Strona główna » Obyczajowe i romanse » Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny

Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-96-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny

Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny to oszałamiająca opowieść o ciele, cierpieniu, chorobie i tajemniczych związkach snu, rzeczywistości oraz pisania. Ostatnie dzieło Maxa Blechera – jednego z najważniejszych pisarzy rumuńskich XX wieku – powstałe na podstawie rękopisów i wydane już po jego śmierci (po raz pierwszy w 1947 roku, zaś w pełniejszej wersji w 1971), daje nam szansę wniknięcia w intymny świat, w którym nie istnieje granica między tym, co zewnętrzne a tym, co wewnętrzne, a faktycznie liczy się „zawartość osobowości”, tkwiąca pod skórą każdego z nas. Przekład Joanny Kornaś-Warwas, który trafia do rąk polskich czytelniczek i czytelników 80 lat po śmierci autora, jest pierwszym polskim tłumaczeniem tego tekstu i został przygotowany na podstawie najnowszej, nieocenzurowanej wersji dziennika pisarza. Marlena Dietrich przyjeżdża do Paryża, ale chorzy nie chcą tego uhonorować i jeśli nie w całej Francji, to przynajmniej w Berck nadal chorują i umierają. Kronikarzem bezustannego cierpienia jest Max Blecher, ale jego dziennik to bynajmniej nie taras z widokiem na cudze cierpienie. Chociaż rumuńskiego pisarza nie interesują samoloty i nowinki z wielkiego świata, to za wszelką cenę stara się złapać na gorącym uczynku każdą chwilę, nieważne oniryczną czy realną, dotkliwą czy piękną, i dać jej świadectwo w wytwornych słowach. Skoro ciało jest raną i nie można na nim dłużej polegać, zdania muszą być bez zarzutu. I u Blechera są: precyzyjne jak ruchy chirurga, czasem równie bolesne. | Bartosz Sadulski Smutna, obezwładniająca, zachwycająca, wciągająca. Trudno znaleźć jedno słowo, które określi jak wspaniała jest to książka. Cieszę się, że Rozświetlona jama wreszcie ukazuje się, dodatkowo w świetnym przekładzie Joanny Kornaś-Warwas. To ważne uzupełnienie nie tylko biblioteki dzieł literatury rumuńskiej, ale w ogóle literatury europejskiej. Radzę już teraz zrobić miejsce dla Blechera i postawić go obok Manna, Schulza czy Woolf.  | Marcin Wilk, wyliczanka.eu

Polecane książki

Repetytorium "ANGIELSKI. A czy the? Wszystko o przedimku": Co przed angielskim rzeczownikiem? Reguły użycia przedimka określonego, nieokreślonego, zerowego Objaśnienia, przykłady, ćwiczenia, quiz "Przedimiki w pigułce" - podsumowanie na końcu książki Nie wiesz, kiedy postawić a, the, any, some...? M...
Japoński dramat telewizyjny, książka oparta na oryginalnych nagraniach i tekstach, jest pierwszą w Europie próbą zapoznania Czytelnika z japońskim światem teatru telewizyjnego. Po tym medialnym labiryncie oprowadzają nas przewodnicy: nieżyjąca już Mukōda Kuniko i wciąż aktywny na polu artysty...
Colby Lane po latach pracy jako agent CIA i najemnik uczestniczący w ekspedycjach obalających dyktatorskie rządy wraca kontuzjowany do Ameryki. Chce rozpocząć nowe życie, zapomnieć o przeszłości, zarówno tej zawodowej, jak i prywatnej. Okazuje się, że nie jest to takie proste. Pracę w wielkiej teksa...
Książka ,,Prawo spółek" jest adresowana nie tylko do studentów wydziałów prawa polskich uczelni jako podręcznik akademicki oraz do aplikantów sędziowskich, adwokackich, radcowskich i notarialnych jako repetytorium z tego zakresu, ale także dla prawników praktyków zajmujących się prawem spółek oraz w...
Podstawą czy, też instrumentem wszelkiego rodzaju kontroli jest informacja. W przypadku kontroli pracowników kwestią najbardziej istotną jest określenie, jakie informacje należy uznać za uzasadnione, a jakie stanowią nieuzasadnione naruszenie prywatności czy też godności podwładnych. W tej chwili pr...
Antoine i Sophie Vallois przyjeżdżają do Londynu na zaproszenie lorda Nicholasa Graya, któremu niegdyś uratowali życie. Lord chce spłacić dług. Proponuje sfinansować studia medyczne Antoine’a i znaleźć dla Sophie najlepszego kandydata na męża. Te plany komplikuje dwóch arystokratów o nie najlepszej ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Max Blecher

Tytuł oryginału rumuńskiego: Vizuina luminată. Jurnal de sanatoriu

Redakcja: Kamila Buchalska

Korekta: Małgorzata Wiśniowska-Deluga, Ewa Żuk

Projekt okładki: Justyna Tarkowska | Mile Widziane

Konwersja: Magdalena Kocińska | O!Studio

Copyright © for the Polish translation by Joanna Kornaś-Warwas 2018

Copyright © for the Polish edition by Książkowe Klimaty

 

Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej.

Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora iKomisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną wnich zawartość merytoryczną.

Dofinansowano ze środków Instytutu Rumuńskiego wBukareszcie

 

Tłumaczenie zrealizowane częściowo wramach programu „Warsztaty przekładowe FILIT” wMemorialul Ipoteşti.

e-ISBN: 978-83-65595-96-6 (e-pub)

Znaczenie chwili

Grzegorz Jankowicz

Krótkie życie Maxa Blechera (1909–1938) przypadło na jeden znajburzliwszych okresów whistorii Europy, wktórym kolejne kryzysy – gospodarcze, polityczne imilitarne – wyznaczały rytm życia jednostek icałych społeczeństw. Kto chciał pozostać na uboczu, musiał znaleźć schronienie wodludnym miejscu, do którego historia nie zaglądała zbyt często. Sztuka ta udała się niewielu. Byli też tacy, którym podobny los został narzucony. Do nich właśnie należał Blecher.

Wwieku dziewiętnastu lat przyjechał do Paryża na studia, co miało być pierwszym krokiem na drodze ku świetlanej przyszłości. Niestety, zdiagnozowano uniego chorobę Potta (zwaną także gruźlicą kręgosłupa), która na resztę życia przykuła go do łóżka. Specyfiką tego schorzenia jest bakteryjne zakażenie kręgów, czemu towarzyszy bardzo silny ból, zmuszający pacjenta do ciągłego leżenia. Wtamtych czasach, aby pomóc chorym wutrzymaniu pozycji horyzontalnej, zakładano im opatrunki gipsowe na całe ciało. Wkontekście medycznym słowo „kryzys” oznacza moment, wktórym lekarz przewiduje rozwój choroby. Wprzypadku Blechera nie było żadnych wątpliwości: nieuleczalne naówczas schorzenie prowadziło najczęściej do śmierci. Ile zostało mi czasu? – to jedyne pytanie, jakie przyszły pisarz mógł sobie wtym kontekście zadać.

No właśnie: „przyszły pisarz”. Blecher zadebiutował dopiero dwa lata po rozpoznaniu uniego choroby ito właśnie ona popchnęła go wstronę literatury, stając się zarazem dominującym tematem jego twórczości. Pozostawił po sobie niewiele tekstów: trzy powieści, tom poezji, zapiski dziennikowe ilisty. Jak wyglądało jego życie? Sam napisał, że osobiste dzieje mógłby przedstawić na wiele sposobów, ale najwłaściwszym byłby opis kolejnych sanatoryjnych pokoi, których odwiedził wciągu dekady tak wiele, że czasem zlewały mu się wjedno pomieszczenie – małą celę, zktórej nie ma ucieczki. Przykuty do łóżka, nękany raz po raz potwornym bólem, skazany na nietrwałe relacje zludźmi, zktórych większość stanowili pacjenci, szukał sposobu na przetrwanie wliteraturze. Mihail Sebastian, jeden zjego przyjaciół, napisał wDzienniku 1935–1944, że Blecher żył „jakby winnym świecie”. Nie sposób się ztym zgodzić. Choroba nie wyrwała Maxa zrzeczywistości, lecz go wniej unieruchomiła. Ta wyjątkowa – narzucona – „pozycja” wywołała wiele potężnych metamorfoz wewnętrznych, przede wszystkim wsposobie percepcji.

Stan, wjakim znalazł się Blecher, sprawił, że dookolny świat utracił dla niego spoistość, jakby ktoś rozbił go na tysiące drobnych kawałków. WZabliźnionych sercach, swojej drugiej (po Zdarzeniach zbliskiej nierzeczywistości) powieści, pisarz umieścił scenę, wktórej bohater wychodzi od lekarza zdiagnozą wskazującą na postępującą gruźlicę kręgosłupa. Jeszcze może chodzić, ale jego spacer po chodniku zmienia się wdryf, jakby płynął po rozgrzanym asfalcie. Rozgląda się na boki ima wrażenie, że kontury przedmiotów powoli odklejają się od materii. Wystarczyłoby – pisze Blecher – żeby ktoś wyciągnął tę nitkę stanowiącą obrys rzeczy iludzi, awszystko gruchnęłoby oziemię.

Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny to zapis doświadczenia, wwyniku którego owa nitka znikła, awmiejscu ustrukturyzowanej rzeczywistości pozostał jedynie chaos odosobnionych drobin – żadna siła nie jest już wstanie ich ze sobą połączyć. Wróć: świat nie zmienił się ani trochę, metamorfozie uległ sposób postrzegania obserwatora, który utracił poczucie spójności. Nie oznacza to jednak, że Blecher cierpiał na zaburzenia percepcji, że – zamroczony bólem – widział coś, czego nie ma. Często łączono jego twórczość zeksperymentami surrealistów, wskazując na magiczny charakter prezentowanej przez niego rzeczywistości. Ja jednak traktuję jego pisarstwo jako jedną znajradykalniejszych form realizmu wcałych dziejach literatury. „Wgruncie rzeczy – pisze wRozświetlonej jamie – istotą rzeczywistości jest rozległe pomieszanie różnorodności bez sensu ibez znaczenia”. Różnorodność otaczającego nas świata jest czymś oczywistym, ale bardzo rzadko wpełni przez nas przeżywanym, gdyż za pomocą rozmaitych narzędzi poznawczych narzucamy światu spójność iprzypisujemy mu sens. Pod wpływem choroby Blecher dostrzegł coś, co nazywał bełtem rozdrobnionych rzeczy. Owszem, wielokrotnie zapewniał, że granica między jawą asnem jest dla niego drugorzędna, że senne wizje są dla niego równie realne, co rzeczywiste doświadczenia, nie chodziło mu jednak osurrealistyczne zducha wzmożenie przeżyć, lecz owskazanie na istotną rolę, jaką wnaszym życiu odgrywają widmowość iwirtualność.

Opisując swój sposób postrzegania świata, Blecher przywołuje zabawę wkopiowanie zdjęć. Gdy podczas takiego powielania, papier lekko przesuwa się okilka milimetrów, wówczas sylwetki lub przedmioty ukazują się wlekko zdeformowanej postaci – wywichnięte, odkształcone iprzez to bliższe krzywiźnie, która charakteryzuje materię jako taką. Przywodzi to na myśl słynną anegdotę, którą przytaczali – każdy po swojemu – Walter Benjamin, Ernst Bloch iGershom Scholem. Mowa wniej otym, że zbawienie nie przyniesie radykalnej zmiany, lecz raczej drobne korekcje. Filiżanka na stole będzie stała wtrochę innym miejscu niż wcześniej. Gałęzie drzewa nieco się wyprostują. Budynki będą odrobinę wyższe lub niższe. Każda zrzeczy nieznacznie przekroczy swoje granice ina tym będzie polegać jej odkupienie. UBlechera mamy do czynienia zruchem wdrugą stronę: nie ku zbawieniu, zakładającemu minimalne wyjście poza granice rzeczy, lecz ku materii, która jest postrzegana iprzedstawiana zcałym jej nieuporządkowaniem.

Jedno znajważniejszych pytań, jakie stawia autor Rozświetlonej jamy, dotyczy znaczenia każdego znaszych doświadczeń, każdej chwili, którą przeżywamy. Czym są zdarzenia? Jaką mają wagę? Co się znimi dzieje wraz zupływem czasu? Czy ból, który zmusza do maksymalnej koncentracji na udręczonym ciele, opisywany przez Blechera bez cienia sentymentalizmu czy romantycznego uwznioślenia, unieważnia to, co się dzieje wokół? Odpowiedź pisarza jest jednoznaczna: zdarzenia nie tracą swej wagi, lecz przeżywane wstanie choroby wyjawiają przed nami swą niemal absolutną nieuchwytność. Nie da się ich złapać wsieć pamięci, gdyż siły potrzebne do wprawienia tej ostatniej wruch zostały zmitrężone na walkę oprzetrwanie kolejnej zapaści fizycznej. Dlatego przechodzenie wstan nieistnienia wszystkiego, co się dzieje, jest dla pacjenta tak dotkliwe. Zapiski Blechera są dowodem na to, że zcałych sił starał się ugościć wswym języku tak wiele przeżyć, jak to tylko możliwe. Dawał świadectwo choroby, tworzył rozpisane na części sprawozdanie zjej postępów, ale dawał nam również wgląd wmaterialną otchłań świata.

Jaki był jego cel? Być może chodziło oto, by powstrzymać zobojętnienie. Mihail Sebastian odwiedził Blechera 27 września 1936 roku. Kilka dni później notował wDzienniku, że wyjechał wstrząśnięty izałamany: „Miałem wrażenie, że nie potrafię powrócić do normalnego życia. Wszystko wydawało mi się daremne iabsurdalne”. Takie było pierwotne znaczenie chwil spędzonych zautoremZabliźnionych serc. Ajednak nieco później, podczas kolejnej wizyty, Sebastian był już spokojniejszy, bardziej oswojony zcierpieniem przyjaciela. Choroba wystawiła Blechera na działanie czasu, ale nie zniweczyła wnim potrzeby utrwalania tego, co przeżyte. Wierząc, że wszystko da się zachować, często pozwalamy sobie na obojętność wobec zdarzeń. Blecher miał głębokie poczucie chaotyczności oraz nietrwałości istnienia iwłaśnie dlatego poświęcał każdej jego drobinie tak wiele beznamiętnej, azarazem czułej atencji.

 

Wszystko, oczym piszę, było kiedyś prawdziwym życiem. Ajednak kiedy myślę okażdej minionej chwili zosobna ipróbuję ujrzeć ją ponownie, odtworzyć – awięc odnaleźć jej określone światło ijej określony smutek lub radość – wrażenie, które się odradza, jest przede wszystkim wrażeniem ulotności mijającego życia, anastępnie poczuciem totalnego braku znaczenia, zjakim te chwile zespalają się wto, co określamy mianem „egzystencji człowieka”. Można by rzec, że wspomnienia zapisane wpamięci płowieją tak samo jak te przechowywane wszufladach.

Na czym polega zatem doniosłość chwili, gdy jeszcze trwa? Spróbujmy przeżyć intensywnie chwilę, wktórej uczestniczymy iktóra „zdarza się” wdanym momencie, skoro wiemy, że czas zatrze całkowicie jej znaczenie. No tak, przeżyjmy ją intensywnie… Ale na czym właściwie polega jej znaczenie? Jaki ma sens? Gdy siedzę po południu wogrodzie, wsłońcu, izamykam oczy, kiedy jestem sam izamykam oczy, albo gdy wpołowie jakiejś rozmowy przesuwam dłonią po policzku izaciskam powieki, odnajduję zawsze tę samą niepewną ciemnię, tę samą znaną iintymną kawernę, tę samą cieplutką, oświetloną plamami iniejasnymi obrazami jamę, która jest wnętrzem mojego ciała, zawartością mojej „osoby” istniejącej „po drugiej stronie” skóry.

Przypominam sobie pewne poruszające popołudnie idrobne zdarzenie, niemal banalne, które sprawiło, że długo rozmyślałem nad tym, co nazywa się „znaczeniem chwili”. Znaczenie chwili? Pozwólcie, że parsknę śmiechem. Chwile naszego życia znaczą tyle, co garść popiołu.

Aoto iwspomniane zdarzenie.

Wjadalni dla chorych wsanatorium wBerck1, gdzie leżałem hospitalizowany igdzie chorzy spożywali obiady na wózkach, przywiezieni do stołów przez sanitariuszy, wtej rozległej izpozoru normalnej sali, każda nowa postać wzbudzała zawsze lekkie poruszenie, będące skądinąd tylko odbiciem wielogodzinnej nudy isamotności zamkniętych pokoi. Nie sposób było nie patrzeć zogromnym zaciekawieniem na nowo przybyłego, wtowarzystwie rodziny, starając się odgadnąć, na co choruje, jak ciężki jest jego stan, aprzede wszystkim: czy zostanie nowym przyjacielem, czy też „kimś obojętnym”, kto nie weźmie udziału wżyciu sanatorium zwyjątkiem bywania na obiedzie wraz zpozostałymi chorymi wtej samej jadalni, albo leżenia na zewnątrz, na wózku, wogrodzie, wcieniu tej samej płóciennej budy odbarwionej przez deszcze.

1 Berck-sur-Mer lub Berck-Plage, uzdrowisko nadmorskie uwybrzeży Oceanu Atlantyckiego wpółnocnej Francji, wdepartamencie Pas-de-Calais, znanym zzakładów leczniczych, szczególnie tych specjalizujących się wgruźlicy kości. Max Blecher, chory na gruźlicę, spędził tam trzy lata wokresie między rokiem 1928 a1932. [Oile nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od Dorisa Mironescu, redaktora merytorycznego rumuńskiej edycji dzieł zebranych Maxa Blechera].

Bardzo dobrze zatem pamiętam tego młodego człowieka, który przybył wotoczeniu rodziny: starej matki wżałobie idwóch sióstr opoliczkach spalonych słońcem iniemal sinych zprzekrwienia, co dziwnie kontrastowało zbladością iwątłością chorego, zjego głową ginącą między poduszkami, ztwarzą wychudzoną, wysuszoną iżółtą, jakby ulepioną zwosku.

Zsąsiadem przy stole komentowaliśmy stan zdrowia nowego chorego. Był zpewnością ciężki, ainformacje, których dostarczył nam inny przyjaciel, podsłuchawszy na korytarzu urywki rozmowy dyrektora znaczelną pielęgniarką, wpełni potwierdziły nasze przypuszczenia: nowy miał kilka otwartych przetok, które sączyły się obficie inieprzerwanie. Było pewne, że nie dożyje końca lata. Przyglądaliśmy mu się wtedy ze wzmożoną ciekawością, zjeszcze większym zainteresowaniem. Było wtym osobliwe poczucie egoizmu, pewności i, sam nie wiem, drobnej moralnej perfidii – przyglądać się tak choremu ze świadomością, że za jakiś czas umrze, podczas gdy on sam niczego nie podejrzewa.

Wielokrotnie zdarzyło mi się rozpoznawać podobne beznadziejne przypadki, na które zawczasu wydano już wyrok. Wszwajcarskim sanatorium starsza Niemka toczona przez straszliwego raka trzustki, októrym nie miała pojęcia (mówiła zawsze, że ma „lekką nadkwaśność żołądka, która wywołuje zgagę po obiedzie”). Innym razem młoda dziewczyna na kilka dni przed operacją (októrej nikt jej jeszcze nie powiedział) planowała podróż na południe Francji. Wreszcie rozmaite przypadki, kiedy osoby zotoczenia chorego wiedziały, że jego stan jest bardzo ciężki, podczas gdy on, ignorując wszystko, nadal żył wlekkim zamroczeniu inieświadomości wszystkich swoich codziennych inieważkich spraw.

Cóż, we wszystkich tych przypadkach dawało się łatwo stwierdzić, że inni chorzy, którzy byli na bieżąco, żywili jakąś samolubną iperwersyjną satysfakcję ztego, że „wiedzieli”, podczas gdy chory, dla którego nie było ratunku, ignorował wszystko, ato zkolei dawało tamtym wygodne poczucie wewnętrznego bezpieczeństwa, wrażenie samolubnego komfortu, którego doświadczamy zawsze wtedy, gdy dowiadujemy się owypadku wmiejscu, wktórym mogliśmy się znaleźć, ico podkreślamy delikatnym chrząknięciem: „Dobrze, że mnie tam nie było”. Wprzypadku chorych brzmi to: „Dobrze, że nie jestem na jego miejscu, biedaczyna” (gdzie „biedaczyna” dorzucane jest jako dodatkowa subtelność drobnej perfidii ipróba ocalenia naszej wewnętrznej moralności).

Zpotwornie ściśniętym sercem obserwowałem więc tego nowo przybyłego, jego dobroduszne spojrzenia imiękkie gesty, jego cienkie ramiona idługie delikatne palce, którymi przykładał od czasu do czasu chusteczkę do potniejącego czoła. Mam go przed oczami iteraz: wpopielatej flaneli, za szerokiej dla jego ramion, chudych icienkich jak patyczki zastępujące ręce drewnianym lalkom. Iprzypominam sobie moje intymne poczucie samolubnego bezpieczeństwa, które odczuwałem tak samo jak inni… Tamtą mieszaninę litości isatysfakcji, zjaką badałem go wzrokiem wsali jadalnej. Skądinąd przychodził do jadalni zaledwie przez kilka dni, potem zniknął ibyć może zapomniałbym onim zupełnie, gdyby nie stało się znim to, oczym chcę tutaj opowiedzieć.

Jednego ztamtych dni mój lekarz oznajmił, że będzie musiał mnie zoperować. Była to interwencja dość poważna iciężka, októrej opowiem nieco dalej. Aby zyskać lepszą opiekę wdniach po operacji iby znaleźć się pod bezpośrednim iuważniejszym nadzorem, musiałem się przenieść do jednej zizb na parterze, które przylegały do kliniki operacyjnej iopatrunkowej, ibyły zarezerwowane dla ciężko chorych ioperowanych. Ponury igłuchy korytarz prowadził do tego „sekretnego” miejsca, odosobnionego od pozostałej części sanatorium, wktórym rozgrywały się poważne sprawy, aprzede wszystkim dokąd przed śmiercią przenoszono umierających, aby uchronić ich wten sposób przed ciekawością pozostałych chorych, na których owe smutne przypadki mogłyby podziałać przygnębiająco.

Wpomieszczeniach ztamtego korytarza rozgrywały się wszystkie finalne itragiczne akty zsanatorium, wpomieszczeniach ztamtego korytarza dokonywały się wszystkie dramaty iboleści, tam kończyły się wszystkie jęki icierpienia chorych oraz cichł zdławiony płacz rodzin umarłych. Kiedy przyjeżdżałem na codzienną zmianę opatrunku, przemierzałem hol wcałości iczęsto widywałem przed jakimiś drzwiami kobiety wżałobie, zoczami czerwonymi od łez, zbolałe, zchusteczką przy ustach, podczas gdy wśrodku pielęgniarki isanitariusze zajmowali się toaletą zmarłego…

Innym razem po sali rozchodziła się lekko dusząca icuchnąca woń oparów siarki iwtedy wiedziałem, że wjednym zpomieszczeń przeprowadzano końcową dezynfekcję.

Były to pomieszczenia umeblowane prosto, pozbawione dywanów izasłon, zbiałymi szpitalnymi łóżkami iszerokimi oknami wychodzącymi na podwórze.

Zająłem miejsce wjednym znich wprzeddzień operacji. Działo się to pod wieczór, wporze posiłku. Tamtego dnia nie zawieziono mnie do jadalni, ponieważ wzwiązku zoperacją nie wolno mi było nic jeść. Przebywałem sam wpokoju, wszyscy moi przyjaciele zostali zabrani na posiłek inie przyszła żadna pielęgniarka, aby zapalić światło. Leżałem więc wciemności, zna wpół przymkniętymi oczami, iczekałem. Wtamtym mroku iciszy każdy hałas wyłaniał się wyraźnie idobitnie. Raz po raz słychać było kroki pielęgniarek, to znów ciężki chód sanitariuszy, którzy zawozili iprzywozili chorych zopatrunkami (skomplikowane przypadki, wymagające szczególnej uwagi, zawożono do kliniki, łatwiejsze opatrunki robiono wsanatoryjnych salach) iod czasu do czasu pobrzmiewał złowrogi, donośny iogłuszający dzwonek elektryczny, przywołujący pielęgniarzy, jeśli za długo zasiedzieli się na terenie sanatorium. Przez te kilka dni, podczas których przebywałem wmojej sali operacyjnej, słyszałem tyle razy iodczułem ztaką intensywnością kołatanie elektrycznego dzwonka, jego przeszywający głęboką ciszę brzęk, szaleńczy igromki, niczym hałas sztyletu wciemności, że długo po tym, powróciwszy już do mojego pokoju, zrywałem się wśrodku nocy, wystraszony izlany potem, pod wrażeniem jakiegoś strasznego koszmaru, wktórym rozbrzmiewał niezmiennie ten sam przeraźliwy dzwonek, zapowiadający mój koniec i, zdaje się, moment egzekucji. Zatem wciszy przerywanej owym straszliwym dzwonieniem leżałem wswoim pokoju, wsłabym świetle rzucanym przez żarówkę zpodwórza, próbując dostrzec meble iwystrój pomieszczenia, wktórym się znajdowałem, gdy nagle wpobliskim pokoju usłyszałem hałas kroków iróżne szepty, oznajmiające, że do środka weszło więcej osób. Skądinąd, wtym samym momencie, zauważyłem, że moi sąsiedzi zapalili światło.

Mogłem się otym przekonać po promieniach, które przenikały przez górne szczeliny drzwi komunikacyjnych pomiędzy tymi dwoma pokojami, zamaskowanych niedostatecznie wieszakiem na ubrania. Słychać było wyraźnie idokładnie każdy pobliski hałas. Był to chory, który wracał po zmianie opatrunku. Słyszałem, jak sanitariusze układają go ponownie na łóżku, anastępnie opuszczają pokój, potem doszły mnie szepty pozostałych, prawdopodobnie konwersacja pomiędzy rodziną iprzywiezionym pacjentem. Chory odpowiadał cicho, powoli, słowami przerywanymi sapaniem zosłabienia. Kiedy po kilku minutach przyszła do mnie pielęgniarka, by zapalić światło iprzygotować wszystko, co potrzebne na noc, zapytałem ją, kto leży obok, idowiedziałem się, że był to ten chory, wtowarzystwie matki isióstr, którego zobaczyłem kilka dni wcześniej wjadalni.

– Bardzo znim źle – dodała pielęgniarka. – Cieknie mu zprzetok jak zkranu zwodą iod kilku dni mam wrażenie, że „ma” też coś wpłucach.

Rzeczywiście, po chwili rozległ się obok suchy iprzeciągły kaszel, zcharczeniem dobywającym się zgłębi gardła, jak wtedy, gdy ktoś się dusi albo zakrztusił się, przełykając jakiś płyn. Chory stale kaszlał, charczał ipluł. Słychać było jego krótki oddech, coraz szybszy icoraz mniej pewny, potem miał chwilę spokoju ipoprosił ołyk wody.

Przez resztę wieczoru słyszałem różne inne hałasy, chory miał jeszcze kilka ataków straszliwego kaszlu, potem zasnąłem zmęczony iobudziłem się dopiero oświcie, wybudzony ze snu nagle jak za sprawą jakiegoś tajemniczego ostrzeżenia, które zadziałało wmojej podświadomości iuprzedzało mnie, że nadszedł dzień mojej operacji. Wjakże ponurym ismutnym świetle miało miejsce to przebudzenie! Serce waliło mi mocno, byłem wygłodniały, wyczerpany, przygnębiony, aświatło tamtych zorzy zdawało mi się najsmutniejsze inajżałośniejsze wcałym moim życiu. Miałem być operowany około dziesiątej rano, ja zaś wstałem już opiątej, kiedy klinika była jeszcze zamknięta…

Pominę szczegóły operacji, bo nie otym chcę tutaj opowiedzieć.

Kilka godzin po powrocie zsali operacyjnej leżałem całkowicie nieprzytomny. Pamiętam tylko, że nic mnie nie bolało iże unosiłem się wniewymownym omdleniu, które drążyło mi nieustannie klatkę piersiową iutrudniało zespolenie się wgęstszym ipewniejszym poczuciu rzeczywistości. Wkońcu jednak moje przebudzenie było kompletne. Zaczęły odzywać się wszystkie bóle, których dotąd nie odczuwałem, aktóre budziły się teraz kolejno, każdy zostrością idobrze zdefiniowaną formą: tutaj mocny ucisk jak zaciśnięte kleszcze, tam ukłucia naprzemienne igłębokie, awnogach, zpowodu długotrwałego unieruchomienia wjednej pozycji – intensywny świst ztysiącami piekących punktów, które rozchodziły się pod skórą, jak gdyby kilka maszyn do szycia pracowało jednocześnie, zawzięcie, irozdzierało mi ciało swoimi igłami. Ale najnieznośniejszym uczuciem było nękające pragnienie, które wysuszyło mi całą gardziel. Wustach, wprzełyku, wcałym ciele zdaje się, czułem tę suchość wypełniającą mnie rodzajem popiołu bez smaku, omiałkiej, nieco ciepłej konsystencji. Daremnie jednak prosiłem ołyk wody. Przez sześć kolejnych godzin nie wolno mi było pić, apo tym czasie podano mi zaledwie łyżeczkę płynu. Byłem zbyt osłabiony, aby nalegać, aby błagać pielęgniarkę owięcej, poza tym zdawałem sobie sprawę, że skoro zostałem uśpiony chloroformem, woda mogłaby mi poważnie zaszkodzić iprzedłużyć moje męczarnie. Postanowiłem więc poczekać, ale za kilka chwil znowu prosiłem ocoś do picia. Jakkolwiek logiczne było moje wewnętrze rozumowanie, kapitulowało natychmiast pod miękkim iwycieńczającym ciepłem pragnienia. Wszystkie zdania iwszystkie słowa, którymi dodawałem sobie otuchy wmyślach, stawały się równie cieplutkie, suche ipalące ipotęgowały jedynie moją udrękę dodatkowym logicznym odurzeniem, rodzajem delirium pełnego racji iargumentów medycznych, nad którymi przesiewał się drobno blady popiół mojego zżerającego pragnienia.

Przede mną, na stole, stała butelka wody, oświetlona promieniem słońca, który wkradł się przez nieosłonięte okno. Zpewnością gdybym wyciągnął nieco rękę, mógłbym jej dosięgnąć. Wpokoju znajdowała się jednak pielęgniarka, która nie opuszczała mnie ani na chwilę: siedziała na łóżku iczytała gazetę. To był początek nużącego ismutnego popołudnia. Pomieszczenie pozbawione mebli wypełniała ta nieznośna iprzygnębiająca atmosfera wielogodzinnej nudy, kiedy nic się nie dzieje inikt na nic nie czeka.

Nagle zpobliskiego pokoju usłyszałem szepty idobrze mi znany kaszel. Przypomniałem sobie ochorym, który tam leżał izapytałem pielęgniarkę, jak on się czuje.

Powiedziała mi, że bardzo źle iże wtym właśnie momencie przybył do niego ksiądz, by udzielić mu ostatniego namaszczenia. Rzeczywiście, teraz kiedy wiedziałem, oco chodzi, szepty stały się łatwiejsze do rozróżnienia irozpoznałem głos księdza, zachęcający chorego, aby tamten dopełnił tego ostatniego aktu pobożności, podczas gdy ten uparcie odmawiał iprotestował wchwilach wytchnienia, jakie dawał mu od czasu do czasu kaszel:

– Proszę… zostawić mnie wspokoju… Mam swoje poglądy…

Agdy głos księdza stawał się nalegający, chory ponawiał:

– Proszę mnie zostawić… Nie widzę konieczności przyjmowania sakramentu…

Nawet dziś pobrzmiewają mi te słowa wgłowie, tak jak je wtedy wypowiedział wciszy, ciężko, godnie, świadomie: „Nie widzę konieczności”.

Na próżno nalegała na sakrament także rodzina, chory wdalszym ciągu odmawiał. Wkońcu ksiądz zdecydował się odejść. Zresztą nad wyraz gwałtowny atak kaszlu przejął władzę nad chorym iteraz dusił go całkowicie: charczenie stało się złowieszcze, aplucie wchusteczkę coraz częstsze.

– Wypluwa zsiebie resztkę płuc – powiedziała do mnie pielęgniarka zgłową zanurzoną wgazecie. Itym samym tonem dodała:

– Marlena Dietrich przyjeżdża do Paryża… Bardzo chciałabym ją zobaczyć…

Huczało mi przeraźliwie wgłowie: zpragnienia, zosłabienia ibyć może zpowodu gorączki, która zaczynała rosnąć.

Wszystko, co słyszałem, wszystko, co działo się wokół, zanurzało się womdleniu iintensywnym zakłopotaniu: znałem dobrze wartość każdego słowa irozumiałem, co mówiła do mnie pielęgniarka, pojmowałem też bardzo dobrze, co dzieje się obok mnie, ale wszystko pozostawało rozprute ibez konsystencji, każde słowo oddalone od drugiego, każdy fakt oddzielony od kolejnego jak kupa kamieni wworku. Brakowało mi ich witalnego połączenia, tej nici, która da mi wrażenie, że wszystko jest zespolone iże przeżywam to, co się dzieje wokół. Było to mniej niż „asystowanie” wczymś, tak jakby kawałki rzeczywistości wpadały na chwilę do pokoju, anastępnie ulatniały się, jakby ktoś wstawił tamtego popołudnia do pustego pokoju łóżko, chorego, pielęgniarkę, kilka krzeseł, drzwi komunikacyjne, księdza, umierającego, iteraz wielka dłoń pociągała za sznurki, amarionetki odgrywały swoje przedstawienie: „Namaszczenie… Konieczność… Marlena… Woda…”.

Wgłowie brzęczało mi jak wulu. Pozostałem przez jakiś czas otępiały izatopiony wchaosie, znieruchomym spojrzeniem, uczepionym jednego punktu na suficie. Wpobliskim pokoju ponownie zapadło milczenie ichory miał znowu chwilę wytchnienia, lecz po niespokojnych szeptach obecnych tam zdrowych osób, jak ipo innych oznakach, jak na przykład pospieszne wyjście zpokoju kogoś, kto wybiegł zawołać pielęgniarkę, zrozumiałem, że sytuacja stała się bardzo poważna. Wtym samym momencie poczułem, że pod kołdrami, które mnie przykrywały, działo się coś niecodziennego. Wmiejscu, które identyfikowałem mgliście jako miejsce operowane, bóle całkowicie ustały iczułem teraz rodzaj ciepłej wilgoci ogarniającej mnie ispływającej drobnym, cieplutkim strumieniem wkierunku nogi.

Powiadomiłem otym pielęgniarkę, aona odgarnęła na bok przykrycie isprawdziła uważnie opatrunek.

– Idę zawołać naczelną pielęgniarkę – powiedziała po długim milczeniu.

– Co się stało? – zapytałem zniepokojem.

Agdy nie odpowiedziała, dopytywałem.

– Sądzę, że to mały krwotok – powiedziała zwahaniem wgłosie. – Krew przesiąkła przez opatrunek inależałoby, może, podłożyć pod spód kawałek gumy, aby nie poplamić prześcieradeł. Zostań tak, proszę, dopóki nie wrócę…

Iszybko opuściła pokój, zostawiając mnie samego, zodkrytą pościelą.

Teraz ponownie koncentrowałem się na tym, co działo się wpokoju obok, usłyszałem tam bowiem głos naczelnej pielęgniarki, ato oznaczało, że moja nadzorczyni nie znalazła jej wklinice iże będę musiał jeszcze długo czekać wtej niewygodnej pozycji.

Nagle mój wzrok padł na butelkę wody na stole. Byłem sam. Wiedziałem dobrze, że jeśli się napiję, mój stan może się pogorszyć, że będę miał wymioty iróżne inne nieprzyjemności. Ale pragnienie było zbyt męczące… Wyciągnąłem rękę tak daleko, jak potrafiłem, zrobiłem mały ruch, który wydobył ze mnie jęk bólu, gdyż poruszyłem opatrunek, ipokonując zwysiłkiem cierpienie, dosięgnąłem wkońcu butelki.

Dokładnie wtym momencie chory obok zaczął ponownie kaszleć. To było tak, jakby dotychczas czekał wmilczeniu, aż dotknę naczynia zwodą, aby dać ujście tłumionemu atakowi kaszlu.

Chciwym gestem chwyciłem szyjkę butelki, przyciągnąłem ją ku sobie ipodniosłem do ust.

Myślę, że życie kondensuje się czasami wpewnych małych czynach istaje się wówczas dziesięciokrotnie, tysiąckrotnie trudniejsze iintensywniejsze niż zwykle, jak owe jądra materii gwiezdnej, które pływają wprzestrzeni kosmicznej ioktórych dowiadujemy się, że zkolei ich materia jest tysiąc razy gęstsza niż materia naszej planety. Imyślę, że podobna kondensacja życia, którą od tamtej pory odczułem tylko dwa lub trzy razy, przydarzyła mi się, kiedy podniosłem wodę do ust. Istnieją rzeczy elementarnie proste, których nie można wyrazić słowami, iwrażenie, którego doświadczyłem, upijając pierwszy łyk wody, jest zpewnością jednym znich. Chciałbym spróbować znaleźć dla niego dokładne określenie iznajduję tylko jedno: obłędne. To było właśnie to: obłędne uczucie, uczucie zdolne wstrząsnąć mózgiem idoprowadzić do śmiechu albo do płaczu, albo do robienia grymasów czy też wygadywania świństw jak obłąkani. Miałem ochotę nie tyle pić wodę, co ją całować. Pamiętam dobrze, jak próbowałem „całować” wodę: zaciskałem wargi irozprowadzałem płyn wjamie ustnej. Myślę, że gdybym miał wtamtym momencie naładowany rewolwer wręku, aktoś próbowałby mnie powstrzymać przed piciem, strzeliłbym bez wahania, ochoczo, zrozkoszą izawziętością, zjakimi opróżniłem pół butelki.

Gdy odstawiłem karafkę na stół, przez kilka sekund kręciło mi się wgłowie jak pijanemu (ibanalne echo dochodzące zpowszedniego życia powtarzało stłumione we mnie: „Upiłeś się wodą”), jakbym wydostał się zoszałamiającego wiru, który długotrwale kręcił mną wmiejscu aż do stanu ogłupienia iomdlenia. Ile lat trwało picie wody?