Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Steve Davis. Interesting. Autobiografia legendy snookera

Steve Davis. Interesting. Autobiografia legendy snookera

5.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Steve Davis. Interesting. Autobiografia legendy snookera

Gdy w pierwszym poważnym turnieju wygrał wakacje w Hiszpanii, odsprzedał je za pół ceny koledze. Zamiast słońca i plaży wolał obskurne i wypełnione dymem kluby, gdzie od najmłodszych lat pod czujnym okiem ojca szlifował swoje snookerowe umiejętności.

W latach 80. to właśnie on, obok takich legend jak Ray Reardon, Dennis Taylor czy Alex Higgins, a także młodych gniewnych, jak Jimmy White, zmienił snooker z prowincjonalnej rozrywki w obsesję Brytyjczyków i dyscyplinę uwielbianą przez miliony. Był jedną z twarzy złotej ery tej gry.

W tej książce Steve Davis mówi o swojej drodze na szczyt, wspomina mecze, które przeszły do legendy, i opowiada o największych rywalach. Interesting to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chciałby poznać historię ikony tej dyscypliny i odkryć fascynujące kulisy WIELKIEGO SNOOKERA.

To książka, która zdaje się potwierdzać, że snooker to choroba na całe życie, a autor jest wręcz przypadkiem klinicznym. Steve Davis zabiera nas w sentymentalną podróż przez pięć dekad, opisując na przykładzie własnych sukcesów i porażek ewolucję pełnoprawnej i prestiżowej dziś dyscypliny sportu, a kiedyś zwykłej rozrywki dla klasy robotniczej. Cała historia została podlana uwielbianym przeze mnie poczuciem humoru i mnóstwem anegdot. Koniecznie!
Rafał Jewtuch, Eurosport

Interesting pokazuje poświęcenie w dążeniu do celu i profesjonalizm Steve’a Davisa oraz całą historię zarówno sukcesów, jak i porażek tego sześciokrotnego mistrza świata. Świetna książka, którą można polecić nie tylko zagorzałym fanom snookera.
Adam Stefanów

To nie tylko historia o tym, jak młody rudzielec z południowego Londynu podbił snookerowy świat, ale też fascynująca podróż w czasie aż do lat, kiedy w piłce nożnej nie wolno było przeprowadzać zmian w trakcie meczu, a kobiety do klubów wpuszczano tylko w niedziele. To kopalnia anegdot i obowiązkowa lektura dla wszystkich, którzy chcą poczytać więcej o brytyjskim sporcie w XX wieku i dowiedzieć się, dlaczego snooker jest lepszy niż seks.
Monika Sułkowska, Trójka – Polskie Radio

Interesting to fascynująca opowieść o historii snookera widzianej oczami kogoś, kto był jednym z jej głównych twórców. Dla wielu ludzi Steve Davis to wręcz synonim rywalizacji przy zielonym stole. Rywalizacji, która swoją obecną pozycję w olbrzymim stopniu zawdzięcza właśnie temu wyjątkowemu człowiekowi.
Grzegorz Podolski, Blog Snookerowy

Polecane książki

„No to pięknie” jest czwartą częścią przygód szalonej księgowej z powieści „Gdzie diabeł nie może”. Wzajemna fascynacja Duszyczki i Azazela, niezrozumiała dla reszty rezydentów piekła, trwa, dopóki diabeł nie zawiedzie jej zaufania. Dziewczyna porzuca go i próbuje ułożyć sobie życie na nowo, choć po...
Niektórzy mówią, że wspomnienia są nieraz treścią życia. Musimy pamiętać o tym, że ojczyzna to ziemia i groby naszych ojców i dziadów. A naród, który traci pamięć, traci życie. Jestem Polakiem urodzonym na Litwie w 1940 roku a dokładnie w podwileńskich Skorbucianach. W tym czasie Ziemia Wileńska...
Komputer bez programów to jak auto bez kół: bezużyteczne. Pobieranie darmowego oprogramowania z Internetu ciągle okazuje się być źródłem zagrożeń. Sklep Windows Store sprawi, że stanie się to bezpieczne i wygodne....
Krym do niedawna był turystyczną perłą Euroazji. Jednak ostatnie cztery lata ponuro zaznaczyły się w historii tego regionu. Dopełnia się tragedia półwyspu tratowanego kiedyś przez kopyta koni mongolskich koczowników, buciory carskich sołdatów, hitlerowskich najeźdźców i sowieckich bezpieczniaków. Kr...
Druga część Syntezy Nadprzestrzeni. Obecna Ziemia to świat po wielu apokalipsach, który zamieszkują już nie tylko ludzie, ale także androidy, kosmici oraz cyber-istoty z wirtualnej Sieci. Tymczasem w pobliżu orbity okołoziemskiej przelatuje asteroida spoza znanej części kosmosu. Zaś na jej powie...
Quentin Coldwater, nad wiek rozwinięty intelektualnie uczeń szkoły średniej, wraz z przyjaciółmi osiada na stałe w czarodziejskie krainie o nazwie Fillory i zostaje jednym z jej z królów. Pewnego dnia podczas polowania przypadkowo przenosi się z powrotem na Ziemię, a szukając drogi powrotu, odkrywa ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lance Hardy i Steve Davis

Mojej matce i ojcuJean Catherine Davis orazHenry’emu George’owi Davisowi (lepiej znanemu jako Bill)

Wstęp Rafała JewtuchaWspomnienia wielkiego Mistrza

Snooker to obecnie sport kojarzony z prestiżem, elegancją, swoistą etykietą, dużymi pieniędzmi I Ronniem O’Sullivanem. Cały ten wizerunek pozostałby jedynie marzeniem, gdyby nie kilka szczęśliwych splotów okoliczności.

Swój ogromny wkład w sukces dyscypliny miał również Steve Davis. On z kolei imponującą karierę zawdzięcza w głównej mierze swojemu ojcu oraz prężnemu menedżerowi Barry’emu Hearnowi. Ich przypominająca symbiozę współpraca trwała nieprzerwanie przez cztery dekady – historia, jakich mało.

W ramach wstępu do opisu profesjonalnej kariery Davis wprowadza nas w klimat Anglii lat 60. Oczami małego, rudego chłopca wspomina bardzo wczesną fascynację snookerem, którą zaraził się poniekąd od ojca. Klub robotniczy, w którym stawiał pierwsze kroki, zadymiona atmosfera, wieczne uwielbienie Brytyjczyków do wszelakich zakładów, byle tylko o coś – to nie wróżyło dobrze przyszłemu mistrzowi świata. Nie zapowiadało również, że snooker zamiast rozrywką po pracy dla klasy robotniczej stanie się czymś więcej – pełnoprawną dyscypliną sportu, w pewnym momencie drugą pod względem popularności na Wyspach Brytyjskich.

Ciężkie, do bólu nudne treningi przeprowadzane z ojcem, a często także w samotności, wykształciły u Davisa rewelacyjną jak na ówczesne czasy technikę. Jeżeli dodamy do tego młodość, determinację, temperament, a poza tym pełne wsparcie rodziny i przede wszystkim wielką miłość dosnookera, przestanie nas dziwić, że Steve stał się maszyną do wygrywania turnieju za turniejem.

Był tak metodycznie dobry w tym, co robił, że w szczytowym momencie kariery tylko nieliczne grono wiernych kibiców oraz najbliżsi przyjaciele życzyli mu powodzenia w kolejnych turniejach. Często wygwizdywany, wręcz znienawidzony przez fanów snookera, musiał  stawiać czoła nie tylko rywalowi przy stole. Nigdy nie zapracował sobie na miano ulubieńca publiczności. Ludzie kochali Alexa Higginsa, Jimmy’ego White’a – niegrzecznych, temperamentnych chłopców, obdarzonych nietuzinkową charyzmą. Pod względem osobowości Steve Davis stał na przeciwnym biegunie.

W Interesting Davis opisuje wszystkie kluczowe postacie tego sportu, począwszy od zgnuśniałego towarzystwa z początków jego zawodowej kariery, a skończywszy na młodych wilkach współczesnego snookera. Obserwował kończące się kariery wielu dawnych znakomitych snookerzystów, był świadkiem narodzin obecnych mistrzów. W książce kroczy przez wszystkie lata swojej kariery i opisuje – z zegarmistrzowską wręcz precyzją – kluczowe pojedynki, dorzucając do tego mnóstwo anegdot. Nie brakuje wspomnień z pamiętnego finału mistrzostw świata z 1985 roku, jedynego jak do tej pory rozstrzygniętego na czarnej bili.

Popularność snookera rosła wprost proporcjonalnie do sukcesów Davisa. Jego wizerunek był wszędzie, niczym oblicza postaci z Gwiezdnych wojen. W telewizji Steve pojawiał się częściej niż królowa Elżbieta II, a piosenka z jego wokalem, Snooker Loopy, trafiła na czołowe miejsce brytyjskiej listy przebojów.

Całość napisana jest w stylu Davisa – jego specyficzny, często zabarwiony na czarno, brytyjski humor dodaje książce lekkości.

Nie ma na świecie człowieka, który wiedziałby o snookerze więcej niż Davis, nie spotkacie również takiego, który spędziłby nad nim więcej czasu i zgromadził więcej doświadczeń. Interesting to niezwykle zajmujące reminiscencje wielkiego Mistrza.

Rafał Jewtuch

Eurosport

1. Właz piwniczny, który przynosi szczęście

Pamiętasz swój pierwszy raz? Ja mam swój nagrany na wideo. Rzecz zdarzyła się w 1981 roku w Sheffield.

Zamknąłem na chwilę oczy, aby to wszystko lepiej do mnie dotarło. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem Barry’ego Hearna, który pędził na mnie z pięściami i zębami. Staranował mnie jak czołg. Marzyliśmy o tej chwili od bardzo, bardzo dawna. Wszyscy doskonale widzieli, jak wiele to dla nas znaczyło. To była surrealistyczna scena. Mam wrażenie, że świat Embassy World Championship nie do końca się zorientował, do czego właśnie doszło.

Kwiecień 1981 roku upływał pod znakiem zamieszek w Brixton i startu promu kosmicznego. Na listach przebojów królowała grupa Bucks Fizz z utworem zatytułowanym Making Your Mind Up, popularnym chyba przede wszystkim ze względu na choreografię opartą na motywie zrywania spódniczek. Warto jednak wspomnieć, że to właśnie dzięki tej piosence Wielka Brytania wygrała konkurs Eurowizji. Niech ta informacja wystarczy, aby w pełni wszystkim uświadomić, jak wiele czasu minęło od tamtej pory. Gdzieś na kolejnych stronach gazet pisano także o mnie. Nadchodził poniedziałek wielkanocny, który miał na zawsze odmienić moje życie.

Dzień wcześniej z rana, jeszcze przed śniadaniem, udałem się na szybki spacer. Powoli wyrabiałem w sobie nawyk rozpoczynania dnia w ten sposób. Przechadzałem się ulicami w centrum Sheffield od mojego lokum w całkiem wygodnym hotelu Grosvenor House do teatru Crucible, świątyni snookera. Miałem przed sobą finał mistrzostw świata, podczas którego czekało mnie starcie z Walijczykiem Dougiem Mountjoyem. Gramy do 18 zwycięskich frejmów.

Podczas spaceru jak zwykle towarzyszyli mi ojciec i mój agent. Podążaliśmy wytyczoną trasą już od dłuższego czasu, nasz cel był na wyciągnięcie ręki.

Chcieliśmy spełnić wielkie marzenie – wszyscy razem i każdy z osobna. Każdy z nas miał swoją rolę do odegrania. Mój ojciec całkowicie poświęcał się dla syna i niezwykle kochał snookera, mój agent stanowił niewyczerpane źródło energii i miał genialne wyczucie biznesowe, a do tego wspierał mnie przez cały czas. Ja miałem zaś wrodzony talent, twardy charakter i musiałem całkowicie się skoncentrować, dążyć z determinacją do czystej perfekcji w operowaniu kijem ze skórzaną kapką (pochodzącym jeszcze z lat 50.).

Do Crucible zawsze chodzimy tą samą trasą, zawsze staramy się stanąć na wielkim włazie piwnicznym tuż przed pubem Brown Bear mieszczącym się przy Norfolk Street, kawałeczek od samego teatru. Sądzę, że w przyszłości z powodu korników ten właz zostanie wymieniony na metalowy, ale mój rytuał pozostanie niezmienny. Będę jeszcze przez wiele lat przechodził obok tej popularnej knajpy.

Mniej więcej 100 metrów dalej znajduje się tylne wejście do Crucible. Jest niedziela wielkanocna, nie ma chyba jeszcze dwunastej, a mimo to przed drzwiami kłębią się uzbrojeni w długopisy, książki, programy turnieju i plakaty łowcy autografów. Po kilkudziesięciu latach zastoju snooker wreszcie zaczyna zyskiwać masową popularność. Rozpoczyna się wielka moda na ten sport.

Każdego innego dnia sezonu, każdego innego dnia roku, każdego innego dnia mojego życia chętnie stałbym tam do samego wieczora i rozdawał autografy. Ale nie dzisiaj, nie przed rozpoczęciem najważniejszego meczu w mojej karierze. Dzisiaj nic mnie nie może rozpraszać. Rozdawanie autografów to naprawdę ostatnia rzecz, o jakiej powinienem teraz myśleć. Tym bardziej że chodzi pewnie o co najmniej 100 osób.

Pomimo stosunkowo niskiej, 13. pozycji w światowym rankingu (do tego tematu jeszcze wrócimy) zostałem uznany za zdecydowanego faworyta do zwycięstwa w mistrzostwach świata w 1981 roku. Bukmacherzy już na początku turnieju dawali mi największe szanse i tak też zostało do samego końca. Na dzień przed finałem za moje zwycięstwo nie dało się dostać więcej niż 1:3!

Jestem znakomicie nastawiony psychicznie. W tym sezonie wywalczyłem już cztery prestiżowe tytuły, a po drodze do finału pokonałem trzech mistrzów świata – Alexa Higginsa, Terry’ego Griffithsa i Cliffa Thorburna – a także nowego gracza w tym towarzystwie, Jimmy’ego White’a. Nie mam większych wątpliwości, że oto nastało moje pięć minut. Dodatkowo czuję silne wsparcie ze strony agenta, który reklamuje mnie na prawo i lewo. To też pomaga.

Zwracam na siebie powszechną uwagę. Wyraźnie odczuwam presję rosnących oczekiwań. Zdecydowane zwycięstwa z pewnością by nie zaszkodziły, choćby takie, jak wygrana 16:6 z Alexem Higginsem w Coral UK Championship.

Doug Mountjoy też jest w dobrej formie, zresztą trudno oczekiwać czegokolwiek innego. W półfinale pokonał Raya Reardona, swojego rodaka i sześciokrotnego mistrza świata. W tym samym półfinale ustanowił również nowy rekord brejka w mistrzostwach świata – wbił 145 punktów.

Walia jest tradycyjną kolebką snookera, bardzo prężnie działają tam kluby zrzeszone w Working Men’s Club and Institute Union. Zainteresowanie snookerem wzrosło dodatkowo, gdy w latach 70. Ray zaczął zdobywać kolejne mistrzowskie tytuły. Po wielu latach amatorskich występów na zawodowstwo przeszli również dwaj inni doświadczeni snookerzyści, Doug i Terry. Ich wiek jasno wskazuje na kierunek zmian zachodzących w tym sporcie. Ray ma 40 lat, Doug – 38, Terry – 33, a ja – tylko 23.

Dla Douga to pierwszy finał mistrzostw świata, a przecież facet gra już całe wieki. Był mistrzem świata amatorów. Pamiętam, jak wielki postrach siał wtedy przy stole. Siedziałem na widowni, gdy w 1977 roku w New London Theatre przy Drury Lane pokonał Raya i wygrał cały turniej Benson & Hedges Masters. Rok później wywalczył tytuł mistrza Wielkiej Brytanii. W Sheffield grał do tej pory bardzo dobrze, pokonał Williego Thorne’a, Eddiego Charltona i Dennisa Taylora. Jestem przekonany, że też liczy na triumf w finale.

Już na miejscu, na zapleczu – w specjalnie zorganizowanym w tym celu raczej ciasnym pomieszczeniu – robię sobie standardowy trening. Mam widok na czarną zasłonę, za którą w studio przygotowanym przez BBC siedzi David Vine, czołowy ekspert telewizyjny od snookera. Wyraźnie słyszę, jak ćwiczy scenariusz swojego programu. On na pewno też mnie słyszy. W pewnym momencie mówi o mnie „zimny jak lód Davis”. I co, David? Nigdy nie wywierasz żadnej presji na graczy? Przyznaję, że w tym momencie zaczyna mi lekko drżeć ręka.

Dwa stoły treningowe na zapleczu to moje sanktuarium, w którym zupełnie odcinam się od świata zewnętrznego. Są doskonałe, pokryte dokładnie takim samym suknem jak stół ustawiony na scenie – wewnątrz słynnego kotła, którego nie da się porównać z niczym innym. Znajduje się tuż obok i już za chwilę stanie się areną najważniejszego meczu w mojej dotychczasowej karierze. To zupełnie inny świat niż klub robotniczy ojca w południowym Londynie, w którym rozpoczynałem moją przygodę ze snookerem.

Moja garderoba w Crucible jest zdecydowanie dalsza od ideału. Trudno dopatrzyć się w niej jakiegokolwiek uroku, chyba nikt nie miałby ochoty spędzać tam czasu. Bardziej przypomina poczekalnię u dentysty niż szatnię. Ale może w pewnym sensie wpisuje się w charakter tego dnia.

Wewnątrz malutkiego pomieszczenia znajduje się ławka, lustro i zlew, pojedynczy wieszak oraz głośnik. Toaleta jest na zewnątrz. Przed wyjściem na scenę zaglądam tam kilkakrotnie. Jak się okazuje, ławka sprawdza się zupełnie nieźle. Między sesjami często ucinam sobie na niej regeneracyjną drzemkę. Nie jest zbyt wygodna, ale pogrążony w transie nie mam problemu, żeby się na niej położyć i odpłynąć na jakiś czas. Po chwili w drzwiach pojawia się głowa ojca. Słyszę, że pora zbierać się na popołudniową sesję.

Głośnik to jedyne wyposażenie garderoby, po którym można się zorientować, że znajduję się w teatrze. Dzięki transmisji z widowni mogę się przysłuchiwać, jak gromadzą się kibice i jak temperatura na widowni rośnie, gdy rozbrzmiewa słynny motyw muzyczny Pot Black (przyjemna odmiana po kawałku Bucks Fizz, który od dwóch tygodni słychać dosłownie wszędzie). Wiem, że za krótką chwilę rozlegnie się pukanie do drzwi.

Jestem w pełni skupiony, do rozpoczęcia finałowego meczu zostało zaledwie kilka minut. Na trawniku na zewnątrz zebrała się całkiem spora grupka kibiców, którzy próbują zajrzeć przez okno do mojej garderoby. Jeden czy dwóch co bardziej energicznych fanów wspięło się na drzewo, żeby zapewnić sobie lepszy widok. W rezultacie czuję się trochę jak w zoo. Kibice obserwują każdy mój ruch, więc w sumie tabliczka z napisem „Prosimy nie karmić graczy” wydawałaby się zupełnie na miejscu. Do dzielnicy czerwonych latarni w Amsterdamie jeszcze trochę brakuje, ale nie raz zdarzało się już, że widywano tu w różnym stopniu roznegliżowanych snookerzystów.

Nie nawiązuję kontaktów z fanami. Nie chcę tego robić, staram się wręcz nie zwracać na nich uwagi. Chcę być sam w mojej małej skorupie i przygotować się do czekającego mnie zadania. Za kibicami, po drugiej stronie Arundel Gate, głównej ulicy prowadzącej do słynnego ronda nazywanego „dziurą w drodze”, znajduje się nocny klub Roxy. Dzisiaj i jutro wieczorem w mieście będzie spory ruch na ulicach, w końcu mamy dzień ustawowo wolny od pracy. Dla mnie i dla mojego rywala dzisiejszy i jutrzejszy wieczór zdecydowanie nie będą normalne. Zamkniemy się w naszej własnej snookerowej bańce.

W garderobie obok mnie stoją ojciec i Barry. Obaj są dla mnie opoką. W takich chwilach jak ta nie zniósłbym w swoim otoczeniu nikogo innego. Ojciec żuje cygaro i w ogóle się nie odzywa, Barry natomiast nawija o wszystkim, byle tylko nie o meczu. Facet ma wrodzony talent do zabawiania ludzi. Ta przedmeczowa rutyna jest dla mnie jak zastrzyk adrenaliny, zapewnia mi mnóstwo pozytywnej energii. To jakby krótka sesja psychoterapeutyczna, tyle że odbywająca się poza moją świadomością.

Ja odpowiadam za robotę na stole, Barry zajmuje się robotą poza stołem. Nigdy jakoś nie uzgodniliśmy formalnie tego podziału obowiązków, tak po prostu wyszło, najwyraźniej od pierwszego dnia naszej współpracy nadajemy na tych samych falach. Pokładamy pełną wiarę w kompetencje tego drugiego, co sprawia, że jesteśmy duetem idealnym. Ojciec od samego początku był moim trenerem, towarzyszył mi w ćwiczeniach przy stole, na ten moment nie ma już nic więcej do zrobienia. Teraz wszystko zależy już ode mnie.

Rozlega się pukanie do drzwi. Ostatni raz idę do toalety, a potem wyruszam na scenę. Zmierzam w kierunku zaplecza, które przypomina plątaninę króliczych tuneli. Mijam najpierw jedną ścianę z pustaków, potem następną.

Staję za kulisami, oddzielony od widowni czarną kurtyną. Czekam, aż prowadzący mnie wywoła. Słyszę swoje imię i nazwisko, zaraz potem na widowni rozlega się wrzawa. Mój wierny fanklub, Romford Roar, jak zwykle jest głośny, bardzo głośny. Chłopaki nie oszczędzają gardeł.

Przechodzę obok budki komentatorów telewizyjnych. Siedzi tam Ted Lowe nazywany Głosem Snookera. Drobnymi kroczkami wchodzę na scenę, wokół której zasiada 900 osób. Podczas turnieju scena jest obniżana, dzięki czemu ma się wrażenie pobytu w amfiteatrze. Zwiększa to poczucie intymnego kontaktu z widownią, co tylko podgrzewa i tak gorącą już atmosferę. Nieważne, gdzie się siedzi – gdy gracz wykonuje uderzenie, nie można wydać nawet najmniejszego odgłosu. Czasami słyszę oddech ludzi, którzy siedzą mi gdzieś za plecami! Jak zwykle wokół ani jednego wolnego miejsca.

Teatr Crucible* nosi taką, a nie inną nazwę nie bez powodu. Przypomina właśnie tygiel, w którym stopniowo atmosfera robi się gorąca, a emocje rosną. Scena stwarza intymny i onieśmielający nastrój, ma świetną akustykę. To doskonałe miejsce na finał rozgrywek sportowych tej rangi. Uwielbiam tu występować. Jeśli chodzi o rozgrywki snookerowe, nie ma drugiego takiego miejsca. Widzowie w pierwszych rzędach znajdują się na wysokości mojego wzroku. Muszą siedzieć absolutnie nieruchomo. Ktoś, kto ośmieliłby się choćby rozpakować cukierka, mógłby się na dobrą sprawę żegnać z życiem. Zawodnik zabiłby go spojrzeniem!

Razem z Dougiem pozujemy do zdjęć na tle pucharu. Wydaje mi się, że fotografowanie trwa całą wieczność. Nawet przez myśl mi nie przejdzie, żeby dotknąć trofeum. Pod żadnym pozorem nie zrobiłbym czegoś tak głupiego! Dotykanie nagród, zanim się je zdobędzie, przynosi pecha, ale gdy przejdziesz się po piwnicznym włazie, to będziesz miał farta. Podobno…

Na zdjęciach z tamtego dnia Doug stoi za pucharem i szeroko się uśmiecha, ja zaś trzymam się z boku i wpatruję gdzieś w przestrzeń, z lewą rękę w kieszeni. Niecierpliwię się na myśl o rozpoczęciu meczu! Czekałem na to tyle lat…

Gdy wreszcie zaczynamy, idę jak burza. Po dwóch godzinach prowadzę już sześcioma frejmami. Szczególna atmosfera i wyjątkowość okazji dodają mi skrzydeł. Dougowi zupełnie nie idzie, popełnia błąd za błędem, a ja to bezlitośnie wykorzystuję. Nic specjalnego, kilka brejków po 50 punktów, ale to solidny snooker.

Czasami ktoś, kto ogląda partię snookera, może odnieść wrażenie, że to łatwa gra. Właśnie z takich pojedynków jestem znany – od samego początku zostawiam rywala z tyłu i nie pozwalam mu się dogonić. Gdy podczas meczu uda mi się kogoś przycisnąć, nigdy tego uścisku nie zwalniam. Bezlitośnie dokręcam śrubę, aż wreszcie rywal po prostu się załamuje.

Niestety, w siódmym frejmie tracę impet. Na stole zostały już tylko niebieska, różowa i czarna bila, więc arbiter John Williams uznaje, że nie ma innego wyjścia, jak tylko powtórzyć całego frejma. Doug i ja poświęciliśmy 15 minut i 43 uderzenia na próby rozdzielenia niebieskiej i czarnej bili stojących tuż przed zieloną kieszenią. Na tym etapie frejma minimalnie prowadzę 49:48 i mam poczucie, że jestem raczej górą (zwłaszcza w kontekście głównego wyniku wyświetlanego na tablicy), w ostatecznym rachunku to jednak nic nie znaczy.

To przełomowy punkt całego meczu. 25 minut później Doug wygrywa powtórzonego frejma. Odzyskuje rytm i wbija 76-punktowego brejka, dowodząc tym samym, że znów jest w formie. Na koniec dnia moja przewaga wynosi już tylko 10:8. Pozostaję na prowadzeniu, ale to już nie to samo co przed południem. Do hotelu wracam rozczarowany własnym występem.

W nocy śpię przez to wszystko raczej słabo. Następnego dnia śniadanie w ogóle mi nie wchodzi, udaje mi się zjeść tylko cztery cząstki grejpfruta. Zaczynają zżerać mnie nerwy. To nie pierwszy raz, gdy najpierw uzyskuję w Crucible dużą przewagę, a później ulegam naporowi rywala. Czuję się z tym koszmarnie. Najważniejsze teraz to nie pozwolić, żeby panika wpłynęła na moją grę.

Bawiąc się grejpfrutem, zaczynam się zastanawiać, czy nie są to aby skutki zmęczenia sukcesami, które odnosiłem przez cały sezon. To w końcu mój 67. dzień gry bez żadnej przerwy. W trakcie pierwszej sesji finałowej w ogóle nie miałem takich myśli, teraz jednak tamte dni wydają mi się już odległą przeszłością.

Po drodze do Crucible znów przechodzimy po włazie piwnicznym przed Brown Bear. Może to głupie, ale od razu czuję się lepiej. W porannej sesji ostatniego dnia Doug i ja rozgrywamy kolejne osiem wyrównanych frejmów. Wynik brzmi 14:12, co oznacza, że remisujemy tę sesję 4:4.

Wszystko wskazuje na to, że czeka mnie kolejny maraton, a przecież ledwie dwa dni temu potrzebowałem aż 14 godzin na pokonanie w półfinale Cliffa Thorburna. Teraz potrzebuję jeszcze czterech frejmów, żeby zostać mistrzem świata. Doug musi wygrać ich sześć.

Na sesję wieczorną ubieram się zgodnie z konwencją, czyli w kamizelkę i muchę. Bardzo mi to odpowiada. Nigdy nie czułem się dobrze w marynarkach, w których gra się podczas sesji popołudniowych. Gdy mam na sobie krawat, węzeł zawsze przeszkadza mi w pracy kijem. W takiej sytuacji mogę co najwyżej poluzować krawat i przesunąć go w lewo. Wyglądam wtedy niechlujnie, ale nie ma innego wyjścia. Tylko w ten sposób mogę sobie zapewnić pełną swobodę ruchu podczas uderzenia.

W garderobie znów bryluje Barry. Tym razem opowiada o pewnym kolesiu z fanklubu, Billu Czapeczce, który podobno tę swoją czapeczkę zgubił.

– Szukaliśmy wszędzie – mówi. – Facet zupełnie przestał być sobą.

Z radością słucham tej relacji. Wszystko tylko nie rozmowa o finale mistrzostw świata.

Następnie Barry prosi, żebym wyciągnął rękę przed siebie. Chce się upewnić, że nie drży.

– Dobra, Davis. Zobaczmy, jak się czujesz.

Barry zawsze zwraca się do mnie po nazwisku, nigdy nie nazywa mnie „Steve”. Oczywiście zawsze mówi to życzliwie. Rozczapierzam palce. Ręka ani drgnie. Barry jest zadowolony, ja zresztą też.

To kolejny z naszych rytuałów, który od czasu do czasu powtarzamy. Gdyby poprosił mnie o wyciągnięcie ręki podczas jednej z pierwszych rund, mógłby przypadkiem dostrzec lekkie drżenie. Pierwsze rundy w Crucible zawsze są najgorsze, chociaż z chwilą dotarcia do finału człowiek zmienia perspektywę.

Z upływem czasu zaczyna się rozumieć, że całe to wcześniejsze zamieszanie o niczym nie rozstrzyga. Tak mi się w każdym razie wydaje. Zawsze mam natomiast poczucie, że to element budowania atmosfery oraz przygotowań do najważniejszego starcia.

Rozlega się finalne pukanie do drzwi garderoby, co oznacza, że czas na ostatnią wizytę w toalecie przed wyjściem na scenę. Znów jestem zdany tylko na siebie, znów znajduję się w króliczej plątaninie tuneli, znów mijam kolejne ściany z pustaków. Przechodzę przez kurtynę i wchodzę do kotła. Mój los dopełni się za chwilę na oczach kilkuset ludzi. Próbuję nie myśleć o milionach telewidzów, którzy oglądają mnie w zaciszu swoich domów.

Gdzieś wysoko nade mną siedzą Barry, ojciec z matką, mój brat oraz członkowie Romford Roar – ludzie, którzy przez wszystkie te lata tak bardzo mnie wspierali. Wszyscy siedzą razem w loży honorowej dla gości zawodników, w najwyższym rzędzie.

Dla snookerzysty Crucible może być najlepszym albo najgorszym miejscem na ziemi. Wszystko jest tam wyolbrzymione. Albo wygrywasz, albo przegrywasz. Za kilka godzin Doug i ja będziemy się mierzyć ze skrajnie różnymi emocjami. Muszę zadbać o to, aby dla mnie było to najlepsze miejsce na świecie. Odwrotu już nie ma.

– Idź i zrób swoje – słyszę od Barry’ego.

Kilka godzin później zostaję mistrzem. Pierwszego frejma wieczoru wygrałem z 84-punktowym brejkiem, w kolejnym zdobyłem łącznie 119 punktów. W trzecim frejmie zrobiłem 44-punktowego brejka i też wygrałem. Wynik wynosił 17:12, do największego sukcesu w snookerowym świecie brakowało mi już tylko jednego frejma.

Kolejny 44-punktowy brejk załatwił sprawę. Gdy dotarłem do zielonej bili, z tablicy wyników można było wyczytać, że wystarczy wbić brązową w dolną kieszeń, żeby niemal zagwarantować sobie końcowy triumf. Gdy wykonałem to uderzenie, chłopcy z Romford Roar dosłownie wybuchli radością. Całe napięcie gdzieś zniknęło, tłumione dotąd emocje zaczęły wydostawać się na powierzchnię.

W transmisji prowadzonej na żywo na antenie BBC 2 Ted Lowe stwierdził, że „ciężko oddycham”. Miał absolutną rację. Poczułem wielką ulgę, ale byłem też w lekkim szoku. Nagle zrozumiałem, że wreszcie mi się udało. Gdy wbiłem niebieską, a potem różową bilę, poczułem napływające do oczu łzy.

Radość Barry’ego mówi sama za siebie. Stanowi najwyższy wyraz wszystkiego tego, o co chodzi w tym sporcie: wiary, zaangażowania, pasji. Z radości łomocze pięściami powietrze, wznosi triumfalnie ręce i krzyczy w stronę członków fanklubu, którzy wstali ze swoich miejsc wysoko nad naszymi głowami.

W ostatnich latach ćwiczyłem mniej więcej po sześć godzin dziennie, a w tym czasie mój agent opowiadał wszystkim dookoła, że jestem przyszłym mistrzem świata. Chłopcy z Romford Roar powtarzali to samo swoim kumplom. Snookerowy światek zwrócił na mnie uwagę przed sześcioma miesiącami, gdy w finale UK Championship w Preston pokonałem Aleksa Higginsa. Teraz Barry mógł powiedzieć całemu światu: „A nie mówiłem?!”.

Zaraz potem przenoszę wzrok na ojca. Po jego minie widzę, jak wiele to dla niego znaczy. „To był kawał dobrego snookera” – mówi. Tak ciężko na to pracowaliśmy. Zaczynaliśmy, gdy byłem jeszcze nastolatkiem. Przeszliśmy razem daleką drogę. To dla mnie wyjątkowa chwila. Umiem się zdobyć tylko na to, żeby zaszlochać na jego ramieniu. Wynik 18:12 w finale mistrzostw świata to pewne i zdecydowane zwycięstwo. Na taki sukces nie można się w żaden sposób przygotować. Całe to świętowanie to pełna improwizacja.

Mama klepie mnie po ramieniu i mówi: „Dobra robota”. Susan, żona Barry’ego, mocno mnie obejmuje. Jest też Keith, mój brat. A ja przez cały ten czas tylko stoję i płaczę jak dziecko na oczach milionów telewidzów!

Wtedy podchodzi do mnie David Vine i oficjalnie potwierdza, że ten magiczny moment faktycznie ma miejsce: „Steve Davis, snookerowy mistrz świata 1981!”. Potrafię wydusić z siebie tylko dwa słowa: „Jezu Chryste!”.

Pewnie, że planowałem wygłosić nieco inną mowę. „Jezu Chryste” wydukane na żywo na oczach milionów ludzi przed telewizorami trudno uznać za przejaw wybitnej inteligencji. Ostatecznie wyszło z tego mnóstwo pracy dla kogoś w BBC oraz dla samego Barry’ego, do jego biura napłynęły bowiem tony listów od poirytowanych telewidzów. Na swoją obronę powiem tylko tyle, że byłem wtedy kompletnie wyczerpany.

Odbieram czek na 20 tysięcy funtów i słynny puchar. Chłopaki z Romford Roar zgarnęli jakieś 75 tysięcy funtów z postawionych na mnie zakładów. Dla mnie jednak liczy się przede wszystkim trofeum, pieniądze mają znacznie mniejsze znaczenie. Tak już mam. Na zewnątrz rozdaję setki autografów, co teraz czynię z wielką radością.

Dzięki uprzejmości sponsorów w Grosvenor House odbywa się impreza Romford Roar. Po drodze do hotelu padam na klęczki i całuję właz piwniczny przed Brown Bear, który przyniósł mi szczęście. Potem przenosimy się do kasyna Napoleons przy Ecclesall Road, gdzie Barry wygrywa kupę kasy w ruletkę.

Następnego ranka pozuję topless pod prysznicem w hotelowej łazience. Zdjęcie trafia na pierwszą stronę „Daily Star”. Nasza podróż zaczyna się na dobre. Dokonaliśmy wielkiego przełomu. Teraz, dzisiaj. Oj, to będzie fantastyczna podróż…

2. Podstawka pod piwo i Biblia

Synu, patrz, co tu mam!

Zacząłem przecierać oczy. Powoli się budziłem i próbowałem dojrzeć coś w ciemności. Dostrzegłem ojca, który stał w nogach mojego łóżka z uśmiechem od ucha do ucha. Trzymał coś w ręce, nie widziałem jednak co.

Było wcześnie rano, jakoś pod koniec lat 60. Miałem wtedy ze 12 lat, następnego dnia musiałem wstać do szkoły. Spałem sobie twardo w swoim łóżku w naszym komunalnym mieszkaniu w Abbey Wood w południowym Londynie, gdy nagle ze snu wyrwał mnie dumny i lekko wstawiony ojciec. W tamtej chwili nie do końca wiedziałem, po co to zrobił.

Właśnie wrócił do domu po wieczorze spędzonym w klubie robotniczym Lee Green, cały podekscytowany. Miał dla mnie prezent. Ale widziałem tylko pozornie zwykłą, używaną podstawkę pod piwo Watney’s.

Szybko dowiedziałem się, z czego ojciec tak się cieszył. To nie była pierwsza lepsza podstawka. Ta – i tylko ta – miała na odwrocie autograf Freda Davisa.

Fred był ośmiokrotnym mistrzem świata w snookera. Tak się jednak składało, że w latach 60. snooker cieszył się akurat rekordowo małą popularnością. Między 1957 a 1964 rokiem nikt nie został mistrzem świata, ponieważ turnieju w ogóle nie organizowano. Jakoś brakowało chętnych do promowania takiego wydarzenia.

Turniejów było wtedy jak na lekarstwo, więc najlepsi snookerzyści zarabiali na meczach pokazowych w klubach. Utarł się zwyczaj, że zawodowi snookerzyści odwiedzają takie kluby i grają pokazowe frejmy ze stałymi bywalcami. Był to element kultury tego sportu. Niektóre tego typu wydarzenia korzystały ze wsparcia sponsorskiego browarów, przy okazji lało się więc tanie piwo, dzięki czemu wszyscy świetnie się bawili. W miesiącach letnich zawodnicy pojawiali się także na różnych obozach wakacyjnych. One również stanowiły dla nich całkiem niezłe źródło dochodów.

Wiele lat później podczas mojego debiutu telewizyjnego w programie Pot Black miałem okazję grać właśnie z Fredem, wtedy już facetem dobrze po sześćdziesiątce. Prawdziwym idolem mojego ojca był jednak Joe Davis, starszy brat Freda. To właśnie on zorganizował w 1927 roku pierwsze mistrzostwa świata w snookera.

Joe zdobywał tytuł mistrzowski za każdym razem, gdy brał udział w tym turnieju, czyli w latach 1927–1940 i jeszcze raz w 1946 roku (gdy organizację turnieju wznowiono po zakończeniu drugiej wojny światowej). Później przestał występować w tych rozgrywkach. Pozostaje jedynym profesjonalistą w historii, który każdy start w turnieju wieńczył triumfem. To rekord, którego prawdopodobnie już nikt nigdy nie wyrówna. Joe napisał też książkę zatytułowaną How I Play Snooker, która dla mojego ojca stała się prawdziwą biblią. Zna ją na wylot, ja zresztą też!

Moja przygoda ze snookerem zrodziła się więc z wielkiego zamiłowania ojca do tego sportu. W sumie nie ma w tym nic niezwykłego, wielu innych zawodników również zostało wprowadzonych w ten świat przez swoich ojców. Mój przyznałby pewnie, że sam nie zalicza się do najwybitniejszych snookerzystów – jego rekordowy brejk to ledwie 58 punktów.

58-punktowy brejk to wynik lepszy, niż osiąga większość zawodników, trudno go jednak uznać za powód do szczególnej dumy, jeśli wziąć pod uwagę, że mój ojciec praktycznie cały swój czas poświęcał na przepychanie bil po stole. Gdyby zatem porównywać go z najwybitniejszymi tuzami tego sportu, 58-punktowego brejka należy nazwać nie inaczej jak właśnie przepychaniem bil po stole. Równie dobrze mogły to być dwa brejki po 29 punktów, połączone przez zupełny przypadek!

Taki stan rzeczy zwykle należy kojarzyć z prostym faktem. Otóż zawodnik do tego stopnia koncentruje się na wbijaniu bil, że w jego mózgu brakuje szarych komórek, które mogłyby się zająć pozycyjnym aspektem snookera. Dla zdecydowanej większości graczy klubowych samo wbijanie bil stanowi tak duże wyzwanie, że mało kto martwi się takim ustawianiem białej bili, które umożliwiałoby kontynuowanie brejka. Jestem im wszystkim za to bardzo wdzięczny, dzięki temu od 40 lat mam bowiem pracę.

Nie zliczę, ile razy próbowałem przekonać ojca, aby w większym stopniu zajął się pozycyjnym aspektem swojej gry. Niestety, gdy tylko zostawiałem go w spokoju, natychmiast wracał do naturalnej dla siebie metody, czyli „wbiję tę bilę, a potem przejdę się wokół stołu i zobaczę, czy da się wbić następną”. Chętnie przekonałbym się, co widzi mój ojciec, kiedy gra, tak samo jak bardzo chciałbym spojrzeć na stół oczami Ronniego O’Sullivana, żeby mieć wgląd w to, co czuje prawdziwy geniusz w akcji.

Często spotykam się z pytaniem, jak zostaje się mistrzem – czy to kwestia ćwiczeń, determinacji, techniki, czy może odpowiedniego skupienia? Ile w tym wrodzonego talentu, a ile ciężkiej pracy? Moim zdaniem w przypadku wszelkich zdolności – począwszy od darta, przez gotowanie, a na łyżwiarstwie skończywszy – rzecz sprowadza się do pewnego kaprysu natury, ponadprzeciętnej umiejętności skoncentrowania się na jakimś celu. Sukces, pewny zawód, a ostatecznie także puchar mistrzowski w domowej gablocie może sobie zagwarantować ktoś, kto pod wpływem tego dążenia stanie się wyjątkowy w dziedzinie uznawanej za atrakcyjną przez innych ludzi. W moim przypadku ogromną rolę odegrało zamiłowanie ojca do snookera, przede wszystkim zaś jego smykałka do zgłębiania arkanów tego sportu. Ten ostatni element stanowi klucz do mojego sukcesu.

Ojciec urodził się w 1926 roku. W wieku 14 lat bez wsparcia rodziców (jego matka zmarła w młodym wieku, a jego ojciec był na froncie w czasie drugiej wojnie światowej) postanowił zaciągnąć się do marynarki handlowej. Z pływania zrezygnował dopiero w 1947 roku, mając 21 lat. Później zatrudnił się w londyńskiej komunikacji publicznej i tam przepracował kolejnych 35 lat.

Był zawodowym kierowcą autobusu z uprawnieniami do transportu osób. Potrafił jeździć dosłownie wszystkim. Mnie też nauczył prowadzić. Do dziś pamiętam jego ulubione powiedzonko: „Nie używasz hamulców jako silnika, więc nie używaj silnika jako hamulca”.

Młode lata spędził przy motocyklach, niejako z konieczności zgłębiając ich konstrukcję. Oprócz pracy i mojej matki w jego życiu liczyły się jeszcze dwa kluby robotnicze: Lee Green i Plumstead Common.

To właśnie w klubach robotniczych zaostrzył się jego apetyt na grę. Wyobrażam sobie, że w pierwszych latach po drugiej wojnie światowej członkowie takich klubów nie mieli zbyt wielu rozrywek. Mój ojciec nie przepadał za popijawami, nie za bardzo lubił też puby, bardzo chętnie natomiast spędzał godzinę lub dwie dziennie właśnie w klubie robotniczym. Były to instytucje nie nastawione na zysk, w których serwowano tanie piwo, a w latach 50. stół do snookera i tablica do darta stanowiły ich wyposażenie obowiązkowe. Od czasu do czasu pojawiały się tam również gwiazdy ze świata rozrywki. W naszym klubie występował między innymi komik Jim Davidson. Było to w latach 70., krótko po tym, jak Jim zwyciężył w telewizyjnym showNew Faces.

Początkowo ojciec preferował darta. Na poziomie klubowym wypadał całkiem nieźle, dopadła go jednak ta sama przypadłość, której nabawił się Eric Bristow, pięciokrotny mistrz świata w tej dyscyplinie – nie mógł wypuścić rzutki z dłoni. Po nieudanych próbach rzucania lewą ręką ojciec przerzucił się na snookera. Szybko złapał bakcyla.

Lee Green, pierwszy ze znanych mi klubów, w których bywał mój ojciec, miał dwa stoły do snookera. Grało się tam każdego wieczoru, a raz w tygodniu odbywały się rozgrywki ligowe. Mecze te stanowiły dużą atrakcję. Jeśli ktoś był na tyle dobry, aby trafić do klubowej drużyny – a mój ojciec był na tyle dobry, aby występować w niej regularnie – zostawał w klubie kimś w rodzaju miejscowego celebryty.

W poniedziałkowy wieczór rozgrywano pojedynki trzyosobowych zespołów w różnych dyscyplinach, od darta, przez domino i snookera, aż po kręgle (tutaj rywalizowano z zespołami z innych klubów). Czasami o wygranej decydował jakiś zalany w trupa koleś. Teoretycznie coś od niego zależało, wszyscy zdążyli już jednak wychylić tyle szklanek jasnego i ciemnego trunku, że w praktyce o zwycięstwie decydował przypadek! Ostatecznie jednak ten, komu udało się zdobyć te jakże ważne punkty, miał gwarantowany nieograniczony dopływ piwa na resztę wieczoru, a wraz z nim jeszcze większego kaca we wtorek.

Moje pierwsze wspomnienie związane ze snookerem pochodzi z klubu robotniczego Lee Green. Zresztą skąd indziej miałbym je wynieść? To była niedziela, pora lunchu. W klubie było akurat sporo rodzin, jak zwykle zresztą tego dnia tygodnia. W niedziele „dopuszczano” obecność kobiet w klubie (choć obowiązywał je zakaz zbliżania się do stołu snookerowego!), organizowano też loterię, w której można było wygrać porcje mięsa (prawdopodobnie od pań oczekiwano, że po zakończeniu loterii pójdą z dziećmi do domu gotować wygraną i tam zaczekają na powrót podchmielonego żywiciela rodziny).

Byłem wtedy małym chłopcem i nie sięgałem jeszcze brodą ponad stół. Tamtego dnia siedziałem na ławce i obserwowałem ojca podczas gry parami, gdy nagle dostrzegłem toczącą się w moim kierunku czarną bilę. Natychmiast zeskoczyłem z ławki, stanąłem na palcach i sięgnąłem przez bandę, by złapać tę bilę. Do dziś pamiętam tamto głośne „Nie!”, które się wtedy rozległo. Najwyraźniej od najmłodszych lat ciągnęło mnie do bili.

Naukę snookera rozpocząłem w wieku ośmiu lat, gdy poprosiłem Świętego Mikołaja o mój własny stół snookerowy. Dostałem sygnowaną nazwiskiem Joego Davisa wersję czterokrotnie mniejszą, do ustawienia na zwykłym domowym stole. Prezent pojawił się w Boże Narodzenie 1965 roku, ale ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu elfy Świętego Mikołaja zapomniały dołożyć do niego bile! Jak to możliwe?

Dlaczego Święty Mikołaj wykazał się takim okrucieństwem? Dlaczego mi to zrobił? Może bez bil stół był tańszy? Nie wiem. Bile szczęśliwie dotarły pocztą tydzień później, a ja przez ten czas musiałem się zadowolić chodzeniem wokół kuchennego stołu (to właśnie tam wylądowała moja nakładka) i oddawaniem wyimaginowanych uderzeń.

Co zabawne, później wyczytałem, że Joe na początku otrzymał od swojego ojca tylko jedną bilę, którą miał grać sam ze sobą. Chodziło o to, żeby nauczył się poprawnie uderzać białą bilę, zanim wykona następny krok. Może więc to on wymagał, aby bile do sygnowanych przez niego stołów wysyłano klientom z tygodniowym opóźnieniem? Może chciał wyrobić w młodych adeptach snookera tę samą dyscyplinę? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wiele lat później moje własne nazwisko znajdzie się na stołach do snookera Pot Black, które w latach 80. ucieszyły mnóstwo dzieci zaglądających w święta pod choinkę.

Stół promowany przez Joego Davisa podzielił los wielu innych prezentów gwiazdkowych i cieszył się krótkotrwałą chwałą. Między ósmymi a dwunastymi urodzinami interesowałem się piłką nożną, nie snookerem. Chętnie grałem, lubiłem też chodzić na mecze Charlton Athletic na stadionie The Valley. Wtedy był to największy stadion w całej lidze, zdolny pomieścić 66 tysięcy kibiców. To była era Mike’a Baileya, Billy’ego Bondsa, Mike’a Kenninga i Keitha Peacocka, moich wielkich idoli.

Byłem na meczu w 1965 roku, podczas którego Keith wszedł na boisko jako pierwszy zmiennik w historii ligi angielskiej. Do dziś nie przestaje mnie zadziwiać i frustrować, że w dyscyplinach sportu zarządzanych kolegialnie wprowadzanie niektórych zdroworozsądkowych zmian trwa aż tak długo. Gdy Anglia wygrywała mundial w 1966 roku, trenerzy ciągle jeszcze nie mieli możliwości wprowadzania zmian w składzie drużyny podczas meczu. Przecież to absurd!

Podobnie rzecz się ma w snookerze. Nasi właśni jajogłowi latami zabierali się do rozwiązania problemu fauli i missów. Przez długi czas zawodnik znajdujący się w opałach mógł zagrać białą bilę w kierunku czerwonej stojącej pod samą bandą, tak aby biała ledwie tę czerwoną musnęła. Miał wtedy pewność, że nawet jeśli nie trafi, jego rywal nie zyska niczego poza czterema dodatkowymi punktami.

Wróćmy jednak do Keitha. Później był moim trenerem w Alexandra McLeod Junior High w Abbey Wood, regularnie pojawiał się też na rozgrywanych w niedzielne poranki meczach naszej szkolnej drużyny. Zakładam, że popołudniami występował wtedy w Charlton. To były zupełnie inne czasy. Tak się również złożyło, że kilka lat później odebrałem z jego rąk mój pierwszy futerał na kij snookerowy – nagrodę za zwycięstwo w lokalnych zawodach. Najwyraźniej Keith miał wiele różnych talentów.

Jako niezły prawoskrzydłowy w wieku dziesięciu lat zostałem wybrany do drużyny Woolwich and District, ale na dzień przed meczem zmogła mnie grypa. W ten oto sposób straciłem szansę, by zrobić dobre wrażenie. Dzisiaj wydaje mi się, że to była chyba najszczęśliwsza grypa w moim życiu. Wyznaczała początek końca mojej kariery piłkarskiej. Podczas turnieju snookerowego wirus dopadł mnie tylko kilka razy, na szczęście nigdy nie przytrafiło mi się to podczas mistrzostw świata. Czasem się zastanawiam, czy organizm aby nie wykazuje się jakąś zwiększoną odpornością, gdy naprawdę musi się do czegoś przygotować.

Podobnie jak dziś obowiązkowym punktem programu telewizyjnego był wtedy cotygodniowy Match of the Day. Zaczęto go emitować w 1964 roku, snooker na małym ekranie zagościł jednak na stałe dopiero w 1969 roku. To właśnie wtedy BBC ruszyła z programem Pot Black, który miał pomóc w wypromowaniu najnowszej zabawki stacji, a mianowicie telewizji w kolorze.

Co zabawne, większość ludzi ciągle jeszcze miała wtedy czarno-białe odbiorniki. Jeśli nie liczyć bil białej i czarnej, telewidzowie mieli do rozróżnienia 20 różnych odcieni szarości. Trzeba było też mieć dobrą pamięć, żeby za nimi wszystkimi nadążyć. Na ekranie telewizora bile zielona, brązowa, niebieska i czerwone miały taką samą ciemnoszarą barwę, a pomylić dało się nawet bilę żółtą z różową.

To właśnie w tamtych okolicznościach Ted Lowe wygłosił swoją słynną uwagę: „Informacja dla telewidzów oglądających nas w czerni i bieli: różowa bila znajduje się za zieloną”.

Lowe, nazywany Szepczącym Tedem, zyskał swój słynny przydomek po meczu rozegranym w Leicester Square Hall w środkowym Londynie, gdzie był kierownikiem. Ekipa filmująca poprosiła go o wyjaśnienie przebiegu meczu, Ted zaczął go więc komentować, a ponieważ siedział w ostatnim rzędzie na widowni, musiał mówić bardzo cicho. Ten styl wszedł mu potem w krew.

To Ted pozyskiwał zawodników do występów w Pot Black, zajął się również komentowaniem tych pojedynków. Sam nigdy nie grał zawodowo – co w tamtych czasach było rzeczą niespotykaną wśród komentatorów BBC – potrafił jednak znakomicie budować atmosferę i odmalowywać przed widzami przebieg gry. Docierał zwłaszcza do tych, którzy rzucili się na snookera w okresie gwałtownego wzrostu popularności tej dyscypliny, choć tak naprawdę w ogóle jej nie rozumieli.

W Pot Black grało się systemem każdy z każdym, przy czym zawodnicy rywalizowali w dwóch grupach po cztery osoby. Dwóch najlepszych z obu grup awansowało do półfinałów, gdzie systemem pucharowym walczyło o finał, a potem o wygraną.

Każdy mecz składał się tylko z jednego frejma, żeby program mieścił się w półgodzinnym wieczornym oknie w nowo powstałym kanale BBC 2. Dzisiaj Ronnie O’Sullivan i Judd Trump spokojnie zagraliby w tym czasie mecz do dwóch wygranych frejmów! Gospodarzem programu był Alan Weeks, komentator specjalizujący się w łyżwiarstwie; występował oczywiście w stosownej do okazji muszce pod szyją.

Program praktycznie od razu okazał się wielkim sukcesem dla wszystkich zainteresowanych. Stół idealnie mieścił się w ekranie telewizora, a różnokolorowe bile świetnie pokazywały atuty nowej technologii – oczywiście jeśli ktoś miał tyle szczęścia, by mieć nowoczesny telewizor. Gdy zamawiano program, nikt nie dawał mu większych szans na długotrwały sukces, a tymczasem wyniki oglądalności okazały się świetne, znacznie wyższe od oczekiwań. Wzrosła również sprzedaż kolorowych odbiorników, chociaż do końca nie wiadomo, w jakiej mierze przyczynił się do tego snooker.

Dużą popularność zyskał wówczas również motyw muzyczny z tego programu, do dziś odtwarzany w Crucible i podczas innych turniejów snookerowych. Utwór nosi tytuł Black and White Rag. Został skomponowany na początku XX wieku przez George’a Botsforda. Wersję wykorzystaną w programie nagrała w 1952 roku Winifred Atwell, nieżyjąca już pianistka z Trynidadu.

Pot Black nagrywano przez kilka dni w okresie Bożego Narodzenia w studiu telewizyjnym BBC w Birmingham. Emisja rozłożona na mniej więcej trzy miesiące rozpoczynała się wraz z Nowym Rokiem.

Snooker wiele zawdzięcza temu programowi. Stanowił on przełom, dzięki któremu nasza dyscyplina wkroczyła w nowoczesność. Telewidzowie zaopatrzyli się również w muchy i kamizelki. Ta moda pochodziła jeszcze z lat 20., wtedy jednak stoły bilardowe stały jedynie w domach bogatej szlachty. Po kolacji, gdy kamerdynerzy sprzątali ze stołu, a panie udawały się na spoczynek tam, gdzie akurat wtedy na spoczynek się udawano, panowie przechodzili do sali bilardowej. Jestem ciekaw, czy wyjmowanie bil z kieszeni również należało do obowiązków kamerdynera. Być może robił to w białych rękawiczkach, których używał do czyszczenia sreber? A może to wszystko tylko zbieg okoliczności?

Wieczorowe stroje obowiązujące w Pot Black znakomicie sprawdziły się w telewizji. Jestem przekonany, że pomogły w zgromadzeniu odpowiednio licznej widowni programu. Nadały również naszej dyscyplinie odrobinę klasy, co przydało się zwłaszcza po mrocznym okresie, w którym kluby snookerowe utożsamiano z imprezującą młodzieżą. Te skojarzenia zawsze mnie wkurzały, nie cierpię ich.

Choć zakrawa to może na paradoks, prawda jest taka, że zwykłe hobby uprawiane przez imprezującą młodzież stało się szacowną dyscypliną sportu w momencie, gdy pojawiło się w niej zło wcielone, czyli pieniądze. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, a w tym wypadku byli to sami snookerzyści. W oczach opinii publicznej eleganckie stroje sugerowały powagę. Nam, zawodnikom, może nie grało się w nich szczególnie wygodnie, ale jakoś się do nich przyzwyczailiśmy.

Niektórym graczom Pot Black przyniósł sławę. W oczach opinii publicznej zwycięzca tego programu zostawał mistrzem świata – w końcu to ten turniej, a nie mistrzostwa świata, transmitowano w telewizji. Dla ludzi na ulicy Eddie Charlton, mistrz Pot Black, był mistrzem świata Eddiem Charltonem, choć w rzeczywistości nigdy nie zdobył tego tytułu. W 1975 roku w finale rozgrywanym w Australii przegrał jednym frejmem z Rayem Reardonem. Znalazł się więc kiedyś o krok od trofeum, ale nigdy go nie wywalczył.

Zawodnicy pokroju Grahama Milesa (który wygrał Pot Black w 1974 i 1975 roku) czy Dennisa Taylora (który w 1975 i 1976 roku zajmował tam drugie miejsce) zaczęli dobrze zarabiać dzięki występom w programie. Poza tym częściej otrzymywali też zaproszenia na mecze pokazowe. Uczestnicy programu naprawdę mieli zatem o co grać, zwłaszcza że jeden rozgrywany frejm to trochę jak rzut monetą.

W tamtych czasach telewizja była rozrywką rodzinną. Mało kto mógł sobie pozwolić na więcej niż jeden odbiornik, było więc rzeczą zupełnie naturalną, że oglądałem to, co moi rodzice. W godzinach emisji Pot Black kwestia wyboru programu w ogóle nie podlegała dyskusji.

Snooker pojawił się w moim życiu dzięki ojcu i właśnie dzięki Pot Black. Gdy program zagościł na antenie, miałem niespełna 12 lat, co czyniło mnie bardzo podatnym na różnego rodzaju wpływy zewnętrzne. Pot Black od samego początku stał się w naszym domu obowiązkowym punktem tygodnia, dostarczając ojcu niezbędną dawkę snookera.

Pierwszy kontakt z grą przy pełnowymiarowym stole miałem dwa lata później. Było to latem 1971 roku podczas rodzinnego wyjazdu na wakacje do ośrodka wczasowego Maddieson, położonego w pobliżu wioski St Mary’s Bay w Kent. Tak się złożyło, że znajdowała się tam sala do snookera – z widokiem na wąskotorówkę Romney, Hythe and Dymchurch – do której wpuszczano dzieci. Miałem niespełna 14 lat, więc nie mogłem jeszcze chodzić do klubów robotniczych czy snookerowych, a nawet gdy ojciec zabierał mnie ze sobą, absolutnie nie wolno mi było grać przy stole. Byłem niepełnoletni, koniec i kropka.

Moja matka nie miała za wiele z tamtych wakacji w Romney Sands. Można powiedzieć, że została snookerową wdową, ponieważ razem z ojcem dniami i nocami graliśmy przy pełnowymiarowym stole. Dla porządku wspomnę, że pojechali tam z nami ciotka i wuj, nie zostawialiśmy jej zatem tak zupełnie samej sobie! Tak czy owak, spędziliśmy w sali snookerowej bite dwa tygodnie. Każda minuta tego czasu dała mi mnóstwo frajdy. Złapałem bakcyla.

Dzisiaj myślę, że ojciec musiał być wtedy w siódmym niebie. Czy mógł sobie wyobrazić coś bardziej fantastycznego niż nagłe zainteresowanie jego syna sportem, który stanowił tak ważny element jego życia? Codziennie zachęcał mnie do gry i przez cały czas mnie uczył.

Pełnowymiarowy stół w ośrodku pozwolił mi odkryć w sobie zamiłowanie do snookera. Zacząłem rozumieć, jak bardzo ekscytująca może być ta gra. Stało się to właśnie tam, na południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii, gdy na listach przebojów królowali Marc Bolan i T. Rex ze swoim hitem Get It On. To właśnie wtedy i tam zacząłem poznawać techniki ukochanej gry mojego ojca.

Już w pierwszym tygodniu naszego pobytu na wakacjach ojciec wziął udział w turnieju snookerowym i go wygrał. W nagrodę otrzymał termos. Nie żebym jakoś szczególnie przepadał za termosami, nagroda wydała mi się jednak wystarczająco atrakcyjna, aby za tydzień samemu spróbować swoich sił.

Pierwszym rywalem w mojej karierze był jakiś staruszek, który z nieukrywaną radością stawiał mi snookery przy każdej okazji. Grał bardzo defensywnie i w ten sposób rozłożył mnie na łopatki. Bez skrupułów podeptał wakacyjne marzenia 14-latka. Do dziś pamiętam, jak szeptał, obchodząc stół dookoła: „Ta gra nazywa się snooker”, po czym raz za razem blokował mnie za żółtą.

Tamta porażka zrobiła na mnie większe wrażenie, niż powinna, zwłaszcza że byłem wtedy tylko chłopcem, który podczas wakacji dla zabicia czasu postanowił postukać sobie w bile. Większość dzieciaków w moim wieku odwróciłaby się na pięcie i poszła grać w minigolfa albo ping-ponga, ja tymczasem byłem zdruzgotany. Z sali snookerowej wychodziłem ze łzami w oczach. Znalazłem sobie ustronne miejsce, żeby tam w spokoju odreagować.

Nie chciałem wybuchnąć płaczem w obecności ojca. Już i tak wiedział, że nienawidzę przegrywać. Nie mam pojęcia, czy zauważył, jak bardzo czułem się wtedy rozczarowany. W każdym razie w finale postawił sobie za punkt honoru roznieść w pył staruszka, z którym przegrałem. Tak też zrobił. Z wakacji wyjeżdżaliśmy zatem bogatsi o dwa termosy! Taki termos to bardzo przydatna rzecz.

Snookerowa mania ogarnęła mnie na dobre. Po powrocie do Abbey Wood od razu rzuciłem się na książkę Joego Davisa. Ojciec był wniebowzięty. Poprosił nawet komitet kierowniczy klubu robotniczego Lee Green o udzielenie mi zgody na grę przy tamtejszym pełnowymiarowym stole. Zgodę faktycznie otrzymałem, choć wyłącznie dlatego, że mój ojciec należał do klubowej drużyny.

Ogólnie warto wspomnieć, że poziom gry pozostawiał wówczas wiele do życzenia. Później dowiedziałem się od ojca, że do drużyny mógł trafić każdy, kto potrafił sklecić 20-punktowego brejka! Ja ciągle byłem jeszcze za młody, by wstąpić do klubu, ale na szczęście dostałem specjalne pozwolenie na grę.

Jako dzieciak spędziłem tam w towarzystwie ojca wiele frustrujących weekendów. Przyglądałem się, jak dorośli mężczyźni uderzają na oślep w nadziei, że coś jednak wyląduje w kieszeni. Gdy w końcu dopuszczono mnie do gry i zdobyłem 24-punktowego brejka, chłopaki oniemieli. Nagle pojawił się dzieciak, który nie tylko trafiał do kieszeni, ale jeszcze próbował ustawiać białą w pobliżu bili następnej w kolejności. Gdy zacząłem wygrywać z bardziej doświadczonymi członkami klubu, stosując tę nieznaną tam metodę gry, moi pokonani rywale potrafili wymamrotać w szklankę z piwem, że „to przecież nie krykiet”. Mieli absolutną rację!

Gdy poprawiłem rekord życiowy na 33 punkty, ojciec uznał, że zasługuję na własny kij i że nie będę już grał tymi klubowymi. Pewnego sobotniego popołudnia pojechaliśmy do Londynu, do Bennett & Stevens, firmy produkującej kije. Rodzice kupili mi wtedy sprzęt za 15 funtów, co było niebagatelną kwotą. Dla porządku dodam, że był to kij Power Glide, który niestety początkowo okazał się katastrofalnym wyborem. Nie potrafiłem nim uderzyć prosto białej bili, a ta na dodatek ciągle lądowała mi w kieszeni. Kij był idealnie równy i znacznie lepszy od tych znajdujących się na wyposażeniu klubu, spodziewałem się zatem, że zdołam dzięki niemu znacząco podnieść poziom gry. Takie oczekiwania bywają niestety szkodliwe, stanowią bowiem źródło dodatkowej presji. Byłem bardzo rozżalony. Po raz drugi w życiu snooker niemal doprowadził mnie do łez!

Stół Joego Davisa na stałe zagościł w naszej kuchni. Niestety, z uwagi na brak miejsca mogłem grać tylko z jednej strony. Matka często narzekała, że nie może dojść do kuchenki i do szafek, ale to był mój prywatny świat. Poza nim nikt i nic mnie nie obchodziło.

Ojciec przez cały czas dbał, żebym pracował nad techniką i robił wszystko tak, jak radził w swojej książce Joe Davis. Zawsze nalegał, żebym uderzał prawidłowo, żebym naśladował opisywane przez Joego techniki. Wsłuchiwałem się uważnie w każde słowo ojca. Pilnował na przykład, żebym nie ruszał głową podczas uderzenia. W tym celu umieszczał mi nad łepetyną końcówkę swojego kija. Jeśli podczas mocnego uderzenia go dotknąłem, oblewałem test.

Ojciec upierał się też, że powinienem zawsze najpierw opanować podstawy, a dopiero potem pracować nad resztą. Zależało mu na tym, żebym nie nabrał złych nawyków. Moja dzisiejsza praca kijem i samodyscyplina to w dużej mierze owoce jego wszystkich zabiegów wychowawczych.

Pamiętam, jak sam się frustrował, że nie udaje mu się ułożyć tylnej ręki w jednej linii z kijem. Co najwyżej był w stanie ułożyć ją równolegle do kija, tymczasem Joe napisał w swojej książce, że optymalne ustawienie to kij i tylna ręka w jednej linii. Mój ojciec nie potrafił tego zrobić, mnie natomiast przychodziło to bez większego problemu. Spędzaliśmy razem długie godziny w kuchni, kontrolując sobie nawzajem ustawienie rąk. Jeden z nas zawsze był zadowolony, a drugi zdezorientowany. Dzisiaj wiem, że to była strata czasu, podobnie zresztą jak kilka innych elementów mojej treningowej rutyny, co jednak ważne, uczyłem się dzięki temu koncentracji. Każde kolejne zadanie było dla mnie wyzwaniem, za każdym razem przekonywałem się jednak, że dam radę.

Ciągle jeszcze chodziłem do szkoły, ale snooker zawładnął całym moim życiem. Z fascynacją śledziłem doniesienia medialne z mistrzostw świata w 1972 roku, które wygrał Alex Higgins, młody chłopak z Irlandii Północnej, nazywany „Hurricane”. Moje pierwsze związane z nim wspomnienie pochodzi z meczu transmitowanego w telewizji, w którym ubrany w zwykły pulower pokonał Johna Spencera. Później widziałem wywiad udzielony przez niego wiadomościom oraz jednego frejma rozegranego z prezenterem. To były niesamowite czasy, w których snookerzyści trafiali w mediach na jedynki.

Edukację snookerową kontynuowałem w klubie robotniczym Plumstead Common, który znajdował się znacznie bliżej naszego domu. Komitet kierowniczy klubu Lee Green podjął kontrowersyjną decyzję o sprzedaży jednego z dwóch stołów, aby zrobić więcej miejsca rosnącej grupie miłośników gry w bingo.

Ten stół, który się ostał, przeniesiono natomiast na piętro. Ojca ta decyzja zbulwersowała do tego stopnia, że natychmiast odszedł z drużyny. Pewnie nie pisali o tym w lokalnych gazetach ani nawet w klubowym biuletynie, ale on należał do tego klubu przez wiele lat i ten gest protestu na pewno przyszedł mu z trudem. Gdyby się jednak nad tym zastanowić, zmiany pewnie były w tamtym momencie konieczne. Pozwolę sobie zacytować postać, w którą wcielał się Roy Scheider w Szczękach: „Będziecie potrzebować większej łodzi”.

Jak na dzisiejsze standardy mój ojciec z pewnością nie był dobrym snookerzystą, wtedy jednak wystarczało mu umiejętności, aby osiągać dobre wyniki w lidze i zwrócić na siebie uwagę przedstawicieli innych klubów. Miał okazję występować w wielu różnych drużynach z naszej okolicy (na mocy przepisów trochę podobnych do późniejszego orzeczenia w sprawie Bosmana), przeszedł więc do Plumstead Common, gdy tylko klub zezwolił mi grać na ich stołach, kiedy były akurat wolne.

Miałem już 15 lat i moje prawo do gry stanowiło dla niego czynnik decydujący. Później okazało się, że bardzo dobrze na tym wyszedłem. Plumstead Common miał cztery stoły i zapewniał znacznie lepsze warunki niż te, do których przywykliśmy w Lee Green. Znaleźliśmy znacznie większą łódź!

To było dla mnie zdecydowanie najlepsze miejsce, więc moja gra nabierała tam rumieńców. Z czasem członkowie klubu zaczęli mi ustępować, a że byłem coraz lepszy, pozwalali mi pograć dłużej. Wpisywało się swoje nazwisko na tablicę i dostawało pół godziny przy stole, potem trzeba było zwolnić miejsce następnemu z listy. Im lepiej grałem, tym wyżej znajdowałem się w snookerowej hierarchii i tym częściej przyjaciele dbali o to, żebym nie musiał odchodzić od stołu.

Wreszcie zostałem stałym graczem przy stole numer 1. Pewnie innym członkom klubu było to trochę nie w smak, ponieważ nie raz zdarzało mi się wygrywać przez cały wieczór. Wiele zawdzięczam wszystkim moim przyjaciołom stamtąd. Dziękuję Wam, że rozumieliście moją potrzebę ciągłego zajmowania stołu. Nadal jestem winien ludziom wiele drinków. Byłem za młody, by samemu coś sobie kupić, więc zawsze ktoś szedł do baru w moim imieniu.

Ćwiczyłem zapamiętale, a ojciec przez cały czas towarzyszył mi w treningach i doradzał w kwestiach technicznych. Chętnie pomagał mi się doskonalić na wszelkie sposoby. Uwielbiałem ćwiczyć, to nie ulegało wątpliwości. A przecież nie ma nic lepszego niż trening.

Robiłem, co mogłem, żeby się rozwijać, jeśli chodzi o taktykę i zajmowanie odpowiedniej pozycji przy stole, niestety w klubie brakowało dobrych zawodników, których mógłbym naśladować. W związku z powyższym w kwestiach technicznych kierowałem się przede wszystkim wskazówkami zawartymi w książce Joego Davisa i radami ojca. Pewnie w otoczeniu lepszych graczy rozwijałbym się jeszcze szybciej, ostatecznie jednak moje metody pracy okazały się prawdziwym błogosławieństwem – najpierw doszlifowałem do perfekcji technikę, a dopiero potem zająłem się właściwą grą.

Ojciec widział mój entuzjazm i zaangażowanie, więc zgodził się po raz kolejny we mnie zainwestować. Tym razem opłacił mi kilka lekcji – po dziesięć funtów za godzinę – z Jackiem Karnehmem, światowej klasy bilardzistą, który przez długi czas komentował snookera na antenie BBC, a przy okazji jako jeden z nielicznych zawodowców świadczył tego rodzaju usługi.

Jack był pod wrażeniem mojej techniki, dostrzegł jednak również kilka błędów, które umknęły uwadze mojego ojca. Polecił mi grę w bilard, co miało pomóc mi rozwijać ogólne umiejętności przy stole.

Nie wiem, czy te lekcje jakoś wpłynęły na mój rozwój. Wydaje mi się, że jeśli ktoś ma być w czymś dobry, to będzie. Bilard sprawił mi jednak sporo frajdy i okazał się o tyle przydatny, że duże znaczenie ma w nim kontrola nad białą bilą.

Dojrzewałem jako zawodnik. Ponieważ teraz więcej ludzi obserwowało moją grę, ja również zacząłem podchodzić do niej bardziej analitycznie. Pewnie stałem się również większym perfekcjonistą.

Pierwszą część indywidualnych treningów podczas letnich wakacji tamtego roku poświęcałem na uderzanie białej bili w górę i w dół stołu. Obserwowałem, jak mija kolejne punkty ustawienia bil kolorowych, odbija się od górnej bandy i wracając, znów mija te same punkty. Jak się to czyta, można odnieść wrażenie, że nie jest to wielka sztuka. W praktyce bywa inaczej. To nudne, choć ważne ćwiczenie. Nie za dobrze wpływa też na opaleniznę, ale akurat w przypadku rudzielca z piegami na twarzy nie trzeba tego uznawać za wielkie wyrzeczenie.

Oto sposób na postępy: nieustanne ćwiczenia pamięci mięśniowej. Później zrobiło się naprawdę ciekawie, zacząłem bowiem wbijać wszystkie kolorowe bile z ich miejsc początkowych, potem wbijałem czarną, ustawiałem wszystkie bile na nowo i starałem się ustawić pod żółtą, żeby zacząć wszystko od nowa. Sprawdzałem, ile razy jestem w stanie to zrobić, zanim spartaczę jakieś uderzenie. Gdy doszedłem do 13 takich cykli z rzędu, uznałem ten etap ćwiczeń za zakończony. Stwierdziłem, że mogę sobie ulżyć nieco w monotonii i postawić sobie inne, ambitniejsze wyzwania. Prawdę mówiąc, to mnie specjalnie nie nudziło, wyobrażam sobie jednak, że dla innych byłaby to droga przez mękę.

Przez lata nawiązałem przy stole rewelacyjną relację z ojcem. Nie znosiłem, gdy ktoś kazał mi coś robić, ale posłusznie wypełniałem polecenia. Owszem, kilkakrotnie się pokłóciliśmy, ale tego chyba nie da się uniknąć. Najczęściej musiałem się przespać z daną sprawą, żeby rano stwierdzić, że ojciec miał chyba rację i że powinienem ustąpić.

Moim zdaniem taka relacja ma dwa aspekty. Po pierwsze trener ma konkretne zdanie na temat tego, co powinien robić zawodnik, a poza tym trener obserwuje zawodnika i postrzega wszelkie zmiany w długiej perspektywie. Ten drugi element pracy trenera miał dla mnie ogromne znaczenie, ponieważ nie mogłem obserwować przy stole sam siebie. Jeśli chodzi o pierwszy aspekt, to można było o nim dyskutować w nieco większym stopniu. Zwykle prowadziliśmy z ojcem owocne rozmowy, wymieniając opinie. Pewne rzeczy robiłem z konieczności i w związku z tym nie mogłem się z nim specjalnie spierać, kilka razy udało mi się jednak o coś powalczyć…

Sztuka bycia dobrym trenerem polega na umiejętnym przedstawieniu tego, czego oczekuje się od podopiecznego. Sztuka bycia dobrym podopiecznym polega na przyswajaniu sobie tych informacji i zrobieniu z wizji trenera stosownego użytku. Ojciec i ja zwykle dość szybko potrafiliśmy znaleźć właściwą drogę.

Dzięki temu rzadko zdarzały mi się dłuższe spadki formy. Dysponując solidnymi podstawami, robiłem całkiem szybkie postępy. Można przypuszczać, że wielu bardziej utalentowanych, za to słabiej przygotowanych pod względem technicznym snookerzystów nigdy nie miało okazji rozwijać się w taki sposób. Nigdy nie zostawali w związku z tym zawodowcami, nawet jeśli w oczach kumpli uchodzili za graczy pokroju Steve’a Davisa czy Jimmy’ego White’a.

Wiele osób nie do końca słusznie przeciwstawia sobie wrodzony talent i ciężką pracę. Różnica między nimi wcale nie jest taka duża. Wrodzony talent przypisuje się zwłaszcza zawodnikom, których przyjemnie się ogląda, na przykład Jimmy’emu White’owi czy Ronniemu O’Sullivanowi. Innych, na przykład Marka Selby’ego czy mnie, szufladkuje się zgoła inaczej. Wszystko sprowadza się do wrażeń związanych z odmiennymi stylami gry. Zawodnik, któremu gra przychodzi z łatwością, prezentuje większą płynność. Brak metodycznego podejścia do każdego uderzenia często uchodzi mu na sucho. Nieco mniej utalentowany snookerzysta zapewne już na wcześniejszym etapie swojego rozwoju uznał, że potrzebuje większej dyscypliny i bardziej konkretnych metod postępowania – i prawdopodobnie właśnie tą ścieżką rozwoju podążał.

Na postrzeganie talentu przez laika wpływ może mieć również szybkość gracza – szybki snookerzysta to snookerzysta naturalnie utalentowany, a snookerzysta powolny to snookerzysta wyuczony. Niektórzy wolni zawodnicy, na przykład niezmiernie utalentowany Peter Ebdon, mogliby spokojnie grać szybciej i uchodzić za bardziej uzdolnionych, ale świadomie wybierają powściągliwszy styl gry. W dużym skrócie wszystko sprowadza się do tego, aby znaleźć równowagę idealnie przystającą do własnej mentalności i osobowości. Nawet drobny rozdźwięk pod tym względem skutecznie uniemożliwia snookerzystom pełne wykorzystanie swego potencjału. Odpowiednio dobrany stosunek tych dwóch czynników zbliża ich za to o krok do tytułu mistrzowskiego.

Mój ojciec od samego początku miał obsesję na punkcie techniki, dlatego też stała się ona fundamentem mojego stylu gry. Najważniejsza pozostawała książka Joego. Zabieraliśmy ją ze sobą do klubu i korzystaliśmy z niej w czasie treningów. Największy problem mieliśmy z interpretacją tego, o czym pisał – z ustaleniem, co tak naprawdę miał na myśli. Momentami książka jest bardzo niejednoznaczna, wręcz niejasna, w dużej mierze z powodu zastosowanej w niej terminologii.

Nie do końca precyzyjnie wyjaśniała, jak należy uderzyć bilę, ale i tak traktowaliśmy ją niczym biblię. Dla Joego to wszystko na pewno miało sens, my jednak niekiedy z trudem nadążaliśmy za jego wywodem. W książce nie ma żadnych wykresów, znalazło się tam zaledwie kilka zdjęć. W rezultacie spędziliśmy mnóstwo czasu na sporach o to, co nasz mistrz tak naprawdę miał na myśli.

– Właśnie to jest tam napisane – ojciec powtarzał mi często w klubie.

Problem polegał na tym, że mój ojciec nie jest zawodowcem. Jego rekordowy brejk to 58 punktów.

Gdy czasami uderzałem bilę niedostatecznie dynamicznie, trochę jak golfista z leniwym zamachem, ojciec mówił, że „popycham bilę”. Nie bardzo rozumiałem, co chciał przez to powiedzieć.

– Co masz na myśli? – pytałem.

– Źle uderzasz.

– Ale co konkretnie masz na myśli?

– Nie wygląda to tak, jak powinno.

I tak dywagowaliśmy przez pół godziny, aż wreszcie stwierdzałem:

– Może zatem cofnę kij nieco mniej, a potem mocniej uderzę, żeby prędkość była ta sama?

Pokazywałem mu na stole, o co mi chodzi, a wtedy on wykrzykiwał:

– Tak, właśnie tak!

Ojciec nie był trenerem doskonałym, udało nam się jednak wypracować skuteczny model współpracy. Stał nade mną i obserwował. Został moim nadzorcą. W pewnym stopniu trenowałem sam siebie, ojciec był zaś moimi oczami, bo przecież nie miałem kamery.

W dużym skrócie wyglądało to tak, że dążyłem do urzeczywistnienia pewnego wyobrażenia nakreślonego przez mojego ojca na podstawie książki Joego Davisa. Potrzebowałem potwierdzenia z jego strony, gdy zrobiłem coś dobrze. Chciałem też, żeby wytykał mi błędy. Nie chciałem wyrobić sobie złych nawyków. Obaj się uczyliśmy: ja gry, a on trenowania.

– Tylna ręka nie jest idealnie prosto – mówił.

– Teraz lepiej? – pytałem.

– Jeszcze trochę. W porządku, teraz jest prosto.

Potem przez pozostałą część treningu stał przede mną i dawał znać, że mogę zagrać. Zachowywał się trochę jak Fanny Sunesson, pomocniczka golfisty Nicka Faldo z lat 90.

Gdy w pewnym momencie udawało nam się odkryć jakąś zależność przyczynowo-skutkową, razem z ojcem czuliśmy tę samą ulgę. On widział skutek, ja musiałem znaleźć przyczynę. Nad rozwiązaniami pracowaliśmy niemal jak roboty – a gdy już je znaleźliśmy, powtarzaliśmy je raz za razem.

Szybko odnaleźliśmy się w naszych nowych rolach. Im lepszy stawał się ojciec, tym lepiej grałem…

Przez trzy lata wyłącznie się uczyłem. Osiągnięcie perfekcji, do której obaj dążyliśmy, okazało się trudne. Jeśli chodzi o technikę, mój ojciec grał na poziomie typowym dla zawodników w okolicy. Profesjonalistów od amatorów odróżnia jednak jakość i regularność uderzeń oraz wizja, czyli pewne wyobrażenie o tym, skąd zostanie wykonane kolejne uderzenie. Do tego potrzeba nawigacji satelitarnej (z uwagi na bardzo ważny pozycyjny aspekt gry). Dzisiaj, gdy ma się leciwą nawigację, trzeba jak najszybciej zastąpić ją czymś nowszym.

Ojciec zawsze wiedział jednak, co należy zrobić i jak się do tego zabrać. Pod tym względem był prawdziwym geniuszem. Nikt lepszy nie mógł mi się trafić! Niezwykle się wówczas poświęcaliśmy na rzecz snookera. W tamtych latach dosłownie nic innego się nie liczyło.

Moi znajomi ze szkoły wiedli zupełnie inne życie. Ja jednak od tamtej pory żyłem w moim małym, prywatnym świecie snookera. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to moja gra. Cały czas doskonaliłem umiejętności, zacząłem się więc zastanawiać, jaki poziom faktycznie udało mi się osiągnąć. Gdy skończyłem 16 lat, postanowiłem spróbować sił w ogólnokrajowych turniejach juniorskich. Zapisałem się na mistrzostwa Anglii w snookerze i bilardzie do lat 19.

Pierwsza runda została rozegrana w Essex. Spotkałem się tam z niezłym zawodnikiem, Paulem Smithem, z którym do dziś utrzymuję kontakt. Paul miał utrudnione zadanie, ponieważ stracił oko w wypadku z udziałem pistoletu pneumatycznego. Przy stanie 2:1 miałem szansę na zwycięstwo, ale nie trafiłem długiej czerwonej bili. Przyszło mi za to zapłacić wysoką cenę. Paul wygrał 3:2. Później pokonał mnie również w rywalizacji bilardowej. Nigdy nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić, jak mu poszło na dalszych etapach tego turnieju. Po tym poznaje się tych, którzy nie umieją przegrywać.

Krótko potem w klubie robotniczym Plumstead Common wbiłem mojego pierwszego 50-punktowego brejka. Było to o tyle ekscytujące, że udało mi się to w meczu z Bertem Steele’em, najlepszym zawodnikiem klubu i prawdziwym entuzjastą tego sportu.

Bert chciał rywalizować, rozwijać się, jeździć na największe turnieje snookerowe i tam spotykać gwiazdy tego sportu. Chciał uderzać tak samo, jak robią to najlepsi. I tak jak oni chciał mieć okazję grać pod największą możliwą presją. Facet uwielbiał snookera, później założył nawet dwa własne kluby. To była jego pasja. Należał do najlepszych zawodników w całej lidze. Razem świętowaliśmy moje osiągnięcie. Kupił mi małego lagera z cytryną i paczkę chipsów serowo-cebulowych!

Kolejnym stałym bywalcem klubu był Dick Sharples, bardzo uprzejmy starszy gość i jedyny członek klubu, który zdobył tam 100 punktów w bilardzie. Właściwą grę zarzucił, gdy z wiekiem zaczął mu się pogarszać wzrok. Teraz zajmował się czyszczeniem stołów, prasowaniem sukna i zakładaniem nowych kapek na kije.

Dick przyglądał się mojej grze w bilard trochę tak, jak w Gwiezdnych wojnach Yoda przyglądał się Luke’owi. Sam pewnie był ledwie przyzwoitym graczem, zdołał jednak przekazać mi sporo wskazówek, jak powinno się grać. Bardzo dużo się od niego nauczyłem.

Zawodnicy przechowywali swoje kije w klubie. Wisiały w specjalnych metalowych przegródkach i Dick wiedział, który kij do kogo należy. Gdy ktoś umierał, Dick „przejmował” jego kij. W ten sposób zgromadził całkiem niezłą kolekcję. Co jakiś czas przynosił jeden z tych kijów, swoją cenną zdobycz, żeby zaprezentować mi kilka uderzeń.

To był niesamowity kawałek drewna. Pewnego dnia ojciec wrócił z nim do domu. Dick powiedział mu, że chce go dać właśnie mnie – nikomu innemu, tylko mnie. Miesiąc później odszedł. Dzisiaj wydaje mi się, że zawsze chciał mi go podarować. Ten kij zajął później specjalne miejsce w moim sercu. To był Ye Olde Ash firmy Burroughes & Watts. Nie był to co prawda topowy model tej firmy, okazał się jednak lepszy od legendarnego Burwat Champion, na który snookerzyści ostrzyli sobie zęby dziesięć lat później.

Tamtego lata zdałem egzaminy z literatury angielskiej, matematyki, fizyki i francuskiego, ale koncentrowałem się głównie na snookerze. Co poniedziałek rano nauczycielka francuskiego pytała, co takiego robiłem w weekend, a ja zawsze odpowiadałem po francusku, że przez cały weekend grałem w snookera! Moja standardowa odpowiedź brzmiała: „J’ai joué au snooker”. Postanowiłem zostać w szkole i uczyć się dalej matematyki i fizyki. Żaden z tych przedmiotów tak naprawdę mnie nie interesował, ale zdecydowanie łatwiej było grać w snookera, łącząc to z nauką, niż gdybym musiał znaleźć sobie jakąś pracę.

Postanowiłem pomóc w finansowaniu swojego dalszego rozwoju snookerowego. W tym celu podjąłem weekendową pracę w dziale mięsnym miejscowego supermarketu. Pracowałem po dziesięć godzin dziennie za 28 pensów na godzinę.

Po tygodniu zrozumiałem, że mam problem, z którym będę się zmagał już do końca życia. Z pierwszą wypłatą w kieszeni wkroczyłem w świat uzależnienia od winylu! Kupiłem singiel Heart of Gold Neila Younga, płacąc za niego – o ile dobrze pamiętam – 49 pensów. Albumu nie kupiłem, bo kosztował dwa funty, czyli prawie całą moją wypłatę.

Rok później wydawało mi się, że złapałem szczęście za ogon. Jesienią dostałem pracę w Makro Cash & Carry w Charlton. Moje zarobki wzrosły do 88 pensów za godzinę, nie posiadałem się więc ze szczęścia. Po trzech miesiącach dostałem wypowiedzenie. Poszedłem z nim do gabinetu kierownika, przekonany, że to jakieś nieporozumienie.

– Wszystko się zgadza – usłyszałem. – Zostałeś zatrudniony tylko tymczasowo na okres przedświąteczny.

Byłem zdruzgotany. Tak się złożyło, że wiele lat później trafiłem do tego samego gabinetu tego samego człowieka. Zostałem tam zaproszony na mały poczęstunek po sesji podpisywania małych stołów marki Pot Black. Miałem już wtedy na koncie tytuł mistrza świata w snookerze.

– Poprzednio byłem tu dlatego, że wyleciałem z roboty – stwierdziłem z udawaną pretensją w głosie.

Kierownik sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Wyjaśniłem mu, co się wtedy wydarzyło, a on poszedł zajrzeć do starych rejestrów pracowników. Wyczytał w nich, że faktycznie byłem tam kiedyś wózkowym i że faktycznie zostałem zwolniony.

Robiłem regularne postępy. Przez pewien czas nie potrafiłem przekroczyć granicy 52 punktów, potem jednak mój rekordowy brejk rósł do sześćdziesięciu kilku, siedemdziesięciu kilku, aż wreszcie przekroczył 80 punktów. Pamiętam, jak wynosił 88 punktów i za nic nie mogłem go poprawić. Miałem poczucie, że trwa to całą wieczność. Pewnego dnia jednak wreszcie stuknęła mi setka!