Strona główna » Kryminał » Pan Przypadek i Celebryci

Pan Przypadek i Celebryci

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64459-04-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pan Przypadek i Celebryci

Pan Przypadek i Celebryci” to druga z książek opowiadająco o przygodach rodzimego detektywa geniusza. Jej bohater, Jacek Przypadek, trochę romantyk, bardziej cynik, musi rozwiązać trzy niecodzienne zagadki. Pierwsza ze spraw nosi kryptonim „Miłość i medycyna”. Opowiada o morderstwie dokonanym na planie najpopularniejszej w Polsce telenoweli pod tym właśnie tytułem. Bohaterem drugiej zagadki, „Znamiennych stanów świadomości”, jest starzejący się „szołmen”. Padł on ofiarą szantażysty grożącego, że ujawni kompromitujące go materiały. W „Blondynie wieczorową porą” uczestniczka wielu reality i talent show, słynna Kasiya, będzie poszukiwać swego zaginionego, nie mniej słynnego narzeczonego, Mikele. W rozwiązywaniu zagadek głównemu bohaterowi pomaga jak zwykle nieoceniona pani Irmina Bamber, które zna absolutnie wszystkich wartych znania w Warszawie. A po każdym następnym sukcesie Jacka w odkrywaniu prawdy, gwałtownie wzrasta liczba jego wrogów, którzy najchętniej pozbyliby się detektywa z tego świata. Więcej o bohaterze można dowiedzieć się z jego bloga pod adresem www.panprzypadek.blogspot.com Jacek Getner – pisarz, scenarzysta, dramaturg. Laureat licznych konkursów pisarskich i dramaturgicznych. Autor scenariuszy do kilkuset odcinków różnych seriali telewizyjnych i dialogów do fabularnych gier komputerowych.

Polecane książki

LuAnn Tyler jest dwudziestoletnią niezamężna matką z Rikersville, w Georgii, kobietą,  starającą się uciec toksycznego związku i życia w biedzie. Nagle, tajemniczy pan Jackson składa jej bardzo intratną ofertę pracy, która okazuje się obowiązkiem wzięcia loterii krajowej, gwarantującej wielką wygran...
Księga Jakości oraz inne elementy dokumentacji są oceniane przez klienta. Na ich podstawie klient powinien nabrać zaufania do organizacji: być przekonany o jej wiarygodności i rzetelności. Wdrożony system zarządzania jakością w organizacji powinien znaleźć bezpośredni wyraz w odpowiednim jego ud...
Gromił. Bractwo Wrocławskie - odsłona druga.Wrocław w roku 1957 był już nieco innym miastem niż przed pięcioma laty. Odbudowano część domów i powstały nowe. Grupa przyjaciół znana nieformalnie pod nazwą Bractwa Wrocławskiego żyła spokojnie swoim życiem. Do czasu. Awansowany na kapitana Stefan Gromił...
Przedsiębiorca, który zawiera transakcje krajowe lub zagraniczne wyrażone w walutach obcych, prędzej czy później musi spotkać się z tematem "różnic kursowych". Transakcje walutowe wiążą się bowiem z koniecznością przeliczania kwot należności i zobowiązań na złotówki, w wyniku czego mogą pojawić się ...
Zbiór zawiera wiersze opowiadające o miłości dwóch osób, która jednak rozpadła się. Uwaga skupiona jest głównie na przeżyciach wewnętrznych kobiety, która nie radzi sobie z obrotem spraw....
ŻAR był pierwszym wydanym w Polsce dziełem Sándora Máraiego. Ta niewielka powieść w swej zewnętrznej warstwie mówi o męskiej przyjaźni, zburzonej przez miłosny trójkąt, przede wszystkim jednak jest refleksją nad potrzebą poznania prawdy, ale także nad niemożnością dotarci...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Getner

JA­CEK GET­NER

PAN PRZY­PA­DEK

I CE­LE­BRY­CI

Wy­daw­nic­two Za­kład­ka

Pro­jekt okład­ki: Be­ata Wie­czo­rek

Ko­rek­ta: Dag­ma­ra Gor­czyń­ska, Au­re­lia Ko­tycz­ka

Skład: Mał­go­rza­ta Wie­czo­rek

ISBN: 978-83-64459-00-9

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Za­kład­ka, War­sza­wa 2013

© Co­py­ri­ght by Ja­cek Get­ner

Wy­daw­nic­two Za­kład­ka

ul. Szolc-Ro­go­ziń­skie­go 19/3

02-777 War­sza­wa

Za­mó­wie­nia hur­to­we: biu­ro@wy­daw­nic­two­za­klad­ka.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Rozdział IMiłość i medycyna

Nie­bosz­czyk wy­glą­dał na na­praw­dę za­do­wo­lo­ne­go ze swo­ich ży­cio­wych per­spek­tyw. Uśmiech­nię­ty le­żał spo­koj­nie w trum­nie, z lek­ko unie­sio­ną gło­wą i zza za­mknię­tych po­wiek oglą­dał wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych na swo­jej sty­pie. A było na kogo po­pa­trzeć. Przy suto za­sta­wio­nych sto­łach, po­mię­dzy na wpół opróż­nio­ny­mi bu­tel­ka­mi, sie­dzie­li nasi ulu­bień­cy. Ci, któ­rych twa­rze zna­my wszy­scy z ekra­nów te­le­wi­zo­rów, bo gosz­czą na nich nie­prze­rwa­nie od wie­lu lat. I ci, któ­rzy do­pie­ro po­ja­wi­li się w na­szych do­mach, ale już uję­li nas swo­im ta­len­tem, uro­dą i nie­prze­cięt­ną in­te­li­gen­cją.

Wszy­scy oni, gwiaz­dy se­ria­lu Mi­łość i me­dy­cy­na, przy­by­li tu, żeby po­że­gnać nie­bosz­czy­ka, któ­ry dość nie­spo­dzie­wa­nie dla nich wszyst­kich po­sta­no­wił opu­ścić ich gro­no. Nie­któ­rzy tro­chę mu tego odej­ścia za­zdro­ści­li, bo i oni sami chęt­nie by się stąd wy­rwa­li. Ale nie mo­gli. Nie po­zwa­la­ły im na to kre­dy­ty na apar­ta­men­ty, nowe domy, dro­gie auta. I strach, że ich twarz z dnia na dzień prze­sta­nie co­kol­wiek mó­wić lu­dziom spo­tka­nym na uli­cy, kel­ne­rom w re­stau­ra­cji i pro­du­cen­tom chcą­cym im za­pro­po­no­wać ko­lej­ną rolę. Dla­te­go mimo to po­zo­sta­wa­li w świe­cie, z któ­re­go od­szedł wła­śnie zmar­ły.

Ale dziś wszy­scy, nie tyl­ko nie­bosz­czyk, byli uśmiech­nię­ci i ra­do­śni. W koń­cu scho­dzi­ła z tego ekra­no­we­go świa­ta jed­na z głów­nych po­sta­ci se­ria­lu. To ro­dzi­ło na­dzie­ję, że zo­sta­ną roz­bu­do­wa­ne ich wła­sne wąt­ki, dzię­ki cze­mu zwięk­szy im się licz­ba dni zdję­cio­wych w mie­sią­cu i raty kre­dy­tu nie będą już tak cięż­kie do spła­ce­nia! Dla­te­go te­raz moż­na się było ra­czyć nie­skoń­cze­nie dużą ilo­ścią al­ko­ho­lu, któ­ry po­zo­stał po sce­nie sty­py na­gry­wa­nej le­d­wie dwie go­dzi­ny temu.

Tę po­wszech­ną ra­dość po­sta­no­wił wy­ra­zić Ry­szard Da­nie­le­wicz, se­ria­lo­wy pro­fe­sor Bar­na­ba Kłyś, je­den z naj­bar­dziej uzna­nych na świe­cie kar­dio­chi­rur­gów. Rola ta sta­no­wi­ła uko­ro­no­wa­nie jego ak­tor­skiej ka­rie­ry bo­ga­tej we wspa­nia­łe kre­acje, za­chwy­ca­ją­ce nie tyl­ko kra­jo­wą, ale i za­gra­nicz­ną kry­ty­kę. Uwa­ża­no go za ar­ty­stę wy­bit­ne­go, któ­ry nie prze­ga­pi żad­nej oka­zji, żeby po­ka­zać, jak świet­nie ma usta­wio­ny głos, jak po­tra­fi wspa­nia­le pod­cią­gnąć dra­ma­tur­gię prze­mó­wie­nia i udo­wod­nić przy oka­zji wszyst­kim, że nie ma na tym świe­cie żad­nej rze­czy, któ­rej nie moż­na by sko­ja­rzyć z jego ge­niu­szem. Nie­za­leż­nie bo­wiem o czym czy o kim mó­wił, za­wsze w tej mo­wie naj­waż­niej­szy oka­zy­wał się on sam.

Te­raz, za­nim za­czął swe prze­mó­wie­nie, się­gnął po kie­li­szek wód­ki, któ­ry przed chwi­lą przy­niósł mu kel­ner. Ta­kie same kie­lisz­ki sta­ły przed wszyst­ki­mi zgro­ma­dzo­ny­mi. Da­nie­le­wicz pod­niósł swój i ge­stem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu dał znak, by wy­pi­li po­zo­sta­li. On sam zro­bił to jako ostat­ni, od­sta­wił kie­li­szek, na­brał po­wie­trza i za­czął:

– Po­że­gna­li­śmy dzi­siaj wspa­nia­łe­go czło­wie­ka, le­ka­rza, przy­ja­cie­la – pierw­sze sło­wa po­pły­nę­ły nie­mal pół­szep­tem. Ale był to pół­szept nie­zwy­kle przej­mu­ją­cy, któ­ry nie po­zwa­lał na pro­wa­dze­nie żad­nych roz­mów, bo wy­peł­niał sobą szczel­nie każ­dy cen­ty­metr sze­ścien­ny po­miesz­cze­nia. Mów­ca wsparł się przy oka­zji o stół, po tro­sze dla­te­go, żeby pod­kre­ślić wagę swo­ich słów, a po tro­sze ze wzglę­du na ilość wy­pi­te­go al­ko­ho­lu. – Wszy­scy wie­my, kim był dok­tor Staś. Naj­lep­szym le­ka­rzem w tym kra­ju za­raz po mnie! Licz­by lu­dzi, któ­rych wy­rwał ze szpo­nów śmier­ci, ra­tu­jąc w ab­so­lut­nie bez­na­dziej­nych wy­pad­kach, nie da się zli­czyć! – ode­rwał się od sto­łu i ru­szył w kie­run­ku trum­ny. Za­trzy­mał się przy niej i chwy­cił za jej kra­wędź. – A jego sa­me­go, jak na iro­nię losu, za­bił zwy­kły ka­tar. Ta okrut­na gry­pa po­zba­wi­ła mi­lio­ny wi­dzów ich ulu­bień­ca! – Z jego oczu za­czę­ły pły­nąć łzy, bo wprost trud­no mu było so­bie wy­obra­zić cier­pie­nie, ja­kie­go do­zna­ją wkrót­ce te­le­wi­dzo­wie. – Zna­li­śmy go wszy­scy i ko­cha­li­śmy jak bra­ta! Dla­te­go tak bar­dzo bę­dzie go bra­ko­wać w na­szej se­ria­lo­wej ro­dzi­nie! Że­gnaj, dok­to­rze Sta­siu! I nie martw się na tam­tym świe­cie. Bo ja cię z pew­no­ścią god­nie za­stą­pię!

Da­nie­le­wicz rzu­cił się na nie­bosz­czy­ka, przy­tu­la­jąc swo­ją łka­ją­cą twarz do pier­si dok­to­ra Sta­sia. Szlo­chał tak przez do­bre pół mi­nu­ty, po czym cał­ko­wi­cie ucichł. Kil­ka osób po­my­śla­ło na­wet, że pro­fe­sor Bar­na­ba zwy­czaj­nie za­snął zmę­czo­ny al­ko­ho­lem. Ale na­gle, po dłuż­szym cza­sie, Da­nie­le­wicz wy­pro­sto­wał się, a jego wzrok na­brał wprost nie­zwy­kłej trzeź­wo­ści nie­spo­ty­ka­nej u nie­go od wie­lu już lat. Spoj­rzał na po­zo­sta­łych prze­ra­żo­nym wzro­kiem i wy­mam­ro­tał:

– On chy­ba na­praw­dę nie żyje…

Synku, taka je­stem z cie­bie dum­na! – pani Fe­li­cja uca­ło­wa­ła Jac­ka w gło­wę, ro­niąc na nią przy oka­zji kil­ka łez. – To było na­praw­dę cu­dow­ne. Ten spe­cjal­ny kon­cert dla Ma­rze­ny. Ha, wy­obra­żam so­bie, jaką Fry­de­ryk mu­siał mieć za­sko­czo­ną minę, kie­dy zo­ba­czył na traw­ni­ku przed kan­ce­la­rią or­kie­strę… Na coś ta­kie­go mógł wpaść tyl­ko ktoś o po­etyc­kiej du­szy. I to ktoś bar­dzo za­ko­cha­ny. My­ślę, że nie ma już co cze­kać. Trze­ba jak naj­szyb­ciej za­pla­no­wać wasz ślub!

– Ale mamo. Nie tak szyb­ko…

– Ja­cu­siu, na­praw­dę szko­da cza­su. Je­ste­ście na­rze­czo­ny­mi już pra­wie trzy lata. Daw­no po­win­ni­ście być po ślu­bie. Tyl­ko pro­szę cię, nie mów mi, że wciąż my­ślisz o Basi. Ja wiem, ona była cu­dow­na, wła­ści­wie ko­cha­łam ją jak cór­kę, ale za­gi­nę­ła w tych Hi­ma­la­jach pra­wie osiem lat temu. Nie ma naj­mniej­szych szans, żeby się od­na­la­zła.

– To nie o Ba­się cho­dzi. Ja…

Przy­pad­ko­wi rzad­ko bra­ko­wa­ło słów. Był po­wszech­nie zna­ny ze swo­jej elo­kwen­cji i tego, że za­wsze miał w za­na­drzu cel­ną ri­po­stę. Ale jak tu wy­znać mat­ce, że jego na­rze­czo­na tak na­praw­dę nig­dy nią nie była? A for­mal­nie sta­ła się nią po to, by oj­ciec Jac­ka, me­ce­nas Fry­de­ryk Przy­pa­dek, za­ła­twił jej upra­gnio­ne miej­sce na apli­ka­cji ad­wo­kac­kiej. Apli­ka­cji, na któ­rą po­win­na się i tak do­stać, ale nie mo­gła tego zro­bić ze wzglę­du na róż­ne nie­for­mal­ne prze­szko­dy.

Nie, tego na pew­no nie mógł po­wie­dzieć mat­ce, któ­ra wprost ubó­stwia­ła jego uda­wa­ną na­rze­czo­ną. Na do­da­tek, jako po­et­ka, była oso­bą nie­zwy­kle wraż­li­wą i re­agu­ją­cą na wszyst­ko emo­cjo­nal­nie. Ale prze­cież mu­siał jej ja­koś w koń­cu wy­tłu­ma­czyć, że mię­dzy nim a Ma­rze­ną nie ma nic. Za­żą­da­ła tego od nie­go sama apli­kant­ka, da­jąc ul­ti­ma­tum z trzy­mie­sięcz­nym okre­sem wy­ko­nal­no­ści. Dwa z tych trzech mie­się­cy już upły­nę­ły.

– No coś tak za­nie­mó­wił, syn­ku? – pani Fe­li­cja spoj­rza­ła na nie­go zdzi­wio­na.

– Mamo, mó­wi­łem ci już, że mię­dzy nami się nie ukła­da.

– Ale ten kon­cert…

– Ma­rze­na to wspa­nia­ła ko­bie­ta, a ja nie­chcą­cy spra­wi­łem jej ogrom­ną przy­krość. Chcia­łem w ten spo­sób ją prze­pro­sić. To jed­nak nie zmie­nia nic w na­szych sto­sun­kach. Wy­bacz, ale mu­szę ci to po­wie­dzieć, mamo. Od dłuż­sze­go cza­su doj­rze­wa­li­śmy do tego, żeby pod­jąć osta­tecz­ną de­cy­zję o roz­sta­niu. I chy­ba nad­szedł ten czas.

Pani Fe­li­cja uważ­nie przyj­rza­ła się sy­no­wi, żeby spraw­dzić, czy on aby z niej nie żar­tu­je. Prze­cież sły­nął od dziec­ka ze skłon­no­ści do wszel­kich psi­ku­sów i ka­wa­łów. Kie­dyś na­wet wmó­wił swo­im ko­le­gom, że tra­fił na ślad wiel­kie­go skar­bu, i prze­ko­nał ich, że po­win­ni go po­szu­kać. Za­ba­wa była przed­nia, tyl­ko nie prze­wi­dział, że chłop­cy wy­ga­da­ją się star­szym. A ci star­si z ko­lei będą chcie­li ko­niecz­nie do­trzeć do skar­bu przed młod­szy­mi. A może zresz­tą to prze­wi­dział? I spra­wia­ło mu dzi­ką ra­dość wo­dze­nie za nos do­ro­słych lu­dzi, któ­rym za­chłan­ność prze­sło­ni­ła roz­są­dek i któ­rzy uwie­rzy­li, że mały chło­piec mógł tra­fić na skarb? Prze­cież oprócz żar­tów zna­ny był ze skłon­no­ści do iry­to­wa­nia wszyst­kich.

Ale nie, cze­goś ta­kie­go nie mógł zro­bić swo­jej mat­ce. Pani Fe­li­cja wie­dzia­ła, że za bar­dzo ją ko­chał, aby wy­my­ślić to wszyst­ko li tyl­ko po to, żeby so­bie z niej za­żar­to­wać.

– Czy­li mó­wisz, że… to już ko­niec mię­dzy wami?

– My­ślę, że tak, mamo.

– I nie ma już żad­nej na­dziei? – pani Fe­li­cja spoj­rza­ła na syna nie­mal bła­gal­nie.

– Może i jest – Jac­ko­wi trud­no było ode­brać mat­ce choć naj­mniej­szy cień na­dziei. Ale wie­dział też, że nie wol­no mu da­wać jej zbyt dużo. – Nie li­czył­bym jed­nak na to. Do­brze spra­wę prze­my­śle­li­śmy i roz­sta­je­my się w przy­jaź­ni. Zresz­tą, my­ślę, że wciąż bę­dzie­my się przy­jaź­nić i cza­sem spo­ty­kać.

Za­dzwo­ni­ła ko­mór­ka Jac­ka. Przy­pa­dek zer­k­nął na wy­świe­tlacz, ale nie ko­ja­rzył zu­peł­nie tego nu­me­ru. Prze­pro­sił wzro­kiem smut­ną mat­kę i ode­brał.

– Ja­cek Przy­pa­dek, słu­cham… Tak, to ja, a o co cho­dzi? – Ja­cek spo­koj­nie wy­słu­chi­wał, co ma mu do po­wie­dze­nia jego roz­mów­ca. – Tak, my­ślę, że mogę się tego pod­jąć… Mu­sie­li­by­śmy tyl­ko po­roz­ma­wiać o szcze­gó­łach. Do­brze, przy­bie­gnę do pana, pro­szę po­dać ad­res, za­pa­mię­tam – Przy­pa­dek po­ki­wał gło­wą, wbi­ja­jąc so­bie w pa­mięć, gdzie i kie­dy się umó­wił, a po­tem roz­łą­czył się. – No pro­szę, pro­szę…

– Coś się sta­ło, syn­ku?

– Dzwo­nił nowy klient.

– Kto tym ra­zem?

– Pan Ko­kosz­ka, pro­du­cent fil­mo­wy. Jest po­dej­rza­ny o mor­der­stwo.

Redak­tor Mal­wi­na Żar­ska, dzien­ni­kar­ka „No­we­go Ży­cia”, wcho­dząc na salę ćwi­czeń jed­ne­go z naj­mod­niej­szych fit­ness clu­bów sto­li­cy, wprost nie mo­gła się do­cze­kać, kie­dy zo­ba­czy tam swo­ją re­dak­cyj­ną ko­le­żan­kę, Anię So­ba­nię. Z naj­le­piej po­in­for­mo­wa­nych źró­deł wie­dzia­ła, że sta­ra­nia przy­ja­ciół­ki o wzglę­dy pana Przy­pad­ka wciąż speł­za­ły na ni­czym. A ta­kie po­raż­ki koń­czy­ły się zwy­kle ma­sa­kro­wa­niem sprzę­tu tre­nin­go­we­go, któ­ry to wi­dok Mal­wi­nie spra­wiał szcze­gól­ną ra­dość.

Dla­te­go, kie­dy Żar­ska zo­ba­czy­ła Anię cho­dzą­cą spo­koj­nie na step­pe­rze, uzna­ła, że mu­sia­ło się stać coś na­praw­dę nie­zwy­kłe­go. Czyż­by ten Bła­żej Sa­ko­wicz, uwa­ża­ją­cy się za Mło­de­go Boga Sek­su, był rze­czy­wi­ście tak nie­wia­ry­god­nym ko­chan­kiem, że po­tra­fił po­zba­wić Anię wszel­kich fru­stra­cji? Ta myśl ją nie­co za­nie­po­ko­iła. A po­nie­waż była jej przy­ja­ciół­ką, nie mo­gła po­zwo­lić na to, żeby pani re­dak­tor So­ba­nia się nie de­ner­wo­wa­ła.

– Ty wiesz, że wszy­scy cały czas mó­wią o tym kon­cer­cie? – za­py­ta­ła ją od nie­chce­nia.

– Wi­dać nie mają lep­szych te­ma­tów.

– A wła­śnie, nie za­py­ta­łam. Jak ci się po­do­bał?

– By­łam na lep­szych.

– A ja uwa­żam, że był nie­zły. No, może aku­sty­ka nie re­we­la­cyj­na, ale trud­no wy­ma­gać zbyt wie­le od ple­ne­ro­wej im­pre­zy. Cho­ciaż gdy­by­śmy sie­dzia­ły w pierw­szym rzę­dzie…

– Trze­ba było dać znać panu Przy­pad­ko­wi, to może by cię za­pro­sił. Prze­cież po­dob­no tak do­brze go znasz.

– A ty nie chcia­ła­byś sie­dzieć w pierw­szym rzę­dzie?

– Nic a nic. Mnie nie in­te­re­su­ją ta­kie ro­man­tycz­ne po­ka­zy. Zresz­tą, dzi­wie się, że cie­bie in­te­re­su­ją.

– Kon­cert jest już słyn­ny, a jesz­cze nikt o nim nie na­pi­sał. Po­my­śla­łam, że mu­szę nad­ro­bić ten brak. Dla­te­go zbie­ram opi­nie wi­dzów. I chęt­nie wy­słu­cham two­jej.

– Po­wiedz­my, że nie po­le­ci­ła­bym go do­brym zna­jo­mym. Cho­ciaż za­kła­dam, że ty ma­rzy­ła­byś o za­sia­da­niu w pierw­szym rzę­dzie – Ania spoj­rza­ła na Mal­wi­nę kpią­co.

– O co ci cho­dzi? – re­dak­tor Żar­ska spoj­rza­ła na ko­le­żan­kę lek­ko zde­ner­wo­wa­na. W od­róż­nie­niu od niej była oso­bą spo­koj­ną, opa­no­wa­ną i wy­pro­wa­dze­nie jej z rów­no­wa­gi było nie lada sztu­ką. Ale wy­glą­da­ło na to, że So­ba­nia jest na naj­lep­szej dro­dze do do­ko­na­nia tego.

– Bła­żej mi po­wie­dział, że kie­dyś, za­nim się jesz­cze po­zna­ły­śmy, uga­nia­łaś się za pa­nem Przy­pad­kiem. To praw­da?

Twarz Mal­wi­ny stę­ża­ła. Cho­le­ra, nie prze­wi­dzia­ła, że ten przy­ja­ciel Jac­ka, ten cały zwa­rio­wa­ny Sa­ko­wicz, może coś chlap­nąć Ani o ich prze­szło­ści. Żar­ska nie trak­to­wa­ła po­cząt­ko­wo po­waż­nie związ­ku ko­le­żan­ki z tym lek­ko stuk­nię­tym me­ce­na­sem. Zresz­tą, sama za­in­te­re­so­wa­na de­kla­ro­wa­ła, że spo­ty­ka się z nim tyl­ko po to, by wzbu­dzić za­zdrość Przy­pad­ka. Ale, mimo fia­ska tego pla­nu, wciąż spę­dza­ła z nim dużo cza­su. Za­sta­na­wia­ją­co dużo cza­su.

A po­my­śleć, że jesz­cze przed chwi­lą, kie­dy Mal­wi­na wcho­dzi­ła na salę fit­ness clu­bu, wy­da­wa­ło się jej, że to ona jest górą w tej sub­tel­nej grze, jaką ze sobą od daw­na pro­wa­dzi­ły. Nie mi­nę­ły trzy mie­sią­ce od mo­men­tu, kie­dy za­ło­ży­ła się z ko­le­żan­ką, że ta nie da rady usi­dlić na sta­łe Przy­pad­ka. Re­dak­tor So­ba­nia pod­ję­ła to wy­zwa­nie i po­cząt­ko­wo wy­da­wa­ło jej się, że osią­gnę­ła suk­ces. Spę­dzi­ła z Jac­kiem uro­czą noc i była pew­na, że wkrót­ce nie bę­dzie się mo­gła wprost od nie­go opę­dzić. Ale po tym jed­no­ra­zo­wym suk­ce­sie na­stą­pi­ło dłu­gie pa­smo klęsk.

Mal­wi­na była więc już nie­mal pew­na, że to nie Przy­pa­dek w Ani, ale Ania za­ko­cha­ła się w Przy­pad­ku. I po raz pierw­szy wy­gra z ko­le­żan­ką tego typu za­kład, któ­re­go staw­ką było jak zwy­kle opła­ce­nie trzy­mie­sięcz­ne­go kar­ne­tu za za­ję­cia w fit­ness clu­bie.

– To jak to z tym uga­nia­niem było? – po­wtó­rzy­ła ma­ni­fe­sta­cyj­nie swo­je py­ta­nie Ania.

– Nie uga­nia­łam się – od­po­wie­dzia­ła Mal­wi­na, si­ląc się mak­sy­mal­nie, aby jej głos był spo­koj­ny. – Po pro­stu by­łam z nim zwią­za­na.

– Ale chy­ba nie­zbyt moc­no, bo dość ła­two się wy­wią­zał z tego związ­ku.

– Przy­po­mi­nam, że to­bie uda­ło się za­li­czyć tyl­ko jed­ną noc, a ja się z nim spo­ty­ka­łam pra­wie dwa mie­sią­ce.

– Pra­wie dwa mie­sią­ce? – Ania uda­ła, że pa­trzy na ko­le­żan­kę z nie­do­wie­rza­niem. – Co za suk­ces! To jak z tym swo­im no­wym „mi­siem” je­steś już po­nad trzy mie­sią­ce, to nie­dłu­go szy­ku­je się ślub? A wła­śnie, dla­cze­go ja go jesz­cze nie po­zna­łam?

– Zbli­ża się ter­min pła­ce­nia za fit­ness – uśmiech­nę­ła się chłod­no Mal­wi­na. – Gdy­byś była tak miła i zde­cy­do­wa­ła się uznać swo­ją prze­gra­ną, mia­ła­bym ten kło­pot z gło­wy.

– Nic z tego. Ja się tak szyb­ko nie pod­da­ję! Jesz­cze go do­pad­nę, zo­ba­czysz.

– Bar­dzo spryt­nie. W ten spo­sób mo­żesz w nie­skoń­czo­ność od­su­wać wi­zję prze­gra­nej, łu­dząc sie­bie i mnie, że jesz­cze kie­dyś ci się uda.

– To nie­praw­da!

– Czyż­by? To może usta­li­my, że od dziś masz trzy mie­sią­ce. I albo ci się uda, albo uznasz swo­ją prze­gra­ną w za­kła­dzie. Zgo­da? – Żar­ska wy­cią­gnę­ła dłoń.

Re­dak­tor So­ba­nia po­pa­trzy­ła wście­kła na ko­le­żan­kę. Jesz­cze nig­dy nie mu­sia­ły do ich za­kła­du wpro­wa­dzać tak upo­ka­rza­ją­ce­go wa­run­ku. Zwy­kle wszyst­ko trwa­ło ty­dzień, góra dwa. Ale te­raz rze­czy­wi­ście cią­gnie się to iry­tu­ją­co dłu­go. Dla­te­go nie ma wyj­ścia.

– Zgo­da! – So­ba­nia uści­snę­ła dłoń ko­le­żan­ki. – Mam nowy plan. Tym ra­zem nie­za­wod­ny.

Przy­pa­dek oglą­dał wła­śnie ple­ja­dę gwiazd se­ria­lu Mi­łość i me­dy­cy­na, któ­rych zdję­cia były po­roz­wie­sza­ne na ścia­nach se­kre­ta­ria­tu, kie­dy od­niósł wra­że­nie, że ktoś po­wie­dział do nie­go „Dzień do­bry, pa­nie Jac­ku”. Po chwi­li na­my­słu uznał jed­nak, że to nie­moż­li­we i pew­nie się prze­sły­szał. Prze­cież nie znał ni­ko­go, kto tu pra­co­wał. A poza tym, je­śli ktoś chciał się z nim przy­wi­tać, to po­wi­nien mó­wić w spo­sób umoż­li­wia­ją­cy usły­sze­nie cze­go­kol­wiek.

– Dzień do­bry, pa­nie Jac­ku – tym ra­zem po­ziom de­cy­be­li za­war­tych w gło­sie prze­kro­czył gra­ni­cę sły­szal­no­ści, choć wciąż moż­na go było okre­ślić co naj­wy­żej jako bar­dzo, bar­dzo ci­chy szept.

Przy­pa­dek jed­nak od­wró­cił się i zo­ba­czył osob­ni­ka o prze­raź­li­wie smut­nej twa­rzy. Pa­trząc na nie­go wprost, trud­no było uwie­rzyć, że ktoś taki na­pi­sał Trzy­na­ste krze­sło, naj­śmiesz­niej­szą ko­me­dię te­atral­ną ostat­nich lat. I do­brze się sta­ło, że Ja­cek zna­lazł na to nie­zbi­te do­wo­dy, bo sąd mógł­by nie dać wia­ry uzdol­nio­ne­mu ko­me­dio­pi­sa­rzo­wi. Szcze­gól­nie, że sam słyn­ny Fran­ci­szek Ka­ra­siń­ski-Woł­ko­wyj­ski twier­dził, że to on jest au­to­rem owej ko­me­dii, a nie ni­ko­mu nie­zna­ny pan Fre­dro.

– Dzień do­bry, pa­nie Jan­ku – Przy­pa­dek po­dał rękę Fre­drze. – Co pan tu robi?

– Mia­łem spo­tka­nie z pa­nem Ko­kosz­ką, pro­du­cen­tem se­ria­lu. W spra­wie pra­cy.

– A co, by­cie co­pyw­ri­te­rem już panu nie od­po­wia­da?

– W za­sa­dzie nie mam nic prze­ciw­ko. Ale te­raz na ryn­ku kry­zys i zwal­nia­ją. A ja je­stem pierw­szy do od­strza­łu.

– Dla­cze­go? Prze­cież jest pan świet­ny!

– No tak. Ale pan Ka­ra­siń­ski-Woł­ko­wyj­ski zna dużo waż­nych lu­dzi, od któ­rych za­le­żą zle­ce­nia dla mo­jej agen­cji. I szef mi po­wie­dział, że on mnie wpraw­dzie ceni i lubi, ale musi my­śleć o po­zo­sta­łych pra­cow­ni­kach. I nie wie, jak dłu­go da radę bro­nić ko­goś, kto oskar­żył le­gen­dar­ne­go dra­ma­tur­ga o kra­dzież sztu­ki…

– Ale prze­cież udo­wod­ni­li­śmy, że tak było – Ja­cek spoj­rzał zdzi­wio­ny na roz­mów­cę. – Zresz­tą, nie ma pan się czym mar­twić. Może pan żyć z tan­tiem z wy­sta­wień Trzy­na­ste­go krze­sła.

– Nie za dłu­go. Sztu­ka ma zejść z afi­sza w War­sza­wie, bo po­dob­no śro­do­wi­sko do­ma­ga się, żeby ta­kiej ko­mer­cyj­nej rze­czy nie gra­li na pu­blicz­nej sce­nie. A te­atry w in­nych mia­stach wy­co­fa­ły się z chę­ci jej wy­sta­wie­nia, sko­ro to sztu­ka ja­kie­goś Fre­dry a nie Ka­ra­siń­skie­go-Woł­ko­wyj­skie­go.

– Za to ka­so­wy prze­bój. Prze­cież… – Ja­cek chciał jesz­cze en­tu­zja­stycz­nie zre­cen­zo­wać sztu­kę, ale pan Fre­dro mach­nął znie­chę­co­ny ręką.

– Nie mów­my już o tym. Mia­łem na­dzie­ję, że się cho­ciaż tu za­cze­pię. Mam tu ko­le­gę, sce­na­rzy­stę, Szku­dla­rek się na­zy­wa. Ale pan Ko­kosz­ka po prze­czy­ta­niu mo­ich tek­stów po­wie­dział, że się do ni­cze­go nie na­da­ją – wes­tchnął smęt­nie Fre­dro. – Pan pew­nie tu­taj w związ­ku ze śmier­cią tego No­skow­skie­go… zna­czy dok­to­ra Sta­sia?

– Owszem. Na ra­zie jesz­cze ni­ko­go nie aresz­to­wa­li, ale chce mnie za­trud­nić pro­du­cent, bo w tej chwi­li jest głów­nym po­dej­rza­nym.

– Po­wiem panu, że tu po­dob­no pra­wie każ­dy chciał go za­bić.

– Prze­cież „ko­cha­ła go cała Pol­ska” – Ja­cek przy­po­mniał so­bie je­den z na­głów­ków ta­blo­idu, któ­ry stra­szył go kil­ka dni temu we wszyst­kich mi­ja­nych przez nie­go kio­skach.

– Pol­ska może tak, ale ko­le­dzy z pla­nu nie­ko­niecz­nie. Ten ko­le­ga sce­na­rzy­sta mi opo­wia­dał, że No­skow­skie­mu wiecz­nie coś się nie po­do­ba­ło. A na do­da­tek cią­gle od wszyst­kich po­ży­czał pie­nią­dze i miał pro­ble­my z ich od­da­wa­niem.

– My­śla­łem, że w ta­kiej te­le­no­we­li do­brze się za­ra­bia.

– Za­ra­bia się do­brze, ale ko­le­ga mó­wił, że No­skow­ski był ha­zar­dzi­stą i stąd te dłu­gi. Żar­tu­ją na­wet, że sam się za­bił, żeby nie mu­sieć od­da­wać pie­nię­dzy.

– Czy­li z li­sty po­dej­rza­nych moż­na skre­ślić wie­rzy­cie­li, bo nikt nie za­bi­ja dłuż­ni­ka – uśmiech­nął się Ja­cek. – Ten ko­le­ga panu nie po­wie­dział, kto kon­kret­nie mógł­by chcieć śmier­ci dok­to­ra Sta­sia?

– On sam miał ocho­tę za­bić pana No­skow­skie­go, bo przez jego fa­na­be­rie mu­siał już parę razy moc­no zmie­niać sce­na­riusz. Dzię­ki tej śmier­ci ma mniej pra­cy – Fre­dro pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale była to jak zwy­kle pró­ba wy­so­ce nie­uda­na. – Ale tak ogól­nie, to tu wszy­scy po­noć byli szczę­śli­wi, że on od­cho­dzi. Może wła­śnie poza pro­du­cen­tem. Oglą­dal­ność spa­da, se­ria­lo­wi gro­zi zdję­cie z an­te­ny. A tu jesz­cze od­cho­dzi naj­po­pu­lar­niej­sza po­stać. A te­raz, jak się zro­bi­ło to za­mie­sza­nie ze śmier­cią, to wskaź­ni­ki pod­sko­czy­ły i po­dob­no te­le­wi­zja pod­pi­sa­ła umo­wę na ko­lej­ny se­zon.

– A ktoś jesz­cze nie był szczę­śli­wy z po­wo­du jego odej­ścia?

– Po­dob­no pan Za­wiał­ło, ten, co tu gra or­dy­na­to­ra. Do tego jesz­cze Se­ra­fiń­ska, ta, któ­ra była go­spo­sią dok­to­ra Sta­sia.

– A oni dla­cze­go?

Pani Han­ke de­li­kat­nie otar­ła łzę i wzię­ła się pod boki. Przy­szłość, jaka się przed nią ry­so­wa­ła, była nie­we­so­ła. Stra­ci­ła swo­je­go głów­ne­go pra­co­daw­cę, u któ­re­go sprzą­ta­ła i go­to­wa­ła już po­nad dzie­sięć lat. A te­le­fon upar­cie mil­czał i zni­kąd nie po­ja­wia­ły się nowe pro­po­zy­cje. Zresz­tą, cze­mu się dzi­wić w jej wie­ku? Czter­dziest­ka, do któ­rej się ofi­cjal­nie przy­zna­wa­ła, stuk­nę­ła jej już daw­no. W jej fa­chu to prze­cież eme­ry­tu­ra.

– Pro­szę nie pła­kać, pani Han­ke – wy­so­ki, wy­chu­dzo­ny i siwy jak go­łą­bek męż­czy­zna przy­tu­lił kor­pu­lent­ną po­stać go­spo­si. – On zo­sta­nie na za­wsze w na­szych ser­cach.

– Tyl­ko co z tego, je­śli nie ma go tu mię­dzy nami – wes­tchnę­ła smut­no go­spo­sia.

– Czło­wiek naj­dłu­żej żyje w pa­mię­ci in­nych lu­dzi. Dla­te­go on bę­dzie żyć nie­mal wiecz­nie – do­dał dru­gi z obec­nych męż­czyzn, gru­ba­sek o moc­nych wy­pie­kach na po­licz­kach, pa­te­tycz­nie pod­kre­śla­ją­cy sa­mo­gło­ski koń­czą­ce wy­ra­zy. – A my po pro­stu mu­si­my wró­cić do swo­ich obo­wiąz­ków i da­lej nieść po­moc lu­dziom, pani Han­ke.

– Pew­nie, wam to ła­two po­wie­dzieć – wy­bu­chła szlo­chem go­spo­sia. – Ma­cie pra­cę, a ja?

Jej uwa­ga skon­ster­no­wa­ła oby­dwu męż­czyzn. Tych słów się z pew­no­ścią po niej nie spo­dzie­wa­li. Ale nie byli pew­ni, czy nie po­win­ni się spo­dzie­wać. W koń­cu wer­sje sce­na­riu­sza czę­sto ule­ga­ją zmia­nom do ostat­niej chwi­li.

– Ależ pani Han­ke – pró­bo­wał „szyć” siwy chu­dzie­lec od­gry­wa­ją­cy rolę or­dy­na­to­ra Ste­ca. – Prze­cież dok­tor Staś za­pi­sał pani dom i okrą­głą sum­kę…

– Tak, w te­le­wi­zo­rze to tak ład­nie wy­glą­da. Ale sami wie­cie, jaka jest praw­da. Po jego śmier­ci moja rola sta­je się zu­peł­nie nie­istot­na.

– Ależ pani Han­ke, pani jest bar­dzo cen­na… – gru­ba­sek z wy­pie­ka­mi, zna­ny po­wszech­nie jako pro­fe­sor Bar­na­ba Kłyś, usi­ło­wał uspo­ko­ić wzbu­rzo­ną ko­bie­tę.

– Pew­nie, ła­two ci mó­wić. Ty po odej­ściu No­skow­skie­go bę­dziesz wię­cej grał w se­ria­lu. A Za­wiał­ło – wska­za­ła gło­wą na si­we­go chu­dziel­ca – do­sta­nie za nie­go te rolę w tej su­per­pro­duk­cji hi­sto­rycz­nej.

– Stop! – wrza­snął re­ży­ser Ku­liń­ski, któ­ry już od dłuż­sze­go cza­su przy­glą­dał się ze zdzi­wie­niem ca­łej sce­nie, nie mo­gąc od­na­leźć w sce­na­riu­szu tek­stów mó­wio­nych przez pa­nią Han­ke vel Se­ra­fiń­ską.

– Baś­ka, co ty ro­bisz? – Kłyś-Da­nie­le­wicz spoj­rzał zde­gu­sto­wa­ny na ko­le­żan­kę.

– Do­kład­nie, co ko­le­żan­ka robi? – uniósł się or­dy­na­tor Stec-Za­wiał­ło. Nie prze­pa­dał za Han­ke-Se­ra­fiń­ską i dla­te­go, mimo ogól­nie przy­ję­tych zwy­cza­jów, nie mó­wił do niej po imie­niu.

– To nie­pro­fe­sjo­nal­ne! Ja tu nie mam cza­su, za­raz po zdję­ciach je­stem umó­wio­ny na lek­cję ję­zy­ka.

– A mnie te­raz na nic nie stać! – zde­ner­wo­wa­ła się Han­ke-Se­ra­fiń­ska. – Oprócz dzi­siaj mam jesz­cze tyl­ko dwa dni zdję­cio­we. I co ja ze sobą zro­bię, jak mi nie wy­pa­li ta fir­ma szko­le­nio­wa?!

– To chy­ba jesz­cze nie po­wód, żeby prze­ry­wać zdję­cia – pró­bo­wał ła­go­dzić sy­tu­ację Ku­liń­ski. – Zresz­tą, może w na­stęp­nym se­zo­nie sce­na­rzy­ści wy­my­ślą dla pani ja­kiś wą­tek.

– Aku­rat. Idę w od­staw­kę!

– To przy­kre – stwier­dził nie bez pew­nej sa­tys­fak­cji Za-wiał­ło – ale mo­gła ko­le­żan­ka za­cząć grać w to­to­lot­ka. Po­dob­no ostat­nio w ko­lek­tu­rze obok na­sze­go stu­dia pa­dła szóst­ka.

– Nig­dy nie by­łam ha­zar­dzist­ką i nie mam za­mia­ru tego zmie­niać!

– Do­praw­dy? To po co ko­le­żan­ka ry­zy­ko­wa­ła, że ją zła­pią po śmier­ci No­skow­skie­go? – Za­wiał­ło spoj­rzał na nią zna­ko­mi­cie zdzi­wio­nym wzro­kiem. – Było sens go za­bi­jać, sko­ro wszy­scy wie­dzie­li, że była ko­le­żan­ka na nie­go wście­kła?

– Co ty opo­wia­dasz?! Po co mia­ła­bym to ro­bić?! Prze­cież przez to nie wró­cił­by do se­ria­lu, a ja nie od­zy­ska­ła­bym roli!

– I tak by do nie­go nie wró­cił. Za to mo­gła się ko­le­żan­ka w ten spo­sób na nim ze­mścić. To do­bry mo­tyw.

– Przy­po­mi­nam ci, że ty mia­łeś lep­szy – ode­zwał się Da­nie­le­wicz.

Za­wiał­ło za­marł, prze­łknął śli­nę i od­ru­cho­wo zła­pał się za połę ma­ry­nar­ki. Miał pod nią ukry­te­go swo­je­go ma­łe­go sta­lo­we­go przy­ja­cie­la, za­wie­ra­ją­ce­go dwie­ście mi­li­li­trów zna­ko­mi­tej mię­tów­ki, któ­ra po­ma­ga­ła mu ra­dzić so­bie w stre­so­wych sy­tu­acjach. Czy­li śred­nio kil­ka razy dzien­nie.

– Nie ro­zu­miem, o czym mó­wisz?

– Ro­zu­miesz, ro­zu­miesz – za­ja­zgo­ta­ła Se­ra­fiń­ska. – Wszy­scy wie­dzą, że ry­wa­li­zo­wa­łeś z No­skow­skim o rolę w tej su­per­pro­duk­cji, w tych Mie­czach Grun­wal­du. Ca­sting prze­gra­łeś o włos. A po śmier­ci No­skow­skie­go zwol­ni­ła się głów­na rola.

– I co z tego?! Mam już za­ję­te ter­mi­ny.

– Ter­mi­ny się prze­su­nie, od­wo­łasz ja­kieś inne zo­bo­wią­za­nia. Taka su­per­pro­duk­cja to su­per­pie­nią­dze.

– No nie, ja w ta­kich wa­run­kach nie mogę pra­co­wać! – Za­wiał­ło po­trzą­snął swo­ją siwą czu­pry­ną i naj­wy­raź­niej miał za­miar opu­ścić plan.

– Ja zwa­riu­ję! – za­ła­mał ręce re­ży­ser. – Kwa­drans prze­rwy! – krzyk­nął do eki­py, a gdy ta za­czę­ła się roz­cho­dzić, do­dał dużo ci­szej w stro­nę pro­fe­so­ra Kły­sia. – Pa­nie Ry­szar­dzie…

– Prze­cież pro­si­łem, pa­nie re­ży­se­rze, na pla­nie wolę, jak się do mnie zwra­ca moim se­ria­lo­wym imie­niem.

– Ano tak. Więc pa­nie Bar­na­bo.

– Wo­lał­bym: pro­fe­so­rze Bar­na­bo – po­pra­wił go Da­nie­le­wicz.

– Oczy­wi­ście – Ku­liń­ski z tru­dem ha­mo­wał wście­kłość, ale wie­dział, że je­śli sy­tu­acja ma być opa­no­wa­na, a zdję­cia mają to­czyć się da­lej, to nie ma wyj­ścia, musi sko­rzy­stać z po­mo­cy ak­to­ra sły­ną­ce­go ze swo­ich me­dia­tor­skich umie­jęt­no­ści. – Pro­fe­so­rze Bar­na­bo, gdy­by pan mógł nie­co ostu­dzić tem­pe­ra­ment tych dwoj­ga.

– Ależ oczy­wi­ście. Cze­go się nie robi dla sztu­ki. I dla me­dy­cy­ny.

Jacek wy­god­nie usiadł w fo­te­lu sto­ją­cym w rogu ga­bi­ne­tu pro­du­cen­ta. Tyl­ko to miej­sce gwa­ran­to­wa­ło, że jego roz­mów­ca nie znik­nie na­gle z pola wi­dze­nia. Bo od chwi­li, kie­dy Przy­pa­dek wszedł do biu­ra Ko­kosz­ki i z nim się przy­wi­tał, ten już zdą­żył być w pię­ciu róż­nych miej­scach po­ko­ju. Pro­du­cent, ni­ski, bar­dzo szczu­pły, pra­wie cał­ko­wi­cie łysy, po­ru­szał się bo­wiem z pręd­ko­ścią bły­ska­wi­cy, nie chcąc uro­nić na­wet se­kun­dy ze swo­je­go cen­ne­go cza­su na nie­po­trzeb­ne sta­nie w miej­scu.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć, jak to było – za­czął Ja­cek.

– Tego dnia na­gry­wa­li­śmy sce­nę sty­py i ostat­nie uję­cia z dok­to­rem Sta­siem, to zna­czy pa­nem No­skow­skim, w cza­sie któ­rych naj­bliż­si mu bo­ha­te­ro­wie se­ria­lu że­gna­li się z nim krót­ko przy trum­nie w domu po­grze­bo­wym. – Ko­kosz­ka wy­jął z pół­ki se­gre­ga­tor i nie prze­sta­jąc do Przy­pad­ka mó­wić, spraw­dzał, czy zga­dza­ją się wszyst­kie po­zy­cje w kosz­to­ry­sie. – No­skow­ski wła­ści­wie nic nie grał, le­żał w trum­nie i tyle. Dla­te­go mógł so­bie po­zwo­lić na wy­pi­cie odro­bi­ny wię­cej al­ko­ho­lu.

– Ile to było odro­bi­nę wię­cej?

– Szcze­rze mó­wiąc, sły­nął z moc­nej gło­wy. Na­wet litr wód­ki nie ro­bił na nim więk­sze­go wra­że­nia. A tego dnia każ­dy się z nim chciał na­pić. Zresz­tą, za­raz po za­koń­cze­niu zdjęć pla­no­wa­li­śmy więk­szą im­pre­zę po­że­gnal­ną No­skow­skie­go.

– Gdzie się mia­ła od­być?

– Wła­ści­we w tym sa­mym miej­scu. Dom po­grze­bo­wy za­aran­żo­wa­li­śmy na za­ple­czu re­stau­ra­cji „Pod Ryb­ką”, gdzie czę­sto na­gry­wa­my sce­ny dzie­ją­ce się w pu­bach i ka­wiar­niach. Po­tem prze­nie­śli­śmy się na salę re­stau­ra­cyj­ną, gdzie krę­ci­li­śmy sce­nę sty­py, cho­dzi­ło o to, żeby nie było kosz­tów prze­wo­że­nia eki­py. – Ko­kosz­ka odło­żył se­gre­ga­tor i z pręd­ko­ścią świa­tła usiadł za biur­kiem i za­czął kle­pać w kla­wia­tu­rę swo­je­go kom­pu­te­ra. – A po na­krę­ce­niu tej sce­ny roz­po­czę­ła się im­pre­za po­że­gnal­na. Ale i tak wszy­scy chcie­li się z nim na­pić już w domu po­grze­bo­wym.

– Z ja­kie­goś kon­kret­ne­go po­wo­du?

– Z bar­dzo kon­kret­ne­go, pro­szę pana. Bo ak­to­rzy, pro­szę pana, to nie­od­po­wie­dzial­ni idio­ci, gdy­bym ja ich nie upil­no­wał, to żad­nej sce­ny by nie na­krę­ci­li. Dla­te­go sta­ra­łem się to ja­koś ogra­ni­czać, żeby nie byli schla­ni, za­nim skoń­czy­my na­gry­wać.

– Mu­siał pan oso­bi­ście?

– Pro­szę pana, ja tu wszyst­ko mu­szę sam w grun­cie rze­czy ro­bić, bo gdy­by nie ja, to w jed­nej chwi­li by się toto roz­pa­dło. Chęt­nie bym się z kimś po­dzie­lił pra­cą, ale my­śli pan, że w tym kra­ju moż­na spo­tkać ja­kie­goś uta­len­to­wa­ne­go czło­wie­ka? Pro­szę pana, ab­so­lut­nie nie. Dla­te­go to ja tak na­praw­dę mu­szę pi­sać sce­na­riu­sze, re­ży­se­ro­wać, a do tego jesz­cze pro­du­ko­wać cały ten baj­zel, bo in­a­czej…

– Jak pan pil­no­wał No­skow­skie­go? – wszedł mu w sło­wo Ja­cek.

– Nor­mal­nie. Sie­dzia­łem obok nie­go cały czas i kon­tro­lo­wa­łem, żeby nikt poza nim nie wy­pił wię­cej niż kie­li­szek al­ko­ho­lu. Tyl­ko tak była szan­sa na to, że do­trwa­ją do tej sce­ny sty­py. To już mo­gli za­grać wsta­wie­ni, to na­wet dra­ma­tur­gicz­nie uza­sad­nio­ne. Co to ja mó­wi­łem, pro­szę pana? Aha, więc mu­sia­łem pil­no­wać tych idio­tów. Bo, pro­szę pana, ak­to­rzy to kom­plet­ni idio­ci. A już naj­więk­si idio­ci to ci, któ­rzy gra­ją do­brze wy­kształ­co­nych. Bo za­grać pro­fe­so­ra, pro­szę pana, to na­praw­dę po­tra­fi byle idio­ta. Za to za­grać idio­tę, to już wyż­sza szko­ła jaz­dy, do tego trze­ba być choć tro­chę in­te­li­gent­nym, a zna­leźć in­te­li­gent­ne­go ak­to­ra to tak, jak tra­fić szóst­kę w tot­ka, pro­szę pana…

– A kto przy­niósł do domu po­grze­bo­we­go te fe­ral­ne trzy pół­li­trów­ki?

– Ja sam. I do tego za­po­wie­dzia­łem, że je­śli po­ja­wi się tam cho­ciaż je­den gram al­ko­ho­lu wię­cej, to wy­wa­lę na zbi­ty pysk. – Ko­kosz­ka w ułam­ku se­kun­dy po­rzu­cił kom­pu­ter, przy­siadł się do Jac­ka i za­czął prze­glą­dać ka­ta­log z pięk­ny­mi zdję­cia­mi uro­kli­wych do­mów ład­nie od­ci­na­ją­cych się na tle błę­ki­tu nie­ba.

– Skąd pan wziął te trzy pół­li­trów­ki?

– Ku­pi­łem całą skrzyn­kę w skle­pie, mam ra­chu­nek.

Ja­cek na­wet nie do­strzegł tego, że Ko­kosz­ka w mgnie­niu oka pod­biegł do jed­ne­go z se­gre­ga­to­rów, otwo­rzył go, wy­jął coś z nie­go, za­mknął i odło­żył na pół­kę. Do­pie­ro kie­dy pro­du­cent pod­su­nął mu pod nos ja­kiś świ­stek pa­pie­ru, za­uwa­żył, że Ko­kosz­ka nie sie­dzi obok nie­go, tyl­ko przed nim stoi. Przy­pa­dek przyj­rzał się ra­chun­ko­wi.

– Całą skrzyn­kę? Po co?

– Żeby było po­tem na sty­pę. Od re­stau­ra­cji to ja za­sad­ni­czo bio­rę tyl­ko po­miesz­cze­nie, bo gdy­bym jesz­cze miał wziąć wy­szynk, to w jed­nej chwi­li bym zban­kru­to­wał. Tak­że trzy bu­tel­ki po­wę­dro­wa­ły do domu po­grze­bo­we­go, a resz­ta na stół ze sty­pą. Przy oka­zji za­osz­czę­dzi­łem na re­kwi­zy­tach do na­krę­ce­nia sce­ny. Te­le­wi­zja mi cały czas tnie bu­dżet, bo mó­wią, że mi oglą­dal­ność spa­da. Już do­kła­dam do tej pro­duk­cji, a za­raz to kom­plet­nie za swo­je pie­nią­dze będę mu­siał ją na­gry­wać.

– Współ­czu­ję. Ale za­wsze pan może już tego nie na­gry­wać.

– To z cze­go będę żył?

– Na pew­no nie z cze­goś, do cze­go pan do­kła­da.

Ja­cek spoj­rzał na pro­du­cen­ta z tak szcze­rym zdzi­wie­niem, że ten za­czął się za­sta­na­wiać, czy na pew­no de­tek­tyw jest wy­star­cza­ją­co by­stry, aby za­jąć się tak de­li­kat­ną spra­wą. Bo sko­ro nie ro­zu­mie, że naj­le­piej za­ra­bia się na in­te­re­sach, do któ­rych się do­kła­da, to chy­ba po­wi­nien zmie­nić za­wód na taki wy­ma­ga­ją­cy mniej­szej ilo­ści lo­gicz­ne­go my­śle­nia.

– Co to ja mó­wi­łem, pro­szę pana? Aha. O tych trzech pół­li­trów­kach. No więc, wy­ją­łem je ze skrzyn­ki i za­nio­słem.

– Jest pan pe­wien, że ich nikt nie pod­mie­nił na miej­scu?

– Pil­no­wa­łem ich. Zresz­tą, trud­no to zro­bić, bo tam ka­me­ra za­wsze ja­kaś włą­czo­na jest albo ktoś fo­to­sy pstry­ka. Tak­że prak­tycz­nie nikt ich nie mógł pod­mie­nić nie­zau­wa­żo­ny. A po­nie­waż No­skow­ski zmarł w wy­ni­ku za­tru­cia al­ko­ho­lem me­ty­lo­wym, to je­stem pierw­szy na li­ście po­dej­rza­nych – mó­wiąc to, chwy­cił za ko­mór­kę. – Prze­pra­szam, ale mu­szę gdzieś za­dzwo­nić. Ku­pu­ję swój siód­my dom w To­ska­nii – rzu­cił od nie­chce­nia. – Wie pan, nie mogę się oprzeć, ta­kie cu­dow­ne miej­sce, tyle słoń­ca i lu­dzie tacy po­god­ni. W ogó­le to ja ko­cham Ita­lię.

– Cie­szę się w imie­niu wszyst­kich Wło­chów, ale wo­lał­bym jak naj­szyb­ciej do­koń­czyć na­szą roz­mo­wę, bo oba­wiam się, że nie mamy na nią zbyt wie­le cza­su.

– Dla­cze­go?

– Bo za­raz ktoś tu wpad­nie i nie po­zwo­li nam jej do­koń­czyć.

Ko­kosz­ka odło­żył ko­mór­kę i uważ­niej przyj­rzał się Przy­pad­ko­wi. Pani Bam­ber wpraw­dzie mó­wi­ła mu, że ten de­tek­tyw jest świet­ny, ale nie wspo­mi­na­ła, że jest ja­sno­wi­dzem.

– Skąd pan wie, że za­raz ktoś tu wpad­nie i nie po­zwo­li do­koń­czyć nam roz­mo­wy?

– Bo lu­dzie są ba­nal­nie prze­wi­dy­wal­ni, pa­nie Ko­kosz­ka. To jak to było da­lej?

– Jak już wszy­scy się z nim na­pi­li i do­gra­li­śmy te sce­ny z domu po­grze­bo­we­go, No­skow­ski go­rzej się po­czuł. Po­wie­dział, że nie wsta­nie z trum­ny, tyl­ko ka­zał się w niej za­nieść z za­ple­cza na salę re­stau­ra­cyj­ną na sty­pę i po­sta­wić tak, żeby wi­dzieć na­gry­wa­nie tej sce­ny.

– Jak dłu­go trwa­ło to na­gry­wa­nie?

– Ja­kieś dwie go­dzi­ny. Po­tem za­czę­li­śmy im­pre­zę. No­skow­skie­go nikt nie pró­bo­wał cu­cić, bo wszy­scy wie­dzą, że on po wó­dzie ma taki sen, że nie idzie go obu­dzić. No a ja­koś po go­dzi­nie Ry­siek Da­nie­le­wicz wy­gło­sił to­ast. On nig­dy nie prze­pu­ści żad­nej oka­zji, żeby coś do­brze za­grać. To ka­bo­tyn jest do kwa­dra­tu. Co to ja mó­wi­łem, pro­szę pana? Aha, no i po to­a­ście Da­nie­le­wicz rzu­cił mu się na pierś i stwier­dził, że No­skow­skie­mu ser­ce nie bije.

– Inni też mie­li ja­kieś sen­sa­cje zwią­za­ne z wy­pi­ciem tego za­tru­te­go al­ko­ho­lu?

– Trud­no orzec. Wszy­scy tak po­pi­li, że nie wia­do­mo, czy ktoś się po­rzy­gał przez ten za­tru­ty al­ko­hol, któ­ry pił z No­skow­skim, czy po pro­stu nor­mal­nie.

– Tak. To na ra­zie chy­ba wszyst­ko – Ja­cek pod­niósł się z fo­te­la. – Nie wiem, czy pani Ir­mi­na wspo­mnia­ła panu o wy­so­ko­ści mo­je­go ho­no­ra­rium.

– No wła­śnie, mó­wi­ła coś o ja­kichś stu ty­sią­cach. Ale to chy­ba jest ja­kiś żart po­nu­ry, pro­szę pana. Ja za sto ty­się­cy to po­tra­fię wy­pro­du­ko­wać od­ci­nek se­ria­lu. – Ko­kosz­ka w ułam­ku se­kun­dy spraw­dził pocz­tę, rzu­cił okiem na ja­kąś fak­tu­rę i wy­stu­kał na apa­ra­cie nu­mer do księ­go­wej. – To zna­czy, tak mię­dzy nami, bo w kosz­to­ry­sie mam dwie­ście. Co to ja mó­wi­łem, pro­szę pana? Aha, i jak miał­bym czas, to sam zna­la­zł­bym tego ło­bu­za, bo ja mam bar­dzo wy­so­ki ilo­raz in­te­li­gen­cji.

– Za­tem ży­czę po­wo­dze­nia – Ja­cek po­dał mu rękę na po­że­gna­nie. – Miło się z pa­nem roz­ma­wia­ło.

– Mo­men­cik, prze­cież ja nie mó­wię, że chcę go ła­pać. Nie mam na to cza­su, ja tu wszyst­ko za wszyst­kich mu­szę ro­bić. A już naj­wię­cej za sce­na­rzy­stów, kom­plet­nie nie po­tra­fią nic na­pi­sać.

– To niech pan po­szu­ka lep­szych.

– Wie pan, nie bar­dzo mogę. Je­den jest sy­nem zna­ne­go re­ży­se­ra i w za­sa­dzie nic in­ne­go nie po­tra­fi. To zna­czy pi­sać sce­na­riu­szy też nie po­tra­fi, ale z cze­goś musi żyć. A na­sza sce­na­rzyst­ka to z ko­lei nie­ofi­cjal­na na­rze­czo­na jed­ne­go dy­rek­to­ra z te­le­wi­zji. A jesz­cze inny to… – za­wa­hał się przez mo­ment. – Na­wet nie mogę panu po­wie­dzieć, kto to, bo for­mal­nie ra­chun­ki na kogo in­ne­go wy­sta­wiam, żeby nie było, że ko­goś ko­rum­pu­ję.

– To może dla od­mia­ny za­trud­nił­by pan ko­goś, kto po­tra­fi pi­sać? Dzi­siaj był u pana mój zna­jo­my, pan Fre­dro…

– Ja wiem, on na­wet nie jest taki zły. Cho­ciaż oczy­wi­ście ta­kich śmiesz­nych tek­stów jak ja nie umie na­pi­sać. No, tyl­ko że on się na­ra­ził paru oso­bom. Tak­że bez szans. A je­śli cho­dzi o ho­no­ra­rium, to jak­by było tro­chę ta­niej…

– Ta­niej to panu zro­bi po­li­cja, bo ma obo­wią­zek, a ja nie. Więc jak pan chce, że­bym to ja od­na­lazł tego mor­der­cę, to musi pan za­pła­cić sto ty­się­cy plus kosz­ty.

– Ja­kie kosz­ty?!

– Tego jesz­cze nie wiem. Ale mogę obie­cać, że nie prze­kro­czą po­ło­wy mo­je­go ho­no­ra­rium.

– Pan so­bie kpi?! Skąd ja we­zmę tyle pie­nię­dzy?!

– Z tego siód­me­go domu w To­ska­nii, któ­ry chce pan ku­pić. Aha, i za­trud­ni pan jesz­cze pana Fre­drę. To aku­rat po­pra­wi pana fi­nan­se, bo pew­nie jest tań­szy od tych pana or­łów, a przy oka­zji pod­nie­sie panu oglą­dal­ność. I bę­dzie pan mógł ne­go­cjo­wać wyż­szy bu­dżet – Ja­cek wy­cią­gnął z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki gu­stow­nie wy­glą­da­ją­cy bi­let wi­zy­to­wy.

– O nie, pro­szę pana, nie po­zwo­lę się tak szan­ta­żo­wać… Co to za wi­zy­tów­ka?

– To są na­mia­ry na świet­ne­go ad­wo­ka­ta, przy­da się panu, gdy pana po­li­cja aresz­tu­je. Uprze­dzam, że bę­dzie pana prze­słu­chi­wał ab­so­lut­nie bez­względ­ny typ. On nie zna li­to­ści dla prze­stęp­ców, szcze­gól­nie tych upra­wia­ją­cych pry­wat­ną ini­cja­ty­wę. Dla­te­go gdy­by pan zmie­nił zda­nie, to je­stem z tym ad­wo­ka­tem w sta­łym kon­tak­cie.

– Co pan opo­wia­da? Dla­cze­go mnie mają aresz­to­wać? O co tu cho­dzi…

Ko­kosz­ka nie zdą­żył już do­koń­czyć swo­je­go py­ta­nia. Drzwi jego ga­bi­ne­tu wy­le­cia­ły z fu­tryn, a do środ­ka wpa­dło kil­ku osob­ni­ków ze szczel­nie za­kry­ty­mi twa­rza­mi i z bro­nią wy­ce­lo­wa­ną w pro­du­cen­ta i jego go­ścia. Roz­ba­wio­ny Ja­cek pod­niósł ręce do góry. Za to Ko­kosz­ka nie był w sta­nie wy­ko­nać żad­ne­go ge­stu ani ru­chu.

Kie­dy kurz już opadł, do po­ko­ju wkro­czył sze­ryf. Uśmiech­nął się i zmie­rzył try­um­fu­ją­cym spoj­rze­niem Przy­pad­ka.

– Pan Hen­ryk Ko­kosz­ka? – za­py­tał sze­ryf.

– Tttak – po­twier­dził, drżąc jak osi­ka, pro­du­cent. – Ale o co cho­dzi?

– Łoś. Pod­ko­mi­sarz Łoś – przed­sta­wił się sze­ryf. – Jest pan aresz­to­wa­ny w związ­ku z po­dej­rze­niem o za­mor­do­wa­nie Sta­ni­sła­wa No­skow­skie­go.

Pan Ję­drzej Sa­ko­wicz z uwa­gą wpa­try­wał się w pięk­ny kwiat wi­szą­cy na ścia­nie jego ga­bi­ne­tu. Kwiat był rze­czy­wi­ście nie­zwy­kłej uro­dy i moż­na by­ło­by po­my­śleć, że jego wi­dok sza­le­nie wzru­sza sza­now­ne­go me­ce­na­sa, bo w jego oku krę­ci­ły się łzy. Cała zaś twarz wy­da­wa­ła się roz­pły­wać w za­chwy­cie. Uważ­ny jed­nak ob­ser­wa­tor do­strzegł­by, że to nie roz­kosz ma­lu­je się na twa­rzy me­ce­na­sa, ale in­ten­syw­ny wy­si­łek, żeby nie po­zwo­lić…

– A psik! – sta­ra­nia pana Ję­drze­ja speł­zły na ni­czym i kich­nął po­tęż­nie. – Do dia­ska! – prze­klął naj­siar­czy­ściej, jak po­tra­fił. – To nie­moż­li­we, żeby ten Przy­pa­dek miał ra­cję! Te kwia­ty nie mogą mnie uczu­lać!

– Może jed­nak tak jest? Może po­wi­nie­neś za­sta­no­wić się nad po­zby­ciem się tych kwia­tów, bez wzglę­du na to, że bo­isz się to zro­bić ze stra­chu przed żoną – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie pe­wien głos.

Był to głos łu­dzą­co po­dob­ny do gło­su pana Ję­drze­ja. Jed­nak, wbrew po­zo­rom, to nie było jego dru­gie ja, któ­re po­sta­no­wi­ło prze­dys­ku­to­wać spra­wę tego, czy ro­ślin­ność umiesz­czo­na przez żonę me­ce­na­sa Sa­ko­wi­cza w ga­bi­ne­cie do­pro­wa­dzi­ła go­spo­da­rza do chro­nicz­ne­go ka­ta­ru. Pan Ję­drzej był zbyt sta­now­czym czło­wie­kiem, żeby do­pusz­czać ko­go­kol­wiek do gło­su. Na­wet je­śli chciał do nie­go prze­mó­wić głos roz­sąd­ku. A już na pew­no nie miał za­mia­ru słu­chać swo­je­go syna.

– Co ty tu ro­bisz? – spoj­rzał z obu­rze­niem na Bła­że­ja.

– Pa­trzę, jak wciąż pa­nicz­nie bo­isz się mat­ki, przez co masz nie­ustan­ny ka­tar.

– Bzdu­ry opo­wia­dasz. A poza tym nie sły­sza­łem, jak wcho­dzisz!

– Na­sza apli­kant­ka, pani Ja­gna, po­wie­dzia­ła, że chcia­łeś mnie o czymś po­in­for­mo­wać.

– To nie zwal­nia cię z obo­wiąz­ku za­pu­ka­nia!

– Ty też ra­czej nie pu­kasz, kie­dy re­gu­lar­nie, co dwa dni, spraw­dzasz, czy aby nie za­po­mnia­łem za­mknąć drzwi w swo­im miesz­ka­niu na za­suw­kę.

– No wiesz co?! Ro­bisz się co­raz bar­dziej bez­czel­ny! Pew­nie po­wie­dział ci to ten twój niby-przy­ja­ciel… ten Ja­cek Przy­pa­dek – wy­ma­wia­jąc to imię i na­zwi­sko, Sa­ko­wicz se­nior nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać od odro­bi­ny lek­ko zdy­stan­so­wa­nej po­gar­dy.

– Wi­dzę to sam, wy­glą­da­jąc przez okno po każ­dej two­jej wi­zy­cie – Bła­żej nie­co roz­mi­nął się z praw­dą.

Nie mógł prze­cież zdra­dzić tego, że przy­ja­ciel przy­znał mu się, że dał jego ojcu klu­cze od miesz­ka­nia, któ­re chwi­lo­wo mu wy­naj­mo­wał. Dzię­ki temu obaj pa­no­wa­li nad sy­tu­acją. Zaś Sa­ko­wicz se­nior mógł ufać Przy­pad­ko­wi, że ten po­mo­że mu w zboż­nym dzie­le nad­zo­ro­wa­nia nie­doj­rza­łe­go syna, któ­ry na­gle i bez wy­raź­nych po­wo­dów wy­pro­wa­dził się z domu w wie­ku nie­speł­na trzy­dzie­stu lat!

– Coś ci się mu­sia­ło wy­da­wać. Nie mam co ro­bić, tyl­ko od­wie­dzać cię re­gu­lar­nie po pół­no­cy.

– Skąd wiesz, że po pół­no­cy?

– No… prze­cież sam mó­wi­łeś.

– Mó­wi­łem, że co dru­gi dzień, a nie że po pół­no­cy.

– O tym, co mó­wi­łeś, de­cy­du­ję ja. Zresz­tą, po­wiem szcze­rze, po­wi­nie­nem cię tak re­gu­lar­nie od­wie­dzać, po­zo­sta­wie­nie bo­wiem ko­goś tak nie­od­po­wie­dzial­ne­go bez opie­ki jest bar­dzo… nie­od­po­wie­dzial­ne! A to­bie się pew­nie po pro­stu coś wy­da­je i za­my­kasz się na tę za­suw­kę zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie. Tak jak­by niby tam ktoś z tobą był.

– Bo tam ktoś jest, tato – Mło­dy Bóg Sek­su uśmiech­nął się do swo­ich my­śli, przez któ­re prze­bie­ga­ły wspo­mnie­nia ostat­niej nocy.

– Mam już dość słu­cha­nia o two­ich wy­du­ma­nych pod­bo­jach. Czy nie wi­dzisz, jak bar­dzo jest to śmiesz­ne?! W ten spo­sób na­ra­żasz na szwank re­pu­ta­cję na­szej kan­ce­la­rii!

– No do­brze, je­śli mi nie wie­rzysz, mo­żesz przyjść i sam to spraw­dzić. Tyl­ko bądź nie­co wcze­śniej, w po­rze, kie­dy mamy szan­sę być jesz­cze ubra­ni.

– Za­miast opo­wia­dać te bred­nie, zaj­mij się le­piej klien­ta­mi. Po to cię wła­śnie we­zwa­łem. Dzwo­nił pan Klem­puch i po­wie­dział, że re­zy­gnu­je z na­szych usług. Dał mi nie­dwu­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że po­wo­dem tego jest two­ja za­ży­łość z pa­nem Przy­pad­kiem.

– Klem­puch to prze­cież zwy­kły krę­tacz i li­chwiarz.

– Za­po­mi­nasz, że nie jest na­szą rolą wy­da­wa­nie są­dów na te­mat na­szych klien­tów! I nie mo­że­my so­bie po­zwo­lić na to, żeby ich ot, tak so­bie tra­cić, tyl­ko dla­te­go, że wciąż chcesz się spo­ty­kać z tym sza­ła­wi­łą!

– Dzię­ki temu, jak go tata okre­śla, sza­ła­wi­le, zy­ska­li­śmy dziś no­we­go klien­ta. Wła­śnie wy­cho­dzę na spo­tka­nie z nim.

– Pew­nie znów ja­kiś wi­chrzy­ciel, któ­ry chce oskar­żać sza­no­wa­nych lu­dzi?!

– Tym ra­zem nie. To zna­ny pro­du­cent fil­mo­wy, pan Hen­ryk Ko­kosz­ka.

Byli tacy, któ­rzy uwa­ża­li, że pod­ko­mi­sarz Łoś jest smut­ny jak kwit na wę­giel i po­waż­ny jak grzy­bi­ca ukła­do­wa. Z pew­no­ścią była to teza nie­co prze­sa­dzo­na. Ale fak­tem jest, że uśmiech rzad­ko go­ścił na ustach po­li­cjan­ta, a on sam nie sły­nął z opo­wia­da­nia dow­ci­pów.

Nie­któ­rzy po­dej­rze­wa­li, że dzie­je się tak dla­te­go, iż dziel­ny po­li­cjant ma wro­dzo­ny brak po­czu­cia hu­mo­ru. Inni są­dzi­li, że kie­dyś to po­czu­cie hu­mo­ru, w for­mie szcząt­ko­wej wpraw­dzie, ale jed­nak wy­stę­po­wa­ło. Do­pie­ro per­ma­nent­ny brak suk­ce­sów za­wo­do­wych am­pu­to­wał je do­szczęt­nie z cha­rak­te­ru pod­ko­mi­sa­rza.

To jed­nak nie mo­gła być praw­da, bo sam Łoś uwa­żał, że jego ka­rie­ra jest pa­smem suk­ce­sów. Jego po­wa­ga zaś to tyl­ko efekt od­po­wie­dzial­ne­go po­dej­ścia do rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra nie daje po­wo­dów do ra­do­ści. Bo i z cze­go tu się cie­szyć, kie­dy na­wet wła­sna żona zaj­mu­je się wła­ści­wie wy­łącz­nie kry­ty­ko­wa­niem naj­lep­sze­go męża na świe­cie?

Jed­nak aku­rat dziś pod­ko­mi­sa­rzo­wi hu­mor do­pi­sy­wał w spo­sób wy­jąt­ko­wy. W koń­cu uda­ło mu się po­krzy­żo­wać pla­ny tego niby-de­tek­ty­wa! Tego ama­to­ra, któ­ry psuł jego po­li­cyj­ną ro­bo­tę, a na do­da­tek przy­pi­sy­wa­no mu jego, Ło­sia, suk­ce­sy! Wpraw­dzie nie­ofi­cjal­nie on sam przy­zna­wał się przed pod­ko­mi­sa­rzem, że ten mu bar­dzo po­ma­ga, lecz nie chciał po­wie­dzieć, w jaki spo­sób po­li­cjant to robi. Dla­te­go w opi­nii pu­blicz­nej, ogłu­pia­nej przez bez­czel­nych dzien­ni­ka­rzy, to Przy­pa­dek cho­dził w glo­rii ge­nial­ne­go de­tek­ty­wa, za­miast usu­nąć się w cień, przy­znaw­szy się wcze­śniej wszem i wo­bec, że bez pod­ko­mi­sa­rza jest ni­kim!

Ale te­raz to się skoń­czy. Te­raz Łoś nie po­zwo­li mu od­nieść ko­lej­ne­go nie­za­słu­żo­ne­go suk­ce­su. I dzię­ki temu bę­dzie mógł li­czyć na sło­wa uzna­nia swo­je­go prze­ło­żo­ne­go, in­spek­to­ra Za­sa­dy. Jemu też nie po­do­ba­ła się dzia­łal­ność Przy­pad­ka ma­ją­ce­go ten­den­cje do lek­ce­wa­że­nia ogól­nie uzna­nych au­to­ry­te­tów. Z tego po­wo­du od­de­le­go­wał Ło­sia do nad­zo­ro­wa­nia ko­lej­nych śledztw de­tek­ty­wa, da­jąc mu w tej spra­wie wol­ną rękę. W tej chwi­li zaś we­zwał pod­ko­mi­sa­rza do swo­je­go ga­bi­ne­tu, pew­nie po to, żeby po­gra­tu­lo­wać mu aresz­to­wa­nia pro­du­cen­ta. A może na­wet będą mó­wić o awan­sie na ko­mi­sa­rza, któ­ry już od daw­na mu się na­le­żał? I któ­ry wy­da­wał się być nie­daw­no w za­się­gu ręki Ło­sia i gdy­by nie ci pi­sma­cy, któ­rzy w nie­wła­ści­wym świe­tle opi­sa­li roz­wią­za­nie jed­nej ze spraw, już mógł­by się cie­szyć z do­dat­ko­wej gwiazd­ki.

„Ale co się od­wle­cze, to nie ucie­cze” – po­my­ślał za­do­wo­lo­ny z sie­bie pod­ko­mi­sarz i pew­nie prze­kro­czył próg po­ko­ju in­spek­to­ra Za­sa­dy.

– A to wy, Łoś – kwa­śna mina prze­ło­żo­ne­go nie wró­ży­ła nic do­bre­go. Pod­ko­mi­sarz wy­tłu­ma­czył ją jed­nak so­bie wrzo­da­mi, któ­re od daw­na tra­pi­ły in­spek­to­ra. – No, sły­sza­łem, że­ście się nie­źle spra­wi­li.

– Tak jest, pa­nie in­spek­to­rze.

– Tyl­ko jak­by­ście mo­gli mi wy­tłu­ma­czyć, dla­cze­go aresz­to­wa­li­ście sza­no­wa­ne­go pro­du­cen­ta? Ja wiem, on jest po­dej­rza­ny, ale z tego, co się orien­tu­ję, na ra­zie mamy je­dy­nie po­szla­ki i ani gra­ma do­wo­dów.

– Za to dzię­ki temu aresz­to­wa­niu Przy­pa­dek nie bę­dzie miał nic – oświad­czył try­um­fal­nie pod­ko­mi­sarz.

– Mo­że­cie mi to do­kład­niej wy­ja­śnić, Łoś? Bo ja­koś nie na­dą­żam za wami.

– To na pew­no dla­te­go, że nie zna pan szcze­gó­łów spra­wy – pod­ko­mi­sarz uśmiech­nął się przy­mil­nie. – Pan Ko­kosz­ka zde­cy­do­wał się wy­na­jąć tego de­tek­ty­wa, zda­jąc so­bie spra­wę z tego, że jest głów­nym po­dej­rza­nym. Z do­brze zaś po­in­for­mo­wa­nych źró­deł do­wie­dzia­łem się, że Przy­pa­dek jest bli­ski roz­wią­za­nia tej spra­wy.

– W jaki spo­sób? Prze­cież z tego, co wiem, jesz­cze nie za­brał się za jej roz­wią­zy­wa­nie.

– Przy­znam, że też nie wiem, ale po­dob­no mia­ła mu wy­star­czyć roz­mo­wa z tym Ko­kosz­ką, a na­stęp­nie kon­fron­ta­cja po­dej­rza­ne­go z po­zo­sta­ły­mi oso­ba­mi za­mie­sza­ny­mi w tę spra­wę. Roz­mo­wie nie uda­ło mi się za­po­biec. Sam pan wie, ile trwa za­ła­twia­nie pro­ku­ra­tor­skie­go na­ka­zu. Ale już na kon­fron­ta­cję po­dej­rza­ne­go z in­ny­mi nie ma szans. Dzię­ki temu my mo­że­my pro­wa­dzić na­sze do­cho­dze­nia bez oba­wy, że ten Przy­pa­dek bę­dzie nam się wtrą­cał i może oskar­żyć ja­kąś nie­wła­ści­wą oso­bę.

– No to­ście się spi­sa­li, Łoś – in­spek­tor Za­sa­da wy­krzy­wił usta w taki spo­sób, że ja­kieś nie­wpraw­ne oko mo­gło to uznać za ozna­kę za­do­wo­le­nia. – Rze­czy­wi­ście utrud­ni­li­ście mu śledz­two…

– Bar­dzo się sta­ra­łem, pa­nie in­spek­to­rze.

– To był sar­kazm, Łoś! W tej chwi­li ad­wo­kat Ko­kosz­ki ma peł­ny do­stęp do do­wo­dów, a wła­ści­wie tych po­szlak, na pod­sta­wie któ­rych go oskar­ża­my. A wie­cie, kto jest jego ad­wo­ka­tem?!

Ta bab­ka pia­sko­wa była wprost nie­sa­mo­wi­ta. Wpraw­dzie Ja­cek był przede wszyst­kim wier­nym fa­nem kru­chych cia­ste­czek po­sy­pa­nych cu­krem, wy­pie­ka­nych przez pa­nią Ir­mi­nę, ale ta bab­ka. Wprost bra­ku­je słów, jak sma­ko­wa­ła.

Gdy była świe­ża, wła­ści­wie nie czu­ło się, że jest wkła­da­na do ust. Roz­pły­wa­ła się w nich, da­jąc znak o swo­im ist­nie­niu roz­kosz­nym sma­kiem. De­li­kat­nie słod­kim. Z nutą cze­goś nie­okre­ślo­ne­go, co do­da­wa­ło jej cha­rak­te­ru.

Gdy po kil­ku dniach ro­bi­ła się kom­plet­nie su­cha, nie spo­sób ją było ukro­ić, bo każ­dy jej ka­wa­łek roz­pa­dał się na kil­ka mniej­szych. Ta­kich w sam raz na wło­że­nie w ca­ło­ści do ust. W tym sta­nie da­wa­ło się już wy­czuć jej obec­ność po­przez ukłu­cie su­chych zia­re­nek cia­sta. Ale było to tyl­ko mgnie­nie oka, a po­tem znów na ję­zy­ku i pod­nie­bie­niu po­zo­sta­wał tyl­ko ten roz­kosz­ny smak.

– Pani Ir­mi­no, za każ­dym ra­zem, gdy jem tę pani bab­kę, to ża­łu­ję wszyst­kich chwil stra­co­nych na nie­po­trzeb­ne przy­jem­no­ści – Przy­pa­dek prze­łknął ostat­ni kęs i od­sta­wił ta­le­rzyk na stół. – Jaka szko­da, że współ­cze­sne ko­bie­ty nie po­tra­fią już piec ta­kich cu­dów.

– Po­tra­fią, po­tra­fią, bez­wa­run­ko­wo – po­wie­dzia­ła pani Bam­ber, za­sta­na­wia­jąc się w tej chwi­li nad tym, któ­re licz­by skre­ślić na ku­po­nie lot­to. – Tyl­ko aku­rat nie te, z któ­ry­mi spę­dzasz naj­wię­cej cza­su, mój dro­gi chłop­cze.

– No cóż, za­wsze uwa­ża­łem się za pe­chow­ca, któ­ry nie może zna­leźć tej je­dy­nej – wes­tchnął cięż­ko Przy­pa­dek.

– A Ma­rze­na?

– To już de­fi­ni­tyw­nie skoń­czo­ne, pani Ir­mi­no. Po­wie­dzia­łem o tym na­wet mat­ce. Nie ma od­wro­tu. Poza tym nie wy­da­je mi się, żeby Ma­rze­na była wiel­bi­ciel­ką pra­cy w kuch­ni nad ja­ką­kol­wiek po­tra­wą.

– To kwe­stia od­po­wied­niej mo­ty­wa­cji, dro­gi chłop­cze. Gdy­by nie two­je re­gu­lar­ne od­wie­dzi­ny u mnie, ja rów­nież nie mia­ła­bym dla kogo piec róż­nych słod­ko­ści. A gdy­bym nie mia­ła dla kogo, po pro­stu bym tego nie ro­bi­ła. Zaś w Ma­rze­nie wy­czu­wam duży po­ten­cjał ku­li­nar­ny.

– Mu­szę jej