Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nie zabijaj nas tato

Nie zabijaj nas tato

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-941446-0-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie zabijaj nas tato

Utwór powstał po serii tragicznych wydarzeń, które popchnęły mnie do zastanowienia się nad pewnymi sprawami dotyczącymi powodów dla kórych samobójcy, zanim tarną się na swoje życie, potrafią najpierw skrzywdzić swoich bliskich.
Nie zabijaj nas, tato - to przypadki z życia nieszczęśliwej rodziny, raz widziane oczami samobójcy, raz jego syna. Obaj starają się wyjaśnić powody, dla których ojciec postanowił zakończyć swoje życie ale także, co ważne, dlaczego oszczędził syna i żonę. Może niezbyt to przyjemny temat, ale te rzeczy zdarzają się coraz częściej i wydawało mi się, że warto je poruszyć.

Adam Matusiak
Kręci się po świecie od jakiegoś czasu, starając się -  nie popaść w rutynę dnia powszedniego, nie tańczyć, nie wkurzać bliźnich(z różnymi   efektami), nie dać się obrabować z prywatności a także - w miarę możliwości – rozwijać się, oszukiwać czas i znajdować chwile na drobne przyjemności.

Polecane książki

„Niemiecki. Ćwiczenia gramatyczne” Magdaleny Surowiec to zbiór ćwiczeń gramatycznych, pozwalający uczącym się na powtórzenie wybranych zagadnień niemieckiej gramatyki. Książka zawiera wiele różnych aspektów do przećwiczenia jak czasy, rodzajniki, przyimki, ...
Odkrywanie emocjonalnej warstwy debat politycznych i polityki umożliwia kształtowanie racjonalnego ładu politycznego i społecznego, ładu uświadomionego i poddanego refleksji i dyskusji przez obywateli. Większość analizowanych w tej książce wystąpień ma charakter „przedstawień” w sensie dramaturgiczn...
Krzysztof Siwczyk należy do autorów, którzy w przestrzeni kolejnych książek starają się penetrować coraz to nowe poetyckie idiomy. Zmieniająca się poetyka jego wierszy wskazuje mi.in na inspiracje tradycją awangardową i neoawangardową, na kwestie kryzysu języka i próby jego przezwyciężenia. ...
Majką wszyscy pomiatają. Gdy wygrywa miliony na loterii, ma szansę odmienić swój los. Naiwna, ściąga jednak na siebie szereg kłopotów. Darek ma dość beznadziejnej pracy i kiszenia się w małżeństwie, dla którego poświęcił młodzieńcze marzenia. Gdy pojawia się szansa na karierę, p...
Kiedy grałem w koszykówkę, nie bałem się niczego Po zakończeniu kariery zawodowego koszykarza Kobe Bryant zdecydował się podzielić z czytelnikami całą swoją wiedzą i rozumieniem gry, aby przedstawić źródła legendarnej „mentalności Mamby”. Przeżyj podróż w głąb jednego z najbardziej bystrych, anality...
Wizerunek japońskiej mangi, który od jakiegoś czasu nieprzerwanie fascynuje cały świat, w dużej mierze czerpie inspiracje ze świata japońskich mitów. Jak każda kultura na świecie, również i Japonia posiada w swej mitologii niezliczoną wprost ilość niesamowitych, nadprzyrodzonych postaci. Zapoznając ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Matusiak

Adam Matusiak

Nie zabijaj nas tato

© Copyright by Adam Matusiak

Projekt okładki: Michał Kozakiewicz

ISBN 978-83-941446-0-9

W tekście wykorzystano fragmenty utworów:

PEARL JAM:

– Garden

– Crazy Mary

– Black

– Yellow Ledbetter

ALICE IN CHAINS:

– Would

THREE FISH:

– Hummingbird

Wydawca: self-publishing

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2015

Konwersja do epubA3M Agencja Internetowa

Zwłoki huśtają się niemrawo na długiej linie. To wiatr nimi porusza, choć wiatruje raczej umiarkowanie. A w nich, cóż, w nich samych nie ma już ruchu. Krew w nich wystygła. Pętla sznura niknie pomiędzy zwisającą bezwładnie głową, a torsem mężczyzny. Bo to jest, a właściwie był mężczyzna. Ma na sobie eleganckie szare spodnie, skórzane półbuty, białą koszulę i granatową marynarkę. Nie widzimy jego twarzy. Jest skierowana ku ziemi, jakby kłaniał się nam po udanym, rzęsiście oklaskiwanym przedstawieniu. Brawo! Brawo! Fryzura mężczyzny jest starannie utrzymana, połyskująca żelem, sztywna. Widać na niej krople wody, deszczowało nie tak dawno.

To mógłby być ktoś z tak zwaną klasą, może nawet rzeczywiście był, a może tylko takiego udawał; wygląda na udawacza, fałszerza uczuć. Cóż, pewnie z czasem się tego dowiemy. Po to tu w końcu jesteśmy, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o nim. Prześledzić jego życie wstecz; od tego straszliwego momentu, kiedy to zdecydował się skoczyć z gałęzi, która teraz utrzymuje jego sztywne ciało, aż do pewnej chwili w jego życiu, mogącej być, nie możemy mieć co do tego pewności – ale być może się dowiemy – początkiem końca.

Jest z nami syn mężczyzny. On nas tu ściągnął. Uznał, że musi poznać prawdę. Chce ją poznać od razu. Czekanie nie jest jego mocną stroną.

Kładę rękę na ramieniu syna i przez chwilę stoimy w milczeniu, przypatrując się temu smutnemu widokowi. To jest smutny widok, obaj tak uważamy. Patrzymy w milczeniu i jednocześnie w ogromnym napięciu. Obaj jesteśmy smutni. Z różnych powodów. On, bo kochał wisielca, ja – bo to ja sam nim jestem.

Mój smutek nie jest czymś rzeczywistym, trudno go zdefiniować jako uczucie, bowiem w zasadzie w tej chwili jestem wolny od uczuć. Czym więc jest ten smutek? Myślą, instynktem, resztką ze stołu zakończonego życia. A może to wyobraźnia?

– Dlaczego to zrobiłeś, tato? – Łzawi oczami, kochany chłopak, choć nie chce tego pokazywać. Wstydzi się. Jego drobne ciało przechodzi mocny dreszcz.

– To długa historia. Trudna.

– Zbyt trudna dla mnie? – Pyta złamanym głosem

– Myślałem o sobie – odpowiadam szybko.

Za szybko. Znowu pomyślałem o sobie, jak zawsze. Muszę coś dodać, wiem o tym.

– Ale… Tak, to całkiem możliwe, ona i dla ciebie będzie zbyt trudna.

Kiwa głową. Chyłkiem wyciera łzę.

Ja rozumiem, dlaczego tu się znalazłem. Nie chcę tego, ale rozumiem. Kazano mi, coś mi rozkazało, wytłumaczyć własnemu synowi, z jakiego powodu to zrobiłem. Rozumiem, że trzeba to wytłumaczyć, on powinien wiedzieć. Rozumiem to patrząc z mojego punktu widzenia i w zasadzie zgadzam się, co jest nieco dziwne, jeżeli weźmie się pod uwagę, że za życia w zasadzie z niczym nie chciałem się pogodzić, ani z nikim zgodzić.

Ale ważniejszy jest on.

Z jego punktu widzenia na pewno wszystko wygląda zupełnie inaczej. Boję się go zapytać, czy ma ochotę przez to wszystko przebrnąć akurat teraz, kiedy jest jeszcze młody, wielu rzeczy może nie zrozumieć, zbyt wiele pamięta.

Jego punkt widzenia.

Kiedyś niewiele zważałem na jego punkt widzenia.

Kiedyś.

Jakże źle wspominam to – kiedyś. Ze względu na niego, przede wszystkim. On potrzebował mnie, potrzebował zainteresowania jego sprawami, potrzebował się wygadać. A ja nie umiałem go wysłuchać, uciekając najczęściej w głąb swego szaleństwa i potrafiąc pozostać tam na długi czas. Jestem trochę zły na siłę każącą mi teraz przez to wszystko przechodzić. Po co teraz? Dlaczego on nie może się wszystkiego dowiedzieć z listu, jaki dla niego zostawiłem? Tam jest wszystko, cała, najszczersza prawda. To długi list, najdłuższy jaki kiedykolwiek napisałem, ma ponad dwadzieścia stron. Nawet do żony nie pisałem tak długich listów, to znaczy kiedy jeszcze nie była żoną, kiedy dużo słów chciało się do niej mówić i pisać. List do syna pisałem ponad trzy tygodnie, bez pośpiechu, dobrze ważąc słowa, długo szukając odpowiedniego rytmu i stylu, na pewno niczego nie przemilczałem. To powinno wystarczyć, ale zdecydowano inaczej. Tylko nie wiem kto, ani dlaczego. Wyobraźnia?

Jest też list pożegnalny do żony, dużo krótszy, lakoniczny, zawiera mnóstwo skrótów i uproszczeń. Nie potrafiłem napisać tak szczerze, jak do syna. Ale i tak lepsze to, niżbym miał jej powiedzieć, powiadomić o swoich zamiarach.

Nie potrafię za dużo gadać, trudno mi doszukać się w zbyt długim gadaniu jakiejś podniety. Zawsze tak było. To dlatego teraz czuję się bardzo niepewnie. To jest uczucie podobne do tego, jakie mnie ogarnęło tuż przed skokiem z gałęzi. Ten sam stan niepewności i strachu. Nigdy nie spodziewałbym się, iż będę potrafił odebrać sobie życie, choć często o tym myślałem, bardzo często. Tak często, że właściwie stała się ta myśl zachętą do, o ironio, dalszego życia. Ale nie na długo, jak się okazało. Czas nie wyleczył ran, czas tylko przynosił coraz to nowe rozczarowania.

Nowe rozczarowania, nowe zachęty ku ostatecznemu działaniu.

Nareszcie się zdecydowałem, a właściwie to nie tak, chodzi o to, że nie potrafiłem odmówić własnemu wewnętrznemu głosowi, ten głos jest ponad wszystko, to wyrocznia.

Może nigdy nie byłem tchórzem, lecz zawsze bałem się śmierci, najbardziej zaś samego momentu umierania, tej chwili, kiedy człowiek zaczyna być świadomy nadchodzącego końca. Zapewne jest tak ze wszystkimi ludźmi, musi tak być. Pod tym względem jesteśmy wszyscy tacy sami.

Tak, jest mi trudno wyobrazić sobie, jakim to sposobem będę synowi opowiadał o swoim życiu, o wydarzeniach i uczuciach, których miałem już tak dosyć, że aż postanowiłem przestać być pod jego ręką właśnie teraz, kiedy mnie najbardziej potrzebuje. Ja będę opowiadał, ja – milczek.

– Poczekasz na mamę? – Mój syn patrzy mi w oczy.

– Jej tu nie będzie.

– Mylisz się – mówi z przekonaniem.

– Nie mylę.

Tak naprawdę to nie mam pojęcia czy jej tu nie będzie, czy może już tu jest, ale nie chce się jeszcze ujawniać. Może woli słuchać z boku. Nie wiem też, czy chciałbym jej obecności. Jej obecność często bywała dla mnie ciężarem, nie potrafiłem go unieść, sił nie starczało. A przecież chciałem dobrze, próbowałem, wmawiając sobie, że następnego dnia zrobię co trzeba, zmuszę się, żeby z nią porozmawiać, wziąć za rękę i poprowadzić na spacer, pocałować. Jutro to zrobię, jutro, jutro.

Nie zrobiłem, nigdy. Nie wiem dlaczego. Nic nie wiem.

A najbardziej nie wiem tego, dlaczego w ogóle dzieje się to, co się dzieje, cokolwiek to jest, jakkolwiek to nazwać. Niewiedza to okropny przeciwnik.

Moje ciało, wciąż wiatrowane, kiwa się powoli. A ja stoję tu, z synem u boku. Wiem co muszę zrobić, dostałem znak przyzwolenia. Rozglądam się wokół, ale nic nie widać, wszędzie zalega mgła, tylko wisielec jest wyraźny.

– Zacznij już, tato.

– Kiedy stałem na gałęzi, starałem się nie myśleć. Przyszło mi to łatwo, zawsze potrafiłem nie myśleć. Wystarczy wyłączyć ciekawość świata. Kiedy nic cię nie cieszy, ciekawość świata nie istnieje. Byłem wyprany z emocji, jak kamień. Poza tym wypiłem trochę, nie za dużo, ot, butelkę wina. Po butelce wina zawsze wszystko wydawało się prostsze, a ja zawsze uważałem, że życie powinno być prostsze. Trudność życia powodowała u mnie straszne stany. Nie zawsze pomagała na nie butelka wina. Nieraz trzeba było iść po jeszcze jedną.

– Chciałeś zawrócić, nie skoczyć?

– Ani przez chwilę.

– Nawet przez wzgląd na nas, mnie i mamę?

– W takim stanie, w jakim ja się wtedy znajdowałem, nie możesz myśleć o nikim innym, tylko o sobie. Nic się liczy. Poczekaj…

Nagle coś poczułem. Zmienia się perspektywa. Już nie stoję z synem. Teraz wiszę nad ziemią. Widzę syna. Stoi nieopodal, ja stoję obok niego. Obie postacie mają twarze skierowane w moją stronę. Są zbyt daleko, żeby można było coś w tych twarzy wyczytać. Po prostu stoją i patrzą.

Wiem, że wiszę na gałęzi, a moją szyję ściska sznur. Nie czuję bólu. Tamten rozdział jest już zamknięty, stało się, pętla zacisnęła się na mojej szyi, popękały kręgi, już bolało, już umarłem. Teraz jestem tu z innego powodu. Mam do spełnienia nieprzyjemny obowiązek. Będę widział wstecz i tłumaczył się z powziętych decyzji. Takie zadanie.

Nagle wzlatuję do góry, prędko, aż mi oddechu brakuje. Już stoję na gałęzi, znowu żyję, a z ziemi wzlatuje pet i ląduje między moimi palcami, za chwilę wokół mej głowy rodzi się dym, by zaraz zniknąć w moich ustach.

Teraz znowu stoję obok syna. Pokazuje w stronę stojącego na gałęzi mężczyzny, który pali papierosa.

– Zapaliłeś sobie przed skokiem, całkiem jak więzień przed wykonaniem wyroku śmierci.

Trafił sedno, nie ma co, a przecież ma dopiero trzynaście lat. Ale on nie zdaje sobie sprawy, że naprawdę byłem więźniem. Więźniem własnych lęków, swojego własnego nie przekonania o sensie istnienia, sensie czynienia czegokolwiek, więźniem, tak, ale zarazem sędzią i katem, facetem o ponurej minie, który sam wydał na siebie wyrok i sam go na sobie wykonał. Zdawałem sobie sprawę, że zdążyłem z tym na czas, bo inaczej mógłbym zrobić coś strasznego, skrzywdzić kogoś jeszcze. I wtedy ktoś inny wydawałby i wykonywał wyrok, a tego nie chciałem. Czasami myślałem, że zabiję. Tak, było aż tak źle. Ale do tego jeszcze wrócę, nie chcę mu teraz o tym mówić.

– A ty, czy już próbowałeś palić? – pytam.

– Nie będę palił.

Zawsze to powtarza, odkąd tylko zaczął co nieco z tego świata rozumieć. Może mu się uda, nie wiem. Jedno jest pewne, ja mu nie pomogę.

Patrzymy w stronę gałęzi. Stoję tam i palę. Mija dużo czasu. Jeszcze trzy papierosy unoszą się z ziemi i ich dym znika w moim wnętrzu. Mój syn kiwa głową, chyba ma ochotę jakoś to skomentować, lecz nic nie mówi. Czeka. Ja też czekam. Zastanawiam się, jakim to sposobem wylazłem na tak wysoką gałąź, i to po butelce wina. Nigdy przecież nie byłem wysportowany, nawet nie wspinałem się na drzewa w dzieciństwie. Jakoś nie było okazji. Wolałem robić inne rzeczy, być z dala od ludzi. A przecież nie byłem taki od zawsze. Dopiero od tamtego dnia. Dobrze pamiętam. I chociaż nigdy nikomu o tym nie mówiłem, to teraz chyba nie będę miał innego wyjścia. Cholera jasna, trafiła mi się przyjemność. Nie dosyć parszywego życia, to jeszcze jakieś głupoty teraz. Po jaką cholerę pisałem list, tam wszystko jest.

Robi się coraz ciemniej, co oznacza, że zrobiłem to o poranku. W zasadzie nie ma się co dziwić, przez ostatnie lata życia wolałem poranki od wieczorów, całkiem odwrotnie niż za młodu. Zresztą wiele różnic mógłbym wskazać pomiędzy moimi młodzieńczymi zapatrywaniami, a tymi poprzedzającymi samobójczą śmierć. I do tego pewnie jeszcze wrócę.

Mam nadzieję, że oszczędzono mi przypominania sobie naprawdę wszystkiego, że nie muszę stać przed moim synem piorąc wszelkie wspomnienia, starając się przypominać sobie każdą myśl. Po co? Wystarczy kilka najważniejszych faktów, garść zdarzeń mających największy wpływ na losy mojego umysłu. Niby będę miał wszystko przed oczyma, niby razem będziemy oglądać moje życie, od teraz do samego urodzenia, to jednak nie bardzo chcę żeby to było za bardzo szczegółowe, żeby nie trzeba było dotykać na przykład tych kilku momentów dobrych, szczęśliwych. Wyjątki się nie liczą, ważna jest tylko cała reszta, to ona kształtuje, ona, nie wyjątki. Jeżeli nie nastąpi nic nieoczekiwanego postaram się o szczęśliwych momentach życia nie mówić, bo nie są ważne, bo ich istnienie i tak nic nie pomogło w ostatecznym rozrachunku. Były niczym żyjące jeden dzień motyle, może i piękne, dodające kolorytu, ale nieważne ostatecznie. Może na tym to polega? Żebym pokazał tylko złe rzeczy, najgorsze, wyrzucić ze swego wnętrza największe gówna, odpowiedzieć na wszelkie niewygodne pytania z tym związane, żeby on potrafił chociaż w połowie zrozumieć, z jakiego powodu jego ojciec skoczył z gałęzi, zawiązując sobie uprzednio linę na szyi.

Nie wiem, nic nie wiem. Jestem tak samo zagubiony jak on. Przynajmniej uważam, że jest zagubiony, musi takim być, mając świadomość samobójczego zejścia swego ojca.

– Patrz! – krzyczy, łapiąc moją rękę.

Nie czuję tego dotyku. Widzę go tylko kątem oka.

Krzyk wydobył się z jego ust na widok mnie zdejmującego linę z szyi, robiącego to niezdarnie, może nawet trzęsącymi się dłońmi. Niepodobna tego ocenić z tej odległości.

– Podejdźmy bliżej, tato.

Podchodzimy całkiem blisko, pod samo drzewo.

– Popatrz, ty płaczesz.

Rzeczywiście. Ja na drzewie cofam się bardzo powoli w stronę pnia drzewa i płaczę. Zanoszę się dosłownie. Próbuję sobie przypomnieć co wtedy czułem, ale nie bardzo to idzie. Zastanawiam się, ile czasu minęło od tamtej chwili, nie wiem tego. Nie potrafię też odgadnąć. Co mogłem czuć? Myślę, że żal. To dlatego te łzy. Z jednej strony musiałem odczuwać podniecenie, radość, że nareszcie skończą się moje męki, to życie było przecież tylko męką. Z drugiej zaś strony, mimo wszystko, musiałem także odczuwać żal, bo nie potrafiłem przezwyciężyć słabości, bo zostawiałem syna, zostawiałem żonę, z którą, z niewyjaśnionych powodów nie potrafiłem za nic w świecie się dogadać, chociaż wciąż sobie powtarzałem – jutro, jutro… I patrzyłem na nią, ukradkiem, żeby nie mogła tego zauważyć, niczym szpieg albo podglądacz bezwstydny, patrzyłem, zastanawiając się, dlaczego ona i ja nie możemy znaleźć nici porozumienia, która przecież przez jakiś czas wisiała nad naszymi głowami. Zdezorientowany patrzę i dumam, szukam, co i gdzie się popieprzyło.

Mówię o tym synowi.

Milczy. Pewnie zastanawia się nad tym, co przed chwilą usłyszał, może próbuje te słowa zestawić z jakimiś swoimi obserwacjami. Wiadomo, że dzieci są dobrymi obserwatorami, potrafią wyciągać wnioski, chociaż może są owe wnioski jeszcze surowe i nie do końca ukształtowane, co nie znaczy, iż można je lekceważyć.

Zostawiam go tak i wnikam w ciało na drzewie. Tym razem zrobiłem to z własnej woli, co dosyć mnie ucieszyło, bo zdałem sobie sprawę z pozostawienia mi własnego zdania odnośnie perspektywy z której akurat mam ochotę prowadzić całą sprawę. Mogę wyskoczyć na chwilę do tamtego ciała, zobaczyć co i jak, poprzypominać sobie, by wrócić z bagażem świeżych informacji. Zawsze potrzebowałem wszystko robić po swojemu, toteż to odkrycie wprowadza mnie w dobry nastrój.

Cofam się pod sam pień. Okazuje się, że nie myliłem się do uczuć mną wstrząsających, co do powodu płaczu. Wszystko jest tak, jak to przed momentem wymyśliłem. Ku swemu zdumieniu bez problemów schodzę po pniu, ani razu nie tracąc równowagi, ani razu nie czując, że nie dam rady. No tak, ale ja przecież schodzę w dół, a nie wspinam się do góry. To łatwizna, chociaż ręce trochę się ścierają. Zaraz, zaraz, niech się zastanowię. No tak, przecież łatwiej zleźć z drzewa, niż na nie wleźć. Co za odkrycie!

Uderza mnie pewna myśl, powodująca przypływ uczucia ulgi. Jeżeli do tej pory mocno obawiałem się postawionego przede mną zadania, to teraz nieco inaczej na nie spoglądam. Może cała ta podróż wstecz, cała ta cholerna wycieczka poprzez stare i starsze winy będzie niczym innym, tylko takim właśnie zsuwaniem się z drzewa, czymś łatwym, co nie nastręcza trudności. Całkiem możliwe. Teraz i tak już nie ma odwrotu. Potraktuję to jak zabawę.

Staję na ziemi i tyłem, jak rak, ruszam w stronę miasta.

Zostawiam siebie idącego tyłem, by wrócić do siebie stojącego obok syna. Zaczyna mi się ta zabawa podobać. Jestem niczym cholerny latający batman – bohater. A właściwie sama świadomość. Tak właśnie, to tylko świadomość, bez ciała. Tak sobie latam. To tu, to tam, gdzie tylko jest coś do załatwienia, do uratowania.

Syn stoi przyglądając się tamtemu ja, który zlazł z drzewa.

– Tak tyłem będzie szedł?

– Niech idzie, co za różnica. To nie ma znaczenia.

– Pamiętam, że ostatnio dla ciebie nic nie miało znaczenia.

Drgnąłem. Skąd mu to przyszło do głowy?

– Nieprawda – mówię automatycznie.

Na te słowa mój syn łapie się za brzuch, po sekundzie pada na kolana, krzyczy, z jego ust wycieka piana. Zupełnie dziwny przypadek, absolutnie nagły i niespodziewany. Przestraszyłem się.

– Nie możesz kłamać! – Krzyczy w bólu. – To przez twoje kłamstwo.

Padam obok niego na kolana. Staram się jakoś pomóc, głaskam go po głowie, ale to nie pomaga.

– Powiedz prawdę! – krzyczy.

– To prawda! – wrzeszczę. – Nic dla mnie nie miało znaczenia!

Wstaje. Piana znika.

– Już więcej nie kłam, to naprawdę okropny ból.

– Przepraszam, syneczku.

Obiecuję sobie już mu nie kłamać. Nie będzie to łatwe. Gorzej, to będzie mordęga tak raz po raz odkrywać siebie, pokazywać stan umysłu, używać słów, które za życia nie mogły przejść przez gardło. To był przecież jeden z powodów ciągłych nieporozumień z żoną – nie potrafiłem z nią gadać, nie umiałem za pomocą mowy przekazywać jej swoich uczuć, choćby były jak najlepsze, a bywały takie, bywały. Nie dziwota, że i te najgorsze również pozostawały przemilczane.

Śledzimy mnie ciągnącego się na wstecznym w stronę miasta. To niezbyt daleka droga, zaledwie kilometr z kawałkiem.

– O czym on myśli w tej chwili? – pyta mój syn.

Wiem to dobrze. Jeżeli jeszcze nie tak dawno nie potrafiłem należycie wczuć się w myśli mnie poruszającego się wstecz, teraz potrafię to wybornie.

– Myślałem o tym, żeby już się nie cofnąć. Jeżelibym stchórzył, nie potrafiłbym spojrzeć na własne odbicie w lustrze, nie umiałbym żyć pod jednym dachem z nikim. Myślę, że w jakiś sposób musiałbym dać upust toczącej me wnętrze nienawiści do wszystkiego i wszystkich, stałbym się prawdopodobnie bardzo niebezpiecznym człowiekiem.

– Jak to jest nienawidzić?

Milczę dłuższą chwilę, szukam słów. Cholernie miłe zadanie mi się trafiło. Ciekawe komu mam za to dziękować. Tak, wiem, pewnie sobie samemu. Mówię. Muszę mówić, to jest silniejsze ode mnie. Na dodatek muszę posługiwać się najprawdziwszą prawdą. Myślę, że to kara.

– Budzisz się rano i nie wiesz, co chcesz robić. To znaczy, najchętniej nie robiłbyś nic. Ale to nie jest lenistwo, to coś znacznie gorszego. Lenie nie robią nic, bo to sprawia, że czują się dobrze, mogą zająć się przyjemnościami, robić rzeczy które wprawiają ich w dobry nastrój. Inna sprawa, że to nie działa na dłuższą metę, wpadają w kłopoty, społeczeństwo musi płacić ich długi i tak dalej. To zupełnie inna sprawa. Jak wiesz, ja zawsze coś robiłem, pracowałem. Ale nie było w tym radości, pasji. Możesz tego nie wiedzieć, lecz zwykle dostawałem w życiu to, czego chciałem. Praktycznie nigdy nie musiałem pracować bardzo ciężko, zwykle sam sobie byłem szefem. Raz czy dwa wpadłem w kłopoty finansowe, ale to było dawno, w młodych latach, kiedy jeszcze myślałem innymi kategoriami. Zawsze jednak spadałem na cztery łapy, bez melodramatycznych wydarzeń z tym związanych. Miałem rodzinę, poboczne zainteresowania, znajomych, mogłem być zadowolony. Ale od bardzo dawna nie byłem. Miałem, co chciałem, ale nie potrafiłem się tym cieszyć. To trudne do wytłumaczenia, to może zrozumieć tylko ktoś, kto czuje tak samo.

– Wiesz, zauważyłem to.

– Na pewno. Pod koniec już nie chciało mi się nawet udawać. Ale wracając do twojego poprzedniego pytania, tego dotyczącego nienawiści. Jak już mówiłem, od rana nie masz ochoty na działanie. Wszystko cię denerwuje, och, nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bardzo wszystko wokół cię denerwuje. Chce ci się rzygać na każdą rzecz, na którą padnie twój wzrok. Nienawidzisz zbyt mocnych promieni słonecznych, cholernego wiatru, zdejmowania piżamy, mycia zębów. A potem jest tylko gorzej. Synu, potem jest już tylko gorzej. Najgorsze jest jednak to, że nie możesz wrócić do łóżka i przespać tego wszystkiego. Nienawidzisz samą tę myśl. Masz w sobie nieodpartą potrzebę wykorzystania każdej chwili swojego życia, chciałbyś zrobić coś naprawdę wielkiego, wyrazić siebie, obojętnie w jaki sposób. Nie możesz. A powodów jest wiele. Nienawidzisz ludzi, a bez ludzi nie możesz zrobić nic. Jesteś w błędnym kole. To tak, jakby w twoim ciele walczyło ze sobą kilka umysłów i jeden blokował działania drugiego, czy trzeciego. I jeżeli jeden dojdzie do głosu, to tylko na krótko, zaraz na pierwszy plan wydostaje się inny, który nienawidzi jeszcze bardziej. To dlatego zachowywałem się co jakiś czas inaczej.

– I to zauważyłem.

– Wiem. Zauważyłem, że zauważyłeś. A twoja mama zauważyła to dużo wcześniej.

– Powiedziała ci to?

– Nigdy wprost. Jak wiesz, przeważnie nie rozmawialiśmy ze sobą. Kiedy jednak od czasu do czasu napięcie między nami opadało rzucała aluzjami, ale nic na to nie odpowiadałem, wolałem milczeć. Wciąż milczeć. Czy potrafisz sobie wyobrazić sobie, że był czas, kiedy nie rozmawialiśmy ze sobą przez trzy miesiące.

Patrzę na syna, tylko kiwa głową. Nie wiem czy to ma być potwierdzenie, czy po prostu to kiwanie głową jest tylko wyrazem zdumienia. Jak na razie mężnie przyjmuje wszystkie te rewelacje. Widać, że naprawdę chce wiedzieć, chłonie każde słowo.

– Zobacz, on dochodzi do domu.

Ja, idący tyłem, dochodzę do drzwi wejściowych małego domku i siadam na progu, trzy kamienne stopnie. Z ziemi wzlatuje pet i wpada do mojej ręki. Po chwili z krzaków wzlatuje butelka wina i ląduje w mojej drugiej ręce. Ręka prowadzi ją do ust. Przystajemy i obserwujemy tę scenę. Mam ochotę dostać się do siedzącego na progu mnie, ale coś mnie powstrzymuje. Nie walczę.

On wstaje, podchodzi do jednego z okien, tego od sypialni i zagląda. Dłuższy czas popija wino. Potem znowu siada na progu. Teraz wstaje i wraca do domu, delikatnie zamykając i otwierając drzwi.

Wchodzimy z synem za nim.

Jest cicho. Patrzę na zegar ścienny, odchodzi piąta rano. Ten drugi ja na palcach podchodzi do drzwi sypialni syna, otwiera je i stoi długo, wpatrując się w delikatną twarz śpiącego. Po twarzy stojącego płyną łzy, od brody prosto do oczu. Potem cofa się do kuchni, umieszcza butelkę wina w lodówce i rozbiera się w łazience, myje także zęby. Potem cofa się do łóżka i patrząc ostatni raz na na śpiącą żonę, kładzie się obok niej. Jego oczy zamykają się. Wraca noc.

Nie wiemy, co ze sobą począć. Noc wróciła ciemna i milcząca. Jest taka spokojna, wymarzona noc poprzedzająca samobójstwo.

I w tej chwili obaj sięgamy po leżące na półce z książkami pudełko z klockami domino. Często grywaliśmy razem. Zagramy i teraz. Musimy jakoś przeczekać noc. Ale zanim dokłócamy się kto ma rozłożyć klocki nastaje wieczór, za oknem widać czerwone barwy zachodzącego słońca.

Z sypialni wychodzi moja żona, jest w spodniach piżamowych i lekkiej koszulce. Myje ręce w łazience, sika, znów myje ręce, potem szoruje zęby, jak zwykle z otwartą buzią, przez co hałas trącej o zęby szczotki rozchodzi się po całym mieszkaniu, co zawsze doprowadzało mnie do szału. Już sam ten dźwięk doprowadzał mnie do myśli samobójczych. Po chwili wchodzi w dżinsach i koszuli w małe kwiatki do pokoju i siada na sofie. Włącza się telewizor.

– Nie widzi nas – stwierdza mój syn.

– Nie.

To dziwne, że tylko on dostał szansę prześledzenia mojego życia, szansę poznania splotu zdarzeń i myśli prowadzących do żałosnego końca. Wróć – nie uważam takiego końca za żałosny, zupełnie nie wiem skąd się owo określenie wzięło, to raczej moje życie stało się w końcu żałosne. Ona pewnie chciałaby dołączyć do nas, tak sądzę. No ale jest, jak jest. Nic na to nie poradzę. Patrzę na nią.

Jest bez wątpienia atrakcyjna, zawsze taka była. Pierwszorzędna figura, wysokiej klasy atrybuty kobiece z przodu, trochę może tylko zbyt poddane działaniu grawitacji, nazywała je w żartach – zwisami, dalej interesująca twarz o dużych, zawsze jakby zdumionych oczach. Twarz jest smutna, od dawna już taka jest. Myślę, że to moja wina. Nie miała ze mną łatwego życia. Ale i na wzajem, muszę przyznać. Tak się jakoś porobiło.

– Tato, dlaczego tak się porobiło? – Z zamyślenia wyrywa mnie głos syna.

Co jest, zna moje myśli? A może tak tylko strzelił?

– Nie wiem.

Kiwa głową.

Milczymy przez chwilę.

Moja żona bezmyślnie przerzuca kanałami, nawet nie sprawdzając co na nich akurat leci, zwyczajnie wciska guzik w równych odstępach czasu, jakby została zaprogramowana. Jej twarz jest pusta i dziwnie nieobecna. Może domyśla się, co się stanie? Biorąc pod uwagę ostatnie tygodnie uważam, iż to jest całkiem możliwe. I może nawet będzie jej to na rękę. Naprawdę nie potrafię wiele o niej powiedzieć biorąc pod uwagę, jak mało ostatnio z nią rozmawiałem. Tylko brakuje, żeby mój syn zadał jakieś pytanie na ten temat.

Oczywiście zadaje.

– Co o niej myślisz?

Nie jestem pewien, czy powinienem odpowiadać na to pytanie. Wiem, że nie mogę kłamać, widziałem, tam pod drzewem, do czego doprowadzają moje kłamstwa. Ale z drugiej strony, nie jestem chyba gotów mówić mu, co myślę o swojej żonie, o jego matce. Przecież on jest jeszcze taki młody. Niby nie mam do powiedzenia niczego złego, niczego, co mógłby uznać za obrażanie jej, ale i tak czuję się tym pytaniem zażenowany. Patrzę na jej twarz. Mogę to robić bez skrępowania, skoro ona mnie nie widzi, nie wyczuwa nawet mej obecności. Ani drgnie, jest jak kamień. To piątkowy wieczór, kilka godzin temu wróciła z pracy, a jeszcze musiała zrobić całotygodniowe prasowanie. Na pewno jest zmęczona. Co ja o niej myślę?

Gdybym teraz poszedł do sypialni i obudził mnie, który już śpi, pewnie tamten powiedziałbym, że myśli o niej niezbyt dobrze. Z wielu powodów. Bo, na ten przykład, jej uparta natura nie pozwala nam się porozumieć. To niesprawiedliwe, bo sam jestem przynajmniej tak samo uparty, jeżeli nie w jeszcze większym stopniu, ale w taki właśnie sposób myślałem. Albo dlatego, bo robi mi na złość, czyniąc pewne rzeczy w sposób, o jakich wie, że doprowadzają mnie do szału. Wiele było takich rzeczy i mówiłem jej o tym bez skrępowania. A jednak, mając tę wiedzę, o którą tak często się dopominała, postępowała po prostu złośliwie.

Ale zostawię mnie śpiącego samotnie w tę ostatnią noc w życiu i postaram się odpowiedzieć synowi na pytanie.

– Żal mi jej. Popatrz na nią. Wygląda tak niewinnie, aż łapie za serce. Jest taka samotna. Ty możesz tego nie widzieć, ale tak jest. Kiedyś, jak sobie trochę wypiła, zapytała mnie dlaczego ją tak rzadko obejmuję, dlaczego nie pocałuję od czasu do czasu, żeby wiedziała, że jestem z nią naprawdę, nie tylko na papierze. Popatrz, ignorowałem takie proste, a jednak wyraźne znaki, jakże byłem ślepy. Myślę, że ją skrzywdziłem. Wiesz, wszyscy uważają ją za bardzo pogodną, miłą, uczynną dziewczynę. A wiesz, co ja czasem myślałem, kiedy słyszałem podobne o niej komentarze, wiesz?

– Nie. Ale wiem, że mi powiesz.

– Powiem, chociaż uważam to za zbytni ekshibicjonizm. Myślałem, że dana osoba, wyrażająca podobne pochlebne komentarze, powinna sobie z moją żoną trochę pomieszkać.

– Tato…

Wiem, zapędziłem się, nic na to nie poradzę. Zawsze uważałem, że ludzie mówią serio, kiedy pochwalają szczerość. Rany, jakże się myliłem.

– Sam tego chciałeś, synu. Zresztą, skoro to ty zostałeś wybrany do tak dziwacznego poznania mojego listu pożegnalnego, to musisz być dzielny. Sporo jeszcze usłyszysz gorzkich słów.

Ona się porusza. Chyba idzie wziąć sobie jogurt albo szklankę mleka. Przy okazji zagląda do pokoju syna i gasi mu światło. Do mnie nie zagląda. Mnie nie lubi. Wraca na sofę. Robi się coraz widniej. My wciąż siedzimy na podłodze i obserwujemy.

Naraz do pokoju wchodzi syn, który daje swojej mamie całusa i siada obok niej.

Obserwujemy to z uśmiechami na twarzach. On mnie łapie za rękę.

– Nie widzą nas, co?

– Pewnie, że nie. Powinieneś już to wiedzieć.

Patrzę na nich, siedzących obok siebie na sofie, podczas gdy ja jestem w łóżku, zamiast być tu z nimi.

– Tato – pyta mnie syn siedzący obok mnie na podłodze – dlaczego tak szybko chodziłeś spać, dlaczego nie siedziałeś trochę z nami.

– Czasem siedziałem.

– Ale tylko czasem, ale i tak nic nie mówiłeś. Ciągle tylko wszystkich uciszałeś.

Ma rację. Zawsze wszystkich uciszałem. Przeszkadzało mi ich gadanie o niczym, śmiechy, szepty, to, w jaki sposób komentowali programy w telewizji, nawet muzyka, jakiej słuchali.

– Masz rację, synu, jest tak, jak mówisz, zawsze was uciszałem.

– Ale dlaczego? Wiedziałeś, dlaczego?

– Nie wiedziałem?

– A teraz wiesz?

Milczę dłuższą chwilę.

– Nie wiem, ale teraz łatwiej mi o tym myśleć, mam więcej czasu.

– No to pomyśl i mi odpowiedz.

Zamknąłem oczy, przenosząc się w przeszłość. Nie wiem, czy zrobiłem to jako ja, czy jako ten drugi, który leży w pokoju. Nieważne. Najważniejsze było teraz skupić myśli, bym mógł odnaleźć odpowiedź na zapytanie syna.

Zobaczyłem naszą trójkę, jak siedzimy w dużym pokoju, przed telewizorem. Ja na jednej sofie, a syn z matką na drugiej. Wiem, że tracę czas. Mijają minuty a ja coraz bardziej nienawidzę siebie samego za brak jakiegokolwiek działania. Moja żona pierdzi. Ja drę się na nią, że to jest obrzydliwe, że człowiek nie powinien takich rzeczy robić w towarzystwie. Mówi, że tu nikogo nie ma. Jasne, ja i syn to nikt, a jak. Sami swoi. Można na nas nasrać. Nie mówię nic więcej, tylko jeszcze bardziej chowam się w sobie, tam, gdzie nikt nie może dotrzeć, gdzie moje myśli czują się najbezpieczniej.

W tym momencie nie tylko o tamtej scenie myślę, teraz także od razu przekazuję każdą myśl o niej synowi. Kiwa głową na znak, że słucha, chociaż po wyrazie jego twarzy widać, iż jest zdruzgotany tym, co dochodzi do jego uszu. A ja wyłuszczam najgłębsze myśli, spadam na dno naczynia ze wspomnieniami niczym myszołów na swą ofiarę, by połamać jej kark samym tylko spadnięciem na nią, zabić samą tylko chęcią zabicia.

– I tak siedzieliśmy bez specjalnego celu, nie zmęczeni zanadto, bo czym przecież? Żadne z nas nie wysilało się za bardzo. Pozwalaliśmy, żeby życie przeciekało między naszymi palcami. Ja tak nie chciałem. Ale, z drugiej znowu strony, nie potrafiłem się zmobilizować do wstania z tej sofy i zabrania się do roboty. Obojętne, myślałem, jakiej roboty. Tak to było, synu.

– Dlaczego więc tego nie zrobiłeś? Dlaczego nie zająłeś się czymś, tylko siedziałeś obok nas, kiedy aż tak bardzo denerwowało cię wszystko co robiliśmy? – pyta.

– Bo nie chciałem, żebyście siedzieli sami, nie potrafiłem wytłumaczyć samemu sobie, że to wasze siedzenie to całkiem normalna sprawa. Każdy musi dać odpocząć swoim myślom, pomilczeć trochę, odreagować, teraz zaczynam to pojmować. A ja co? Ja stałem nad wami, jak jakiś strażnik i to tylko pogarszało sprawę. Starałem się mówić coś, cokolwiek, byle tylko nie panowało milczenie, wiesz, nie uważałem milczenia za normalne zachowanie rodzinne. Rodzina powinna rozmawiać, omawiać, dzielić się pomysłami, opowiadać dzień. Tak myślę, tak myślałem wtedy. A wy co? Siedzieliście i gapiliście się w telewizor. Więc gapiłem się i ja. Nagle któreś zaczęło coś gadać. Nie da się porządnie oglądać telewizora, kiedy ktoś obok miele ozorem. Więc musiałem wam zwracać uwagę.

– Czy ty aby sam sobie nie zaprzeczasz?

– Tak myślisz?

– Tak, tato. Niby chcesz rozmawiać, ale jak ktoś otworzy usta, to zaraz go uciszasz. Wiesz co? Ty chyba naprawdę potrzebowałeś pomocy.

Widzę, że ugryzł się w język. Nie zamierzał tego powiedzieć. Słowa o pomocy nie mogą pochodzić z jego młodej głowy. Ludzie w tym wieku może i są dobrymi obserwatorami, ale wątpię czy potrafią wpadać na takie pomysły.

– Czy to mama tak mówiła? – pytam, chociaż i tak znam odpowiedź.

Ona raz czy dwa namawiała mnie na wizytę u specjalisty, prawdę mówiąc chciała żeby cała nasza trójka się tam udała, taka rodzinna kuracja przeciw pierdolcowi. Nie posłuchałem. Jakoś nie było mi po drodze z pomysłem zwierzania się z moich najgłębszych myśli obcemu facetowi. To nie leżało w mojej naturze.

– Tak mówiła. Ale nie myśl sobie o niej źle, ona chciała ci pomóc, chciała nam wszystkim pomóc.

Cóż, przynajmniej dowiaduję się teraz, jakie to rozmowy toczyli między sobą pod moją nieobecność. Zwykle nie bywałem informowany o tych rozmowach, raz tylko żona powiedziała, że on jej mówi o wielu rzeczach, o tym, co myśli, co czuje. Ja z synem rozmawiać nie potrafiłem. Ale ja nie potrafiłem rozmawiać z nikim. Sprawy innych ludzi nie interesowały mnie w najmniejszym stopniu. Och, chciałem rozmawiać z synem, jasna sprawa, nawet próbowałem, codziennie. Z żoną już później nie, z nią dałem spokój, nie widziałem nadziei, ona także nie. Ale z synem tak, chciałem z nim rozmawiać. Niestety, nie szło. Jak bym nie zaczął, jakiego tematu nie dotknął, o co nie zapytał, po kilku luźnych zdaniach jeden z nas milknął, temat skończony. Każdy temat potrafiliśmy zakończyć po pięciu minutach.

– Twoja mama chciała dobrze.

Nawet w liście pożegnalnym do niego tak napisałem. Ona chciała dobrze. Niestety, nie przyjąłem jej pomocy. Może po prostu nie byłem już w stanie?

– Tato, co teraz będzie?

– Jakoś dacie sobie radę. Wasze życie trwa. Potrzebujecie tylko trochę czasu na poukładanie pewnych spraw. Zobaczysz, za pół roku się przyzwyczaisz do mojej nieobecności.

– Nie o to mi chodzi.

– A o co?

– O to, co teraz zobaczymy.

– Wygląda na to, że wrócimy do dnia. Popatrz, mama zaraz wstanie i zniknie w kuchni. Pamiętasz, szykowała jedzenie na drugi dzień. Zawsze tak robiliśmy, żeby ułatwić sobie dzień następny. Od lat tak było.

– Wiem, wiem. Ale… Chyba nie będziemy cofać się tak dzień po dniu, godzina po godzinie?

– Naprawdę nie wiem. Nie wydaje mi się. To byłoby nudne. Przecież takie oglądanie wstecz naszego życia rodzinnego nie przyda ci się chyba do zrozumienia powodu podjęcia przeze mnie decyzji o opuszczeniu tego świata. Chyba nie o to chodzi. Wiesz, co myślę?

– Co?

– To nawet nie jest myślenie, ja po prostu wiem po co to wszystko przelatuje przed naszymi oczami. To ma być podpowiedź dla mnie, żebym mógł łatwiej tłumaczyć. Wiesz, rzut oka na kolejną scenę i zaraz łatwiej skomentować dane zachowanie. A i dla ciebie to jest podpowiedź. Na tych przykładach będziesz mógł pojąć błędy, które popełniliśmy. Może nie będziesz ich potem popełniał w swoim własnym życiu, z własną rodziną. To bardzo ważne. Masz przed oczami życie prowadzone źle, przez człowieka, który nie potrafił poradzić sobie z samym sobą, z własną rodziną. Po prostu słuchaj, patrz i wyciągaj wnioski.

– Powiedz, tato, czy już od rana wiedziałeś, jak skończy się ten dzień?

Zastanawiam się chwilę, patrząc na krzątającą się po kuchni żonę. Stoi nad zlewem. Strumień wody wraca do kranu, a nad makaronem pojawia się para.

Nie muszę czekać, aż cofniemy się do poranka, zresztą, wcale nie potrzebujemy. Chciałbym to wszystko przyśpieszyć. Czas zdecydowanie za wolno się cofa. Ja chciałbym tłumaczyć synowi powody, wyjaśniać błędy, ale hamuje mnie czas. Mam w głowie treść listu pożegnalnego, na jego podstawie mógłbym załatwić sprawę szybko i bez zbędnych ceregieli. Wtedy on będzie mógł wrócić do życia, a ja nareszcie zniknąć na zawsze.

Wpadam na pomysł.

Jeżeli skupię myśli, to może cała rzecz odbędzie się szybciej. Może dano mi tę umiejętność? Zaraz sprawdzę. No, jedziemy, raz, dwa i do tyłu, szybciej, prędzej, cofaj się życie, wracaj, niech załatwię zadanie teraz, od razu.

Nic się nie dzieje. Wciąż siedzę z synem na podłodze, tam gdzie zasiedliśmy zaraz po powrocie do domu. Syn, ten żywy, wciąż siedzi na sofie, żona wciąż w kuchni, a żywy ja leżę w sypialni, czytając głupawą gazetę. Cofanie nie przyśpieszyło. Zanudzimy się na śmierć, jeżeli tak już zostanie. Na co nam oglądać takie szczegóły, jak to cholerne gotowanie makaronu, albo jak siedzą na sofie i się nie odzywają, podczas gdy tamten ja leżę osobno w sypialni. To już zobaczyliśmy, wyjaśniłem synowi powody. Trzeba ruszać się dalej, ale prędzej, prędzej.

Jest jeszcze jedna nadzieja. Że też o tym nie pomyślałem.

– Słuchaj synu, czy nie możesz sprawić, żebyśmy to nasze życie cofało się trochę szybciej? Ja już próbowałem coś z tym zrobić, ale nic z tego nie wyszło.

– To znaczy, co mam konkretnie zrobić?

– No… nie wiem. Może po prostu zacznij chcieć, żeby tak się stało. Może samo to wystarczy?

Kręci głową.

– Wszyscy wokół mówią, że wystarczy mocno chcieć i na pewno wszystko pójdzie po twojej myśli. Mam tego dosyć.

Uśmiecham się pod nosem.

– Chyba bierzesz to zbyt dosłownie. Same chęci są bardzo ważne, bez wątpienia, ale trzeba jeszcze ruszyć dupę.

– Tato!

– Co, tato? Jestem tu, żebyś poznał powód mojego przedwczesnego zejścia, no to słuchaj i ucz się. Same chęci można potłuc o kant dupy, jeżeli nie zrobisz czegoś w tym konkretnym kierunku. Zrozum to.

– Ale teraz chcesz, żebym samymi chęciami przyśpieszył cofanie się czasu tamtych trojga.

– To inna sprawa. Nie po to się zabiłem, żeby teraz błąkać się tu z powrotem i oglądać całe życie na powrót. Słuchaj, ja ci chętnie wszystko wytłumaczę i tak dalej, ale nie może to trwać tyle, co moje życie. Żadna przyjemność. Chcę tylko, żebyś sprawdził, czy możesz coś tu pomóc. Ja nie wiem dlaczego się tu znalazłem. Nikt mnie o niczym nie powiadomił. Rozumiem, że uznano za wskazane, nie wiem kto, ani jakim sposobem, żebym ci w miarę możliwości wytłumaczył powody prowadzące do mojej samobójczej śmierci. Rozumiem to i zgadzam się spełnić owo trudne zadanie. Ale, do cholery, chcę załatwić sprawę w miarę możliwości szybko.

Patrzy na mnie smutnymi oczami.

Co ja mogę tu poradzić? Mówię prawdę. Tak jest uczciwie. Zawsze tak uważałem i nie widzę powodu, żeby to teraz zmieniać.

– No i? Spróbujesz?

– Nie muszę?

– Jak to?

– Zwyczajnie. Nie muszę niczego próbować. Ja potrafię to zrobić, potrafię przyśpieszyć, mogę nawet sprawić, żeby rozebrać tamto życie na wyrywki, mogę wszystko. To ja cię tu ściągnąłem. Ja, rozumiesz? Chcę zrozumieć dlaczego to zrobiłeś.

No tak. W sumie to jest sensowne wytłumaczenie. On jest tak samo uparty, jak ja byłem. Chce wiedzieć i potrafił doprowadzić do zaistniałej sytuacji. Widocznie dysponuje talentem do dokonywania rzeczy niemożliwych. Talent, o którym ja zawsze marzyłem.

– Widzisz – kontynuuje – ja wyczuwałem co się stanie. Nie wiedziałem kiedy, jak, ale wiedziałem, że to zrobisz. Nie chciałem cię powstrzymywać, nie potrafiłbym. Poznałem cię przez te kilkanaście lat dosyć dobrze i zdawałem sobie sprawę z twojego upartego charakteru. Ileż to razy wiedziałem, jak twardo przeprowadzasz to, co sobie zaplanowałeś. Podziwiałem cię za to.

Milknie.

I ja nie mówię słowa. Tu nie pasowałoby żadne słowo. Mogę być tylko dumny z tego, w jaki sposób na mnie patrzył, co o mnie myślał.

– I co? Wierzysz mi?

– Wierzę, synu, wierzę. Jednak… napisałem list. Tam wszystko…

– List, który miałem otrzymać po ukończeniu osiemnastego roku życia. Nie chcę tak długo czekać, poza tym, nie lubię czytać. Czytanie wydaje mi się stratą czasu.

– Zgoła idiotyczne podejście.

– Nic na to nie poradzę. Taki jestem.

Taki jest. To prawda.

– To dziwne, jakie rzeczy ludzie uważają za stratę czasu. Ty na przykład nie uważałeś za stratę czasu siedzenie na sofie i gapienie się na kretyństwa w telewizorze. Czy to nie dziwne?

– Jestem jeszcze młody, dopiero uczę się podejmowania życiowych decyzji. Mam czas, może nie bardzo dużo czasu, ale jeszcze nie muszę latać jak poparzony, szukać na siłę. Mogę spokojnie uczyć się i podglądać, słuchać ludzi, przebierać w pomysłach.

– Może i masz rację. W pomysłach to ty przebierałeś.

Wiem, że ma czas. A co ja robiłem? Pchałem go na siłę, mówiłem – Rób coś sensownego, szkoda czasu. Nie siedź tak, znajdź sobie pasję. I nie dawałem spokoju, głupich pięciu minut na spokojny odpoczynek.

– To teraz już nie jest ważne. Wybrałeś pozostawienie mnie samego w moich życiowych wyborach. Nie mam już ojca, który byłby w stanie pomóc mi podjąć dobrą decyzję. Swoją drogą, czy nie mam tego po tobie? Czy i ty nie miałeś zbyt wielu pomysłów, czy nie przeskakiwałeś z kwiatka na kwiatek zamiast robić to, w czym czułeś się dobry, co dawało ci radość? Potrafiłeś tak pięknie narzekać na moje zachowanie, łajać za łapanie się zbyt wielu rzeczy na raz, a robiłeś dokładnie to samo. Myślisz, że to nie miało wpływu na mnie, na moje postrzeganie świata?

– Miało, co?

– Tak, miało. I tylko nie wiem czy to dobrze czy źle, jeszcze nie potrafię sobie na to pytanie odpowiedzieć. Może kiedyś będę umiał, teraz jeszcze nie. Teraz jednak będzie mi dużo trudniej, zostawiłeś mnie samego.

– Masz jeszcze matkę.

– Wiem, wiem. Ale ciebie też potrzebowałem, potrzebuję nadal. Teraz będzie mi tylko trudniej. Nie powinieneś mnie, nas tak zostawiać. Jeżeli nie odpowiadało ci życie, jakie prowadziłeś mogłeś się wyprowadzić, zmienić otoczenie. Ale być gdzieś tam, żebym mógł zadzwonić, przyjechać na parę dni, pogadać.

– Nie potrafiliśmy rozmawiać – przypominam mu.

– Może dlatego, bo byliśmy z sobą na co dzień, tylko z sobą, nikt nie przychodził do naszego domu. Ty nie lubiłeś gości. Męczyli cię, tak mówiłeś mamie. Przecież to nie jest normalne, ludzie potrzebują towarzystwa od czasu do czasu. A jak już ktoś przyszedł, to miałeś naburmuszoną minę i odpowiadałeś półsłówkami. Ale z ciebie był psychol, niech mnie pokręci. A pamiętasz, jak czasem wyjeżdżałeś na kilka dni? Albo jak ja wyjeżdżałem z mamą? Potem przez kilka dni było o czym gadać, nawet dobrze to szło. Ale żeby mieć o czym rozmawiać, trzeba mieć jakieś przeżycia, coś nowego zobaczyć, poznać ciekawych ludzi, wtedy jest dużo łatwiej. Ty tak nie umiałeś. Może to był kierunek dla nas, to co mówiłem wcześniej, może powinniśmy zamieszkać osobno?

On ma trzynaście lat, a mówi mi takie rzeczy. Niby to ja mam tłumaczyć się mu z samobójstwa, ale jak na razie to on daje mi naukę, wytyka błędy, poucza. Zdumiewające jak dużo rozumie z sytuacji panującej w naszym domu. To co mówi nie jest głupie, trzeba przyznać. Przecież rozważałem wyprowadzkę, nawet raz czy dwa było blisko. Żona także tego chciała. Ale oboje nie potrafiliśmy przekroczyć tej ostatniej granicy. Tłumaczyliśmy to sobie troską o dziecko. Teraz myślę, że oboje byliśmy tchórzami. Żadne z nas nie wierzyło w możliwość naprawienia tego beznadziejnego związku. Trwaliśmy w nim, skazując się na męczarnie i, co często podkreślałem w rozmowach z żoną na ten temat, niepotrzebną stratę czasu, który bezlitośnie upływał, znacząc nasze twarze coraz to nowymi bliznami starzenia.

Patrzymy sobie w oczy. Obok nas nasza rodzina wraca od swoich zajęć, zasiadają przy kuchennym stole. Będzie obiad. Od czasu do czasu zdarzało się, że siadaliśmy wspólnie przy stole. Chcieliśmy utrzymywać pozory, zgrywać się, udawać. To tylko pokazuje, jakimi byliśmy tchórzami.

– Popatrz na nich – mówi syn – wyglądają na zadowolonych.

A tak, dobrze graliśmy. Zastanawiam się, czy i on grał. Ja sam nie pamiętam, czy w jego wieku już nauczyłem się tego fałszu, który charakteryzuje ludzi dorosłych, nie pamiętam w jakim wieku odbywa się ta zmiana, kiedy to człowiek otrzymuje do dyspozycji nową broń – umiejętność udawania. Być może dokonuje się to już w przedszkolu, może później. Albo rodzimy się z tym przekleństwem, może śpi zapisane w genach a ujawnia się dopiero później?

Siedzą przy stole, nie patrząc na siebie. Jedzą, nie pokazując żadnych emocji. Jak roboty – łyżka na dół, łyżka do góry. I to ciężkie milczenie. Ciężkie jak ostrze gilotyny.

– Wiesz, tato, po przemyśleniu to rzeczywiście nie wygląda optymistycznie.

– Bo tu nie było optymizmu, przynajmniej we mnie. W moim świecie to słowo nie istniało. Zostało wykreślone dawno temu. Albo w ogóle go tu nie było. W moim prywatnym słowniku na tym miejscu widniało tylko wolne miejsce, jakby ktoś przez pomyłkę zapomniał go tu wstawić.

– Trzeba było samemu je tam wstawić.

– Jakiś ty mądry – odpowiadam szorstko. Kiwam głową. – A czy ty myślisz, że co przez całe życie usiłowałem zrobić, co?

– Dlaczego chciałeś zrobić to sam, dlaczego byłeś taki uparty?

Wciąż wraca do tego samego, wytrwale, niczym morskie fale niezmiennie wracające do brzegu.

– Raz jeszcze ci powtarzam, nie umiałem inaczej. Sam sobie byłem problemem i sam sobie chciałem być lekarzem.

– Ale…

– Ale byłem za słaby.

– Nigdy tego nie zrozumiem. – Wzrusza ramionami w geście poddania się.

– I tu masz rację, tego nie można zrozumieć. Musiałbyś być taki jak ja. A mam nadzieję, że nigdy taki nie będziesz.

To chyba najgorsze, co można powiedzieć własnemu synowi – żeby nigdy nie był taki, jak jego ojciec. Ufam, że pojmuje jak bardzo otwieram się przed nim, jak szczery jestem. Pewnie obaj teraz żałujemy, iż nie pogadaliśmy w ten sposób wcześniej, za mojego życia. Ale wtedy ja nie potrafiłem, teraz zaś jestem tylko zwykłym komentatorem, w słowach, które wypowiadam nie ma nic osobistego, zwyczajnie odczytuję zaprogramowane wyrazy, nie wczuwając się w ich sens, nie traktując ich jako moje własne.

Milczymy. Nie wiem, o czym on myśli, ale na pewno bije się z czymś ważnym, bo minę ma skupioną, o lekko zaciętym odcieniu. Może próbuje zapanować nad emocjami? Widzę, że obserwuje scenę przy stole. Nie dzieje się tam nic interesującego. Jedzą, każdy ucieka wzrokiem na boki. Ja, ten przy stole, rozpościeram przed sobą gazetę, żona drapie się po czole, jakby to miało uchronić ją przed popatrzeniem w moim kierunku, i tylko dzieciak rzuca od czasu do czasu jakieś zdanie, które natychmiast zostaje bezpardonowo stratowane przez krótki wybuch któregoś z jego rodziców.

Zwykle jest to uwaga typu – nie rozmawia się przy jedzeniu. Czasem zwykłe wzruszenie ramion, czasem przekleństwo. Tak, ci przy stole nie mają ochoty siedzieć obok siebie, każde wolało by być teraz gdzie indziej, to aż rzuca się w oczy. I tylko ten biedny dzieciak ich tu trzyma.

Wstają. Ojciec, ja sam, bierze puste talerze i zabiera się do ich mycia. Ona siedzi jeszcze chwilę, po czym wstaje i nastawia czajnik. On mówi do syna, żeby szybciej kończył, bo on nie ma zamiaru stać przy tym zlewie następne pół godziny. Ona pyta, kto chce kawę. A ileż tu ludzi ona widzi? Ja i ona. Niewielki wybór. Dwie kawy, jak zwykle.

Patrzę na to wszystko i teraz dopiero widzę, jakie to było beznadziejne, jakim pełnym niechęci tonem rozmawialiśmy ze sobą, bez cienia szacunku, bez najmniejszej intencji porozumienia, jak byśmy nigdy nie mieli ze sobą niczego wspólnego. Uważam, że to straszne.

– Tato – słyszę głos syna, tego, który jest obok mnie, nie zaś tego przy stole – przecież to był dzień poprzedzający twoją śmierć, dlaczego nawet wtedy zachowywałeś się tak beznadziejnie. Czy nie przyszło ci do głowy chociaż pożegnać nas jakimś dobrym słowem? Pamiętasz późniejsze sceny? Od razu po kolacji zniknąłeś w sypialni, a przecież wiedziałeś, że to nasz ostatni wspólny wieczór.

– To tylko powinno ukazać ci, w jakim paskudnym byłem stanie. Już ci mówiłem, ja już potrafiłem myśleć tylko o sobie, nic innego mnie nie interesowało, nie potrafiłem wskazać sobie nowego celu, nawet wy nie mogliście nic tu pomóc. Wtedy zjeżdżałem już po równi pochyłej, nie było czego się uchwycić. Dlatego wolałem zniknąć, jak co wieczór zresztą i szybko usnąć, nie pozwolić sobie na głębsze refleksje.

– Nie wmówisz mi, że mogłeś tak po prostu sobie usnąć – parska mój syn – mając świadomość tego co ma wkrótce nastąpić.

– Nie było łatwo, ale się przecież udało. Jak wiesz, ja od lat nie usypiam sam na sam ze sobą, że tak powiem.

– Wiem, zawsze śpisz ze słuchawkami na uszach. Pamiętasz, często pytałem dlaczego to robisz?

– I co ci na to odpowiadałem?

– Że tak lubisz – stwierdza z nutą wyrzutu w głosie.

Uśmiecham się. Raczej do siebie niż do niego.

– Podobało ci się to wyjaśnienie?

– Nie. Jasne, że nie. Ale nie chciałeś mówić nic więcej. Zawsze byłeś taki cholernie tajemniczy, aż nieraz zastanawiałem się czy jesteś normalny.

– Wiem, przepraszam.

– Dlaczego nigdy nie chciałeś nic mi powiedzieć? Dlaczego wszystko trzymałeś dla siebie, swoje uczucia, swoje myśli, swoje lęki?

Rany, jakie trudne to wszystko, jakie cholernie trudne. Wymyślił sobie, że będę mu się tłumaczył, jakimś sposobem jego pomysł się zmaterializował, a ja teraz siedzę tu i uginam się pod ciężarem własnych win, nie potrafiąc po męsku ponieść odpowiedzialności za własny czyn i objaśnić chłopaka, jak sobie tego życzy.

Jestem mu to winien. Jestem winien to jego mamie, jestem to winien samemu sobie wreszcie.

– Pytałeś, dlaczego zakładałem słuchawki kładąc się spać. Dobrze, odpowiem ci teraz jak się należy, całą prawdę. Otóż, jak pewnie pamiętasz, nie tak dawno mówiłem ci o strachu przed stratą każdej chwili na niepotrzebne działania. Może strach nie jest tu odpowiednim słowem, może lepiej powiedzieć, że nie uważałem za właściwe tracić czasu na pierdoły, tak , to nie był strach, tylko przekonanie o konieczności ciągłego pracowania nad sobą, nieprzerwanej walki o rozwijanie swojej wyobraźni. Jeżeliby to miało zależeć ode mnie, to spałbym po trzy godziny na dobę, żeby tylko móc więcej czasu przeznaczyć na interesujące mnie rzeczy. Tak przynajmniej było za mojej młodości. Widzisz, ja uwielbiałem słuchać radia po nocach, wtedy nadawano najlepsze audycje, och, ileż można było się dowiedzieć, ile nauczyć. Zanim nadszedł sen, miało się tę odskocznię od problemów dnia codziennego, miało się dokąd uciekać.

– Dlaczego chciałeś uciekać? Co cię goniło?

– Goniły mnie moje własne myśli. Oto odpowiedź na twoje pytanie.

– Jakie myśli, tato?

– Jakie? Wyobraź sobie wielkiego psa. Nie goni cię, leży tylko, powiedzmy na trawie. Jego oczy są wielkie, błyskają żarem. Boisz się, lecz z drugiej znowu strony czujesz ciekawość. Jest to kocia ciekawość. Ciekawość, która może źle się skończyć, ona często zabija koty. Podchodzisz do tego psa, idziesz twardo krok po kroku, bez oglądania się na boki, lecz wewnątrz aż się trzęsiesz ze strachu, zęby ci walą o siebie, pod pachami spływa ci pot, pot zalewa oczy, drżysz na całym ciele, ale idziesz. Ciągle idziesz. Musisz. Pies podnosi nieco łeb, jest zdziwiony, że jeszcze się nie zatrzymałeś, pewnie myśli, że jesteś niespełna rozumu. Z jego pyska wypływa obrzydliwa pieniąca się ślina, jej fragmenty odpadają od pyska i lądują na trawie, ale to już nie jest teraz trawa, to rzeka śliny. Twoje buty nurzą się w niej, ciężko zrobić choćby jeden krok. Z psiego pyska wydostaje się więcej śliny, płynie szybkim strumieniem, niczym lawa po zboczu wulkanu. Sięga ci teraz pasa. Patrzysz na psa, który leży na drewnianej tratwie, obok niego stoi maszt z czarną flagą. Psisko uśmiecha się, jego oczy są teraz czarne jak smoła. A ty wciąż się boisz, ale idziesz. Już niedaleko. Poniedziałek, wtorek, jeszcze dwa metry, czwartek. Ktoś za tobą krzyczy. Kulisz się w sobie, rzeka śliny sięga już twoich ust. Potwornie śmierdzi. Chcesz zatkać nos, lecz nie sposób wydostać ręki z klejącej się flegmy. Robi ci się czarno przed oczami, za sobą słyszy kolejne krzyki, do tego dochodzi odgłos maszerujących butów. Nie możesz się odwrócić, jesteś bezsilny. Obrzydliwa psia ślina dusi cię, masz jej pełne usta. Psisko staje na tylnych łapach przednie opierając o maszt. Jest teraz dwa razy wyższy od ciebie. Nie boisz się jednak psa, boisz się śmierci, nie możesz złapać oddechu. Toniesz. Kroki z tyłu nagle oddalają się, każdy kolejny jest coraz cichszy, jeszcze cichszy… cisza. Nagle słychać strzał pioruna, błysnęło się, z nieba wali ci się na głowę ulewa, o mało nie tracisz równowagi, ale wytrzymujesz to. Deszcz roztapia flegmę, działa na nią jak wrzątek na masło, po kilku sekundach stoisz po kolana w rwącej rzece. Obok biegnie chodnik. Wskakujesz na niego i biegniesz jak oszalały. Już nie chcesz podejść do psa. Chcesz od niego uciec i robisz to, uciekasz. Po chodniku biegnie się łatwo, mkniesz po gładkiej tafli kamiennych płyt i czujesz odprężenie. Tutaj masz jakieś szanse. Odwracasz głowę. Pies biegnie za tobą, już nie ma czarnych oczu ani flegmy wokół pyska. Merda ogonem, jakby chciał się bawić, ale ty wiesz, że to tylko taka zagrywka. Jeżeli zwolnisz, on cię dogoni i zje. Ten pies ma na ciebie ochotę, chociaż tak pięknie udaje przyjaciela. Fałszywa bestia. Pojawiają się pierwsze domy, sklepy. Rozpoznajesz okolicę, to skrawek twojego rodzinnego miasta. Czujesz się tu dobrze, znasz drogę do domu. Teraz twoje szanse na ucieczkę urosły stokrotnie. Za parkingiem skręcasz w jedna z bram, często chowałeś się tam podczas zabawa w chowanego. Pies dał się nabrać i pobiegł prosto, lecz zaraz się połapał i precyzyjnie wyhamował. Ale ty już masz przewagę. Mijasz garaże i skręcasz w prawo, jesteś już za trzepakiem, kiedy on dopiero wynurza się zza garaży. Biegnie szybko, ale nie dość szybko. Jest tak zdziwiony twoja przewagą, że omal nie wali łbem w stoją obok trzepaka śmietnik. Słychać ludzkie śmiechy. To dzieciaki stojący na jednym z balkonów. Obserwują cię. Mają niezłą uciechę. Ty nie masz czasu na nich spojrzeć, skręcasz teraz w lewo i już prawie jesteś bezpieczny. Mijasz sklep z artykułami domowymi i dopadasz drzwi na klatkę schodowa, gdzie, na samej górze, znajduje się twoje mieszkanie. Pies zaczyna szczekać, jakby wzywał pomoc. Jego naiwne zachowanie doprowadza cię do śmiechu, ale nie masz na to czasu. Zamykasz za sobą drzwi i już masz dawać krok na schody, kiedy twoje oko pada na otwarte drzwi prowadzące do piwnic. Dopiero teraz uświadamiasz sobie, jak bardzo jesteś zmęczony, padasz z nóg po szaleńczej ucieczce, na dodatek masz trudności z oddychaniem. Wspinaczka na ostatnie piętro mogłaby się nie udać. Tymczasem psisko napadło całym swoim ciężarem na drzwi, szczeka i warczy jak oszalałe. Nie masz wyjścia, skaczesz po kilka stopni i jesteś piwnicy. Zapalasz światło i… pies leży przed tobą. Jest taki malutki i puszysty. Kiedy cię widzi, merda ogonem. Pisk, jaki wydobywa się z jego pyszczka rozśmiesza cię, ale i tak masz ochotę go udusić. Kiedy opiera swoje przednie łapki na twoich kolanach, bierzesz go za szyję i ukręcasz kark. Nastaje piękny dzień.

Mój syn milczy dłuższą chwilę. Patrzy na matkę, która właśnie znika za drzwiami, za nią idzie on sam, ubrany z szkolny garnitur, na plecach ma swój szkolny niebieski plecak. A więc jeszcze nie zdecydował się na odpuszczenie z całym tym oglądaniem mojego życia wstecz, tamci ciągle walą całą wstecz, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Nie wiem dlaczego mu tak na tym może zależeć. Przecież dałem mu słowo, że się mu wyspowiadam, usłyszy całą prawdę. Trzeba dać mu trochę czasu. Zresztą nie wierzę, żebyśmy mieli jechać za nim i jego mamą do szkoły czy do pracy. To jest ta pora dnia, podczas której nie przebywaliśmy przecież ze sobą. Nie wiem, czy on to przewidział. Jestem ciekaw, co teraz się stanie. Nie możemy być w trzech miejscach na raz. Zobaczymy jak jego podświadomość, bo dochodzę do przekonania, że to ona mnie tu ściągnęła, poradzi sobie z tym problemem. Zobaczymy.

– Więc jeden sen z dzieciństwa, niezbyt zresztą przerażający, kazał ci przez całą resztę życia spać ze słuchawkami na uszach? – pyta znienacka.

– Ależ nie, tu nie chodzi o to.

– To o co?

– To było tylko wspomnienie, nic szczególnego. Na pewno ten sen przyczynił się trochę do tego, że słuchałem po nocach radia, ale głównie chodziło mi o to, żeby czuć się częścią świata, brać udział w ważnych wydarzeniach, wiesz, robić to, czego nie potrafiłem robić w dzień. Raczej to uważam za główny powód. Za młodu marzyłem, jak chyba każdy, żeby być kimś, robić pożyteczne rzeczy, mieć swoje zdanie, i żeby inni się z tym zdaniem liczyli, żeby się ode mnie uczyli. To byłoby coś. Od dziecka wiedziałem, że mam duszę artysty, że nie będę nigdy szczęśliwy, jeżeli będę musiał robić coś, co jest niezgodne z moją naturą. Wiedziałem, że nie będzie to łatwe. I nie było. Nie mam pojęcia gdzie zrobiłem błąd, ale od początku wiedziałem, że podążam złą drogą. Dopiero później uświadomiłem sobie gdzie może tkwić błąd, ja po prostu byłem wyrazicielem stylu życia, którego nikt nie chciał zaakceptować. Moje opinie, które miały według moich marzeń być podchwytywane i powtarzane przez innych, okazały nie nieatrakcyjne, moje zdanie na różne tematy – wytykane palcami i wyśmiewane. Jak widzisz, każdemu trudno by było przejść nad czymś takim do porządku dziennego. Mnie było bardzo trudno, chyba byłem zbyt słabej budowy psychicznej.

– Powiedziałeś, że nie mogłeś tego wszystkiego robić za dnia, że nie potrafiłeś brać udziału w życiu świata. Co to dokładnie oznacza?

Zastanawiam się przez moment, żeby wyłuszczyć to tak prosto, jak tylko mogę, żeby jego młody, za młody może nawet na takie zwierzenia umysł był w stanie coś niecoś z tego zrozumieć. Potrzebna mi ta chwila zastanowienia, bo przecież ja sam przez długi czas nie umiałem znaleźć odpowiedzi. A może takiej odpowiedzi w ogóle nie ma, może jest to jedna z tajemnic natury, która jednych faworyzuje kosztem innych i nikt nie ma na to wpływu. To chyba nie do końca prawda, bo przecież są ludzie, sam takich spotykałem, którzy potrafią odwrócić swój los, umieją wykrzesać z siebie tę iskrę, będącą zaczynkiem do wielkiego pożaru, a z kolei ten pożar niszczy wszystko to, co było dla nich przekleństwem i przeszkadzało w dobrym życiu. Cóż, mnie się to nie udało.

Zaczynam po dłuższej chwili.

– Zacznijmy może od tego, że po tysiącu prób nabrałem przekonania o własnej niemożności bycia częścią jakiegokolwiek towarzystwa. Grupa ludzi działała paraliżująco. Tylko kiedy byłem sam, potrafiłem czuć się naprawdę dobrze. Chociaż, żeby być całkiem szczerym, bywały chwile, podczas których czułem się bezpiecznie a wokół znajdowali się ludzie. Od czasu do czasu szedłem sobie do centrum miasta, oczywiście ze słuchawkami na uszach, i siadałem na ławeczce.

– Myślałem, że zakładałeś te słuchawki tylko na noc.

– Ależ nie, przyszedł czas, że nie potrafiłem się z nimi rozstać.

– To dziwne, żeś się w nich nie powiesił – wypala nagle syn zmienionym głosem.

– Czyż to nie dziwne? – pytam. I nie wiem tylko czy to pytanie adresuję do niego czy do samego siebie.

– Mów dalej, siadałeś na tej ławeczce i co?

– I siedziałem sobie. Mogłem patrzyć na ludzi, zastanawiać się, dokąd idą, dlaczego na mnie nie patrzą, z jakiego powodu mają takie sztywne miny. Wszystkie te pytania przychodziły same, nie musiałem nadwerężać głowy. W takich chwilach czułem się dobrze, nie było strachu. Albo jeszcze inne miejsce – knajpa. Tam także czułem się dobrze, ale to już inna historia, bo związana z alkoholem. Jeszcze do tego wątku wrócimy.

– Nie byłeś pijakiem – stwierdza krótko syn.

– Nie. A przynajmniej nie w takim znaczeniu, w jakim ludzie to rozumieją. Ale lubiłem pójść do knajpy i wypić kilka kufli, to odprężało, dodawało siły. I tam było zwykle pełno ludzi. Nie przeszkadzali mi tam, chociaż nie można było nie zauważyć ich obecności.

– Czyli, że co, normalnie ludzie ci przeszkadzali?

– Niestety taka jest prawda. Nie mylisz się, ludzie mi przeszkadzali. Nie lubiłem, kiedy do mnie mówili, nie lubiłem być nigdzie zapraszanym, co zresztą z czasem przestało się zdarzać. Zrobiłem się dzikusem. Nawet ty musiałeś to zauważyć.

– Zauważyłem. Tylko… Zawsze myślałem, że jesteś zbyt zajęty i dlatego nie lubisz jak nas ktoś odwiedza.

– To też poniekąd prawda. Nie do końca, ale coś w tym było. Znów wracamy do tego, że nie lubiłem tracić czasu na pierdoły.

– Ale przecież nic konkretnego nie robiłeś, prawda? Nigdy nie widziałem, żebyś w domu czymś się zajmował.

– Dziękuję ci bardzo.

– No, ale to prawda. Zwykle siedziałeś z nami na sofach i milczałeś.

– Wtedy odpoczywałem, tak samo jak i wy.

– Ale jak ja trochę się zasiedziałem to zaraz mówiłeś, żebym nie tracił czasu na pierdoły. To nie było sprawiedliwe.

To gówniarz jeden. A ja myślałem, że jest za młody tę wycieczkę w przeszłość. A tu proszę bardzo, jeszcze uzurpuje sobie prawo do oceniania mnie.

– Widzisz – mówię – to nie jest łatwo wytłumaczyć, ja tego nie potrafię. To pewnie dlatego skończyłem tak, jak skończyłem. Bo nie potrafiłem należycie ocenić zmieniających się warunków, nie miałem w sobie równowagi, wszystko musiało być albo czarne albo białe. A to już jest niebezpieczne, czego zresztą dowodzi moja historia. Według ciebie nie zajmowałem się niczym szczególnym, a przecież nie widywałeś mnie przez cały dzień, tylko wieczorami.

– No dobrze, a jak ci się układało z ludźmi, z którymi pracowałeś?

– I