Strona główna » Edukacja » Quo vadis

Quo vadis

4.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Quo vadis

Najsłynniejsza powieść Henryka Sienkiewicza “Quo vadis” dostępna w Legimi za darmo w formie ebooka, zarówno w formacie epub jak i mobi.

 

Zafascynowany starożytnym Rzymem, doskonale znający łacinę Sienkiewicz długo nosił się z zamiarem napisania powieści o początkach chrześciajaństwa. Dzięki intensywnym studiom oraz własnym wycieczkom pomysł przerodził się w “Quo vadis”.

 

Za kanwę powieści posłużyły Sienkiewiczowi dwa wydarzenia, początki chrześcijaństwa oraz wielki pożar Rzymu. Głównym bohaterem się Rzymianin, poganin oraz żołnierz Marek Winicjusz. Zakochuje się on w greczynce Ligii, która jest chrześcijanką.

 

Sienkiewicz wprowadza mnóstwo bohaterów, którzy pokazują różne oblicza minionego świata. Z jednej strony jest owładnięnty szaleństwem i okrutny Neron. Z drugiej zaś piękny fizycznie i duchowo Petroniusz. To właśnie przedstawiciele pogaństwa są w powieści najciekawszymi i najpełniejszymi bohaterami.

 

Powieść zdobyła rozgłos na całym świecie. Wszyscy z zapartym tchem śledzili miłosną przemianę Winicjusza. Sienkiewiczowi udało się utrwalić w fabularnej formie upadek kulturowy Rzymu, stopniowe popadnie w odmęty szaleństwa cezara Nerona. Zmierzch kultury starożytnej przeciwstawiony jest narodzinom nowej religii. 

Polecane książki

„50 na 50” to wyjątkowa książka, która pokazuje, jak ważny jest i podział obowiązków rodzicielskich, i równowaga między życiem rodzinnym a zawodowym. Wywiady z rodzicami i pracodawcami, ankiety wśród pracujących matek, drobiazgowy przegląd badań psychologicznych i socjologicznych – wszystko to p...
    Powieść Schodami w gorę, schodami w dół powstała w 1965 roku. Obecne wydanie jest pierwszą edycją po przeszło trzydziestu latach. Autentyczne dzieła się nie starzeją. Ta powieść, brawurowo skonstruowana przed półwieczem, jest na wskroś nowoczesna. Proza psychologiczna, z malowniczymi akcentami f...
„Opowieści z pogranicza światów” to debiutancki zbiór opowiadań Joanny Piłatowicz – coach’a, tancerki, choreografki… kobiety z wieloma pasjami artystycznymi. Powstał w wyniku zainteresowania autorki filozofią, multikulturowością, tym, jak nasze myślenie i otoczenie wpływa na różne dziedziny życia: p...
Krzysztof Kubiak(ur. 1967) – absolwent AMW oraz UG. Doktorat obronił w AMW w 1998 r. Procedurę habilitacyjną przeszedł w AON w 2003 r. W 2015 r. uzyskał tytuł profesora. Przez dwie dekady związany był z wyższym szkolnictwem wojskowym, obecnie prowadzi działalność naukową oraz dydaktyczną koncentrują...
Poradnik do gry Eador: Władcy rozdartego świata omawia zasady kierujące zabawą, oferując przy tym cały szereg gotowych rozwiązań, ułatwiających zmagania z komputerowym przeciwnikiem. Poradnik zawiera ponadto listy jednostek, rytuałów i umiejętności. Eador: Władcy rozdartego świata - poradnik do gry ...
Trzecia, ostatnia już część opowieści o obdarzonej niezwykłym darem kobiecie. Dzięki odprawionym niegdyś przez matkę czarom, Alicja żyje tak, jak nie żył jeszcze żaden człowiek... Jest rok 1942, Paryż znajduje się pod nazistowską okupacją. Alicja, jako agentka Luna pracuje dla aliantów. Jednym z je...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Henryk Sienkiewicz

Hen­ryk Sien­kie­wiczQuo va­disRoz­dział pierw­szy

Pe­tro­niusz1 obu­dził się za­le­d­wie ko­ło po­łu­dnia i jak zwy­kle, zmę­czo­ny bar­dzo. Po­przed­nie­go dnia był na uczcie u Ne­ro­na2, któ­ra prze­cią­gnę­ła się do póź­na w noc. Od pew­ne­go cza­su zdro­wie je­go za­czę­ło się psuć. Sam mó­wił, że ran­ka­mi bu­dzi się jak­by zdrę­twia­ły i bez moż­no­ści ze­bra­nia my­śli. Ale po­ran­na ką­piel i sta­ran­ne wy­gnia­ta­nie cia­ła przez wpra­wio­nych do te­go nie­wol­ni­ków przy­śpie­sza­ło stop­nio­wo obieg je­go le­ni­wej krwi, roz­bu­dza­ło go, cu­ci­ło, wra­ca­ło mu si­ły, tak że z ela­eothe­sium3, to jest z ostat­nie­go ką­pie­lo­we­go prze­dzia­łu, wy­cho­dził jesz­cze jak­by wskrze­szo­ny, z ocza­mi błysz­czą­cy­mi dow­ci­pem i we­so­ło­ścią, od­mło­dzon4, pe­łen ży­cia, wy­kwint­ny, tak nie­do­ści­gnio­ny, że sam Otho5 nie mógł się z nim po­rów­nać, i praw­dzi­wy, jak go na­zy­wa­no: ar­bi­ter ele­gan­tia­rum6.

W łaź­niach pu­blicz­nych7 by­wał rzad­ko: chy­ba że zda­rzył się ja­kiś bu­dzą­cy po­dziw re­tor8, o któ­rym mó­wio­no w mie­ście, lub gdy w efe­biach9 od­by­wa­ły się wy­jąt­ko­wo zaj­mu­ją­ce za­pa­sy. Zresz­tą miał w swej in­su­li10 wła­sne ką­pie­le, któ­re słyn­ny wspól­nik Se­we­ru­sa, Ce­ler11, roz­sze­rzył mu, prze­bu­do­wał i urzą­dził z tak nad­zwy­czaj­nym sma­kiem, iż sam Ne­ro przy­zna­wał im wyż­szość nad ce­za­riań­ski­mi, cho­ciaż ce­za­riań­skie by­ły ob­szer­niej­sze i urzą­dzo­ne z nie­rów­nie więk­szym prze­py­chem.

Po owej więc uczcie, na któ­rej znu­dziw­szy się bła­zno­wa­niem Wa­ty­niu­sza12 brał wraz z Ne­ro­nem, Lu­ka­nem13 i Se­ne­cjo­nem14 udział w dia­try­bie15: czy ko­bie­ta ma du­szę – wstaw­szy póź­no, za­ży­wał, jak zwy­kle, ką­pie­li. Dwaj ogrom­ni bal­ne­ato­rzy16 zło­ży­li go wła­śnie na cy­pry­so­wej men­sie17, po­kry­tej śnież­nym egip­skim bys­sem18, i dłoń­mi, ma­cza­ny­mi w won­nej oli­wie, po­czę­li na­cie­rać je­go kształt­ne cia­ło – on zaś z za­mknię­ty­mi oczy­ma cze­kał, aż cie­pło la­co­ni­cum19 i cie­pło ich rąk przej­dzie w nie­go i usu­nie zeń znu­że­nie.

Lecz po pew­nym cza­sie prze­mó­wił – i otwo­rzyw­szy oczy jął roz­py­ty­wać o po­go­dę, a na­stęp­nie o gem­my20, któ­re ju­bi­ler Ido­men obie­cał mu przy­słać na dzień dzi­siej­szy do obej­rze­nia… Po­ka­za­ło się, że po­go­da jest pięk­na, po­łą­czo­na z lek­kim po­wie­wem od Gór Al­bań­skich21, i że gem­my nie przy­szły. Pe­tro­niusz znów przy­mknął oczy i wy­dał roz­kaz, by prze­nie­sio­no go do te­pi­da­rium22, gdy wtem spo­za ko­ta­ry wy­chy­lił się no­menc­la­tor23 oznaj­mia­jąc, że mło­dy Mar­kus Wi­ni­cjusz, przy­by­ły świe­żo z Azji Mniej­szej24, przy­szedł go od­wie­dzić.

Pe­tro­niusz ka­zał wpu­ścić go­ścia do te­pi­da­rium, do­kąd i sam się prze­niósł. Wi­ni­cjusz był sy­nem je­go star­szej sio­stry, któ­ra przed la­ty wy­szła za Mar­ka Wi­ni­cju­sza25, mę­ża kon­su­lar­ne­go z cza­sów Ty­be­riu­szo­wych26. Mło­dy słu­żył obec­nie pod Kor­bu­lo­nem27 prze­ciw Par­tom28 i po ukoń­czo­nej woj­nie wra­cał do mia­sta. Pe­tro­niusz miał dla nie­go pew­ną sła­bość, gra­ni­czą­cą z przy­wią­za­niem, al­bo­wiem Mar­kus był pięk­nym i atle­tycz­nym mło­dzień­cem, a za­ra­zem umiał za­cho­wy­wać pew­ną es­te­tycz­ną mia­rę w ze­psu­ciu, co Pe­tro­niusz ce­nił nad wszyst­ko.

– Po­zdro­wie­nie Pe­tro­niu­szo­wi! – rzekł mło­dy czło­wiek wcho­dząc sprę­ży­stym kro­kiem do te­pi­da­rium – niech wszy­scy bo­go­wie da­rzą cię po­myśl­no­ścią, a zwłasz­cza Askle­pios29 i Ki­pry­da30, al­bo­wiem pod ich po­dwój­ną opie­ką nic złe­go spo­tkać cię nie mo­że.

– Wi­taj w Rzy­mie i niech ci od­po­czy­nek bę­dzie słod­ki po woj­nie – od­rzekł Pe­tro­niusz wy­cią­ga­jąc rę­kę spo­mię­dzy fałd mięk­kiej kar­bas­so­wej tka­ni­ny31, w któ­rą był ob­wi­nię­ty. – Co sły­chać w Ar­me­nii32 i czy ba­wiąc w Azji nie za­wa­dzi­łeś o Bi­ty­nię33?

Pe­tro­niusz był nie­gdyś rząd­cą Bi­ty­nii i co więk­sza, rzą­dził nią sprę­ży­ście i spra­wie­dli­wie. Sta­no­wi­ło to dziw­ną sprzecz­ność z cha­rak­te­rem czło­wie­ka słyn­ne­go ze swej znie­wie­ścia­ło­ści i za­mi­ło­wa­nia do roz­ko­szy – dla­te­go lu­bił wspo­mi­nać te cza­sy, al­bo­wiem sta­no­wi­ły one do­wód, czym by być mógł i umiał, gdy­by mu się po­do­ba­ło.

– Zda­rzy­ło mi się być w He­ra­klei34 – od­rzekł Wi­ni­cjusz. – Wy­słał mnie tam Kor­bu­lo z roz­ka­zem ścią­gnię­cia po­sił­ków.

– Ach, He­ra­klea! Zna­łem tam jed­ną dziew­czy­nę z Kol­chi­dy35, za któ­rą od­dał­bym wszyst­kie tu­tej­sze roz­wód­ki, nie wy­łą­cza­jąc Pop­pei36. Ale to daw­ne dzie­je. Mów ra­czej, co sły­chać od ścia­ny par­tyj­skiej. Nu­dzą mnie wpraw­dzie te wszyst­kie Wo­lo­ge­zy, Ty­ry­da­ty, Ty­gra­ne­sy37 i ca­ła ta bar­ba­ria38, któ­ra, jak twier­dzi mło­dy Aru­la­nus, cho­dzi u sie­bie w do­mu jesz­cze na czwo­ra­kach, a tyl­ko wo­bec nas uda­je lu­dzi. Ale te­raz du­żo się o nich mó­wi w Rzy­mie, choć­by dla­te­go, że nie­bez­piecz­nie mó­wić o czym in­nym.

– Ta woj­na źle idzie i gdy­by nie Kor­bu­lo, mo­gła­by się zmie­nić w klę­skę.

– Kor­bu­lo! Na Bak­cha39! Praw­dzi­wy to bo­żek woj­ny, ist­ny Mars40: wiel­ki wódz, a za­ra­zem za­pal­czy­wy, pra­wy i głu­pi. Lu­bię go, choć­by dla­te­go, że Ne­ro go się boi.

– Kor­bu­lo nie jest czło­wie­kiem głu­pim.

– Mo­że masz słusz­ność, a zresz­tą wszyst­ko to jed­no. Głu­po­ta, jak po­wia­da Pyr­ron41, w ni­czym nie jest gor­sza od mą­dro­ści i w ni­czym się od niej nie róż­ni.

Wi­ni­cjusz po­czął opo­wia­dać o woj­nie, lecz gdy Pe­tro­niusz przy­mknął po­wie­ki, mło­dy czło­wiek, wi­dząc je­go znu­żo­ną i nie­co wy­chu­dłą twarz, zmie­nił przed­miot roz­mo­wy i jął wy­py­ty­wać go z pew­ną tro­skli­wo­ścią o zdro­wie.

Pe­tro­niusz otwo­rzył znów oczy.

Zdro­wie!… Nie. On nie czuł się zdrów. Nie do­szedł jesz­cze wpraw­dzie do te­go, do cze­go do­szedł mło­dy Si­sen­na, któ­ry stra­cił do te­go stop­nia czu­cie, że gdy go przy­no­szo­no ra­no do łaź­ni, py­tał: „Czy ja sie­dzę?” Ale nie był zdrów. Wi­ni­cjusz od­dał go oto pod opie­kę Askle­pio­sa i Ki­pry­dy. Ale on, Pe­tro­niusz, nie wie­rzy w Askle­pio­sa. Nie wia­do­mo na­wet, czy­im był sy­nem ten Askle­pios, czy Ar­si­noe, czy Ko­ro­ni­dy, a gdy mat­ka nie­pew­na, cóż do­pie­ro mó­wić o oj­cu. Kto te­raz mo­że rę­czyć na­wet za swe­go wła­sne­go oj­ca!

Tu Pe­tro­niusz po­czął się śmiać, po czym mó­wił da­lej:

– Po­sła­łem wpraw­dzie dwa la­ta te­mu do Epi­dau­ru trzy tu­zi­ny ży­wych pasz­ko­tów42 i ku­bek zło­ta, ale wiesz dla­cze­go? Oto po­wie­dzia­łem so­bie: po­mo­że – nie po­mo­że, ale nie za­szko­dzi. Je­śli lu­dzie skła­da­ją jesz­cze na świe­cie ofia­ry bo­gom, to jed­nak my­ślę, że wszy­scy ro­zu­mu­ją tak jak ja. Wszy­scy! Z wy­jąt­kiem mo­że mul­ni­ków43, któ­rzy naj­mu­ją się po­dróż­nym przy Por­ta Ca­pe­na44. Prócz Askle­pio­sa mia­łem tak­że do czy­nie­nia i z askle­pia­da­mi45, gdym ze­szłe­go ro­ku cho­ro­wał tro­chę na pę­cherz. Od­pra­wia­li za mnie in­ku­ba­cję46. Wie­dzia­łem, że to oszu­ści, ale rów­nież mó­wi­łem so­bie: co mi to szko­dzi! Świat stoi na oszu­stwie, a ży­cie jest złu­dze­niem. Du­sza jest tak­że złu­dze­niem. Trze­ba mieć jed­nak ty­le ro­zu­mu, by umieć roz­róż­nić złu­dze­nia roz­kosz­ne od przy­krych. W mo­im hy­po­cau­stum47 ka­żę pa­lić ce­dro­wym drze­wem po­sy­py­wa­nym am­brą48, bo wo­lę w ży­ciu za­pa­chy od za­du­chów. Co do Ki­pry­dy, któ­rej mnie tak­że po­le­ci­łeś, do­zna­łem jej opie­ki o ty­le, że mam strzy­ka­nie w pra­wej no­dze. Ale zresz­tą to do­bra bo­gi­ni! Przy­pusz­czam, że i ty tak­że po­nie­siesz te­raz prę­dzej czy póź­niej bia­łe go­łę­bie na jej oł­tarz.

– Tak jest – rzekł Wi­ni­cjusz. – Nie do­się­gnę­ły mnie strza­ły Par­tów, ale tra­fił mnie grot Amo­ra49… naj­nie­spo­dzia­niej, o kil­ka sta­diów od bra­my mia­sta.

– Na bia­łe ko­la­na Cha­ry­tek50! Opo­wiesz mi to wol­nym cza­sem – rzekł Pe­tro­niusz.

– Wła­śnie przy­sze­dłem za­się­gnąć twej ra­dy – od­po­wie­dział Mar­kus.

Lecz w tej chwi­li we­szli epi­la­to­ro­wie51, któ­rzy za­ję­li się Pe­tro­niu­szem, Mar­kus zaś zrzu­ciw­szy tu­ni­kę wstą­pił do wan­ny z let­nią wo­dą, al­bo­wiem Pe­tro­niusz za­pro­sił go do ką­pie­li.

– Ach, nie py­tam na­wet, czy masz wza­jem­ność – od­rzekł Pe­tro­niusz spo­glą­da­jąc na mło­de, jak­by wy­ku­te z mar­mu­ru cia­ło Wi­ni­cju­sza. – Gdy­by Li­zypp był cię wi­dział52, zdo­bił­byś te­raz bra­mę wio­dą­cą do Pa­la­ty­nu, ja­ko po­sąg Her­ku­le­sa53 w mło­dzień­czym wie­ku.

Mło­dy czło­wiek uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem i po­czął za­nu­rzać się w wan­nie, wy­chlu­sty­wu­jąc przy tym ob­fi­cie cie­płą wo­dę na mo­zai­kę przed­sta­wia­ją­cą He­rę w chwi­li, gdy pro­si Sen o uśpie­nie Zeu­sa. Pe­tro­niusz pa­trzył na nie­go za­do­wo­lo­nym okiem ar­ty­sty.

Lecz gdy skoń­czył i od­dał się z ko­lei epi­la­to­rom, wszedł lec­tor54 z pusz­ką brą­zo­wą na brzu­chu i zwo­ja­mi pa­pie­ru w pusz­ce.

– Czy chcesz po­słu­chać? – spy­tał Pe­tro­niusz.

– Je­śli to twój utwór, chęt­nie! – od­po­wie­dział Wi­ni­cjusz – ale je­śli nie, wo­lę roz­ma­wiać. Po­eci ła­pią dziś lu­dzi na wszyst­kich ro­gach ulic.

– A jak­że. Nie przej­dziesz ko­ło żad­nej ba­zy­li­ki, ko­ło ter­mów55, ko­ło bi­blio­te­ki lub księ­gar­ni, że­byś nie uj­rzał po­ety ge­sty­ku­lu­ją­ce­go jak mał­pa. Agryp­pa, gdy tu przy­je­chał ze Wscho­du, wziął ich za opę­ta­nych. Ale to te­raz ta­kie cza­sy. Ce­zar pi­su­je wier­sze, więc wszy­scy idą w je­go śla­dy. Nie wol­no tyl­ko pi­sy­wać wier­szy lep­szych od ce­za­ra i z te­go po­wo­du bo­ję się tro­chę o Lu­ka­na… Ale ja pi­su­ję pro­zą, któ­rą jed­nak nie czę­stu­ję ani sa­me­go sie­bie, ani in­nych. To, co lec­tor miał czy­tać, to są co­di­cil­li56 te­go bied­ne­go Fa­bry­cju­sza We­jen­ta.

– Dla­cze­go „bied­ne­go”?

– Bo mu po­wie­dzia­no, że­by za­ba­wił się w Ody­sa57 i nie wra­cał do do­mo­wych pie­le­szy aż do no­we­go roz­po­rzą­dze­nia. Ta ody­se­ja o ty­le mu bę­dzie lżej­sza niż Ody­se­uszo­wi, że żo­na je­go nie jest Pe­ne­lo­pą. Nie po­trze­bu­ję ci zresz­tą mó­wić, że po­stą­pio­no głu­pio. Ale tu nikt ina­czej rze­czy nie bie­rze, jak po wierz­chu. To dość li­cha i nud­na książ­ka, któ­rą za­czę­to na­mięt­nie czy­tać do­pie­ro wów­czas, gdy au­tor zo­stał wy­gna­ny. Te­raz sły­chać na wszyst­kie stro­ny: „Scan­da­la! Scan­da­la!”58 , i być mo­że, że nie­któ­re rze­czy We­jen­to wy­my­ślał, ale ja, któ­ry znam mia­sto, znam na­szych pa­tres59 i na­sze ko­bie­ty, upew­niam cię, iż to wszyst­ko bled­sze niż rze­czy­wi­stość. Swo­ją dro­gą każ­dy szu­ka tam obec­nie – sie­bie z oba­wą, a zna­jo­mych z przy­jem­no­ścią. W księ­gar­ni Awi­ru­nu­sa stu skry­bów prze­pi­su­je książ­kę za dyk­tan­dem – i po­wo­dze­nie jej za­pew­nio­ne.

– Two­ich spra­wek tam nie ma?

– Są, ale au­tor chy­bił, al­bo­wiem je­stem za­ra­zem i gor­szy, i mniej pła­ski, niż mnie przed­sta­wił. Wi­dzisz, my tu daw­no za­tra­ci­li­śmy po­czu­cie te­go, co jest go­dzi­we lub nie­go­dzi­we, i mnie sa­me­mu wy­da­je się, że tak na­praw­dę to tej róż­ni­cy nie ma, cho­ciaż Se­ne­ka, Mu­zo­niusz i Tra­zea uda­ją, że ją wi­dzą. Mnie to wszyst­ko jed­no! Na Her­ku­le­sa, mó­wię, jak my­ślę! Ale za­cho­wa­łem tę wyż­szość, że wiem, co jest szpet­ne, a co pięk­ne, a te­go na przy­kład nasz mie­dzia­no­bro­dy po­eta, fur­man, śpie­wak, tan­cerz i hi­strio60 – nie ro­zu­mie.

– Żal mi jed­nak Fa­bry­cju­sza! To do­bry to­wa­rzysz.

– Zgu­bi­ła go mi­łość wła­sna. Każ­dy go po­dej­rze­wał, nikt do­brze nie wie­dział, ale on sam nie mógł wy­trzy­mać i na wszyst­kie stro­ny roz­ga­dy­wał pod se­kre­tem. Czy ty sły­sza­łeś hi­sto­rię Ru­fi­nu­sa?

– Nie.

– To przejdź­my do fri­gi­da­rium61, gdzie wy­chłod­nie­my i gdzie ci ją opo­wiem.

Prze­szli do fri­gi­da­rium, na środ­ku któ­re­go bi­ła fon­tan­na za­bar­wio­na na ko­lor ja­sno­ró­żo­wy i roz­no­szą­ca woń fioł­ków. Tam siadł­szy w ni­szach wy­sła­nych je­dwa­biem, po­czę­li się ochła­dzać. Przez chwi­lę pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Wi­ni­cjusz pa­trzył czas ja­kiś w za­my­śle­niu na brą­zo­we­go fau­na, któ­ry prze­giąw­szy so­bie przez ra­mię nim­fę szu­kał chci­wie usta­mi jej ust, po czym rzekł:

– Ten ma słusz­ność. Oto co jest w ży­ciu naj­lep­sze.

– Mniej wię­cej! Ale ty prócz te­go ko­chasz woj­nę, któ­rej ja nie lu­bię, al­bo­wiem pod na­mio­ta­mi pa­znok­cie pę­ka­ją i prze­sta­ją być ró­żo­we. Zresz­tą każ­dy ma swo­je za­mi­ło­wa­nia. Mie­dzia­no­bro­dy lu­bi śpiew, zwłasz­cza swój wła­sny, a sta­ry Scau­rus swo­ją wa­zę ko­rync­ką, któ­ra w no­cy stoi przy je­go ło­żu i któ­rą ca­łu­je, je­śli nie mo­że spać. Wy­ca­ło­wał już jej brze­gi. Po­wiedz mi, czy ty nie pi­su­jesz wier­szy?

– Nie. Nie zło­ży­łem ni­g­dy ca­łe­go hek­sa­me­tru62.

– A nie gry­wasz na lut­ni i nie śpie­wasz?

– Nie.

– A nie po­wo­zisz?

– Ści­ga­łem się swe­go cza­su w An­tio­chii, ale bez po­wo­dze­nia.

– Te­dy je­stem o cie­bie spo­koj­ny. A do ja­kie­go stron­nic­twa na­le­żysz w hi­po­dro­mie63?

– Do Zie­lo­nych.

– Te­dy je­stem zu­peł­nie spo­koj­ny, zwłasz­cza że po­sia­dasz wpraw­dzie du­ży ma­ją­tek, ale nie je­steś tak bo­ga­ty jak Pal­las al­bo Se­ne­ka. Bo wi­dzisz, u nas te­raz do­brze jest pi­sać wier­sze, śpie­wać przy lut­ni, de­kla­mo­wać i ści­gać się w cyr­ku, ale jesz­cze le­piej, a zwłasz­cza bez­piecz­niej jest nie pi­sy­wać wier­szy, nie grać, nie śpie­wać i nie ści­gać się w cyr­ku. Naj­le­piej zaś jest umieć po­dzi­wiać, gdy to czy­ni Mie­dzia­no­bro­dy. Je­steś pięk­nym chłop­cem, więc ci to chy­ba mo­że gro­zić, że Pop­pea za­ko­cha się w to­bie. Ale ona zbyt na to do­świad­czo­na. Mi­ło­ści za­ży­ła dość przy dwóch pierw­szych mę­żach, a przy trze­cim cho­dzi jej o co in­ne­go. Czy wiesz, że ten głu­pi Otho ko­cha ją do­tąd do sza­leń­stwa… Cho­dzi tam po ska­łach Hisz­pa­nii i wzdy­cha, tak zaś stra­cił daw­ne przy­zwy­cza­je­nia i tak prze­stał dbać o sie­bie, że na ukła­da­nie fry­zu­ry wy­star­czy mu te­raz trzy go­dzi­ny dzien­nie. Kto by się te­go spo­dzie­wał, zwłasz­cza po Otho­nie.

– Ja go ro­zu­miem – od­rzekł Wi­ni­cjusz. – Ale na je­go miej­scu ro­bił­bym co in­ne­go.

– Co mia­no­wi­cie?

– Two­rzył­bym wier­ne so­bie le­gie z tam­tej­szych gó­ra­li. To tę­dzy żoł­nie­rze ci Ibe­ro­wie.

– Wi­ni­cju­szu! Wi­ni­cju­szu! Chce mi się pra­wie po­wie­dzieć, że nie był­byś do te­go zdol­ny. A wiesz dla­cze­go? Oto ta­kie rze­czy się ro­bi, ale się o nich nie mó­wi na­wet wa­run­ko­wo. Co do mnie, śmiał­bym się na je­go miej­scu z Pop­pei, śmiał­bym się z Mie­dzia­no­bro­de­go i for­mo­wał­bym so­bie le­gie, ale nie z Ibe­rów, tyl­ko z Ibe­rek. Co naj­wy­żej, pi­sał­bym epi­gra­ma­ta64, któ­rych bym zresz­tą nie od­czy­ty­wał ni­ko­mu, jak ten bied­ny Ru­fi­nus.

– Mia­łeś mi opo­wie­dzieć je­go hi­sto­rię.

– Opo­wiem ci ją w un­c­tu­arium65.

Ale w un­c­tu­arium uwa­ga Wi­ni­cju­sza zwró­ci­ła się na co in­ne­go, mia­no­wi­cie na cud­ne nie­wol­ni­ce, któ­re cze­ka­ły tam na ką­pią­cych się. Dwie z nich, Mu­rzyn­ki, po­dob­ne do wspa­nia­łych po­są­gów z he­ba­nu, po­czę­ły ma­ścić ich cia­ła de­li­kat­ny­mi wo­nia­mi Ara­bii, in­ne, bie­głe w cze­sa­niu Fry­gij­ki, trzy­ma­ły w rę­kach, mięk­kich i gięt­kich jak wę­że, po­le­ro­wa­ne sta­lo­we zwier­cia­dła i grze­bie­nie, dwie zaś, wprost do bóstw po­dob­ne grec­kie dziew­czy­ny z Kos, cze­ka­ły ja­ko ve­sti­pli­cae66, aż przyj­dzie chwi­la po­są­go­we­go ukła­da­nia fałd na to­gach67 pa­nów.

– Na Zeu­sa Chmu­ro­zbiór­cę! – rzekł Mar­kus Wi­ni­cjusz – ja­ki ty masz u sie­bie wy­bór!

– Wo­lę wy­bór niż licz­bę – od­po­wie­dział Pe­tro­niusz. – Ca­ła mo­ja fa­mi­lia68 w Rzy­mie nie prze­no­si czte­ry­stu głów i są­dzę, że do oso­bi­stej po­słu­gi chy­ba do­rob­kie­wi­cze po­trze­bu­ją więk­szej ilo­ści lu­dzi.

– Pięk­niej­szych ciał na­wet i Mie­dzia­no­bro­dy nie po­sia­da – mó­wił roz­dy­ma­jąc noz­drza Wi­ni­cjusz.

Na to Pe­tro­niusz od­rzekł z pew­ną przy­ja­zną nie­dba­ło­ścią:

– Je­steś mo­im krew­nym, a ja nie je­stem ani ta­ki nie­uży­ty jak Bas­sus, ani ta­ki pe­dant69 jak Au­lus Plau­cjusz.

Lecz Wi­ni­cjusz usły­szaw­szy to ostat­nie imię za­po­mniał na chwi­lę o dziew­czy­nach z Kos i pod­nió­sł­szy ży­wo gło­wę, spy­tał:

– Skąd ci przy­szedł na myśl Au­lus Plau­cjusz? Czy wiesz, że ja, wy­biw­szy rę­kę pod mia­stem, spę­dzi­łem kil­ka­na­ście dni w ich do­mu. Zda­rzy­ło się, że Plau­cjusz nad­je­chał w chwi­li wy­pad­ku i wi­dząc, że cier­pię bar­dzo, za­brał mnie do sie­bie, tam zaś nie­wol­nik je­go, le­karz Me­rion, przy­pro­wa­dził mnie do zdro­wia. O tym wła­śnie chcia­łem z to­bą mó­wić.

– Dla­cze­go? Czy nie za­ko­cha­łeś się wy­pad­kiem w Pom­po­nii? W ta­kim ra­zie żal mi cię: nie­mło­da i cno­tli­wa! Nie umiem so­bie wy­obra­zić gor­sze­go nad to po­łą­cze­nia. Brr!

– Nie w Pom­po­nii – eheu70! – rzekł Wi­ni­cjusz.

– Za­tem w kim?

– Gdy­bym ja sam wie­dział w kim? Ale ja nie wiem na­wet do­brze, jak jej imię: Li­gia czy Kal­li­na? Na­zy­wa­ją ją w do­mu Li­gią, gdyż po­cho­dzi z na­ro­du Li­gów, a ma swo­je bar­ba­rzyń­skie imię: Kal­li­na. Dziw­ny to dom tych Plau­cju­szów. Roj­no w nim, a ci­cho jak w ga­jach w Sub­ia­cum. Przez kil­ka­na­ście dni nie wie­dzia­łem, że miesz­ka w nim bó­stwo. Aż raz o świ­cie zo­ba­czy­łem ją my­ją­cą się w ogro­do­wej fon­tan­nie. I przy­się­gam ci na tę pia­nę, z któ­rej po­wsta­ła Afro­dy­ta, że pro­mie­nie zo­rzy prze­cho­dzi­ły na wy­lot przez jej cia­ło. My­śla­łem, że gdy słoń­ce zej­dzie, ona roz­pły­nie mi się w świe­tle, jak roz­pły­wa się ju­trzen­ka. Od tej po­ry wi­dzia­łem ją dwu­krot­nie i od tej po­ry rów­nież nie wiem, co spo­kój, nie wiem, co in­ne pra­gnie­nia, nie chcę wie­dzieć, co mo­że mi dać mia­sto, nie chcę ko­biet, nie chcę zło­ta, nie chcę ko­rync­kiej mie­dzi ani bursz­ty­nu, ani per­łow­ca, ani wi­na, ani uczt, tyl­ko chcę Li­gii. Mó­wię ci szcze­rze, Pe­tro­niu­szu, że tę­sk­nię za nią, jak tę­sk­nił ten Sen, wy­obra­żo­ny na mo­za­ice w two­im te­pi­da­rium71, za Pa­sy­te­ją, tę­sk­nię po ca­łych dniach i no­cach.

– Je­śli to nie­wol­ni­ca, to ją od­kup.

– Ona nie jest nie­wol­ni­cą.

– Czym­że jest? Wy­zwo­le­ni­cą Plau­cju­sza?

– Nie bę­dąc ni­g­dy nie­wol­ni­cą, nie mo­gła być wy­zwo­lo­na.

– Więc?

– Nie wiem: cór­ką kró­lew­ską czy czymś po­dob­nym.

– Za­cie­ka­wiasz mnie, Wi­ni­cju­szu.

– Lecz je­śli ze­chcesz mnie po­słu­chać, za­raz za­spo­ko­ję two­ją cie­ka­wość. Hi­sto­ria nie jest zbyt dłu­ga. Ty mo­że oso­bi­ście zna­łeś Wan­niu­sza, kró­la Swe­bów, któ­ry, wy­pę­dzo­ny z kra­ju, dłu­gi czas prze­sia­dy­wał tu w Rzy­mie, a na­wet wsła­wił się szczę­śli­wą grą w ko­ści i do­brym po­wo­że­niem. Ce­zar Dru­sus wpro­wa­dził go znów na tron. Wan­niusz, któ­ry był w isto­cie rze­czy tę­gim czło­wie­kiem, rzą­dził z po­cząt­ku do­brze i pro­wa­dził szczę­śli­we woj­ny, póź­niej jed­nak po­czął nad­to łu­pić ze skó­ry nie tyl­ko są­sia­dów, ale i wła­snych Swe­bów. Wów­czas Wan­gio i Si­do, dwaj je­go sio­strzeń­cy, a sy­no­wie Wi­bi­liu­sza, kró­la Her­man­du­rów, po­sta­no­wi­li zmu­sić go, by znów po­je­chał do Rzy­mu… pró­bo­wać szczę­ścia w ko­ści.

– Pa­mię­tam, to Klau­diu­szo­we, nie­daw­ne cza­sy.

– Tak. Wy­bu­chła woj­na. Wan­niusz we­zwał na po­moc Ja­zy­gów, je­go zaś mi­li sio­strzeń­cy Li­gów, któ­rzy, za­sły­szaw­szy o bo­gac­twach Wan­niu­sza i zwa­bie­ni na­dzie­ją łu­pów, przy­by­li w ta­kiej licz­bie, iż sam ce­zar Klau­diusz po­czął oba­wiać się o spo­kój gra­ni­cy. Klau­diusz nie chciał mie­szać się w woj­ny bar­ba­rzyń­ców, na­pi­sał jed­nak do Ate­liu­sza Hi­ste­ra, któ­ry do­wo­dził le­gią nad­du­naj­ską, by zwra­cał pil­ne oko na prze­bieg woj­ny i nie po­zwo­lił za­mą­cić na­sze­go po­ko­ju. Hi­ster za­żą­dał wów­czas od Li­gów, by przy­rze­kli, iż nie prze­kro­czą gra­ni­cy, na co nie tyl­ko zgo­dzi­li się, ale da­li za­kład­ni­ków, mię­dzy któ­ry­mi znaj­do­wa­ła się żo­na i cór­ka ich wo­dza… Wia­do­mo ci, że bar­ba­rzyń­cy wy­cią­ga­ją na woj­ny z żo­na­mi i dzieć­mi… Otóż mo­ja Li­gia jest cór­ką owe­go wo­dza.

– Skąd to wszyst­ko wiesz?

– Mó­wił mi to sam Au­lus Plau­cjusz. Li­go­wie nie prze­kro­czy­li istot­nie wów­czas gra­ni­cy, ale bar­ba­rzyń­cy przy­cho­dzą jak bu­rza i ucie­ka­ją jak bu­rza. Tak zni­kli i Li­go­wie, ra­zem ze swy­mi tu­rzy­mi72 ro­ga­mi na gło­wach. Zbi­li Wan­niu­szo­wych Swe­bów i Ja­zy­gów, ale król ich po­legł, za czym ode­szli z łu­pa­mi, a za­kład­nicz­ki zo­sta­ły w rę­ku Hi­ste­ra. Mat­ka wkrót­ce umar­ła, dziec­ko zaś Hi­ster, nie wie­dząc, co z nim ro­bić, ode­słał do rząd­cy ca­łej Ger­ma­nii, Pom­po­niu­sza. Ów po ukoń­cze­niu woj­ny z Kat­ta­mi wró­cił do Rzy­mu, gdzie Klau­diusz, jak wiesz, po­zwo­lił mu od­pra­wić try­umf. Dziew­czy­na szła wów­czas za wo­zem zwy­cięz­cy, ale po skoń­czo­nej uro­czy­sto­ści, po­nie­waż za­kład­nicz­ki nie moż­na by­ło uwa­żać za bran­kę, z ko­lei i Pom­po­niusz nie wie­dział, co z nią zro­bić, a wresz­cie od­dał ją swej sio­strze, Pom­po­nii Gre­cy­nie, żo­nie Plau­cju­sza. W tym do­mu, gdzie wszyst­ko, po­cząw­szy od pa­nów, a skoń­czyw­szy na dro­biu w kur­ni­ku, jest cno­tli­we, wy­ro­sła na dzie­wi­cę, nie­ste­ty, tak cno­tli­wą jak sa­ma Gre­cy­na, a tak pięk­ną, że na­wet Pop­pea wy­glą­da­ła­by przy niej jak je­sien­na fi­ga przy jabł­ku he­spe­ryj­skim73.

– I co?

– I po­wta­rzam ci, że od chwi­li gdy wi­dzia­łem, jak pro­mie­nie prze­cho­dzi­ły przy fon­tan­nie na wskroś przez jej cia­ło, za­ko­cha­łem się bez pa­mię­ci.

– Jest więc tak prze­zro­czy­sta jak lam­pry­ska74 al­bo jak mło­da sar­dyn­ka?

– Nie żar­tuj, Pe­tro­niu­szu, a je­śli cię łu­dzi swo­bo­da, z ja­ką ja sam o mo­jej żą­dzy mó­wię, wiedz o tym, że ja­skra­wa suk­nia czę­sto­kroć głę­bo­kie ra­ny po­kry­wa. Mu­szę ci też po­wie­dzieć, że wra­ca­jąc z Azji prze­spa­łem jed­ną noc w świą­ty­ni Mop­su­sa75, aby mieć sen wró­żeb­ny. Otóż we śnie po­ja­wił mi się sam Mop­sus i za­po­wie­dział, że w ży­ciu mo­im na­stą­pi wiel­ka prze­mia­na przez mi­łość.

– Sły­sza­łem, jak Pli­niusz mó­wił, że nie wie­rzy w bo­gów, ale wie­rzy w sny i być mo­że, że ma słusz­ność. Mo­je żar­ty nie prze­szka­dza­ją mi też my­śleć cza­sem, że na­praw­dę jest tyl­ko jed­no bó­stwo, od­wiecz­ne, wszech­wład­ne, twór­cze – Ve­nus Ge­ni­trix76. Ona sku­pia du­sze, sku­pia cia­ła i rze­czy. Eros wy­wo­łał świat z cha­osu. Czy do­brze uczy­nił, to in­na rzecz, ale gdy tak jest, mu­si­my uznać je­go po­tę­gę, choć wol­no jej nie bło­go­sła­wić…

– Ach, Pe­tro­niu­szu! Ła­twiej na świe­cie o fi­lo­zo­fię niż o do­brą ra­dę.

– Po­wiedz mi, cze­go ty wła­ści­wie chcesz?

– Chcę mieć Li­gię. Chcę, by te mo­je ra­mio­na, któ­re obej­mu­ją te­raz tyl­ko po­wie­trze, mo­gły ob­jąć ją i przy­ci­snąć do pier­si. Chcę od­dy­chać jej tchnie­niem. Gdy­by by­ła nie­wol­ni­cą, dał­bym za nią Au­lu­so­wi sto dziew­cząt z no­ga­mi po­bie­lo­ny­mi wap­nem na znak, że je pierw­szy raz wy­sta­wio­no na sprze­daż. Chcę ją mieć w do­mu mo­im do­pó­ty, do­pó­ki gło­wa mo­ja nie bę­dzie tak bia­ła, jak szczyt So­rac­te77 w zi­mie.

– Ona nie jest nie­wol­ni­cą, ale osta­tecz­nie na­le­ży do fa­mi­lii Plau­cju­sza, a po­nie­waż jest dziec­kiem opusz­czo­nym, mo­że być uwa­ża­na ja­ko alum­na78. Plau­cjusz mógł­by ci ją od­stą­pić, gdy­by chciał.

– To chy­ba nie znasz Pom­po­nii Gre­cy­ny. Zresz­tą obo­je przy­wią­za­li się do niej jak do wła­sne­go dziec­ka.

– Pom­po­nię znam. Ist­ny cy­prys. Gdy­by nie by­ła żo­ną Au­lu­sa, moż­na by ją wy­naj­mo­wać ja­ko płacz­kę. Od śmier­ci Ju­lii nie zrzu­ci­ła ciem­nej sto­li79 i w ogó­le wy­glą­da, jak­by za ży­cia jesz­cze cho­dzi­ła po łą­ce po­ro­słej as­fo­de­la­mi80. Jest przy tym uni­vi­ra81, a więc mię­dzy na­szy­mi czte­ro- i pię­cio­krot­ny­mi roz­wód­ka­mi jest za­ra­zem Fe­nik­sem82… Ale… czy sły­sza­łeś, że Fe­niks ja­ko­by na­praw­dę wy­lągł się te­raz w gór­nym Egip­cie, co mu się zda­rza nie czę­ściej jak raz na pięć­set lat?

– Pe­tro­niu­szu! Pe­tro­niu­szu! O Fe­nik­sie po­ga­da­my kie­dy in­dziej.

– Cóż ja ci po­wiem, mój Mar­ku. Znam Au­la Plau­cju­sza, któ­ry lu­bo na­ga­nia mój spo­sób ży­cia, ma do mnie pew­ną sła­bość, a mo­że na­wet sza­nu­je mnie wię­cej od in­nych, wie bo­wiem, że nie by­łem ni­g­dy do­no­si­cie­lem, jak na przy­kład Do­mi­cjusz Afer, Ty­gel­li­nus i ca­ła zgra­ja przy­ja­ciół Ahe­no­bar­ba83. Nie uda­jąc przy tym sto­ika krzy­wi­łem się jed­nak nie­raz na ta­kie po­stęp­ki Ne­ro­na, na któ­re Se­ne­ka i Bur­r­hus pa­trzy­li przez szpa­ry. Je­śli są­dzisz, że mo­gę coś dla cie­bie u Au­lu­sa wy­jed­nać – je­stem na two­je usłu­gi.

– Są­dzę, że mo­żesz. Ty masz na nie­go wpływ, a przy tym umysł twój po­sia­da nie­wy­czer­pa­ne spo­so­by. Gdy­byś się ro­zej­rzał w po­ło­że­niu i po­mó­wił z Plau­cju­szem…

– Zbyt­nie masz po­ję­cie o mo­im wpły­wie i o dow­ci­pie, ale je­śli tyl­ko o to cho­dzi, po­mó­wię z Plau­cju­szem, jak tyl­ko prze­nio­są się do mia­sta.

– Oni wró­ci­li dwa dni te­mu.

– W ta­kim ra­zie pój­dzie­my do tric­li­nium84, gdzie cze­ka na nas śnia­da­nie, a na­stęp­nie, na­braw­szy sił, ka­że­my się za­nieść do Plau­cju­sza.

– Za­wsześ mi był mi­ły – od­rzekł na to z ży­wo­ścią Wi­ni­cjusz – ale te­raz ka­żę chy­ba usta­wić wśród mo­ich la­rów85 twój po­sąg – ot, ta­ki pięk­ny jak ten – i bę­dę mu skła­dał ofia­ry.

To rze­kł­szy zwró­cił się w stro­nę po­są­gów, któ­re zdo­bi­ły ca­łą jed­ną ścia­nę won­nej świe­tli­cy, i wska­zał rę­ką na po­sąg Pe­tro­niu­sza, przed­sta­wia­ją­cy go ja­ko Her­me­sa z po­so­chem86 w dło­ni.

Po czym do­dał:

– Na świa­tło He­lio­sa! Je­śli „bo­ski” Alek­san­der87 był do cie­bie po­dob­ny- nie dzi­wić się He­le­nie.

I w okrzy­ku tym by­ło ty­leż szcze­ro­ści, ile po­chleb­stwa, Pe­tro­niusz bo­wiem, lu­bo star­szy i mniej atle­tycz­ny, pięk­niej­szy był na­wet od Wi­ni­cju­sza. Ko­bie­ty w Rzy­mie po­dzi­wia­ły nie tyl­ko je­go gięt­ki umysł i smak, któ­ry mu zjed­nał na­zwę ar­bi­tra ele­gan­cji, ale i cia­ło. Po­dziw ów znać by­ło na­wet na twa­rzach owych dziew­cząt z Kos, któ­re ukła­da­ły te­raz fał­dy je­go to­gi, a z któ­rych jed­na, imie­niem Eu­ni­ce, skry­cie go ko­cha­ją­ca, pa­trzy­ła mu w oczy z po­ko­rą i za­chwy­tem.

Lecz on nie zwró­cił na­wet na to uwa­gi, je­no uśmiech­nąw­szy się do Wi­ni­cju­sza po­czął cy­to­wać mu w od­po­wie­dzi wy­ra­że­nie Se­ne­ki o ko­bie­tach:

– Ani­mal im­pu­dens88… etc…

A na­stęp­nie oto­czyw­szy rę­ką je­go ra­mio­na wy­pro­wa­dził go do tric­li­nium.

W un­c­tu­arium dwie grec­kie dziew­czy­ny, Fry­gij­ki i dwie Mu­rzyn­ki po­czę­ły uprzą­tać epi­lich­nia89 z wo­nia­mi. Lecz w tej­że chwi­li spo­za uchy­lo­nej ko­ta­ry od fri­gi­da­rium uka­za­ły się gło­wy bal­ne­ato­rów i roz­le­gło się ci­che: „psst” – a na to we­zwa­nie jed­na z Gre­czy­nek, Fry­gij­ki i dwie Etiop­ki, po­sko­czyw­szy ży­wo, zni­kły w mgnie­niu oka za ko­ta­rą. W ter­mach roz­po­czy­na­ła się chwi­la swa­wo­li i roz­pu­sty, któ­rej in­spek­tor90 nie prze­szka­dzał, al­bo­wiem sam czę­sto­kroć brał w po­dob­nych hu­lan­kach udział. Do­my­ślał się ich zresz­tą i Pe­tro­niusz, ale ja­ko czło­wiek wy­ro­zu­mia­ły i nie lu­bią­cy ka­rać, pa­trzył na nie przez szpa­ry.

W un­c­tu­arium po­zo­sta­ła tyl­ko Eu­ni­ce. Czas ja­kiś na­słu­chi­wa­ła od­da­la­ją­cych się w kie­run­ku la­co­ni­cum gło­sów i śmie­chów, wresz­cie unió­sł­szy wy­kła­da­ny bursz­ty­nem i ko­ścią sło­nio­wą sto­łek, na któ­rym przed chwi­lą sie­dział Pe­tro­niusz, przy­su­nę­ła się ostroż­nie do je­go po­są­gu.

Un­c­tu­arium peł­ne by­ło sło­necz­ne­go świa­tła i ko­lo­rów bi­ją­cych od tę­czo­wych mar­mu­rów, któ­ry­mi wy­ło­żo­ne by­ły ścia­ny.

Eu­ni­ce wstą­pi­ła na sto­łek – i zna­la­zł­szy się na wy­so­ko­ści po­są­gu, na­gle za­rzu­ci­ła mu na szy­ję ra­mio­na, po czym od­rzu­ciw­szy w tył swe zło­te wło­sy i tu­ląc ró­żo­we cia­ło do bia­łe­go mar­mu­ru, po­czę­ła przy­ci­skać w unie­sie­niu usta do zim­nych warg Pe­tro­niu­sza.

Roz­dział dru­gi

Po po­sił­ku, któ­ry zwał się śnia­da­niem, a do któ­re­go dwaj to­wa­rzy­sze za­sie­dli wów­czas, gdy zwy­kli śmier­tel­ni by­li już daw­no po po­łu­dnio­wym pran­dium91, Pe­tro­niusz za­pro­po­no­wał lek­ką drzem­kę. We­dług nie­go po­ra by­ła jesz­cze za wcze­sna na od­wie­dzi­ny. Są wpraw­dzie lu­dzie, któ­rzy po­czy­na­ją od­wie­dzać zna­jo­mych o wscho­dzie słoń­ca, uwa­ża­jąc w do­dat­ku zwy­czaj ten za sta­ry, rzym­ski. Ale on, Pe­tro­niusz, uwa­ża go za bar­ba­rzyń­ski. Go­dzi­ny po­po­łu­dnio­we są naj­wła­ściw­sze, nie wcze­śniej jed­nak, za­nim słoń­ce nie przej­dzie w stro­nę świą­ty­ni Jo­wi­sza Ka­pi­to­liń­skie­go i nie po­cznie pa­trzeć z uko­sa na Fo­rum92. Je­sie­nią by­wa jesz­cze go­rą­co i lu­dzie ra­dzi śpią po je­dze­niu. Tym­cza­sem mi­ło jest po­słu­chać szu­mu fon­tan­ny w atrium93 i po obo­wiąz­ko­wym ty­siącu kro­ków zdrzem­nąć się w czer­wo­nym świe­tle, prze­ce­dzo­nym przez pur­pu­ro­we, na wpół za­cią­gnię­te ve­la­rium94.

Wi­ni­cjusz uznał słusz­ność je­go słów i po­czę­li się prze­cha­dzać roz­ma­wia­jąc w spo­sób nie­dba­ły o tym, co sły­chać na Pa­la­ty­nie i w mie­ście, a po tro­chu fi­lo­zo­fu­jąc nad ży­ciem. Po czym Pe­tro­niusz udał się do cu­bi­cu­lum95, lecz nie spał dłu­go. Po upły­wie pół go­dzi­ny wy­szedł i ka­zaw­szy so­bie przy­nieść we­rwe­ny96 po­czął ją wą­chać i na­cie­rać so­bie nią rę­ce i skro­nie.

– Nie uwie­rzysz – rzekł – jak to oży­wia i orzeź­wia. Te­raz je­stem go­tów.

Lek­ty­ka97 cze­ka­ła już od daw­na, więc wsie­dli i ka­za­li się po­nieść na Vi­cus Pa­tri­cius, do do­mu Au­lu­sa. In­su­la Pe­tro­niu­sza le­ża­ła na po­łu­dnio­wym sto­ku Pa­la­ty­nu oko­ło tak zwa­nych Ca­ri­nae, naj­krót­sza więc dro­ga wy­pa­da­ła im po­ni­żej Fo­rum, lecz po­nie­waż Pe­tro­niusz chciał za­ra­zem wstą­pić do złot­ni­ka Ido­me­na, wy­dał prze­to po­le­ce­nie, by nie­sio­no ich przez Vi­cus Apol­li­nis i Fo­rum w stro­nę Vi­cus Sce­le­ra­tus, na ro­gu któ­re­go peł­no by­ło wszel­kie­go ro­dza­ju ta­bern98.

Ol­brzy­mi Mu­rzy­ni pod­nie­śli lek­ty­kę i ru­szy­li, po­prze­dza­ni przez nie­wol­ni­ków zwa­nych pe­di­se­qui99. Pe­tro­niusz przez czas ja­kiś pod­no­sił w mil­cze­niu swe dło­nie, pach­ną­ce we­rwe­ną, ku noz­drzom i zda­wał się nad czymś na­my­ślać, po chwi­li zaś rzekł:

– Przy­cho­dzi mi do gło­wy, że je­śli two­ja le­śna bo­gin­ka nie jest nie­wol­ni­cą, te­dy mo­gła­by po­rzu­cić dom Plau­cju­szów, a prze­nieść się do twe­go. Oto­czył­byś ją mi­ło­ścią i ob­sy­pał bo­gac­twa­mi, tak jak ja mo­ją ubó­stwio­ną Chry­zo­te­mis, któ­rej, mó­wiąc mię­dzy na­mi, mam przy­naj­mniej o ty­le do­syć, o ile ona mnie.

Mar­kus po­trzą­snął gło­wą.

– Nie? – py­tał Pe­tro­niusz. – W naj­gor­szym ra­zie spra­wa opar­ła­by się o ce­za­ra, a mo­żesz być pew­ny, że choć­by dzię­ki mo­im wpły­wom nasz Mie­dzia­no­bro­dy był­by po two­jej stro­nie.

– Nie znasz Li­gii! – od­parł Wi­ni­cjusz.

– To po­zwól­że się za­py­tać, czy ty ją znasz – ina­czej jak z wi­dze­nia? Mó­wił­żeś z nią? Wy­znał­żeś jej swą mi­łość?

– Wi­dzia­łem ją na­przód przy fon­tan­nie, a po­tem spo­tka­łem ją dwu­krot­nie. Pa­mię­taj, że pod­czas po­by­tu w do­mu Au­lu­sów miesz­ka­łem w bocz­nej wil­li, prze­zna­czo­nej dla go­ści, i ma­jąc wy­bi­tą rę­kę nie mo­głem za­sia­dać do wspól­ne­go sto­łu. Do­pie­ro w wi­gi­lię dnia, na któ­ry za­po­wie­dzia­łem swój od­jazd, spo­tka­łem Li­gię przy wie­cze­rzy – i nie mo­głem sło­wa do niej prze­mó­wić. Mu­sia­łem słu­chać Au­lu­sa i je­go opo­wia­dań o zwy­cię­stwach, ja­kie od­niósł w Bry­ta­nii, a na­stęp­nie o upad­ku ma­łych go­spo­darstw w Ita­lii, któ­re­mu jesz­cze Li­cy­niusz Sto­lo sta­rał się za­po­biec. W ogó­le nie wiem, czy Au­lus po­tra­fi mó­wić o czym in­nym i nie mnie­maj, że zdo­ła­my się od te­go wy­krę­cić, chy­ba że ze­chcesz słu­chać o znie­wie­ścia­ło­ści cza­sów dzi­siej­szych. Oni tam ma­ją ba­żan­ty w kur­ni­kach, ale ich nie je­dzą wy­cho­dząc z za­sa­dy, że każ­dy zje­dzo­ny ba­żant przy­bli­ża ko­niec po­tę­gi rzym­skiej. Dru­gi raz spo­tka­łem ją ko­ło ogro­do­wej cy­ster­ny100 ze świe­żo wy­rwa­ną trzci­ną w rę­ku, któ­rą za­nu­rza­ła ki­ścią w wo­dzie i skra­pia­ła ro­sną­ce wo­ko­ło iry­sy. Spójrz na mo­je ko­la­na. Na tar­czę He­ra­kla, mó­wię ci, że nie drża­ły, gdy na na­sze ma­ni­ple101 szły z wy­ciem chmu­ry Par­tów, ale drża­ły przy owej cy­ster­nie. I zmie­sza­ny jak pa­cho­lę, któ­re no­si jesz­cze bul­lę102 na szyi, oczy­ma tyl­ko że­bra­łem li­to­ści, dłu­go nie mo­gąc sło­wa prze­mó­wić.

Pe­tro­niusz spoj­rzał na nie­go jak­by z pew­ną za­zdro­ścią.

– Szczę­śli­wy! – rzekł. – Choć­by świat i ży­cie by­ły jak naj­gor­sze, jed­no w nich zo­sta­nie wiecz­ne do­bro – mło­dość!

Po chwi­li zaś spy­tał:

– I nie prze­mó­wi­łeś do niej?

– Ow­szem. Oprzy­tom­niaw­szy nie­co, rze­kłem, że wra­cam z Azji, żem wy­bił rę­kę pod mia­stem i cier­pia­łem sro­dze, ale w chwi­li gdy mi przy­cho­dzi po­rzu­cić ten dom go­ścin­ny, wi­dzę, że cier­pie­nie w nim wię­cej jest war­te niż gdzie in­dziej roz­kosz – cho­ro­ba wię­cej niż gdzie in­dziej zdro­wie. Ona słu­cha­ła słów mo­ich tak­że zmie­sza­na i ze schy­lo­ną gło­wą, kre­śląc coś trzci­ną na sza­fran­nym103 pia­sku. Po czym pod­nio­sła oczy, raz jesz­cze spoj­rza­ła na owe skre­ślo­ne zna­ki, raz jesz­cze na mnie, jak­by chcąc o coś spy­tać – i na­gle ucie­kła jak ha­ma­dria­da104 przed głu­po­wa­tym fau­nem.

– Mu­si mieć pięk­ne oczy.

– Jak mo­rze – i uto­ną­łem w nich też jak w mo­rzu. Wierz mi, że Ar­chi­pe­lag mniej jest błę­kit­ny. Po chwi­li przy­biegł ma­ły Plau­cjusz i po­czął o coś py­tać. Ale ja nie ro­zu­mia­łem, o co mu cho­dzi.

– O Ate­ne105! – za­wo­łał Pe­tro­niusz – zdejm te­mu chłop­cu opa­skę z oczu, któ­rą za­wią­zał Eros, bo ina­czej roz­bi­je so­bie gło­wę o ko­lum­nę świą­ty­ni We­nus.

Po czym zwró­cił się do Wi­ni­cju­sza:

– O ty wio­sen­ny pącz­ku na drze­wie ży­cia, ty pierw­sza zie­lo­na ga­łąz­ko wi­no­gra­du! Po­wi­nien bym za­miast do Plau­cju­szów ka­zać cię za­nieść do do­mu Ge­lo­cju­sza, gdzie jest szko­ła dla nie­świa­do­mych ży­cia chłop­ców.

– Cze­go ty wła­ści­wie chcesz?

– A co skre­śli­ła na pia­sku? Czy nie imię Amo­ra, czy nie ser­ce prze­szy­te je­go gro­tem lub nie coś ta­kie­go, z cze­go mógł­byś po­znać, że sa­ty­ry szep­ta­ły już tej nim­fie do ucha róż­ne ta­jem­ni­ce ży­cia? Jak moż­na by­ło nie spoj­rzeć na te zna­ki!

– Daw­niej wdzia­łem to­gę, niż my­ślisz – rze­ki Wi­ni­cjusz – i za­nim nad­biegł ma­ły Au­lus, pa­trzy­łem pil­nie na te zna­ki. Wszak­że wiem, że i w Gre­cji, i w Rzy­mie nie­raz dziew­czę­ta kre­ślą na pia­sku wy­zna­nia, któ­rych nie chcą wy­mó­wić ich usta… Ale zgad­nij, co na­kre­śli­ła?

– Je­śli co in­ne­go, niż przy­pusz­cza­łem, to nie zgad­nę.

– Ry­bę.

– Jak po­wia­dasz?

– Po­wia­dam: ry­bę. Czy mia­ło to zna­czyć, że w ży­łach jej zim­na do­tąd krew pły­nie – nie wiem! Ale ty, któ­ryś mnie na­zwał wio­sen­nym pą­ko­wiem na drze­wie ży­cia – za­pew­ne po­tra­fisz le­piej ten znak zro­zu­mieć.

– Ca­ris­si­me106! O ta­ką rzecz spy­taj Pli­niu­sza. On się zna na ry­bach. Gdy­by sta­ry Api­cjusz żył jesz­cze, mo­że by ci tak­że umiał coś o tym po­wie­dzieć, al­bo­wiem zjadł w cią­gu ży­cia wię­cej ryb, niż mo­że ich od ra­zu po­mie­ścić Za­to­ka Ne­apo­li­tań­ska.

Lecz dal­sza roz­mo­wa urwa­ła się, wnie­sio­no ich bo­wiem na roj­ne uli­ce, na któ­rych prze­szka­dzał jej gwar ludz­ki. Przez Vi­cus Apol­li­nis skrę­ci­li na Fo­rum Ro­ma­num, gdzie w dnie po­god­ne przed za­cho­dem słoń­ca gro­ma­dzi­ły się tłu­my próż­nia­czej lud­no­ści, by prze­cha­dzać się wśród ko­lumn, opo­wia­dać no­wi­ny i słu­chać ich, wi­dzieć prze­no­szo­ne lek­ty­ki ze zna­ko­mi­ty­mi ludź­mi, a wresz­cie za­glą­dać do skle­pów złot­ni­czych, do księ­gar­ni, do skle­pów, w któ­rych zmie­nia­no mo­ne­tę, do bła­wat­nych107, brą­zow­ni­czych i wszel­kich in­nych, któ­rych peł­no by­ło w do­mach obej­mu­ją­cych część Ryn­ku po­ło­żo­ną na­prze­ciw Ka­pi­to­lu. Po­ło­wa Fo­rum, le­żą­ca tuż pod wi­sza­ra­mi108 zam­ku, po­grą­żo­na by­ła już w cie­niu, na­to­miast ko­lum­ny po­ło­żo­nych wy­żej świą­tyń zło­ci­ły się w bla­sku i na błę­ki­cie. Le­żą­ce ni­żej rzu­ca­ły wy­dłu­żo­ne cie­nie na mar­mu­ro­we pły­ty, wszę­dzie zaś by­ło ich tak peł­no, że oczy gu­bi­ły się wśród nich jak w le­sie. Zda­wa­ło się, że tym bu­dow­lom i ko­lum­nom aż cia­sno ko­ło sie­bie. Pię­trzy­ły się jed­ne nad dru­gi­mi, bie­gły w pra­wo i w le­wo, wdzie­ra­ły się na wzgó­rza, tu­li­ły się do zam­ko­we­go mu­ru lub jed­ne do dru­gich, na po­do­bień­stwo więk­szych i mniej­szych, grub­szych i cień­szych, zło­ta­wych i bia­łych pni, to roz­kwi­tłych pod ar­chi­tra­wa­mi109 kwia­ta­mi akan­tu110, to po­za­wi­ja­nych w joń­skie ro­gi, to za­koń­czo­nych pro­stym do­ryc­kim kwa­dra­tem. Nad owym la­sem błysz­cza­ły barw­ne try­gli­fy111, z tym­pa­nów112 wy­chy­la­ły się rzeź­bio­ne po­sta­ci bo­gów, ze szczy­tów uskrzy­dlo­ne zło­te kwa­dry­gi zda­wa­ły się chcieć ule­cieć w po­wie­trze, w ów błę­kit, któ­ry zwie­szał się spo­koj­nie nad owym zbi­tym mia­stem świą­tyń. W środ­ku Ryn­ku i po brze­gach pły­nę­ła rze­ka ludz­ka: tłu­my prze­cha­dza­ły się pod łu­ka­mi ba­zy­li­ki Ju­liu­sza Ce­za­ra, tłu­my sie­dzia­ły na scho­dach Ka­sto­ra i Pol­luk­sa i krę­ci­ły się ko­ło świą­tyń­ki We­sty, po­dob­ne na tym wiel­kim mar­mu­ro­wym tle do róż­no­ko­lo­ro­wych ro­jów mo­ty­li lub żu­ków. Z gó­ry, przez ogrom­ne stop­nie, od stro­ny świą­ty­ni po­świę­co­nej „Jo­vi Opti­mo Ma­xi­mo”, na­pły­wa­ły no­we fa­le; przy ro­strach113 słu­cha­no ja­kichś przy­god­nych mów­ców; tu i ów­dzie sły­chać by­ło okrzy­ki prze­kup­niów sprze­da­ją­cych owo­ce, wi­no lub wo­dę po­mie­sza­ną z fi­go­wym so­kiem, oszu­stów po­le­ca­ją­cych cu­dow­ne le­kar­stwa, wróż­bi­tów, od­ga­dy­wa­czy ukry­tych skar­bów, tłu­ma­czów snów. Gdzie­nie­gdzie z gwa­rem roz­mów i na­wo­ły­wań mie­sza­ły się dźwię­ki si­stry114, egip­skiej sam­bu­ki115 lub grec­kich fle­tów. Gdzie­nie­gdzie cho­rzy, po­boż­ni lub stro­ska­ni nie­śli do świą­tyń ofia­ry. Wśród lu­dzi, na ka­mien­nych pły­tach, zbie­ra­ły się chci­we na ofiar­ne ziar­no, po­dob­ne do ru­cho­mych, pstrych i ciem­nych plam, stad­ka go­łę­bi, to wzbi­ja­jąc się chwi­lo­wo z roz­gło­śnym szu­mem skrzy­deł w gó­rę, to znów za­pa­da­jąc na opróż­nio­ne przez tłum miej­sca. Od cza­su do cza­su gro­ma­dy ludz­kie roz­stę­po­wa­ły się przed lek­ty­ka­mi, w któ­rych wi­dać by­ło wy­kwint­ne twa­rze ko­bie­ce lub gło­wy se­na­to­rów i ry­ce­rzy, o ry­sach jak­by za­krze­płych i wy­nisz­czo­nych ży­ciem. Róż­no­ję­zycz­na lud­ność po­wta­rza­ła w głos ich imio­na z do­dat­kiem prze­zwisk, szy­derstw lub po­chwał. Mię­dzy bez­ład­ny­mi gru­pa­mi prze­ci­ska­ły się cza­sem po­stę­pu­ją­ce mia­ro­wym kro­kiem od­dzia­ły żoł­nie­rzy lub wi­gi­lów116 czu­wa­ją­cych nad ulicz­nym po­rząd­kiem. Ję­zyk grec­ki da­wał się sły­szeć na­okół rów­nie czę­sto, jak ła­ciń­ski.

Wi­ni­cjusz, któ­ry daw­no nie był w mie­ście, pa­trzył z pew­ną cie­ka­wo­ścią na owo ro­jo­wi­sko ludz­kie i na owo Fo­rum Ro­ma­num, za­ra­zem pa­nu­ją­ce nad fa­lą świa­ta i za­ra­zem tak nią za­la­ne, że Pe­tro­niusz, któ­ry od­gadł myśl to­wa­rzy­sza, na­zwał je „gniaz­dem Kwi­ry­tów – bez Kwi­ry­tów”117. Istot­nie, miej­sco­wy ży­wioł gi­nął nie­mal w tym tłu­mie zło­żo­nym ze wszyst­kich ras i na­ro­dów. Wi­dać tu by­ło Etio­pów, ol­brzy­mich ja­sno­wło­sych lu­dzi z da­le­kiej pół­no­cy, Bry­ta­nów, Ga­lów i Ger­ma­nów, sko­śno­okich miesz­kań­ców Se­ri­cum, lu­dzi znad Eu­fra­tu i lu­dzi znad In­du, o bro­dach bar­wio­nych na ko­lor ce­gły, Sy­ryj­czy­ków znad brze­gów Oron­tu, o oczach czar­nych i słod­kich; wy­schnię­tych jak kość miesz­kań­ców pu­styń arab­skich, Ży­dów z za­pa­dłą pier­sią, Egip­cjan z wiecz­nym, obo­jęt­nym uśmie­chem w twa­rzach i Nu­mi­dów, i Afrów; Gre­ków z Hel­la­dy, któ­rzy na rów­ni z Rzy­mia­na­mi wła­da­li nad mia­stem, ale wła­da­li wie­dzą, sztu­ką, ro­zu­mem i szal­bier­stwem, Gre­ków z wysp i z Azji Mniej­szej, i z Egip­tu, i z Ita­lii, i z Na­rboń­skiej Ga­lii. W tłu­mie nie­wol­ni­ków z po­dziu­ra­wio­ny­mi usza­mi nie bra­kło i wol­nej, próż­nia­czej lud­no­ści, któ­rą ce­zar ba­wił, ży­wił, a na­wet odzie­wał, i wol­nych przy­by­szów, któ­rych do ol­brzy­mie­go mia­sta zwa­bi­ła ła­twość ży­cia i wi­do­ki for­tu­ny; nie bra­kło prze­kup­niów i ka­pła­nów Se­ra­pi­sa z pal­mo­wy­mi ga­łę­zia­mi w rę­ku, i ka­pła­nów Izy­dy, na któ­rej oł­ta­rze zno­szo­no wię­cej ofiar niż do świą­ty­ni Ka­pi­to­liń­skie­go Jo­wi­sza, i ka­pła­nów Ki­be­li, no­szą­cych w rę­ku zło­te ki­ście ry­żu, i ka­pła­nów wę­drow­nych bóstw, i ta­necz­nic wschod­nich z ja­skra­wy­mi mi­tra­mi118, i sprze­da­ją­cych amu­le­ty, i po­skrom­ców wę­żów, i chal­dej­skich ma­gów, wresz­cie lu­dzi bez wszel­kich za­jęć, któ­rzy co ty­dzień zgła­sza­li się do spi­chle­rzy nad­ty­brzań­skich po zbo­że, bi­li się o lo­te­ryj­ne bi­le­ty w cyr­kach, spę­dza­li no­ce w wa­lą­cych się usta­wicz­nie w za­ty­brzań­skiej dziel­ni­cy do­mach, a dnie sło­necz­ne i cie­płe w kryp­to­por­ty­kach119, w brud­nych gar­kuch­niach Sub­u­ry120, na mo­ście Mil­wiu­sa lub przed in­su­la­mi moż­nych, gdzie im od cza­su do cza­su wy­rzu­ca­no reszt­ki ze sto­łu nie­wol­ni­ków.

Pe­tro­niusz do­brze był zna­ny przez te tłu­my. O uszy Wi­ni­cju­sza obi­ja­ło się usta­wicz­ne: „Hic est!” – „To on!” – Lu­bio­no go za hoj­ność, a zwłasz­cza po­pu­lar­ność je­go wzro­sła od cza­su, gdy do­wie­dzia­no się, że prze­ma­wiał przed ce­za­rem prze­ciw wy­ro­ko­wi śmier­ci wy­da­ne­mu na ca­łą fa­mi­lię, to jest na wszyst­kich bez róż­ni­cy płci i wie­ku nie­wol­ni­ków pre­fek­ta Pe­da­niu­sza Se­kun­da, za to, iż je­den z nich za­bił te­go okrut­ni­ka w chwi­li roz­pa­czy. Pe­tro­niusz po­wta­rzał wpraw­dzie gło­śno, że mu to by­ło wszyst­ko jed­no i że prze­ma­wiał do ce­za­ra tyl­ko pry­wat­nie, ja­ko ar­bi­ter ele­gan­tia­rum, któ­re­go es­te­tycz­ne uczu­cia obu­rza­ła owa bar­ba­rzyń­ska rzeź, god­na ja­kichś Scy­tów, nie Rzy­mian. Nie­mniej lud, któ­ry wzbu­rzył się z po­wo­du tej rze­zi, ko­chał od tej po­ry Pe­tro­niu­sza.

Lecz on o to nie dbał. Pa­mię­tał, że ten lud ko­chał tak­że i Bry­ta­ni­ka, któ­re­go Ne­ro otruł, i Agry­pi­nę, któ­rą ka­zał za­mor­do­wać, i Okta­wię, któ­rą na Pan­da­ta­rii udu­szo­no po uprzed­nim otwar­ciu jej żył w go­rą­cej pa­rze, i Ru­be­liu­sza Plau­ta, któ­ry zo­stał wy­gna­ny, i Tra­ze­asza, któ­re­mu każ­de ju­tro mo­gło przy­nieść wy­rok śmier­ci. Mi­łość lu­du mo­gła być uwa­ża­na ra­czej za złą wróż­bę, a scep­tycz­ny Pe­tro­niusz był za­ra­zem prze­sąd­ny. Tłu­mem gar­dził po­dwój­nie: i ja­ko ary­sto­kra­ta, i ja­ko es­te­ta. Lu­dzie pach­ną­cy pra­żo­nym bo­bem, któ­ry no­si­li w za­na­drzu, a przy tym wiecz­nie schryp­nię­ci i spo­tnie­li od gry w mo­rę121 po ro­gach ulic i pe­ry­sty­lach122, nie za­słu­gi­wa­li w je­go oczach na mia­no lu­dzi.

Nie od­po­wia­da­jąc też wca­le ani na okla­ski, ani na po­sy­ła­ne tu i owdzie od ust po­ca­łun­ki, opo­wia­dał Mar­ko­wi spra­wę Pe­da­niu­sza, drwiąc przy tym ze zmien­no­ści ulicz­nej ha­ła­stry, któ­ra na­za­jutrz po groź­nym wzbu­rze­niu okla­ski­wa­ła Ne­ro­na prze­jeż­dża­ją­ce­go do świą­ty­ni Jo­wi­sza Sta­to­ra. Lecz przed księ­gar­nią Awi­ru­nu­sa ka­zał się za­trzy­mać i wy­siadł­szy za­ku­pił ozdob­ny rę­ko­pis, któ­ry od­dał Wi­ni­cju­szo­wi.

– To po­da­rek dla cie­bie – rzekł.

– Dzię­ki! – od­rzekł Wi­ni­cjusz. Po czym spoj­rzaw­szy na ty­tuł za­py­tał: – Sa­ty­ri­con123. To coś no­we­go. Czy­je to?

– Mo­je. Ale ja nie chcę iść śla­dem Ru­fi­nu­sa, któ­re­go hi­sto­rię mia­łem ci opo­wie­dzieć, ani też śla­dem Fa­bry­cju­sza We­jen­ta, dla­te­go nikt o tym nie wie, ty zaś ni­ko­mu nie mów.

– A mó­wi­łeś, że nie pi­szesz wier­szy – rzekł Wi­ni­cjusz za­glą­da­jąc do środ­ka – tu zaś wi­dzę pro­zę gę­sto ni­mi prze­pla­ta­ną.

– Jak bę­dziesz czy­tał, zwróć uwa­gę na ucztę Try­mal­chio­na. Co do wier­szy, zbrzy­dły mi od cza­su, jak Ne­ro pi­sze epos. Wi­te­liusz, wi­dzisz, chcąc so­bie ulżyć, uży­wa pa­łecz­ki z ko­ści sło­nio­wej, któ­rą za­su­wa so­bie w gar­dło; in­ni po­słu­gu­ją się pió­ra­mi fla­min­gów ma­cza­ny­mi w oli­wie lub w od­wa­rze ma­cie­rzan­ki – ja zaś od­czy­tu­ję po­ezje Ne­ro­na – i sku­tek jest na­tych­mia­sto­wy. Mo­gę je po­tem chwa­lić, je­śli nie z czy­stym su­mie­niem, to z czy­stym żo­łąd­kiem.

To rze­kł­szy za­trzy­mał znów lek­ty­kę przed złot­ni­kiem Ido­me­nem i za­ła­twiw­szy spra­wę gemm ka­zał nieść lek­ty­kę wprost do do­mu Au­lu­sa.

– Po dro­dze opo­wiem ci na do­wód, co jest mi­łość wła­sna au­tor­ska, hi­sto­rię Ru­fi­nu­sa – rzekł.

Lecz za­nim ją roz­po­czął, skrę­ci­li na Vi­cus Pa­tri­cius i nie­ba­wem zna­leź­li się przed miesz­ka­niem Au­lu­sa. Mło­dy i tę­gi ia­ni­tor124 otwo­rzył im drzwi wio­dą­ce do ostium125, nad któ­ry­mi sro­ka, za­mknię­ta w klat­ce, wi­ta­ła ich wrza­skli­wie sło­wem: „Sa­lve!”126

Po dro­dze z dru­giej sie­ni, zwa­nej ostium, do wła­ści­we­go atrium, Wi­ni­cjusz rzekł:

– Czyś za­uwa­żył, że odźwier­ny tu bez łań­cu­chów?

– To dziw­ny dom – od­po­wie­dział pół­gło­sem Pe­tro­niusz – Pew­no ci wia­do­mo, że Pom­po­nię Gre­cy­nę po­dej­rze­wa­no o wy­zna­wa­nie wschod­nie­go za­bo­bo­nu, po­le­ga­ją­ce­go na czci ja­kie­goś Chre­sto­sa. Zda­je się, że przy­słu­ży­ła się jej Kry­spi­nil­la, któ­ra nie mo­że da­ro­wać Pom­po­nii, że je­den mąż wy­star­czył jej na ca­łe ży­cie. – Uni­vi­ra!… Ła­twiej dziś w Rzy­mie o pół­mi­sek ry­dzów z No­ri­cum. Są­dzo­no ją są­dem do­mo­wym…

– Masz słusz­ność, że to dziw­ny dom. Póź­niej opo­wiem ci, com tu sły­szał i wi­dział.

Tym­cza­sem zna­leź­li się w atrium. Prze­ło­żo­ny nad nim nie­wol­nik, zwa­ny atrien­sis, wy­słał no­menc­la­to­ra, by oznaj­mił go­ści, jed­no­cze­śnie zaś służ­ba pod­su­nę­ła im krze­sła i sto­łecz­ki pod no­gi. Pe­tro­niusz, któ­ry wy­obra­ża­jąc so­bie, że w tym su­ro­wym do­mu pa­nu­je wiecz­ny smu­tek, ni­g­dy w nim nie by­wał, spo­glą­dał na­okół z pew­nym zdzi­wie­niem i jak­by z po­czu­ciem za­wo­du, al­bo­wiem atrium czy­ni­ło ra­czej we­so­łe wra­że­nie. Z gó­ry przez du­ży otwór wpa­dał snop ja­sne­go świa­tła, ła­mią­ce­go się w ty­sią­ce skier na wo­do­try­sku. Kwa­dra­to­wa sa­dzaw­ka z fon­tan­ną w środ­ku, prze­zna­czo­na do przyj­mo­wa­nia dżdżu wpa­da­ją­ce­go w cza­sie nie­po­go­dy przez gór­ny otwór, a zwa­na im­plu­vium, oto­czo­na by­ła ane­mo­na­mi i li­lia­mi. Szcze­gól­nie w li­liach wi­docz­nie ko­cha­no się w do­mu, gdyż by­ły ich ca­łe kę­py, i bia­łych, i czer­wo­nych, i wresz­cie sza­fi­ro­wych iry­sów, któ­rych de­li­kat­ne płat­ki by­ły jak­by po­sre­brzo­ne od wod­ne­go py­łu. Wśród mo­krych mchów, w któ­rych ukry­te by­ły do­ni­ce z li­lia­mi, i wśród pę­ków li­ści wid­nia­ły brą­zo­we po­sąż­ki, przed­sta­wia­ją­ce dzie­ci i ptac­two wod­ne. W jed­nym ro­gu od­la­na rów­nież z brą­zu ła­nia po­chy­la­ła swą za­śnie­dzia­łą od wil­go­ci, zie­lo­na­wą gło­wę ku wo­dzie, jak­by się chcia­ła na­pić. Pod­ło­ga atrium by­ła z mo­zai­ki; ścia­ny, czę­ścią wy­kła­da­ne czer­wo­nym mar­mu­rem, czę­ścią ma­lo­wa­ne w drze­wa, ry­by, pta­ki i gry­fy127, nę­ci­ły oczy grą ko­lo­rów. Odrzwia do bocz­nych izb zdob­ne by­ły żół­wiow­cem128 lub na­wet ko­ścią sło­nio­wą; przy ścia­nach, mię­dzy drzwia­mi, sta­ły po­są­gi przod­ków Au­lu­sa. Wszę­dy znać by­ło spo­koj­ny do­sta­tek, da­le­ki od zbyt­ku, ale szla­chet­ny i pew­ny sie­bie.

Pe­tro­niusz, któ­ry miesz­kał nie­rów­nie oka­za­lej i wy­kwint­niej, nie mógł tu jed­nak zna­leźć żad­nej rze­czy, któ­ra by ra­zi­ła je­go smak – i wła­śnie zwró­cił się z tą uwa­gą do Wi­ni­cju­sza, gdy wtem nie­wol­nik ve­la­rius129 od­su­nął ko­ta­rę dzie­lą­cą atrium od ta­bli­num130 i w głę­bi do­mu uka­zał się nad­cho­dzą­cy śpiesz­nie Au­lus Plau­cjusz.

Był to czło­wiek zbli­ża­ją­cy się do wie­czor­nych dni ży­cia, z gło­wą po­bie­lo­ną szro­nem, ale czer­stwy, o twa­rzy ener­gicz­nej, nie­co za krót­kiej, ale też nie­co po­dob­nej do gło­wy or­ła. Tym ra­zem ma­lo­wa­ło się na niej pew­ne zdzi­wie­nie, a na­wet nie­po­kój, z po­wo­du nie­spo­dzie­wa­ne­go przy­by­cia Ne­ro­no­we­go przy­ja­cie­la, to­wa­rzy­sza i za­usz­ni­ka.

Lecz Pe­tro­niusz był nad­to świa­tow­cem i nad­to by­strym czło­wie­kiem, by te­go nie za­uwa­żyć, za­tem po pierw­szych po­wi­ta­niach oznaj­mił z ca­łą wy­mo­wą i swo­bo­dą, na ja­ką by­ło go stać, że przy­cho­dzi po­dzię­ko­wać za opie­kę, ja­kiej w tym do­mu do­znał syn je­go sio­stry, i że je­dy­nie wdzięcz­ność jest po­wo­dem je­go od­wie­dzin, do któ­rych zresz­tą ośmie­li­ła go daw­na z Au­lu­sem zna­jo­mość.

Au­lus za­pew­nił go ze swej stro­ny, iż mi­łym jest go­ściem, a co do wdzięcz­no­ści, oświad­czył, że sam się do niej po­czu­wa, cho­ciaż za­pew­ne Pe­tro­niusz nie do­my­śla się jej po­wo­dów.

Ja­koż Pe­tro­niusz nie do­my­ślał się ich rze­czy­wi­ście. Próż­no, pod­nió­sł­szy swe orze­cho­we oczy w gó­rę, bie­dził się, by so­bie przy­po­mnieć naj­mniej­szą usłu­gę od­da­ną Au­lu­so­wi lub ko­mu­kol­wiek. Nie przy­po­mniał so­bie żad­nej, prócz tej chy­ba, któ­rą za­mie­rzał wy­świad­czyć Wi­ni­cju­szo­wi. Mi­mo wo­li mo­gło się wpraw­dzie coś po­dob­ne­go zda­rzyć, ale tyl­ko mi­mo wo­li.

– Ko­cham i ce­nię bar­dzo We­spa­zja­na – od­rzekł Au­lus – któ­re­mu ura­to­wa­łeś ży­cie, gdy raz zda­rzy­ło mu się nie­szczę­ście usnąć przy słu­cha­niu wier­szy ce­za­ra.

– Zda­rzy­ło mu się szczę­ście – od­rzekł Pe­tro­niusz – bo ich nie sły­szał, nie prze­czę jed­nak, że mo­gło się ono skoń­czyć nie­szczę­ściem. Mie­dzia­no­bro­dy chciał mu ko­niecz­nie po­słać cen­tu­rio­na131 z przy­ja­ciel­skim zle­ce­niem, by so­bie otwo­rzył ży­ły.

– Ty zaś, Pe­tro­niu­szu, wy­śmia­łeś go.

– Tak jest, a ra­czej prze­ciw­nie: po­wie­dzia­łem mu, że je­śli Or­fe­usz umiał pie­śnią usy­piać dzi­kie be­stie, je­go try­umf jest rów­ny, sko­ro po­tra­fił uśpić We­spa­zja­na. Ahe­no­bar­bo­wi moż­na przy­ga­niać pod wa­run­kiem, że­by w ma­łej przy­ga­nie mie­ści­ło się wiel­kie po­chleb­stwo. Na­sza mi­ło­ści­wa Au­gu­sta, Pop­pea, ro­zu­mie to do­sko­na­le.

– Nie­ste­ty, ta­kie to cza­sy – od­rzekł Au­lus. – Brak mi na przo­dzie dwóch zę­bów, któ­re mi wy­bił ka­mień rzu­co­ny rę­ką Bry­ta­na, i przez to mo­wa mo­ja sta­ła się świsz­czą­cą, a jed­nak naj­szczę­śliw­sze chwi­le me­go ży­cia spę­dzi­łem w Bry­ta­nii…

– Bo zwy­cię­skie – do­rzu­cił Wi­ni­cjusz.

Lecz Pe­tro­niusz zlą­kł­szy się, by sta­ry wódz nie za­czął opo­wia­dać o daw­nych swych woj­nach, zmie­nił przed­miot roz­mo­wy. Oto w oko­li­cy Pra­ene­ste wie­śnia­cy zna­leź­li mar­twe wil­cze szcze­nię o dwu gło­wach, w cza­sie zaś oneg­daj­szej bu­rzy pio­run obe­rwał na­roż­nik w świą­ty­ni Lu­ny, co by­ło rze­czą, ze wzglę­du na spóź­nio­ną je­sień, nie­sły­cha­ną. Nie­ja­ki też Kot­ta, któ­ry mu to opo­wia­dał, do­da­wał za­ra­zem, iż ka­pła­ni tej­że świą­ty­ni prze­po­wia­da­ją z te­go po­wo­du upa­dek mia­sta lub co naj­mniej ru­inę wiel­kie­go do­mu, któ­ra tyl­ko nad­zwy­czaj­ny­mi ofia­ra­mi da się od­wró­cić.

Au­lus wy­słu­chaw­szy opo­wia­da­nia wy­ra­ził zda­nie, że ta­kich oznak nie moż­na jed­nak lek­ce­wa­żyć. Że bo­go­wie mo­gą być zgnie­wa­ni prze­bra­ną mia­rą zbrod­ni, w tym nie masz nic dziw­ne­go – a w ta­kim ra­zie ofia­ry bła­gal­ne są zu­peł­nie na miej­scu.

Na to Pe­tro­niusz rzekł:

– Twój dom, Plau­cju­szu, nie jest zbyt wiel­ki, choć miesz­ka w nim wiel­ki czło­wiek; mój jest wpraw­dzie za du­ży na tak li­che­go wła­ści­cie­la, ale rów­nież ma­ły. A je­śli cho­dzi o ru­inę ja­kie­goś tak wiel­kie­go, jak na przy­kład do­mus trans­i­to­ria132, to czy opła­ci się nam skła­dać ofia­ry, by tę ru­inę od­wró­cić?

Plau­cjusz nie od­po­wie­dział na to py­ta­nie, któ­ra to ostroż­ność do­tknę­ła na­wet nie­co Pe­tro­niu­sza, al­bo­wiem przy ca­łym swym bra­ku po­czu­cia róż­ni­cy mię­dzy złem a do­brem nie był ni­g­dy do­no­si­cie­lem i moż­na z nim by­ło roz­ma­wiać z zu­peł­nym bez­pie­czeń­stwem. Za czym zmie­nił znów roz­mo­wę i po­czął wy­chwa­lać miesz­ka­nie Plau­cju­szo­we oraz do­bry smak pa­nu­ją­cy w do­mu.

– Sta­ra to sie­dzi­ba – od­rzekł Plau­cjusz – w któ­rej nic nie zmie­ni­łem od cza­su, ja­kem ją odzie­dzi­czył.

Po od­su­nię­ciu ko­ta­ry dzie­lą­cej atrium od ta­bli­num dom otwar­ty był na prze­strzał, tak że przez ta­bli­num, przez na­stęp­ny pe­ry­styl i le­żą­cą za nim sa­lę, zwa­ną oecus133, wzrok biegł aż do ogro­du, któ­ry wid­niał z da­la jak ja­sny ob­raz, uję­ty w ciem­ną ra­mę. We­so­łe dzie­cin­ne śmie­chy do­la­ty­wa­ły stam­tąd do atrium.

– Ach, wo­dzu – rzekł Pe­tro­niusz – po­zwól nam po­słu­chać z bli­ska te­go szcze­re­go śmie­chu, o któ­ry dziś tak trud­no.

– Chęt­nie – od­rzekł po­wsta­jąc Plau­cjusz. – To mój ma­ły Au­lus i Li­gia ba­wią się w pił­ki. Ale co do śmie­chu, mnie­mam, Pe­tro­niu­szu, że ca­łe ży­cie scho­dzi ci na nim.

– Ży­cie jest śmie­chu war­te, więc się śmie­ję – od­po­wie­dział Pe­tro­niusz – tu jed­nak śmiech brzmi ina­czej.

– Pe­tro­niusz – do­dał Wi­ni­cjusz – nie śmie­je się zresz­tą po ca­łych dniach, ale ra­czej po ca­łych no­cach.

Tak roz­ma­wia­jąc prze­szli przez dłu­gość do­mu i zna­leź­li się w ogro­dzie, gdzie Li­gia i ma­ły Au­lus ba­wi­li się pił­ka­mi, któ­re nie­wol­ni­cy wy­łącz­nie do tej za­ba­wy prze­zna­cze­ni, zwa­ni sphe­ri­stae, zbie­ra­li z zie­mi i po­da­wa­li im do rąk. Pe­tro­niusz rzu­cił szyb­kie, prze­lot­ne spoj­rze­nie na Li­gię, ma­ły Au­lus uj­rzaw­szy Wi­ni­cju­sza przy­biegł się z nim wi­tać, ów zaś prze­cho­dząc schy­lił gło­wę przed pięk­ną dziew­czy­ną, któ­ra sta­ła z pił­ką w rę­ku, z wło­sem nie­co roz­wia­nym, tro­chę zdy­sza­na i za­ru­mie­nio­na.

Lecz w ogro­do­wym tric­li­nium, za­cie­nio­nym przez blusz­cze, wi­no­grad i ko­zie zie­le, sie­dzia­ła Pom­po­nia Gre­cy­na; po­szli się więc z nią wi­tać. Pe­tro­niu­szo­wi, jak­kol­wiek nie uczęsz­czał do do­mu Plau­cju­szów, by­ła ona zna­jo­ma, al­bo­wiem wi­dy­wał ją u An­ty­stii, cór­ki Ru­be­liu­sza Plau­ta, a da­lej w do­mu Se­ne­ków i u Po­lio­na. Nie mógł też oprzeć się pew­ne­mu po­dzi­wo­wi, ja­kim przej­mo­wa­ła go jej twarz smut­na, ale po­god­na, szla­chet­ność jej po­sta­wy, ru­chów, słów. Pom­po­nia mą­ci­ła do te­go stop­nia je­go po­ję­cia o ko­bie­tach, że ów ze­psu­ty do szpi­ku ko­ści i pew­ny sie­bie, jak nikt w ca­łym Rzy­mie, czło­wiek nie tyl­ko od­czu­wał dla niej pe­wien ro­dzaj sza­cun­ku, ale na­wet tra­cił po­nie­kąd pew­ność sie­bie. I te­raz oto dzię­ku­jąc jej za opie­kę nad Wi­ni­cju­szem wtrą­cał jak­by mi­mo wo­li wy­raz: „do­mi­na”134, któ­ry ni­g­dy nie przy­cho­dził mu na myśl, gdy na przy­kład roz­ma­wiał z Kal­wią Kry­spi­nil­lą, ze Skry­bo­nią, z Wa­le­rią, So­li­ną i in­ny­mi nie­wia­sta­mi z wiel­kie­go świa­ta. – Po przy­wi­ta­niu i zło­że­niu po­dzię­ki po­czął też za­raz na­rze­kać, że Pom­po­nię wi­du­je się tak rzad­ko, że jej nie moż­na spo­tkać ni w cyr­ku, ni w am­fi­te­atrze, na co od­po­wie­dzia­ła mu spo­koj­nie, po­ło­żyw­szy dłoń na dło­ni mę­ża:

– Sta­rze­je­my się i obo­je lu­bi­my co­raz wię­cej do­mo­we za­ci­sze.

Pe­tro­niusz chciał prze­czyć, lecz Au­lus Plau­cjusz do­dał swo­im świsz­czą­cym gło­sem:

– I co­raz nam bar­dziej ob­co mię­dzy ludź­mi, któ­rzy na­wet na­szych bo­gów rzym­skich grec­ki­mi na­zy­wa­ją imio­na­mi.

– Bo­go­wie sta­li się od pew­ne­go cza­su tyl­ko re­to­rycz­ny­mi fi­gu­ra­mi – od­rzekł nie­dba­le Pe­tro­niusz – że zaś re­to­ry­ki uczy­li nas Gre­cy, prze­to mnie sa­me­mu ła­twiej na przy­kład po­wie­dzieć: He­ra niż Ju­no.

To rze­kł­szy zwró­cił oczy na Pom­po­nię, jak­by na znak, że wo­bec niej żad­ne in­ne bó­stwo nie mo­gło mu przyjść na myśl, a na­stęp­nie jął prze­czyć te­mu, co mó­wi­ła o sta­ro­ści: „Lu­dzie sta­rze­ją się wpraw­dzie pręd­ko, ale ta­cy, któ­rzy ży­ją zgo­ła in­nym ży­ciem, a prócz te­go są twa­rze, o któ­rych Sa­turn135 zda­je się za­po­mi­nać.” Pe­tro­niusz mó­wił to z pew­ną na­wet szcze­ro­ścią, al­bo­wiem Pom­po­nia Gre­cy­na, jak­kol­wiek scho­dzi­ła z po­łu­dnia ży­cia, za­cho­wa­ła nie­zwy­kłą świe­żość ce­ry, a że gło­wę mia­ła ma­łą i twarz drob­ną, chwi­la­mi więc, mi­mo swej ciem­nej suk­ni, mi­mo po­wa­gi i smut­ku, czy­ni­ła wra­że­nie ko­bie­ty zu­peł­nie mło­dej.

Tym­cza­sem ma­ły Au­lus, któ­ry pod­czas po­by­tu Wi­ni­cju­sza w do­mu za­przy­jaź­nił się był z nim nad­zwy­czaj­nie, zbli­żyw­szy się po­czął go za­pra­szać do gry w pił­kę. Za chłop­cem we­szła do tric­li­nium i Li­gia. Pod fi­ran­ką blusz­czów, ze świa­teł­ka­mi drga­ją­cy­mi na twa­rzy, wy­da­ła się te­raz Pe­tro­niu­szo­wi ład­niej­szą niż na pierw­szy rzut oka i istot­nie po­dob­ną do ja­kiejś nim­fy. Że zaś nie prze­mó­wił do niej do­tąd, więc pod­niósł się, po­chy­lił przed nią gło­wę i za­miast zwy­kłych wy­ra­zów po­wi­ta­nia po­czął cy­to­wać sło­wa, któ­ry­mi Odys po­wi­tał Na­uzy­kaę:

Nie wiem, czy­liś jest bó­stwem, czy pan­ną śmier­tel­ną,

Lecz je­śliś jest miesz­kan­ką ziem­skie­go pa­do­łu,

Bło­go­sła­wio­ny oj­ciec z mat­ką twą po­spo­łu,

Bło­go­sła­wie­ni bra­cia136 .

Na­wet Pom­po­nii po­do­ba­ła się wy­kwint­na grzecz­ność te­go świa­tow­ca. Co do Li­gii, słu­cha­ła zmie­sza­na i za­pło­nio­na, nie śmiąc oczu pod­nieść. Lecz stop­nio­wo w ką­tach jej ust po­czął drgać swa­wol­ny uśmiech, na twa­rzy znać by­ło wal­kę mię­dzy dziew­czę­cym za­wsty­dze­niem a chę­cią od­po­wie­dzi – i wi­docz­nie chęć ta prze­mo­gła, spoj­rzaw­szy bo­wiem na­gle na Pe­tro­niu­sza, od­po­wie­dzia­ła mu sło­wa­mi tej­że Na­uzy­kai, cy­tu­jąc je jed­nym tchem i tro­chę jak wy­da­wa­ną lek­cję:

Nie by­le kto ty je­steś – i nie by­le gło­wa!

Po czym, za­wró­ciw­szy w miej­scu, ucie­kła, jak ucie­ka spło­szo­ny ptak.

Te­raz na Pe­tro­niu­sza przy­szła ko­lej zdzi­wie­nia – nie spo­dzie­wał się bo­wiem usły­szeć Ho­me­ro­we­go wier­sza w ustach dziew­czy­ny, o któ­rej bar­ba­rzyń­skim po­cho­dze­niu był przez Wi­ni­cju­sza uprze­dzo­ny. Spoj­rzał też py­ta­ją­cym wzro­kiem na Pom­po­nię, lecz ta nie mo­gła mu dać od­po­wie­dzi, pa­trzy­ła bo­wiem w tej chwi­li, uśmie­cha­jąc się, na du­mę, ja­ka od­bi­ła się w ob­li­czu sta­re­go Au­lu­sa.

On zaś nie umiał tej du­my ukryć. Na­przód przy­wią­zał się był do Li­gii jak do wła­sne­go dziec­ka, a po wtó­re, mi­mo swych sta­ro­rzym­skich uprze­dzeń, któ­re ka­za­ły mu prze­ciw gre­czyź­nie i jej roz­po­wszech­nie­niu pio­ru­no­wać, uwa­żał ją za szczyt to­wa­rzy­skiej ogła­dy. Sam nie mógł się jej ni­g­dy do­brze na­uczyć, nad czym skry­cie bo­lał, rad był więc te­raz, że te­mu wy­twor­ne­mu pa­nu, a za­ra­zem i li­te­ra­to­wi, któ­ry go­tów był uwa­żać dom je­go za bar­ba­rzyń­ski, od­po­wie­dzia­no w nim ję­zy­kiem i wier­szem Ho­me­ra.

– Jest w do­mu pe­da­go­gus137 Grek – rzekł zwra­ca­jąc się do Pe­tro­niu­sza – któ­ry uczy na­sze­go chło­pa­ka, a dziew­czy­na przy­słu­chu­je się lek­cjom. Plisz­ka to jesz­cze, ale mi­ła plisz­ka, do któ­rej na­wy­kli­śmy obo­je.

Pe­tro­niusz pa­trzył te­raz po­przez skrę­ty blusz­czów i ka­pry­fo­lium138 na ogród i na ba­wią­cą się trój­kę. Wi­ni­cjusz zrzu­cił to­gę i w tu­ni­ce tyl­ko pod­bi­jał w gó­rę pił­kę, któ­rą sto­ją­ca na­prze­ciw z wznie­sio­ny­mi ra­mio­na­mi Li­gia usi­ło­wa­ła schwy­tać. Dziew­czy­na na pierw­szy rzut oka nie uczy­ni­ła wiel­kie­go na Pe­tro­niu­szu wra­że­nia. Wy­da­ła mu się zbyt szczu­pła. Lecz od chwi­li gdy w tric­li­nium spoj­rzał na nią bli­żej, po­my­ślał so­bie, że tak jed­nak mo­gła­by wy­glą­dać ju­trzen­ka – i ja­ko znaw­ca zro­zu­miał, że jest w niej coś nie­zwy­kłe­go. Wszyst­ko za­uwa­żył i wszyst­ko oce­nił: więc i twarz ró­żo­wą i prze­zro­czą139, i świe­że usta, jak­by do po­ca­łun­ku zło­żo­ne, i nie­bie­skie jak la­zur mórz oczy, i ala­ba­stro­wą bia­łość czo­ła, i buj­ność ciem­nych wło­sów prze­świe­ca­ją­cych na skrę­tach od­bla­skiem bursz­ty­nu al­bo ko­rync­kiej mie­dzi, i lek­ką szy­ję, i „bo­ską” spa­dzi­stość ra­mion, i ca­łą po­stać gięt­ką, smu­kłą, mło­dą mło­do­ścią ma­ju i świe­żo roz­kwi­tłych kwia­tów. Zbu­dził się w nim ar­ty­sta i czci­ciel pięk­no­ści, któ­ry od­czuł, że pod po­są­giem tej dziew­czy­ny moż­na by pod­pi­sać: „Wio­sna” . – Na­gle przy­po­mniał so­bie Chry­zo­te­mis i wziął go pu­sty śmiech. Wy­da­ła mu się ra­zem ze swo­im zło­tym pu­drem na wło­sach i uczer­nio­ny­mi brwia­mi ba­jecz­nie zwię­dłą, czymś w ro­dza­ju po­żół­kłej i ro­nią­cej płat­ki ró­ży. A jed­nak tej Chry­zo­te­mis za­zdro­ścił mu ca­ły Rzym. Na­stęp­nie przy­po­mniał so­bie Pop­peę – i owa prze­sław­na Pop­pea rów­nież wy­da­ła mu się bez­dusz­ną wo­sko­wą ma­ską. W tej dziew­czy­nie o ta­na­gryj­skich kształ­tach140 by­ła nie tyl­ko wio­sna – by­ła i pro­mie­ni­sta „Psy­che”, któ­ra prze­świe­ca­ła przez jej ró­ża­ne cia­ło, jak pro­myk prze­świe­ca przez lam­pę.

„Wi­ni­cjusz ma słusz­ność – po­my­ślał – a mo­ja Chry­zo­te­mis jest sta­ra, sta­ra… jak Tro­ja!”

Po czym zwró­cił się do Pom­po­nii Gre­cy­ny – i wska­zaw­szy na ogród, rzekł:

– Ro­zu­miem te­raz, do­mi­na, że wo­bec ta­kich dwoj­ga wo­li­cie dom od uczt na Pa­la­ty­nie i cyr­ku.

– Tak – od­po­wie­dzia­ła zwra­ca­jąc oczy w stro­nę ma­łe­go Au­lu­sa i Li­gii.

A sta­ry wódz po­czął opo­wia­dać hi­sto­rię dziew­czy­ny i to, co sły­szał przed la­ty od Ate­liu­sza Hi­ste­ra o sie­dzą­cym w mro­kach pół­no­cy na­ro­dzie Li­gów.

Tam­ci zaś skoń­czy­li grać w pił­kę i przez czas ja­kiś cho­dzi­li po pia­sku ogro­do­wym, od­bi­ja­jąc na czar­nym tle mir­tów i cy­pry­sów jak trzy bia­łe po­są­gi. Li­gia trzy­ma­ła ma­łe­go Au­lu­sa za rę­kę. Po­cho­dziw­szy nie­co, sie­dli na ław­ce przy pi­sci­nie141 zaj­mu­ją­cej śro­dek ogro­du. Lecz po chwi­li Au­lus ze­rwał się, by pło­szyć ry­by w prze­zro­czej wo­dzie. Wi­ni­cjusz zaś pro­wa­dził da­lej roz­mo­wę za­czę­tą w cza­sie prze­chadz­ki:

– Tak jest – mó­wił ni­skim, drga­ją­cym gło­sem. – Za­le­d­wiem zrzu­cił pre­tek­stę142, wy­sła­no mnie do azja­tyc­kich le­gii. Mia­stam nie za­znał – ani ży­cia, ani mi­ło­ści. Umiem na pa­mięć tro­chę Ana­kre­on­ta i Ho­ra­cju­sza, ale nie po­tra­fił­bym tak jak Pe­tro­niusz mó­wić wier­szy wów­czas, gdy ro­zum nie­mie­je z po­dzi­wu i wła­snych słów zna­leźć nie mo­że. Chłop­cem bę­dąc cho­dzi­łem do szko­ły Mu­zo­niu­sza, któ­ry ma­wiał nam, że szczę­ście po­le­ga na tym, by chcieć te­go, cze­go chcą bo­gi – a za­tem od na­szej wo­li za­le­ży. Ja jed­nak my­ślę, że jest in­ne, więk­sze i droż­sze, któ­re od wo­li nie za­le­ży, bo je tyl­ko mi­łość dać mo­że. Szu­ka­ją te­go szczę­ścia sa­mi bo­go­wie, więc i ja, o Li­gio, któ­rym nie za­znał do­tąd mi­ło­ści, idąc w ich śla­dy szu­kam tak­że tej, któ­ra by mi szczę­ście dać chcia­ła…

Umilkł i przez czas ja­kiś sły­chać by­ło tyl­ko lek­ki plusk wo­dy, w któ­rą ma­ły Au­lus ci­skał ka­my­ki pło­sząc ni­mi ry­by. Po chwi­li jed­nak Wi­ni­cjusz znów mó­wić po­czął gło­sem jesz­cze mięk­szym i cich­szym:

– Wszak znasz We­spa­zja­no­we­go sy­na, Ty­tu­sa? Mó­wią, że za­le­d­wie z chło­pię­ce­go wie­ku wy­szedł­szy po­ko­chał tak Be­re­ni­kę, iż omal tę­sk­no­ta nie wy­ssa­ła mu ży­cia… Tak i ja bym umiał po­ko­chać, o Li­gio!… Bo­gac­two, sła­wa, wła­dza – czczy dym! mar­ność! Bo­ga­ty znaj­dzie bo­gat­sze­go od sie­bie, sław­ne­go za­ćmi cu­dza więk­sza sła­wa, po­tęż­ne­go po­tęż­niej­szy po­ko­na… Lecz za­li sam ce­zar, za­li któ­ry bóg na­wet mo­że do­zna­wać więk­szej roz­ko­szy lub być szczę­śliw­szym niż pro­sty śmier­tel­nik, w chwi­li gdy mu przy pier­si dy­szy pierś dro­ga lub gdy ca­łu­je usta ko­cha­ne… Więc mi­łość z bo­ga­mi nas rów­na – o Li­gio!…

A ona słu­cha­ła w nie­po­ko­ju, w zdzi­wie­niu i za­ra­zem tak, jak­by słu­cha­ła gło­su grec­kiej flet­ni lub cy­try. Zda­wa­ło się jej chwi­la­mi, że Wi­ni­cjusz śpie­wa ja­kąś pieśń dziw­ną, któ­ra są­czy się w jej uszy, po­ru­sza w niej krew, a za­ra­zem przej­mu­je ser­ce omdle­niem, stra­chem i ja­kąś nie­po­ję­tą ra­do­ścią… Zda­wa­ło jej się też, że on mó­wi coś ta­kie­go, co w niej już by­ło po­przed­nio, ale z cze­go nie umia­ła so­bie zdać spra­wy. Czu­ła, że on w niej coś bu­dzi, co drze­ma­ło do­tąd, i że w tej chwi­li za­mglo­ny sen zmie­nia się w kształt co­raz wy­raź­niej­szy, bar­dziej upodo­ba­ny i ślicz­ny.

Tym­cza­sem słoń­ce prze­to­czy­ło się daw­no za Ty­ber i sta­nę­ło ni­sko nad Ja­ni­kul­skim wzgó­rzem. Na nie­ru­cho­me cy­pry­sy pa­da­ło czer­wo­ne świa­tło – i ca­łe po­wie­trze by­ło nim prze­sy­co­ne. Li­gia pod­nio­sła swo­je błę­kit­ne, jak­by roz­bu­dzo­ne ze snu oczy na Wi­ni­cju­sza i na­gle – w wie­czor­nych od­bla­skach, po­chy­lo­ny nad nią, z proś­bą drga­ją­cą w oczach, wy­dał się jej pięk­niej­szy od wszyst­kich lu­dzi i od wszyst­kich grec­kich i rzym­skich bo­gów, któ­rych po­są­gi wi­dy­wa­ła na fron­to­nach świą­tyń. On zaś ob­jął z lek­ka pal­ca­mi jej rę­kę po­wy­żej kost­ki i py­tał:

– Za­li ty nie od­ga­du­jesz, Li­gio, cze­mu ja mó­wię to to­bie?…

– Nie – od­szep­ta­ła tak ci­cho, że Wi­ni­cjusz za­le­d­wie do­sły­szał.

Lecz nie uwie­rzył jej i przy­cią­ga­jąc co­raz sil­niej jej rę­kę, był­by ją przy­cią­gnął do ser­ca, bi­ją­ce­go jak mło­tem pod wpły­wem żą­dzy roz­bu­dzo­nej przez cud­ną dziew­czy­nę – i był­by wprost do niej zwró­cił pa­lą­ce sło­wa, gdy­by nie to, że na ścież­ce, uję­tej w ra­my mir­tów, uka­zał się sta­ry Au­lus, któ­ry zbli­żyw­szy się rzekł:

– Słoń­ce za­cho­dzi, więc strzeż­cie się wie­czor­ne­go chło­du i nie żar­tuj­cie z Li­bi­ty­ną143…

– Nie – od­rzekł Wi­ni­cjusz – nie wdzia­łem do­tąd to­gi i nie po­czu­łem chło­du.

– A oto już le­d­wie pół tar­czy zza wzgórz wy­glą­da – od­po­wie­dział sta­ry wo­jow­nik. – Bog­daj to słod­ki kli­mat Sy­cy­lii, gdzie wie­czo­ra­mi lud zbie­ra się na ryn­kach, aby chó­ral­nym śpie­wem że­gnać za­cho­dzą­ce­go Fe­ba.

I za­po­mniaw­szy, że przed chwi­lą sam ostrze­gał przed Li­bi­ty­ną, po­czął opo­wia­dać o Sy­cy­lii, gdzie miał swe po­sia­dło­ści i du­że go­spo­dar­stwo rol­ne, w któ­rym się ko­chał. Wspo­mniał też, że nie­raz przy­cho­dzi­ło mu na myśl prze­nieść się do Sy­cy­lii i tam do­ko­nać spo­koj­nie ży­cia. Dość ma zi­mo­wych szro­nów ten, ko­mu zi­my ubie­li­ły już gło­wę. Jesz­cze liść nie opa­da z drzew i nad mia­stem śmie­je się nie­bo ła­ska­wie, ale gdy wi­no­grad po­żółk­nie, gdy śnieg spad­nie w Gó­rach Al­bań­skich, a bo­go­wie na­wie­dzą przej­mu­ją­cym wi­chrem Kam­pa­nię, wów­czas kto wie, czy z ca­łym do­mem nie prze­nie­sie się do swo­jej za­cisz­nej wiej­skiej sa­dy­by.

– Miał­że­byś chęć opu­ścić Rzym, Plau­cju­szu? – spy­tał z na­głym nie­po­ko­jem Wi­ni­cjusz.

– Chęć tę mam daw­no – od­po­wie­dział Au­lus – bo tam spo­koj­niej i bez­piecz­niej.

I jął zno­wu wy­chwa­lać swo­je sa­dy, sta­da, dom ukry­ty w zie­le­ni i wzgó­rza po­ro­słe ty­mem144 i czą­bra­mi, wśród któ­rych brzę­czą ro­je psz­czół. Lecz Wi­ni­cjusz nie zwa­żał na tę bu­ko­licz­ną145 nu­tę – i my­śląc tyl­ko o tym, że mo­że utra­cić Li­gię, spo­glą­dał w stro­nę Pe­tro­niu­sza, jak­by od nie­go je­dy­nie wy­glą­dał ra­tun­ku.

Tym­cza­sem Pe­tro­niusz sie­dząc przy Pom­po­nii lu­bo­wał się wi­do­kiem za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, ogro­du i sto­ją­cych przy sa­dzaw­ce lu­dzi. Bia­łe ich ubra­nia na ciem­nym tle mir­tów świe­ci­ły zło­tem od wie­czor­nych bla­sków. Na nie­bie zo­rza po­czę­ła za­bar­wiać się pur­pu­rą, fio­le­tem i mie­nić się na kształt opa­lu. Strop nie­ba stał się li­lio­wy. Czar­ne syl­wet­ki cy­pry­sów uczy­ni­ły się jesz­cze wy­ra­zist­sze niż w dzień bia­ły, zaś w lu­dziach, w drze­wach i w ca­łym ogro­dzie za­pa­no­wał spo­kój wie­czor­ny.

Pe­tro­niu­sza ude­rzył ten spo­kój i ude­rzył go zwłasz­cza w lu­dziach. W twa­rzy Pom­po­nii, sta­re­go Au­lu­sa, ich chłop­ca i Li­gii – by­ło coś, cze­go nie wi­dy­wał w tych twa­rzach, któ­re go co dzień, a ra­czej co noc ota­cza­ły: by­ło ja­kieś świa­tło, ja­kieś uko­je­nie i ja­kaś po­go­da pły­ną­ca wprost z ta­kie­go ży­cia, ja­kim tu wszy­scy ży­li. I z pew­nym zdzi­wie­niem po­my­ślał, że jed­nak mo­gła ist­nieć pięk­ność i sło­dycz, któ­rych on, wiecz­nie go­nią­cy za pięk­no­ścią i sło­dy­czą, nie za­znał. My­śli tej nie umiał ukryć w so­bie i zwró­ciw­szy się do Pom­po­nii rzekł:

– Roz­wa­żam w du­szy, jak od­mien­ny jest wasz świat od te­go świa­ta, któ­rym wła­da nasz Ne­ro.

Ona zaś pod­nio­sła swo­ją drob­ną twarz ku zo­rzy wie­czor­nej i od­rze­kła z pro­sto­tą:

– Nad świa­tem wła­da nie Ne­ro – ale Bóg.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia. W po­bli­żu tric­li­nium da­ły się sły­szeć w alei kro­ki sta­re­go wo­dza, Wi­ni­cju­sza, Li­gii i ma­łe­go Au­la – lecz nim na­de­szli, Pe­tro­niusz spy­tał jesz­cze:

– A więc ty wie­rzysz w bo­gi, Pom­po­nio?

– Wie­rzę w Bo­ga, któ­ry jest je­den, spra­wie­dli­wy i wszech­moc­ny – od­po­wie­dzia­ła żo­na Au­la Plau­cju­sza.

Roz­dział trze­ci

Wie­rzy w Bo­ga, któ­ry jest je­den, wszech­moc­ny i spra­wie­dli­wy – po­wtó­rzył Pe­tro­niusz, w chwi­li gdy znów zna­lazł się w lek­ty­ce sam na sam z Wi­ni­cju­szem. – Je­śli jej Bóg jest wszech­moc­ny, te­dy rzą­dzi ży­ciem i śmier­cią; a je­śli jest spra­wie­dli­wy, te­dy słusz­nie zsy­ła śmierć. Cze­mu więc Pom­po­nia no­si ża­ło­bę po Ju­lii? Ża­łu­jąc Ju­lii przy­ga­nia swe­mu Bo­gu. Mu­szę to ro­zu­mo­wa­nie po­wtó­rzyć na­szej mie­dzia­no­bro­dej mał­pie, uwa­żam bo­wiem, że w dia­lek­ty­ce do­rów­ny­wam So­kra­te­so­wi146. Co do ko­biet, zga­dzam się, że każ­da po­sia­da trzy lub czte­ry du­sze, ale żad­na nie ma du­szy ro­zum­nej. Niech­by Pom­po­nia roz­my­śla­ła so­bie z Se­ne­ką147 lub z Kor­nu­tu­sem148 nad tym, czym jest ich wiel­ki Lo­gos149… Niech­by ra­zem wy­wo­ły­wa­li cie­nie Kse­no­fa­ne­sa150, Par­me­ni­da151, Ze­no­na152 i Pla­to­na153, któ­re nu­dzą się tam w ki­me­ryj­skich kra­inach154 jak czy­że w klat­ce. Ja chcia­łem mó­wić z nią i z Plau­cju­szem o czym in­nym. Na świę­ty brzuch egip­skiej Izys! Gdy­bym im tak po pro­stu po­wie­dział, po co­śmy przy­szli, przy­pusz­czam, że cno­ta ich za­dźwię­cza­ła­by jak mie­dzia­na tar­cza, w któ­rą ktoś pał­ką ude­rzy. I nie śmia­łem! Dasz wia­rę, Wi­ni­cju­szu, żem nie śmiał! Pa­wie są pięk­ne pta­ki, ale krzy­czą zbyt prze­raź­li­wie. Zlą­kłem się krzy­ku. Mu­szę jed­nak po­chwa­lić twój wy­bór. Ist­na „ró­ża­no­pal­ca Ju­trzen­ka”… i wiesz, co mi tak­że przy­po­mnia­ła? Wio­snę! – i to nie na­szą w Ita­lii, gdzie le­d­wie tu i ów­dzie ja­błoń po­kry­je się kwia­tem, a oliw­ki sza­rze­ją, jak sza­rza­ły, ale tę wio­snę, któ­rą nie­gdyś wi­dzia­łem w Hel­we­cji, mło­dą, świe­żą, ja­sno­zie­lo­ną… Na tę bla­dą Se­le­nę155 – nie dzi­wię ci się, Mar­ku – wiedz jed­nak, że Dia­nę156 mi­łu­jesz i że Au­lus i Pom­po­nia go­to­wi cię roz­szar­pać, jak nie­gdyś psy roz­szar­pa­ły Ak­te­ona157.

Wi­ni­cjusz, nie pod­no­sząc gło­wy, przez chwi­lę mil­czał, po czym jął mó­wić prze­ry­wa­nym przez żą­dzę gło­sem:

– Pra­gną­łem jej po­przed­nio, a te­raz pra­gnę jesz­cze wię­cej. Gdym ob­jął jej rę­kę, owio­nął mnie ogień… Mu­szę ją mieć. Gdy­bym był Zeu­sem, oto­czył­bym ją chmu­rą, jak on oto­czył Io158, lub spadł­bym na nią dżdżem, jak on spadł na Da­nae159. Chciał­bym ca­ło­wać jej usta aż do bó­lu! Chciał­bym sły­szeć jej krzyk w mo­ich ra­mio­nach. Chciał­bym za­bić Au­la i Pom­po­nię, a ją po­rwać i za­nieść na rę­ku do me­go do­mu. Nie bę­dę dziś spał. Roz­ka­żę ćwi­czyć któ­re­go z nie­wol­ni­ków i bę­dę słu­chał je­go ję­ków…

– Uspo­kój się – rzekł Pe­tro­niusz. – Masz za­chcian­ki cie­śli z Sub­u­ry.

– Wszyst­ko mi jed­no. Mu­szę ją mieć. Uda­łem się do cie­bie po ra­dę, lecz je­śli ty jej nie znaj­dziesz, znaj­dę ją sam… Au­lus uwa­ża Li­gię za cór­kę, cze­muż bym ja miał pa­trzeć na nią jak na nie­wol­ni­cę? Więc sko­ro nie ma in­nej dro­gi, niech­że oprzę­dzie drzwi me­go do­mu, niech je na­ma­ści wil­czym tłusz­czem i nie­chaj się­dzie ja­ko żo­na przy mo­im ogni­sku.