tylko zobaczyła tonące ‌w kwiatach ściany, poczuła, ‌że to właściwe miejsce. ‌Tutaj ‌mogła swobodnie rozkładać ‌swoje papiery ‌na siedziskach foteli albo ‌na kupce obok łóżka. ‌Tutaj mogła ‌jeść ‌i jednocześnie ‌studiować rozrysowaną na pergaminie ‌mapę chilijskich wyżyn. ‌Mogła ‌ukontentowana ‌siedzieć na ‌werandzie ‌i chłonąć otaczającą ‌ją zieleń. ‌Tutaj wreszcie miała ‌okazję doświadczyć trzęsienia ‌ziemi. ‌Z piórem w dłoni badała zakres zniszczeń. Odnotowanie wstrząsów było kwestią triangulacji.

Zdawała sobie sprawę z tego, co mówią w Valparaíso. „To nie jest normalne. Angielska wdowa to dziwaczka”. Ale nie dbała o to. Konsul zamęczał ją propozycjami odesłania do domu. Dla jej bezpieczeństwa. Ciotka, czcigodna lady Dundas, zasypywała ją listami, w których z gniewem, bo nie da się inaczej tego określić, domagała się, by Maria wróciła do Londynu. „Jesteś teraz wdową, Mario. Twoje miejsce jest tutaj – nalegała. – Kobieta nie może podróżować samotnie. Jesteśmy wielce zażenowani Twoim postępowaniem”. Maria rozpaliła ogień. Choć dopiero dniało, już panowała duchota. Potem usiadła i spokojnie obserwowała tlący się papier – dwadzieścia dwie strony dziennika, nazbyt osobiste, by je zachować. Świadectwo jej żałoby po Thomasie. Grube kartki najpierw zaczęły się skręcać, w końcu zapłonęły. Po chwili dorzuciła listy od ciotki.

Z drugiej strony chatki dobiegł dźwięk otwieranych drzwi. Maria rozgarnęła popiół, aby upewnić się, że w kominku nie pozostał żaden ślad po przykrych słowach, po czym wstała i wygładziła nieistniejące zagniecenia na spódnicy. Po chwili do pokoju weszła służąca – pulchna dziewczyna z pobliskiej wsi, o gładkiej skórze koloru imbiru. Dobrze dbała o dom. Rozpłakała się, gdy Maria powiedziała jej, że wyjeżdża. Teraz dygnęła, gotowa stawić czoła wyzwaniom ostatniego dnia.

– Mężczyźni przyjdą po nie później – powiedziała Maria, wskazując głową piętrzące się kufry i walizy, potem sięgnęła po portmonetkę, wyjęła monetę i podała służącej. Ciemne oczy dziewczyny zaszkliły się, jakby znów miała zacząć płakać, ale Maria nie chciała na to patrzeć. W korytarzu założyła kapelusz, podniosła bukiet śnieżnobiałych róż, które zebrała, jeszcze nim wzeszło słońce. Przerośnięte krzewy stanowiły spadek po poprzednim mieszkańcu chatki. – Ktoś przyjdzie po klucz – dodała.

Na miejsce przywieźli ją dwaj młodzi oficerowie z „Doris” – bryczką, którą wynajęła od stajennego w Valparaíso. Matkowała im przez trwającą niemal rok podróż z Anglii, Thomas był dla nich jak ojciec. Teraz podeszła do czekającego na nią konia. Róże włożyła do jednej sakwy, w drugiej umieściła swój cenny manuskrypt na temat Chile, który pisała przez rok żałoby. Dosiadła konia po damsku i ruszyła wyciętym w lesie traktem. Służąca obserwowała ją z zacienionej werandy. Gdy podniosła rękę w geście pożegnania, Maria jej odmachała.

Już po chwili jazdy równym kłusem Maria nie widziała domu. Jej policzki poróżowiały, owiewane ciepłą wiosenną bryzą tańczącą między gałęziami. Brakowało jej tchu. Tylko podróż potrafi sprawić, że krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach. Tylko podróż potrafi nakarmić duszę. A Maria była urodzonym podróżnikiem. Dziś miała wypłynąć na drugi kraniec kontynentu. Gęsty drzewostan tworzył rozmazaną plamę zieleni, co jakiś czas zastępowały go pola uprawne. Była już niedaleko wierzchołka wzgórza. Na horyzoncie morze kusząco lśniło. W widocznym w oddali, tętniącym życiem parnym porcie roiło się od marynarzy, tu i ówdzie poniewierały się liny, bloczki, ruchome drzewce, zdemontowane maszty. Jeden z zacumowanych tam statków miał zabrać Marię w pierwszy etap jej podróży, ale przedtem musiała coś jeszcze zrobić.

Stadko ptaszków poderwało się z otaczającego miasteczko muru i odleciało w stronę morza; przypominało tańczący na wietrze skrawek ciemnego jedwabiu. Niebo miało kolor niezapominajek. Słońce paliło. Maria jechała skrajem traktu biegnącego coraz bliżej zaokrąglonego szczytu na terenie wyschniętego na wiór cmentarza. Na pogrzebie Thomasa pojawiło się kilka osób z lokalnej brytyjskiej społeczności i cała załoga „Doris”. Dwóch młodszych marynarzy, jedenastoletnich chłopców, popłakiwało. Naprawdę minął tylko rok? Miała wrażenie, że to wszystko działo się tak dawno temu daleko stąd.

Wątła bugenwilla pięła się po trzech kredowobiałych nagrobkach przy bramie. Maria ciągle nie mogła złapać tchu. Z trzepoczącym w piersi sercem przywiązała konia i sięgnęła po róże. Furtka zaskrzypiała, gdy ją popchnęła. „Komandor Thomas Graham” – napisano na grobie jej męża. Wciąż nie zdołała się przyzwyczaić do myśli, że go nie ma. Wiele lat wcześniej, kiedy w Bombaju zmarł jej ojciec, dzieliły ich tysiące kilometrów. Wiadomość o jego śmierci nadeszła pocztą kilka tygodni po fakcie. „Mario, jesteś bardzo dziwnym, wyobcowanym stworzeniem – strofowała ją lady Dundas, jakby to zamykanie się córki w pokoju, by opłakiwać śmierć ojca, stanowiło z jej strony przejaw egoizmu. – Wszyscy jesteśmy pogrążeni w rozpaczy” – dodała, pociągając nosem. Mimo to nie przerwano obiadu, a ciotka martwiła się głównie o odpowiedni strój z czarnego jedwabiu. Maria za to nigdy nie wybaczyła sobie tego, że nie towarzyszyła ojcu w jego ostatnich chwilach. Kiedy Thomas żegnał się z tym światem, trzymała go za rękę. Chciała być przy nim i właściwie odegrać swoją rolę. Gdy w końcu zamknął oczy na wieczność, osunęła się na podłogę. Statek trzeszczał wokół niej, a ona siedziała pogrążona w kontemplacji. Dopiero po godzinie poinformowała starszego oficera o tym, co się stało – miała niezbywalne prawo do opłakiwania tej śmierci i nie zamierzała z niego rezygnować. Położyła kwiaty na żółtej ziemi, wyprostowała się i na moment zastygła. Nie łudziła się, że wróci do Valparaíso.

– Żegnaj – powiedziała stanowczym tonem, odwróciła się i odeszła.

W mieście Maria odwiedziła swoją jedyną przyjaciółkę – panią Campbell, Hiszpankę, która poślubiła jednego z osiadłych w Valparaíso szkockich kupców. Rosa Campbell rozumiała ból Marii. To ona poprowadziła czuwanie nad zwłokami Thomasa. Nie zapytała Marii, kiedy zamierza opuścić Chile. Zaglądała tylko do niej, pozwalając nieśpiesznie dojść do siebie. „Jest pani dla mnie taka miła” – powiedziała któregoś razu Maria i uśmiechnęła się blado. „Jestem pani wielbicielką – przyznała pani Campbell. – Przeczytałam wszystkie pani książki. Co za wspaniałe przygody, zawsze mam wrażenie, że podróżuję razem z panią”.

Służąca zaprosiła Marię do środka. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Campbellowie posadzili w ogrodzie kapryfolium i teraz w zacienionym budynku unosił się zapach angielskiego lata. Maria stała nad biurkiem z żółtodrzewu, wdzięczna, że mogła na chwilę uciec przed skwarem. Przestąpiła z nogi na nogę, po czym sięgnęła po gęsie pióro zanurzone w kałamarzu. Przy tym biurku Rosa Campbell sporządzała domowy budżet. Maria nigdy nie prowadziła domu dla Thomasa albo kogoś innego. Większość żon oficerów po prostu czekała na mężów, ale nie ona – ona zawsze podróżowała w towarzystwie Thomasa albo sama. On doglądał brytyjskich interesów, ona opisywała miejsca, które odwiedzali.

Obcasy satynowych pantofelków zastukały po wyłożonej kafelkami podłodze, gdy Rosa Campbell weszła do pokoju.

– Pani Graham. – Przytuliła swoją przyjaciółkę. – Dziś?

Maria pokiwała głową.

Kobiety usiadły.

– Herbaty? – zaproponowała Rosa, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu, gdyż pani Campbell przyswoiła sobie zwyczaje panujące w ojczyźnie męża.

Służąca pośpieszyła do kuchni, kiedy rozległo się pukanie. Po chwili wróciła do pokoju z wizytówką zapowiadającą przybycie brytyjskiego konsula. Maria westchnęła zrezygnowana. Rosa wzruszyła ramionami. Valparaíso nie było dużym ośrodkiem.

Konsul wmaszerował wyraźnie zadowolony z siebie i ukłonił się paniom. Rosa dygnęła, Maria jedynie skinęła głową.

– Madam, czy uczyni mi pani uprzejmość i pozwoli w końcu zorganizować powrót do domu? – zapytał, nie owijając w bawełnę. Miesiącami wyczekiwał na wyjazd Marii i wreszcie ten dzień miał nadejść.

– Ależ, sir, dlaczego sądzi pan, że udaję się do Londynu? – Maria udała zdziwienie.

– Przecież wyprowadziła się pani z posiadłości, pani Graham – zapieklił się konsul. – Spakowała. – Wieści naprawdę rozchodziły się tutaj bardzo szybko.

Służąca pojawiła się z herbatą. Porcelanowe filiżanki zabrzęczały, kiedy stawiała tacę na stoliku.

– Dziś przypada rocznica śmierci mojego męża – oświadczyła Maria. Zabrzmiało to patetycznie, ale wydawało się, że okazja tego wymaga. – I zamierzam wyjechać – dodała. – Ale nie do Londynu.

Rosa podniosła czajniczek i zaczęła rozlewać napar. W głębi duszy bawiła się znakomicie. W jej opinii skołowany urzędas nie dorastał Marii do pięt.

– A czy zechce pani zdradzić, dokąd zmierza, pani Graham? To nie jest bezpieczne ani odpowiednie dla kobie…

Maria uniosła dłoń obleczoną w rękawiczkę.

– Do Brazylii, sir. Pan Murray poprosił mnie o napisanie książki poświęconej Brazylii.

Maria nieco minęła się z prawdą. Sama zaproponowała ten temat Johnowi Murrayowi, ale nie chciała jeszcze wracać do domu.

Konsul nie wiedział, jak zareagować. Pani Graham była mu solą w oku, jednak czuł się odpowiedzialny za samotną Brytyjkę. Z drugiej strony w Brazylii znajdzie się poza jego jurysdykcją.

– Czy była już pani w Brazylii? Zna ją pani?

– Ależ nie, sir. Jednakowoż mam plany. Moje mapy. Na tym polega cała przyjemność, z pewnością pan to rozumie.

– Napiszę zatem list polecający – oznajmił konsul.

– Dziękuję – powiedziała, lekko skłaniając głowę. John Murray zdążył już zaopatrzyć ją w kilka takich listów, ale nie wypadało odmawiać.

Konsul spojrzał na tacę.

– Obowiązki wzywają – oznajmił i wstał. – Chciałem tylko panią pożegnać, pani Graham.

– To bardzo uprzejme z pana strony.

Gdy drzwi się zamknęły, kobiety odczekały chwilę, a potem wybuchły niepowstrzymanym śmiechem.

– Nadęty dureń – stwierdziła Rosa z rzadką dla niej zuchwałością.

Maria sięgnęła po filiżankę.

– Jak sądzę, nie da się nic na to poradzić – powiedziała dyplomatycznie, choć w głębi serca czuła satysfakcję, że się go pozbyła. I w gruncie rzeczy wcale nie skłamała. W końcu Murray czekał na manuskrypt.

[1] Sara Sheridan dokonała wielu zmian w życiorysie Marii Graham oraz pozostałych przywołanych w książce realnych postaci, o czym informuje w posłowiu. Zachęcam do poznania prawdziwych dziejów lady Calcott, rodzin Dundasów i Fryów, a także Thomasa i Kitty Cochrane’ów, Johna Murraya i Augustusa Calcotta – są równie fascynujące. Zachowano wszystkie poczynione przez autorkę zmiany oraz nieścisłości historyczne i nie opatrzono ich przypisami (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

1

Wschodni Londyn

Old Street Bridge Club mieścił się na pierwszym piętrze niewielkiego budynku usytuowanego naprzeciwko Rose Tavern. Należące do niego dwa pokoje sprzątała i zaopatrywała Betty Wylie, udająca młódkę wiekowa gospodyni tawerny. Pani Wylie co miesiąc zostawiała na łupkowym gzymsie nad kominkiem starannie złożony rachunek, który niezwłocznie regulowano w gotówce.

W klubie czuło się stabilność i władzę. Atmosferę podkreślały ściany wyłożone boazerią, skórzane fotele i pokryty specjalnym suknem luksusowy stół do gry w karty. Powietrze było ciężkie od stęchłego dymu stanowiącego pamiątkę po późnonocnych cygarach, którymi znakomici członkowie nieśpiesznie raczyli się podczas ostatnich rozdań. Wiaderko pełne pustych muszli ostryg leżało w kącie porzucone, pozostawiane gdzieniegdzie pojedyncze skórzane rękawiczki albo jedwabne fulary świadczyły o tym, że goście przybywali tutaj z zachodniej części miasta, gdzie życie było bogatsze, a dobra jakość owocowała napiwkami. Pani Wylie miała nadzieję, że kiedyś tam zamieszka, albo przynajmniej w pobliżu.

Klub gwarantował pełną dyskrecję. Nie był powszechnie znany. Z zewnątrz niczym się nie wyróżniał, wyglądał jak wiele innych budynków w zapuszczonych uliczkach ciągnących się z dala od głównej drogi. Na sfatygowanych drzwiach nie zawieszono żadnego szyldu, który ogłaszałby światu istnienie tej „jaskini dżentelmenów”. Okiennice trzech zapyziałych okien zawsze były zamknięte i zabezpieczone żelaznymi sztabami. Czasami, gdy pani Wylie pokonała zapuszczony chodnik i otwierała drzwi, widziała, że nikogo nie było przez całą noc. Innym razem wszędzie walały się karty i puste butelki po porto. Członkowie klubu nie zachowywali się przewidywalnie, ale jedno było niezmienne – brak kobiet. Ani jedna tandetnie wypacykowana lafirynda z pobliskiego Shoreditch[2] nie przestąpiła progu klubu, ani jedna z urodziwszych kurewek łajdaczących się na obrzeżach Mile End Road[3]. Nie wszczynano też awantur – raz tylko roztrzaskano fotel.

„Łatwe pieniądze” – powtarzała sobie pani Wylie. Poza domem o klubie nie wspominała. Matka jej męża dokładnie poinstruowała ją w tym zakresie. Stara Pani Wylie zostawiła lokal pod opieką syna i jego rodziny, a sama udała się do nadmorskiego kurortu w Kent, gdzie postanowiła spędzić ostatnie lata życia. Niestety, przed wyjazdem zapomniała powiedzieć, jak długo klub działa, ale sprawiał wrażenie wiekowej instytucji – takiej, która po prostu jest. Jak Hampton Court[4] w górze rzeki czy wspaniały pałac Whitehall[5]. Zresztą nikt nigdy o to nie pytał.

Tego rześkiego wiosennego popołudnia, zbyt wcześnie, by dżentelmeni zajmowali swoje miejsca wokół stołu, pewien wysoki mężczyzna, najwyżej dwudziestopięcioletni, przeprawił się na drugą stronę ruchliwej ulicy. Will Simmons zdążał z daleka – w Falmouth złapał przeładowany powóz i przez trzydzieści sześć godzin telepał się na jego dachu obok podskakujących na wybojach kufrów. Ostatnie kilka kilometrów w Londynie pokonał na piechotę. Mijał ławice gazeciarzy wykrzykujących tytuły z pierwszych stron dzienników, ale nie zwracał uwagi na nagłówki informujące o nagłym powstaniu w oddalonej o tysiące kilometrów Brazylii. Will nigdy nie nauczył się czytać, a poza tym to, co działo się za granicą, nie miało dla niego znaczenia. Nieporuszenie maszerował w stronę Mallow Street.

W końcu dotarł do budynku, w którym mieścił się klub, dotknął na chwilę schowanego w kieszeni noża, potem wyciągnął klucz ukryty w kapeluszu i otworzył drzwi. Kiedy wspinał się po zapuszczonych schodach na pierwsze piętro, ciemność rozpraszały załamane wiązki światła wpadające przez dziurkę od klucza. Pokój, do którego wszedł, zajmował całą długość budynku. Tańczące w palenisku bursztynowe płomienie zalewały go słabym światłem. Na dębowym stole czekały chleb i ser. Płomień świec zadrżał, gdy Will rzucił się na jedzenie, jakby głodował przez tydzień. Szybko osuszył szklaneczkę porto i zaraz nalał sobie następną. Tym razem wnikliwie studiował bukiet douro.

Trzask zamykanych na dole drzwi sprawił, że z nożem w ręce zerwał się na równe nogi. Na schodach zadudniły kroki. Gdy w zacienionym progu stanął niski, pulchny starszy mężczyzna, Simmons odetchnął z ulgą i odprężył się.

– Chryste – powiedział przybysz ze szkockim akcentem. – Wszystko w porządku, Will?

Simmons pokiwał głową.

– Trochę się uświniłem. – Uśmiechnął się. Miał niski głos i akcent zawiesisty niczym moczary Essexu[6], gdzie chowała go rodzina matki.

– Masz to?

– Mam.

Will sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wyciągnął owiniętą w płótno kostkę wielkości cegły i położył na stole obok sera. Choć z zasady nie był ciekawski – w jego fachu groziło to śmiercią – zerknął do środka. Ostatecznie zdecydował, że lepiej nie głowić się, dlaczego blok czekolady miałby być wart tyle zachodu. Jeśli jego zleceniodawcy mieli ochotę sprowadzać z Ameryki bloki czekolady i płacić mu za osobiste dostarczanie ich do Londynu, mieli do tego prawo. Klasa wyższa wiedziała, jak dbać o swoje interesy; on nie musiał tego robić za nią.

Pulchny mężczyzna z namaszczeniem oparł hebanową laskę o jeden z foteli. Jej rączkę zdobiła srebrna główka lisa – nierzucająca się w oczy, ale charakterystyczna. Podniósł „cegiełkę” i obrócił ją. Oczy mu błyszczały.

– Wspaniale. Dobra robota, chłopcze.

– Obawiam się, że mam złe wieści, sir.

– Stawiał opór? – zapytał mężczyzna, wzdychając.

Will pokręcił głową i wyjął nóż. Nie musiał nic mówić – na ostrzu widniały ślady zakrzepłej krwi.

– Próbował zwędzić. Pieprzony złodziej.

– Dlaczego oni to robią? Przecież dobrze im płacimy.

Will milczał. Słowa były zbędne. Nie miał problemów z eliminowaniem nielojalnych podwykonawców. Do tej pory dwóch kapitanów okazało się zbyt chciwych – jeden w zeszłym roku, drugi zaledwie kilka dni temu. Will zadźgał obu bez skrupułów.

– Potrzebny nam ktoś odpowiedzialny – dżentelmen zawahał się. – Łajdak, któremu można zaufać.

– Znaczy się jak ja? – zarechotał Will.

Mężczyzna uśmiechnął się. Zmrużył bladoniebieskie oczy. Nie bez powodu nazywano go Czarującym Charliem Grantem. Zapalił kolejną świecę, eksponując perfekcyjnie dobrany garnitur oraz morze piegów, które – jak uważał – odejmowały mu lat mimo siwizny atakującej jego jasnorudą czuprynę.

– Mój drogi chłopcze… Nie możemy wymieniać kapitana za kapitanem.

– Co tam, w Londynie ich nie brakuje. Wywiem się – powiedział Will pogodnie.

Grant pokręcił głową.

– Uważam – odparł – że źle do tego podeszliśmy. Bardzo sprawnie rozwiązujesz nasze problemy, ale nie ma sensu dłużej powielać błędów i narażać się na kłopoty. Musimy zmienić modus operandi.

Rozmowę przerwało trzaśnięcie drzwi wejściowych. Mężczyźni popatrzyli po sobie. Will sięgnął po nóż. Grant oparł się na lasce, niby nonszalancko, ale gotów do walki. Stanął przed stołem, tak by z progu nie dało się dostrzec, co leży na blacie.

Do pokoju weszli dwaj wytworni dżentelmeni. Grant, już spokojny, skinął im głową.

– Fisher, Hayward – przywitał ich. – Przyszliście wcześniej.

– Później od ciebie – zauważył Fisher.

Hayward zapalił grube cygaro od świecy.

– Panie Simmons – powiedział. – Ma pan naszą paczkę? – Simmons pokiwał głową. – Dobrze. – Hayward rozsiadł się w fotelu. – Porto? – zaproponował krótko typowym dla klasy wyższej władczym tonem.

– Nie, dziękuję.

– Will poinformował mnie – wtrącił się Grant – że potrzebujemy nowego kapitana. Wrócił stary problem.

– Tak, sir. Popytam w Greenwich – potwierdził Will i nagle atmosfera się zmieniła. Jakby zburzył taflę spokojnego jeziora, wrzucając do niego kamień. Przez pokój przeszła dziwna pulsacja. Zrozumiał, że dżentelmeni już wcześniej o tym rozmawiali.

– Rzecz w tym, Simmons, że jesteś dobry. – Hayward mimo wszystko nalał szklankę porto i podał ją Willowi.

– Lubiliśmy twojego ojca – wtrącił Fisher. – Ciebie też lubimy.

Will przestąpił z nogi na nogę. Z wahaniem umoczył usta w douro. Old Street Bridge Club miał bardzo praktyczne podejście do interesów, a on ostrożnie przyjmował pochwały. Z doświadczenia wiedział, że jeśli zamierza się kogoś zabić, łatwiej to zrobić z zaskoczenia.

Grant położył dłoń na jego ramieniu i roześmiał się.

– Nie chcemy cię wykończyć. W żadnym wypadku. W rzeczywistości – kontynuował – mamy dla ciebie propozycję. Można powiedzieć, że oferujemy ci awans.

Will miał nadzieję, że nie każą mu jechać na północ. Nigdy nie był w Szkocji, a wiedział, że jego zleceniodawcy prowadzili tam interesy. Nadmorskie miasteczka East Neuk[7] i Kornwalii na równi słynęły z pomagania przedstawicielom dżentelmenów, takich jak członkowie Old Street Bridge Club, w unikaniu Urzędu Ceł Jego Królewskiej Mości. Bóg jeden raczył wiedzieć, co jeszcze i na jaką skalę przemycano. Will słyszał plotki o włoskim winie i skarbach z Indii. Dla angielskiego dżentelmena mającego plan i odpowiednie środki świat stał otworem.

– Gdzie mam pojechać? – zapytał Will.

– Rozszerzamy działalność – wyjaśnił Fisher. – Dlaczego mielibyśmy w dalszym ciągu uprzedzać kapitanów, że nasze paczki są tak wartościowe? Nie ma potrzeby informować nikogo o naszych… – zawahał się, bo nawet we własnym towarzystwie członkowie klubu byli powściągliwi – skarbach. To tylko spędza im sen z oczu. Zaczynają się zastanawiać i kombinować i robią się chciwi. Na tym polega nasz problem. Stanowimy dla nich źródło łatwych dodatkowych pieniędzy, tak im się przynajmniej wydaje. Postanowiliśmy zatem sfinansować całą podróż. W ten sposób nasza działalność nie będzie rodzić podejrzeń.

Will nie mógł tego pojąć. Klub sprowadzał co pół roku jeden blok czekolady. Co było w niej tak cholernie wyjątkowego? No i jak zamierzał usprawiedliwić wynajęcie całego statku?

Grant z przyjemnością obserwował wyraz twarzy Simmonsa.

– Wyczarterujemy statek, żeby przywieźć ziarna kakaowca. Ładunek nie powinien budzić żadnych podejrzeń. Rynek kakao w Londynie systematycznie rośnie. Tylko w tym roku powstały dwie manufaktury czekolady, apteki handlują tym towarem na potęgę. Dobrej jakości ziarna kakaowca mają większą wartość niż ładownia alkoholu, ale nie zachęcają do kradzieży. Statek zawinie do portu w Kornwalii, jak zawsze. Dostarczysz nam ziarna, my sprzedamy je z wystarczająco dobrym zyskiem, żeby odpalić dolę kapitanowi. – Mężczyzna zawiesił głos dla efektu. – Paczka, oczywiście, stanowi odrębną sprawę, tylko między nami. Sam będziesz się nią opiekować. Kapitan nic nie będzie o niej wiedzieć.

– Sam będę się nią opiekować?

– Tak.

– Chcecie, żebym popłynął… – Will zawahał się, bo właśnie zrozumiał, co proponowali zebrani w pokoju dżentelmeni. Nie miał w sobie duszy marynarza. Nigdy nie opuścił wód brytyjskich. Raz tylko popłynął do Irlandii. Rzygał równo od początku do końca rejsu. Jeszcze przez kilka miesięcy później męczyły go koszmary o dalekomorskich wyprawach, z dala od krzepiącego widoku suchego lądu. Budził się wtedy zlany zimnym potem.

– Zgadza się. Do Brazylii. – Grant nawet się nie zająknął. – Odbierzesz paczkę od naszego pośrednika i wyczarterujesz statek do Anglii. Potrzebujemy kapitana, który jest szelmą, ale nie ma całkowicie zszarganej reputacji. Musisz go dla nas znaleźć…

– Nie możesz wciąż zabijać, chłopcze – oznajmił Fisher zasadniczym tonem, jakby omawiał eksploatację należących do niego stawów rybnych. – Wcześniej czy później złapią cię, Will, nieważne, jak jesteś dobry. Poza tym robi się coraz trudniej. Na pewno widziałeś w nowych dokach ogłoszenia oferujące nagrodę za informacje. Nie chcemy, żebyś skończył na stryczku. To nikomu nie pomoże.

– W ten sposób wejdziesz w ten biznes, Will. – Grant starał się złagodzić wstrząs. – To awans. Twój ojciec byłby z tego zadowolony, nieprawdaż?

Simmons wzruszył ramionami. Jego ojciec zmarł przed trzema laty. Szmuglem trudnił się od jedenastego roku życia i zawsze żywił ogromny szacunek dla ludzi parających się tym fachem. „Oni mogą mieć pieniądze – często powtarzał – ale to my mamy umiejętności”. Członkowie Old Street Bridge Club nie zdawali sobie sprawy z rewolucyjnych poglądów Simmonsa seniora.

– Kapitan nie będzie miał powodu niczego podejrzewać – Grant kontynuował – więc nie będziesz musiał po raz kolejny demonstrować swojej biegłości w posługiwaniu się nożem. Ładunek zarejestrujesz na siebie. Oddasz nam potrojony wkład, odpalisz dolę kapitanowi, a resztę zostawisz sobie. Z moich kalkulacji wynika, że dobrze na tym wyjdziesz, zarobisz więcej, niż to rzeczywiście warte, i nie będzie cię to kosztowało ani pensa. Dodatkowo otrzymasz standardowe wynagrodzenie za dostarczenie nam naszej paczki. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wkrótce będziemy mogli sprowadzać nie jeden blok czekolady, ale nawet sześć. Do tej pory takie przedsięwzięcie wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem, ale ty możesz to zmienić, chłopcze.

– Nie znam się na żeglowaniu – wyjąkał pobladły Will. Oferta była naprawdę hojna.

– Ależ nic nie szkodzi, mój drogi. – Grant ponownie napełnił szklankę Willa i przywołał na twarz czarujący uśmiech. – To inni będą żeglować. Ty masz tylko być na pokładzie.

Hayward wyjął z kieszeni skórzaną sakiewkę. Zabrzęczała, gdy podawał ją Willowi.

– Nic nie może prowadzić do nas, zrozumiano? – powiedział Fisher. W jego głosie słychać było groźbę. W końcu za przemyt karano śmiercią. – Będziemy stać za tobą murem, ale jeśli spróbujesz nas wycyckać…

– Panowie, spokojnie, proszę – wtrącił się Grant. – Pracujemy z Willem nie od dziś. Zna zasady. Nigdy byś nas nie zawiódł, prawda Will? A Brazylia? Masz szczęście chłopcze. Te sarniookie piękności z Rio Grande do Norte[8], ciemnoskóre ślicznotki z São Luís[9]… Natal[10] to raj dla młodziaków.

Dżentelmeni roześmiali się.

– Spodoba ci się, wierz mi – rzekł z uśmiechem Hayward.

– A co, jeśli nie zechcę?! – zapytał Will z gniewem w oczach.

Trzej dżentelmeni spojrzeli na niego z zaskoczeniem. Grant odwrócił się i sięgnął po nową butelkę porto, Hayward wygodniej rozsiadł się w fotelu, Fisher… Will nie zauważył nawet, kiedy mężczyzna zaszedł go od tyłu, i nie był wystarczająco szybki, by uniknąć zaciskającej się na jego szyi cynobrowej jedwabnej garoty. Grant, wyraźnie niepocieszony, obserwował szamoczącego się młodzieńca. Hayward gapił się w buzujący w kominku ogień. Will robił się już fioletowy na twarzy, gdy w końcu wymacał w kieszeni ostrze. Na niewiele się to zdało, bowiem Grant bez cienia litości sprawnie rozbroił go, nie ruszając się z miejsca. Elegancka laska opadła na trzymającą nóż rękę z głuchym trzaskiem. Will nie mógł nawet wrzasnąć, krzyk zamarł mu w gardle i zamienił się w charkot. Kiedy już żegnał się z życiem, Fisher zwolnił ucisk. Will upadł na podłogę, usiłując złapać oddech. Spodziewał się, że jeden z mężczyzn zaraz dokończy dzieła, tymczasem cała trójka zachowywała się, jakby nigdy nic. Fisher usiadł spokojnie w fotelu i zapalił cygaro.

– To nie podlega dyskusji – powiedział.

Grant wstał, podał Willowi dłoń i pomógł mu wstać.

– Doprawdy, mój chłopcze, my wiemy, co jest najlepsze.

Will tylko zarzęził. Ból był przeraźliwy. Wiedział, że jego zleceniodawcy są bezwzględni – nie da się osiągnąć tego co oni bez rozlewu sporej ilości krwi. Sięgnął nieuszkodzoną ręką do gardła. Tak musi się czuć gość dyndający na stryczku – uświadomił sobie ze ściśniętym sercem. Przynajmniej miał pewność, że nie zostanie okantowany. Mogli być najgorszymi skurwielami, ale płacili dobrze. Grant zakręcił nożem w dłoni. To by była dopiero złośliwość losu – przemknęło Willowi przez głowę – zarobić własną kosą.

– Spróbuję – wydukał nie bez trudności.

Grant pokiwał głową.

– Dobrze. Pracowałeś z Pearsonem, prawda? Czas, żeby chłopak zajął się czymś bardziej odpowiedzialnym. Przejmie twoje dotychczasowe obowiązki.

Will przytaknął bez entuzjazmu. Sam Pearson miał prawie dziewiętnaście lat. Wysoki, rudy ryzykant ucieszyłby się z awansu. Dobrze radził sobie w walce, był wystarczająco sprytny do tej roboty, jego powolny akcent z południowo-zachodnich krańców Anglii maskował bystry umysł, absolutną lojalność i wrodzoną zaciekłość. Widywał się z dziewczyną z Budock Water. Jeśli miał zamiar iść do ołtarza, dodatkowy grosz na pewno mu się przyda.

– Rozmówię się z nim. – Will przeczesał nerwowo blond czuprynę, wstał i wcisnął sakiewkę do kieszeni. – Przepytam go i pokażę co i jak, jeśli nie będzie czegoś wiedział…

– Powiedz Pearsonowi, żeby odwiedził nas w przyszłym tygodniu – odparł Fisher, jakby zapraszał na obiad.

Will, wciąż oszołomiony, pożegnał się z trójką dżentelmenów i powlókł w stronę drzwi.

– Masz. – Grant zatrzymał go i zwrócił mu nóż. – Ulice nie są tu bezpieczne.

Mężczyźni milczeli, dopóki nie usłyszeli miarowych kroków młodzieńca na ulicy. Hayward zapalił cygaro i wbił wzrok w Granta.

– Doprawdy, sarniookie piękności? Ciemnoskóre ślicznotki?

– Musiałem go jakoś zachęcić – odparł Grant, wzruszając ramionami.

– Tak, faktycznie. Myślałem tylko o mojej żonie…

– Problemy, staruszku?

– Sądzi, że mam kochankę. Twierdzi, że jestem czymś tak pochłonięty, że nie może sobie wyobrazić, co innego mógłbym kombinować. No ale zazdrość leży w jej naturze.

Fisher wybuchnął krótkim śmiechem.

– Mój drogi przyjacielu – powiedział – jestem pewien, że pani Fisher odetchnęłaby z ulgą, gdybym wdał się w romans. Poza tym lepiej, żeby twoja żona snuła takie podejrzenia, niż poznała prawdę. Biedaczka musi być przekonana, że finansujesz jej toalety z płodów twojej ziemi i wygranych na wyścigach. Biżuteria. To moja rada. Błyskotki od lat uszczęśliwiają panią Fisher. W modzie są teraz indyjskie rubiny – zauważył i wyciągnął z kieszeni szkarłatny sznur. – Na twoim miejscu rozejrzałbym się za jakąś kolią…

Grant wstał. Podczas rozmów na temat płci przeciwnej zawsze odczuwał skrępowanie. Miał inne skłonności, ale im nie ulegał. Jego życie intymne przypominało zamknięty na cztery spusty kredens, którego zawartości nie znał nawet on sam.

– Czas iść – oznajmił. – Cieszę się, że nie musieliśmy pozbywać się chłopaka. Naprawdę go polubiłem. – Podniósł owiniętą w płótno paczuszkę. – Fisher, zajmiesz się tym?

– Oczywiście. Mam kupca.

– I filiżankę gorącej czekolady na śniadanie – zażartował Hayward.

– Mam nadzieję, że Simmons stanie na wysokości zadania – dodał Fisher.

Grant spojrzał na srebrną główkę swojej laski, wypatrując uszkodzeń. Do tej pory tylko raz musieli wyprawić kuriera na tamten świat. Nie było to przyjemne. Tak czy owak Old Street Bridge Club dysponował siecią dobrze opłacanych informatorów i kontaktów, dlatego zwykle stawiał na swoim. Simmons nie miał najmniejszej szansy, zwłaszcza jeśli nie był gotowy wsiąść na statek. A nawet gdyby – wystarczyło dać znać odpowiednim ludziom, zaoferować sowitą nagrodę i uzbroić się w cierpliwość. Jako instytucja działająca od trzech pokoleń, Old Street Bridge Club mógł sobie pozwolić na luksus długofalowego planowania.

– Powinien sobie poradzić – Fisher przerwał rozważania Granta. – Może nawet spodoba mu się takie życie. – Wzruszył ramionami. – Na pewno nie będzie kręcić nosem na dodatkowe pieniądze. Niektórymi trzeba po prostu odpowiednio pokierować.

Mężczyźni pokiwali głowami i sięgnęli po kapelusze. Fisher rozsypał na stole talię kart, Grant rzucił na podłogę kilka arkuszy służących do zapisywania wyników. Zostawiwszy za sobą zaduch, topiące się świece i dogasający ogień w kominku, trzej dżentelmeni, zmagając się z ostrym zimowym wiatrem, pośpieszyli do swoich dobrze przewietrzonych przytulnych westendzkich[11] sypialni.

[2] Shoreditch – rejon w północno-wschodniej części dzisiejszego Wielkiego Londynu, popularny w XVII wieku wśród bogatych handlowców i francuskich hugenotów parających się tkactwem, w XVIII wieku rozkwitł jako centrum przemysłu meblarskiego, w XIX stuleciu zubożał i podupadł.

[3] Mile End Road – ulica w dzielnicy Mile End we wschodnim Londynie, w XVIII i XIX wieku zasiedlana głównie przez imigrantów, migrantów i robotników.

[4] Hampton Court – pałac na południowo-zachodnim krańcu Londynu, który od 1528 roku stanowi własność brytyjskich monarchów.

[5] Whitehall Palace – w latach 1530–1698 rezydencja brytyjskich monarchów; ogromny pałac, mieszczący ponad tysiąc pięćset pokoi, spłonął niemal doszczętnie, pozostałości po nim posłużyły do budowy nowych gmachów dla instytucji rządowych.

[6] Essex – hrabstwo we wschodniej Anglii nad Morzem Północnym, między estuarium Tamizy a ujściem Stour, około stu kilometrów na północny wschód od Londynu.

[7] East Neuk – nadmorski rejon we wschodniej części półwyspu Fife, obecnie nazywany często Szkocką Riwierą.

[8] Rio Grande do Norte – stan usytuowany na najdalej wysuniętym na wschód krańcu Brazylii.

[9] São Luís – stolica stanu Maranhão w północno-wschodniej części Brazylii.

[10] Natal – stolica stanu Rio Grande do Norte.

[11] West End – obszar obejmujący centralny Londyn na zachód od historycznego City; od XVII do XIX wieku zabudowywany był pałacami, eleganckimi kamienicami, ekskluzywnymi sklepami oraz modnymi lokalami rozrywkowymi.

2

Brazylijski interior

Maria wpatrywała się w ścianę zieleni. Jeden z mułów ugrzązł w błocie. Mężczyźni od godziny próbowali uratować zwierzę. Biedne, wycieńczone stworzenie zapadło się w mazi po boki. Krótka grzywa na jego szyi była ciemna od lśniącego oleistego potu, jego przepełnione grozą oczy błyszczały. Maria pociągnęła nosem. Dżungla pachniała ziemią, roślinnością i truchłem. Miesiąc wcześniej niziny zostały zalane, ale woda zdążyła już opaść, zostawiając po sobie mętne sadzawki, pomiędzy którymi mężczyźni wycinali w zaroślach grząską ścieżkę. Przesycone wilgocią powietrze tłumiło dźwięki. Zalegało w płucach niczym ciężka burzowa chmura. Przed słońcem chroniło ich nierzadko trujące listowie. Wszystko tutaj szybko psuło się, gniło. Mimo tych trudności Maria uważała, że dżungla emanuje dziwnym, przytłaczającym pięknem, którego da Couto, towarzyszący jej szorstki, ciemnooki dyplomata, zdawał się w ogóle nie zauważać.

Brazylia okazała się bardziej skomplikowana, niż Maria się spodziewała. I nie chodziło nawet o szerokie błotniste rzeki, które musiała pokonywać siermiężnymi płaskodennymi łodziami, ani o przeprawianie się przez spaloną słońcem pustynię w karawanie uwalanych kurzem koni. W kraju wciąż toczyły się wyniszczające walki niepodległościowe. Jednak mimo wstrząsów politycznych śmietanka towarzyska Rio powitała panią Graham serdecznie, niedługo potem Maria została przedstawiona cesarzowej. Jej Wysokość była elegancką, inteligentną miłośniczką botaniki, znała też książki Marii na temat Indii. Po zaledwie kilku tygodniach znajomości zapytała Marię, czy nie zechciałaby zostać guwernantką jej córki, następczyni tronu księżniczki Marii da Glórii, która ledwo co wyrosła z pieluszek. Cesarzowa ostrożnie dobierała słowa, zdając sobie sprawę z tego, że ich przyjaźń zrodziła się w bardzo krótkim czasie. Ale porządna Angielka z nieskazitelnymi manierami naprawdę jej się spodobała. Poza tym potrzebowała pomocy. „Dama pani pokroju, pani Graham, sprawi, że moja córka zyska obiektywny obraz świata. Chcę, by potrafiła dostrzegać różne rzeczy. Chcę, by była wyedukowana”. Nawet w królewskiej rodzinie edukacja dziewcząt wychodząca poza muzykę i sztukę nie stanowiła reguły. „Oczywiście – powiedziała Maria, kiwając głową. – Rozumiem”. Dwór nie pochwalał tej decyzji. Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii mogło być sprzymierzeńcem Brazylii, ale Maria wciąż była nietutejsza. Mimo to cesarzowa nie miała zamiaru przejmować się dezaprobatą otoczenia.

Maria bardzo szybko przywiązała się do swojej podopiecznej – pulchnej, uśmiechniętej kilkulatki, która pierwsze słowa wysepleniła w języku angielskim. Razem odkrywały sekrety botaniki, bawiąc się w chowanego w królewskich ogrodach i wyplatając girlandy z pospolitych łąkowych stokrotek, którymi przystrajały potem sypialnię księżniczki. Ku radości cesarzowej dziewczynka nauczyła się łacińskiej nazwy stokrotek – Bellis perennis.

„Dworska etykieta musi być koniecznie przestrzegana – powiedziała Maria cesarzowej podczas ich pierwszej rozmowy. – To nie podlega dyskusji. Ale nie chciałabym pozbawiać księżniczki dzieciństwa. Szczęśliwe dzieciństwo kształci samo w sobie”. W jej życiu takiej edukacji zabrakło.

Maria Dundas wcześnie została zabrana spod skrzydeł matki. Rodzina uznała, że pani Dundas nie nadaje się do opieki nad potomstwem, a może raczej, że nie jest wystarczająco arystokratyczna, by odpowiednio wychować kolejne pokolenie Dundasów. Faktycznie, matka była niezrównoważona. Maria pamiętała awantury albo to, co na ich temat podsłuchała. Tak czy owak komandor Dundas poślubił panią Dundas, ponieważ darzył ją prawdziwym uczuciem, a kiedy jego miłość umarła, wyruszył do Bombaju, kuratelę nad córką powierzywszy bratowej – wyniosłej, szorstkiej i wyrachowanej lady Dundas. Maria dołączyła do ojca w Indiach, gdy skończyła dwadzieścia trzy lata. Od tej pory cały czas podróżowała.

Cesarzowa z uśmiechem objęła nowo mianowaną guwernantkę. „Prosiłam Boga, by zesłał mi rzetelną, dobrą kobietę. I widzę, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Moja córka będzie bezpieczna w tak mądrych rękach”.

Gdy nadszedł stosowny czas, pani Graham została wydelegowana do Londynu, by kupić dla swojej podopiecznej książki oraz inne materiały edukacyjne. Nim ucałowała dziewczynkę na pożegnanie, jakby ta była jej kuzynką albo bratanicą, pokazała jej Wielką Brytanię na globusie. Mała zaraz obróciła go pulchnymi paluszkami. Maria powiedziała jej, że najtrudniejszy etap podróży będzie stanowiła przeprawa przez Atlantyk. „Przez tę część, niebieską” – wyjaśniła, wskazując ocean. „Niebieską” – powtórzyła księżniczka. Azul. Celeste.

Teraz, kiedy stała ubabrana błotem i zdawało się, że ciężkie powietrze na nią napiera, ta rozmowa była jakby nierealna. Maria zrozumiała, że się myliła. To nie niebieski Atlantyk miał stanowić najtrudniejszy etap jej podróży, ale zielony las deszczowy. Co za ironia – stwierdziła – że w którymś z jej kufrów leży flakonik z olejkiem z orchidei i piżma – prezent pożegnalny od cesarzowej. Nie pamiętała, kiedy ostatnio się myła, a co dopiero mówić o namaszczaniu się aromatycznym olejkiem. Minie jeszcze sporo czasu – pomyślała – nim będę mogła pozwolić sobie na jakiekolwiek pachnidła.

Oprócz cesarskiego prezentu Maria wiozła też list zaadresowany do admirała Cochrane’a, dowódcy brazylijskiej marynarki – angielskiego renegata, który był zaufanym męża Marii. Rozkazy były jasne. „Pod żadnym pozorem nie mów o nim da Couto – powiedziała Jej Wysokość, podając Marii pismo. – On nie ma w sobie nawet grama subtelności, ale pod jego eskortą bezpiecznie dotrzesz na miejsce. List przekaż Cochrane’owi osobiście. Podróż morska wzdłuż wybrzeża jest zbyt niebezpieczna, da Couto poprowadzi cię na przełaj”.

Maria szczyciła się sprawnością, odpornością oraz samodzielnością, która przynajmniej po części stanowiła efekt lat spędzonych w szkole z internatem w Oxfordshire.
Ciasnota i surowe zasady świetnie przygotowały ją do życia w drodze i odwiedzania najdalszych zakątków ziemi. Mimo wszystko ten etap podróży stanowił dla niej swoisty sprawdzian. Tragarze śmierdzieli odchodami mułów oraz potem. Niedługo po opuszczeniu miasta odzież wielu z nich zamieniła się w łachmany, inni po prostu rozebrali się, odsłaniając skórę w różnych odcieniach kawy – od czarnej rozbielonej domieszką mleka do czystego espresso. Z drugiej strony upał był tak niewiarygodny, że Maria nie mogła mieć o to do nich żalu. Z czasem jednak dżungla pozbawiła ich nie tylko czystych strojów, lecz także dobrych manier.

Od siedmiu dni przedzierali się przez las. Maria zastanawiała się, czy zarośnięta ścieżka nie jest bardziej niebezpieczna niż morski szlak wiodący wzdłuż wybrzeża – nawet jeśli znajdował się pod ostrzałem. Mało który mieszkaniec podszytu nie próbował ich kąsać. Szybko przekonała się też, że wąskie błotniste rzeczki pełne są piranii, że wszelkiej maści jadowite węże ukrywają się i na ziemi, i na drzewach, okręcając się wokół gałęzi, że dzika małpa to, delikatnie rzecz ujmując, urodzony chuligan. Jedna właśnie trajkotała nad jej głową. Stojąc nad błotnistym bajorkiem, Maria miała ją na oku, bo ogoniaści rozbójnicy potrafili czasem zaatakować bez powodu. Ale to nie były najgorsze z prób, na które wystawiła ją dżungla. Wiele roślin zawierało substancje trujące, kontakt z niektórymi – jeśli postępowało się z nimi niewłaściwie – mógł grozić śmiercią. Poza tym siusiać należało tak, by nie przerwać strumienia moczu, ponieważ mięsożerne insekty tylko czekały na to, by z pomocą gorącej uryny dostać się do organizmu człowieka. Krótko mówiąc, dżungla stanowiła prawdziwe piekło na ziemi. Niełatwe warunki dodatkowo utrudniało niesympatyczne towarzystwo. Las nieustannie wysysał z człowieka energię, a senhor[12] da Couto skutecznie dusił wszelkie pozostałe siły witalne.

Dyplomata sprawdził ze swojego punktu obserwacyjnego, gdzie podziewa się pani Graham.

– Za długo to trwa – powiedział.

– Mogłabym pomóc – zaoferowała Maria.

Wąskie usta da Couto ułożyły się w okrutną linię, która zdawała się dzielić jego twarz na pół. Odwrócił się. Pomoc kobiety nie była tutaj mile widziana. Gdy jeden z mężczyzn upuścił linę, da Couto nie wytrzymał. Wyciągnął szpicrutę i z furią zaczął chłostać nagie plecy nieszczęśnika, miotając portugalskimi przekleństwami. Bat dotkliwie kaleczył ciemną skórę, po której zaczęły spływać strumyczki krwi.

– Panie da Couto – zaoponowała Maria. To okrucieństwo nie miało sensu. – Panie da Couto! – powtórzyła, kiedy ten ją zignorował i kontynuował chłostę.

Maria weszła pomiędzy dyplomatę a niewolnika. Tragarze w milczeniu obserwowali, jak szpicruta opada na ramię kobiety. Da Couto zamarł, zrozumiawszy, czego się dopuścił. Maria odprawiła rannego mężczyznę i przywołała dwóch innych, by wyłowili linę z błota. Skóra ją piekła, ale uderzenie nie uszkodziło skóry, bo przez bawełnę jej szarej sukni podróżnej nie przesiąkła krew. Przez chwilę nie mogła zgiąć palców. Nie miała wątpliwości, że skończy się to krwiakiem.

– ¡Vuelva trabajar! – zawołała. Wracajcie do pracy.

Tragarze stali. Da Couto wbił w nią wzrok. Jego czarne oczy lśniły wściekłością. Zsiadł z konia i szarpnął nią, brutalnie wpijając palce w ramię. Zszokowana takim zachowaniem Maria poczuła mdłości. Nie bała się, właściwie to delektowała się wyzwaniem. Pamiętała, że kiedyś ojciec kazał wychłostać mężczyznę, który ukradł jabłko z okrętowych zapasów. Ale to była inna sytuacja – chodziło o wymierzenie sprawiedliwości. Da Couto był zwykłym ciemiężcą, niewolnikiem swojego wybuchowego charakteru.

– Myśli pani, że skoro ma posłuch u cesarzowej… – warknął da Couto. – Że skoro jest Angielką… To ja tutaj dowodzę…

Maria obrzuciła mężczyznę stanowczym spojrzeniem. Przypominał jej zdziczałego psa albo nieumiejętnie ułożonego konia. Musiała przejąć kontrolę.

– Myślę, panie da Couto – przerwała tyradę surowym tonem – że z taką chęcią mówi pan po angielsku, żeby żaden z tych mężczyzn nie wiedział, o czym rozmawiamy. I myślę też, że ważne jest, abyśmy jak najszybciej ruszyli w drogę. – Zmusiła się do uśmiechu i konspiracyjnie poklepała da Couto po ramieniu. Da Couto zebrał się w sobie i zwolnił uścisk. Tragarze przestali się gapić. – Sądzę też, że słusznie w tych okolicznościach nie odzywa się pan do mnie po portugalsku.

Na początku podróży Maria poprosiła da Couto, by pomógł jej ćwiczyć język, ale on wolał posługiwać się swoją bardzo formalną angielszczyzną i zwyczajnie udawał, że nie rozumie Marii, gdy zwracała się tak, jak nauczyła się tego w Rio. W rezultacie do swojego słowniczka mogła dodać tylko przekleństwa. Poza portugalskim tragarze posługiwali się dziwnym narzeczem, w którym trudno było się rozeznać – mieszanką języków afrykańskich i hiszpańskiego. Ciekawa była, o czym rozmawiają, kiedy porzucali portugalski. Słyszała ich szepty w nocnych ciemnościach – ciche słowa, kliki i mlaski. Maria miała ucho do języków, ale to przekraczało jej możliwości.

– Nie może się pani wtrącać – rzucił ostro da Couto.

Maria uśmiechnęła się.

– To wystarczająco niebezpieczne miejsce, panie da Couto, nie musimy sami dodatkowo pogarszać sytuacji. Potrzebna jest pomoc wszystkich mężczyzn.

Da Couto spojrzał na nią z kamienną twarzą.

– Proszę tam poczekać – powiedział lodowatym tonem. – Niedługo skończymy.

Maria posłusznie ruszyła na drugą stronę błotnistej pułapki. Cienka bawełna sukni drażniła jej spoconą skórę. Nie pierwszy raz pomyślała, jak przyjemnie będzie spędzić kilka tygodni w Anglii. Niebezpieczeństwo nie czyha tam na każdym kroku, a o tej porze roku panuje rześki chłód.

Podczas gdy mężczyźni na powrót opasywali zwierzę linami, Maria próbowała rozruszać spięte kostki i nadgarstki, rozciągając nogi pod osłoną sukni. Widziała, jak w domowym zaciszu Hinduski z gracją ćwiczą asany. Zastygłe w kolejnych pozycjach przypominały eleganckie posągi. Powitanie Słońca – tak to nazywają. Tajemnica Orientu. Teraz, rozciągając brzuch niczym prężący się kot, marzyła o tym, by wykonać skłon i dotknąć błotnistej ziemi. Zrobi to wieczorem, postanowiła, w zaciszu swojego namiotu, nieskrępowana gorsetem.

Da Couto okrążył „sadzawkę”. Muł stał opasany gęstą siecią uwalanych błotem lin. Kolejne trzy muły i konia zaprzęgnięto, żeby go wyciągnąć. Dyplomata skinął głową. Na jego sygnał tragarze zaczęli pokrzykiwać na zwierzęta i okładać ich spocone boki, zachęcając je, by parły do przodu i wyciągnęły zaklinowanego pobratymca.

Gdy w końcu muł wygramolił się na wolność, po ścianie lasu przetoczył się grzmot, niebo przekreśliła błyskawica, a na ziemię zaczęły spadać ogromne krople deszczu. Powietrze natychmiast stało się czystsze. Woda uderzała w liście z taką mocą, że wydawało się, iż wokół rytmicznie grają bębny. Tragarze powitali ulewę radosnymi okrzykami, a trzech zaczęło tańczyć.

Maria skierowała twarz w niebo, jej ciemne włosy błyszczały, policzki zarumieniły się. Ścieżka w ciągu kilku sekund zamieni się w trzęsawisko. Trudno uwierzyć, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej rzucała śnieżkami w Chile, a jej palce były zaróżowione i skostniałe z zimna. Wspomnienie znikło tak szybko jak kostka lodu rozpuszczająca się w upalnej dżungli.

– Wszystko w porządku, proszę pani? – zainteresował się da Couto.

Dwukrotnie w ciągu ostatniego tygodnia Maria budziła się w nocy przerażona, wyobrażając sobie, że da Couto stoi przed jej namiotem w gęstej jak molasa ciemności. Teraz jej oczy odruchowo spoczęły na przytroczonych do siodła olstrach. W jednym trzymała naładowany pistolet, teraz niemal na pewno zbyt mokry, by wypalić, w drugim – dodatkową butelkę wody i piersiówkę z brandy do celów medycznych. Przez lata nauczyła się dbać o własne zapasy, na wszelki wypadek.

– Zajmuję się tylko moimi manuskryptami – powiedziała spokojnie. – Mam dwie książki gotowe do publikacji. Papiery muszą być suche. – Ogromne krople deszczu spłynęły po jej szyi i wślizgnęły się pod cienką suknię, by ostatecznie zebrać się w okolicach krzyża.

– To już długo nie potrwa – zapewnił ją da Couto i zawrócił konia.

Maria ponownie sprawdziła sprzączki i poprawiła pled w próżnej nadziei, że w ten sposób zapobiegnie zawilgoceniu. W Londynie manuskrypty zostaną uważnie przestudiowane. Jeśli Hiszpania i Portugalia zmniejszą kontrolę nad Ameryką Południową, brytyjski handel zyska nowe możliwości. Jej wydawca, John Murray, lubił prezentować przedstawicielom władz w Londynie rzetelne sprawozdania, a ci niezmiennie kochali wszystko, co im przedstawiał. Szybko odda jej tekst do druku, a książki pojawią się w każdej księgarni w kraju, jeszcze nim Maria zdąży się zaopatrzyć i wrócić do Brazylii. Już nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła wspominać to doświadczenie z daleka. Opowie Murrayowi o prawie niemożliwym do pokonania terenie i podłym towarzystwie i razem będą się z tego śmiać. „To była udręka – przyzna – ale przetrwałam”.

Podciągnęła się zgrabnie i usiadła w siodle, jej maniery okalały ją niczym zbroja. Gdy była odwrócona plecami, da Couto niemal leniwie podniósł szpicrutę i zdzielił jednego z niewolników.

– Panie da Couto. Doprawdy – zbeształa go.

Dyplomata bez słowa wskazał postępujących tragarzy. Maria skinęła głową na znak, że jest gotowa do drogi. Odruchowo sprawdziła sprzączkę na przytroczonej do siodła skórzanej torbie na dokumenty. Potem odgarnęła mokre pasmo włosów z twarzy i usiadła sztywno, jakby połknęła kij od miotły, naśladując długie pnie puchowców pięciopręcikowych – najwyższych i najbardziej majestatycznych ze wszystkich botanicznych skarbów dżungli.

– Madam, proszę zachować ostrożność – powiedział dyplomata bez przekonania.

Maria westchnęła. Sięgnęła w stronę jaskrawopomarańczowego kwiatu, który wychynął z gąszczu liści tak ciemnozielonych, że wydawały się niemal czarne. W porę powstrzymała się i cofnęła dłoń, przypominając sobie, że dżungli nie można ufać. Gdy się obróciła, dostrzegła na twarzy da Couto gniewne rozczarowanie. Na sekundę gładka fasada runęła niczym cień.

Nic dziwnego, że mnie nienawidzi – pomyślała – ruszając w drogę. Uważa, że cała ta wyprawa to jedynie mój kaprys.

[12] Senhor – pan, wielmożny pan.

3

Z Anglii do Brazylii

Rejs Willa Simmonsa nie rozpoczął się najlepiej. W rzeczy samej przewyższał wszelkie oczekiwania w swej okropności – był znacznie gorszy niż przeprawa przez Kanał Północny do Irlandii, do hrabstwa Down. Ale wtedy przynajmniej jego męki nie trwały długo. Tym razem przebywał na statku już kilka dni. I cały czas wymiotował – za burtę, do wiadra, na deski pokładu, a w nocy, między jedną a drugą drzemką, w kabinie, zwieszając się z hamaka. Strumień wymiocin wypływał z jego wnętrzności, dławiąc go i dusząc. Will, niemalże nieprzytomny, mógłby przysiąc, że nigdy w życiu nie zjadł tyle, ile teraz zwracał. Walcząc z bolesnymi, długotrwałymi mdłościami, które sprawiały, że każda minuta zdawała się trwać godzinę, stracił poczucie czasu i miejsca. Mimo że nie wierzył w miłosierdzie Boga, modlił się o szybką śmierć.

Kiedy okręt dopłynął do Teneryfy, gdzie miał uzupełnić zapasy, nudności ustały. Bladolicy, wymięty Will wyczłapał na słońce. Odnosił wrażenie, że jego żołądek wywrócił się na lewą stronę. Schudł, czuł się słaby, otumaniony, ale przynajmniej przestał wymiotować.

Umył się w beczce morskiej wody, aby pozbyć się smrodu, i zszedł na brzeg.

Obczyzna zrobiła na nim wrażenie. Chłopak z Kornwalii nie mógł wyjść z podziwu, widząc bujną roślinność oraz kosze pełne pomarańczy i bananów. Nigdy nie widział tak błękitnego nieba. Bielone ściany urzekły go swoją nieskazitelną czystością. Juki jawiły się jako dziwne żywe rzeźby. Spacerując po suchych ulicach, Will rozkoszował się upałem. Lewe kolano, które od dwóch lat nie przestawało go rwać w wilgotnym angielskim klimacie, tutaj zginało się tak łatwo jak nasmarowany słoniną zardzewiały zamek. W usytuowanym w pobliżu doków, prowadzonym przez Anglika zajeździe Will spałaszował pierwszy posiłek od ponad tygodnia, a potem zasnął na słońcu, słuchając, jak córka gospodarza gra na kastanietach.

Gdy znów wypłynął, musiał przyznać, że członkowie Old Street Bridge Club mieli rację: kiedy człowiek już się przyzwyczai, podróż drogą morską nie jest tak zła, jak mogłoby się wydawać.

Po przeprawie przez Atlantyk statek zawinął do portu w Matelot na Trynidadzie. Tam wraz z innymi zapasami na pokład trafił blok czekolady. Mimo że Will doręczył dżentelmenom z klubu kilka tego typu przesyłek, sam nigdy nie próbował gorącej czekolady. W domu pił niskoprocentowe ale. Kawą raczyli się dżentelmeni trudniący się biznesem, herbata była dla kobiet, a czekolada dla szlachetnie urodzonych. Tutaj cała załoga piła ten dość gęsty ciemny napój zaprawiony rumem. Nie wszystkim przypadł do gustu.

– Wygląda jak rzadkie gówno – mruknął chłopiec okrętowy.

Ale w smaku mikstura wcale gówna nie przypominała. Will uśmiechnął się, unosząc do ust pewterowy kubek. Na jego języku eksplodowały bąbelki. Czekolada miała bogaty smak i aromat – jak porto albo brandy, a jednocześnie krzepiła niczym poranna owsianka.

– Mógłbym na tym przytyć. – Uśmiechnął się, siadając na beczce. W ustach czuł ogień.

– W domu rezerwują to dla Jaśnie Pani – zaśmiał się bezzębny stary marynarz, podnosząc swój metalowy kufel z pokrywką.

Codzienna porcja czekolady wprawiała Willa w świetny nastrój, czasami wydawało mu się, że mógłby szybować po niebie wraz z mewami polującymi na ryby w spienionej przybrzeżnej wodzie. Teraz, kiedy poczuł prawdziwą wolność, zrozumiał, że ten skrawek Wielkiej Brytanii, który do tej pory stanowił centrum jego uniwersum, jest zaledwie maleńkim punkcikiem w nieskończonym bezkresie. Świat jawił mu się niczym ponętna dziwka wolno rozkładająca przed nim nogi. Chętnie słuchał opowieści starych marynarzy o chińskich dżonkach i polarnych mrozach, o hinduskich potworach i stadach dzikich koni w Amerykach – o tym, że jeśli komuś uda się złapać wierzchowca, może go zatrzymać.

Ale najlepsze było to, że na statku nie traktowano go jako żółtodzioba czy byle łachudrę z marginesu. Podróżując, stał się panem świata. Wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy. Zastanawiał się, co kapitanowie, z którymi negocjował, o nim myśleli – pewnie mieli go za niedowarzonego frajera. Nic dziwnego, że próbowali go wykiwać. Kiedyś sądził, że wypad na Eel Pie Island[13] na ryby i mdława kolacja w tamtejszym zajeździe to wspaniała wyprawa. Nie teraz, już nie.

Podróż z Trynidadu do Brazylii nie trwała długo. W Natalu Will zszedł z pokładu jako nowy człowiek, nieprzypominający gburowatego bladziocha, który zaokrętował się w Portsmouth. Jego włosy pojaśniały, jego skóra zbrązowiała, jego poglądy się zmieniły. Statek zmierzał na południe, z prądem. Część załogi zebrała się pod pokładem, by go pożegnać. Ściskał kolejne dłonie niczym dżentelmen opuszczający swoje wesele i powiedział, że ma nadzieję, iż kiedyś znów się spotkają. Zdenerwowany zatrzymał się na szczycie trapu. Rejs stanowił dla niego bezpieczną przystań. Marynarze byli twardzi, ale grali w jednej drużynie. W rozciągającym się przed nim tętniącym życiem obcym doku będzie sam, tysiące kilometrów od domu.

– Dalej, Will! – zawołał jeden z mężczyzn stojących w dolnej części drewnianego kadłuba.

Will wziął głęboki oddech i zmusił się do uśmiechu. Jego serce waliło jak młotem. W końcu wziął się w garść i ruszył po trapie, zostawiając za sobą wszystko, co znajome.

Natal zdawał się kipieć, wrzeć, powietrze było gorące jak w piecu, hałas przytłaczał, ale Will w ogóle tego nie dostrzegał. Miał wrażenie, że zanurkował głęboko pod wodę. Kiedy wynurzył się na powierzchnię i stanął na suchym lądzie, nie mógł wyłowić nawet jednego słowa po angielsku, mimo że niezwykle uważnie wsłuchiwał się w rozmowy dokerów, marynarzy na przepustce i zachwalających swoje towary kupców. Rozejrzał się wokół, chłonąc niewyobrażalny rozgardiasz, zaskoczony, że z daleka nie jest w stanie rozpoznać statku, który przez tyle tygodni był dla niego domem. Czas namierzyć pośrednika.

– Senhor Dourado? – zawołał. – Senhor Dourado?

Ktoś go musi znać.

Kapitan James Henderson lubił Natal, a port zwłaszcza wieczorem, kiedy okręty skrzypiały w ciemności. Spędził sporo czasu na północnych i południowych wybrzeżach Brazylii i to nadmorskie miasteczko bezsprzecznie należało do jego faworytów. Było dobrze zaopatrzone, ludzie, choć nie zawsze przyjaźni, mieli przynajmniej trochę oleju w głowie i nie angażowali się w walki, które dezorganizowały handel na południu. Stojąc na skąpanym w świetle księżyca opustoszałym nabrzeżu, ciemnowłosy, bladolicy Henderson robił wrażenie. Jego oczy były niewiarygodnie jasnoniebieskie, niemal przezroczyste. Zapewne zdawałby się dzięki nim młodszy, gdyby nie cień zarostu. Nie przypominał Brazylijczyka. Zresztą wcale się tu nie urodził. Ale mieszkał już bardzo długo.

Kapitan spędził przyjemny wieczór na lądzie – zjadł dobry obiad i znalazł kobietę, która szczodrze obdarzyła go swoimi względami w zamian za równie szczodrą gratyfikację finansową. Teraz jednak oberże gasiły już świece. Kroki ostatnich maruderów w bocznych uliczkach cichły. Dobiegające z dala głosy dwóch obśmiewających się z czegoś dziwek wydawały się flirciarskie, bezcielesne, krzepiące. Henderson szedł w stronę swojego statku, kiedy natknął się na młodego Anglika. Nie miał wątpliwości, że to Anglik, bo wyraźnie zawiany młodzieniec stał pośrodku brukowanej kei i mamrotał bełkotliwie:

– Byłem pewny, że to wszystko będą Indianie. – W jego głosie dało się słyszeć szczere zdziwienie. – Mógłbym sobie dać za to rękę obciąć.

Henderson uśmiechnął się. Nieznajomy musiał być z dziesięć lat młodszy od niego. Dość dobrze ubrany, niósł nowiutki worek marynarski. Wyraźnie zawitał tu niedawno. Może być zabawnie – stwierdził i głośno odchrząknął.

– Chłopie, Indian w tych stronach nie widuje się prawie nigdy – powiedział wyraźnie, jego angielski akcent dźwięczał niczym szklanka pełna czystej zimnej wody. – Spotykałem ich w głębi kraju, nagich od pasa w górę, przystrojonych piórami, ale na wybrzeżu są rzadkością.

Anglik nie spodziewał się odpowiedzi. Zaskoczony, okręcił się na pięcie z nożem w ręku, po czym zmrużył oczy, by w słabym świetle lepiej przyjrzeć się potencjalnemu napastnikowi. Dwóch marynarzy minęło ich obojętnie. Henderson milczał. Wysoki i przystojny, nosił się jak dżentelmen. Był też dobrze zbudowany i w razie potrzeby doskonale radził sobie w walce wręcz – miał silne, szczupłe ramiona człowieka, który potrafi zadać silny cios. Nie obawiał się konfrontacji. Kąciki jego ust uniosły się nawet w lekkim uśmiechu.

– Musisz być desperatem albo szaleńcem, albo jednym i drugim, żeby iść do dżungli, jednak ty mi na takiego nie wyglądasz. Ale to właśnie tam żyją Indianie, jeśli naprawdę chcesz ich spotkać. – Jego blade oczy spokojnie obserwowały ostrze.

Anglik wpatrywał się w Hendersona, usiłując umiejscowić akcent – można go było określić jako londyński z naleciałościami rodem z Brazylii i Nowego Jorku, nijak miał się do doświadczeń młodzieńca.

– Nie potrzebujesz noża, stary – dodał kapitan i jak gdyby nigdy nic wyciągnął rękę, próbując uspokoić młodego człowieka. – Nie mam złych zamiarów. Nazywam się Henderson.

Po chwili zastanowienia młodzieniec schował broń, chwycił wyciągniętą dłoń i serdecznie nią potrząsnął.

– Will Simmons. Przepraszam. Przestraszyłem się, słysząc angielski.

– Całkiem zrozumiałe – odparł kapitan, niewzruszony niczym polerowany granit. Zaciekawił go ten włóczący się po nocy podcięty znajda. A ponieważ nie śpieszyło mu się na statek, postanowił go wybadać. Wyciągnął fajkę z kieszeni, starannie napełnił cybuch szagiem[14] i zapalił.

Will poczuł dym o mocnym aromacie toffi. W Londynie nie byłoby to nic nadzwyczajnego, ale tutaj, na niemal wymarłym nocną porą nabrzeżu, miał wrażenie, że zobaczył blady cień Anglii. Jego usta ułożyły się w podkuwkę.

– Dopiero co przybiliście? Wybacz ciekawość, ale gdzie cumujecie? – zapytał Henderson.

– Wykupiłem rejs w jedną stronę, statek już odpłynął. – Will zdusił czkawkę. – Mam tutaj pośredniczyć w pewnym biznesie. Czy zna pan może senhora Dourada, sir? Szukam go od kilku godzin, ale nikt tutaj nie mówi po angielsku.

Henderson w zamyśleniu zaciągnął się fajką.

– Jest tutaj handlowiec o tym nazwisku – odparł w końcu. – Ma magazyn tam – wskazał – w końcowej części nabrzeża. Jednak rzadko kiedy osobiście dogląda swoich spraw, ma ludzi od pilnowania towarów…

– Ale ja muszę pomówić z nim osobiście – oznajmił Will nieco dramatycznym tonem, co zapewne należało złożyć na karb jego młodości.

– No to najpewniej zastaniesz go w domu. Na twoim miejscu wybrałbym się jutro do miasta. Na plac. – Henderson wskazał kierunek. – To właściwe miejsce, żeby się czegoś wywiedzieć. Teraz większość miejscowych leży już w łóżkach. Interesy w dokach załatwia się długo, ale nawet tutaj wszystko kiedyś się kończy. Jestem pewny, że rano senhor Dourado będzie w domu.

Will pokiwał głową.

– Dziękuję, panie Henderson.

– Panie kapitanie – poprawił go Henderson. – Pożegnam się zatem – rzekł, uchylając kapelusza. – Dobrej nocy. – Jeszcze raz obrzucił młodzieńca badawczym spojrzeniem. Jeśli miał robić interesy z Douradem, to ewidentnie coś kombinował. Ale to nieważne, nie jego sprawa. Jednak… Simmons dopiero co przybył z Anglii. Henderson nie pamiętał już, kiedy ostatnio był w domu, w Londynie. Co najmniej piętnaście lat temu. Chłopak w jakiś sposób przypominał mu to miasto, lecz Henderson nie był pewien co, jeśli cokolwiek, miałby powiedzieć. Nic nie przychodziło mu do głowy. Uniósł rękę i wszedł na trap wiodący na niewielki, nieco sfatygowany statek. Dwóch marynarzy na wachcie zerwało się na nogi.

– Czy ten statek przypłynął z Anglii? – zawołał Will za odchodzącym. Wyrwało mu się to zupełnie niezamierzenie.

Henderson zdawał sobie sprawę z tego, że jego okręt prezentuje się dość osobliwie, może nawet staroświecko. Odwrócił się na szczycie trapu i lekko pochylił konspiracyjnie.

– „Bittersweet” to piękność, prawda? Doskonale się nim steruje. Może jest tradycyjnie zbudowany, ale za to świetnie radzi sobie na płyciznach. Da się nim wpłynąć do niemal każdej zatoki. – Puścił oczko.

Kiedy Simmons uśmiechnął się ze zrozumieniem, Henderson odpowiedział mu uśmiechem. Ach – pomyślał – tu cię mam. Jesteś przemytnikiem.

– Przypomina karawelę albo fleutę – powiedział Will.

Henderson wzruszył ramionami. „Bittersweet” był szerszy niż liniowiec i za płytki jak na towarowiec. Mieścił maksymalnie dwudziestu ludzi. Dziwaczna dla Anglika konstrukcja tutaj nie wydawała się tak niespotykana. W końcu karawele to portugalski wynalazek.

– Jankesi uwielbiają poranną czekoladę – zauważył, opierając się o burtę.

Will przerzucił worek przez ramię. Co za fartowne spotkanie. Otępiały od rumu umysł zaczął pracować. Henderson mówił po angielsku i wyglądał na gościa, który mógłby zająć się transportem do Londynu. Przyzwoity, ale nie nazbyt, spłacił swoje długi i nie siedział w ciupie dłużej, niż wypada. Tak jak powiedział pan Grant. Will planował najpierw zabezpieczyć transport, a potem szukać kapitana, ale skoro nadarzyła się okazja, to trzeba z niej skorzystać. Jeśli się zastanowić, sfatygowany stary statek był idealny – nie powinien zwrócić uwagi niewłaściwych osób. Will odchrząknął.

– Będę chciał zaproponować panu współpracę, kapitanie, muszę tylko najpierw rozmówić się z Douradem. Mam zamiar kupić ziarna kakaowca. Słyszałem, że to tutejsza specjalność. Potem będę musiał je przetransportować.

Henderson oparł się wygodniej o burtę. Kakao stanowiło jego ulubiony fracht. Jego transportem trudnił się od małego.

– Dokąd chcesz je dostarczyć? – zapytał cicho.

– Do Anglii, oczywiście.

Simmons to prawdziwy żółtodziób – pomyślał Henderson. Dla niego nie istniał inny cel podróży.

– Handel kakao rozwija się w okolicach Wash[15]?

– Tak, sir. I kwitnie.

Kapitan pokiwał głową. Anglia oznaczała dla niego Londyn. Tam dorastał. Gdzieś w mętnych zakamarkach jego umysłu to wciąż był jego dom. Zdjął kapelusz i przeczesał włosy. Powrót brzmiał nęcąco. Niemniej jednak omawianie ewentualnej współpracy przy osobach postronnych byłoby głupotą. Brazylia przymykała oko na wiele więcej niż inne kraje, ale przemyt wciąż stanowił tutaj poważne przestępstwo. Henderson bez pośpiechu rozważył sytuację.

– Czy mogę zaproponować ci drinka i babeczkę budyniową? – zapytał ostatecznie. – Znajdujesz się teraz na terytorium portugalskim, a jedną z rzeczy, jakie Portugalczycy opanowali do perfekcji, są babeczki z ciasta francuskiego z kremem jajecznym. Pastéis de nata, tak je nazywają. Ja lubię je posypane cynamonem. Miałeś już okazję ich spróbować?

– Jeszcze nie, ale z przyjemnością zrobię to teraz – odrzekł Simmons z uśmiechem, wchodząc na trap.

[13] Eel Pie Island – dosłownie: wyspa pasztecików z węgorzem; nazwa nawiązuje do Eel Pie House – zajazdu, który serwował popularne wśród niezamożnej londyńskiej społeczności pie and mash, czyli placki nadziewane węgorzem (tańszym zamiennikiem wołowiny) z tłuczonymi ziemniakami w sosie pietruszkowym.

[14] Szag – typ suchawego drobnego tytoniu ciętego w długie paski.

[15] The Wash – zatoka Morza Północnego i estuarium na wschodnim wybrzeżu Anglii.

4

Gabinet lorda Cochrane’a, Recife

Angelino stał przy drzwiach z zaczesanymi za uszy siwiejącymi włosami, niby to w razie gdyby był potrzebny, a tak naprawdę z zadowoleniem podsłuchując. Plotkowano, że Angielka jest kochanką lorda Cochrane’a. Angelino jednak uważał to za mało prawdopodobne. Lady Cochrane była młodsza i piękniejsza od pani Graham. Poza tym jaśnie pani spała na piętrze, tuż przy pokoju dziecinnym, w którym drzemały jej pociechy. Niemniej Angelino wolał wiedzieć, co też jaśnie pan i ciemnooka dona[16], sami w ten chłodny wieczór, kombinują. Schylił się i przyłożył oko do dziurki od klucza w starannie wyrzeźbionym miedzianym zamku. Po chwili, kiedy jego wzrok skupił się i wyostrzył, zobaczył pokój o ścianach w kolorze chłodnej zieleni, pełen oprawionych w skórę książek. Pozłacany brązowy zegar ustawiony na kominku z białego marmuru wybił właśnie północ. Angelino oparł dla wygody rękę w kroku i wytężył słuch.

Admirał Cochrane odziany był w strój nieformalny. Jako dowódca brazylijskiej marynarki pozwalał sobie czasem na pewną swobodę w ubiorze. Dziś założył eleganckie spodnie w kolorze bladego złota i podkreślający sylwetkę ekstrawagancki zielony żakiet. Maria uważała, że prezentuje się bardzo dobrze. Admirał nalał jej kieliszek czerwonego wina, po czym podszedł do otwartego na oścież okna i zaczął krążyć w tę i z powrotem. Słońce już dawno zanurzyło się w oceanie, roztapiając na powierzchni wody lśniące pomarańczem promienie. Ciemność rozpraszały znaczące kontur portu pokładowe latarnie. Maria znała admirała Cochrane’a od niemal dwudziestu lat. Zawsze rozmawiali ze sobą otwarcie.

– Kitty źle znosi tutejsze warunki – zwierzył się jej lord. – Nie może się doczekać końca konfliktu.

– Trudno ją za to winić, ale na Boga, Thomasie, przecież dopiero co rozpoczęliście walki?

Maria sączyła wino, długie satynowe rękawiczki w kolorze miodu podkreślały szczupłość jej nadgarstków. Co za wygoda znów znaleźć się na łonie cywilizacji – pomyślała. Dwie kąpiele i cały dzień starannego rozpakowywania – tyle czasu zajęło jej pozbycie się śladów po lesie deszczowym. W międzyczasie opowiadała młodszym dzieciom admirała historie o dżungli, starsze instruowała, jak grać w karty, oraz wypełniała rozmaite obowiązki związane ze swoim statusem.

– Po południu odwiedziłyśmy z Kitty szpital. Trudno nazwać to doświadczenie budującym, biedne duszyczki.