Strażniczka opowieści
- Wydawca:
- Wydawnictwo Świętego Wojciecha
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7516-908-9
- Rok wydania:
- 2015
- Słowa kluczowe:
- gibbs
- krajobrazu
- opowieści
- posadę
- skonstruowana
- strażniczka
- swojskość
- tajemniczego
- tylko
- uwodzi
- wydawnictwach
- zdobywa
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Strażniczka opowieści”
Jen Gibbs, dla najbliższych Jennia Beth, po dziesięciu latach pracy w sześciu nowojorskich wydawnictwach zdobywa wymarzoną posadę redaktora w prestiżowym Vida House Publishing. Pewnego dnia Jen znajduje na swoim biurku wypłowiałą kopertę z plikiem kartek otoczonych seledynową okładką i zatytułowanych "Strażniczka opowieści".
Swojskość opowieści o przygodach Sarry i Randa z końca XIX wieku budzi w Jen uśpione wspomnienia, a styl nieznanego autora brzmi w niej jak melodia, którą już kiedyś słyszała.
Czy Jen uda się zrozumieć siłę tajemniczego oddziaływania opowieści? Czy powrót do rodzinnych stron i rozrachunek z własną przeszłością przyniesie jej wolność?
Osadzona w scenerii surowych Appalachów powieść uwodzi czytelnika nie tylko sprawnie skonstruowaną fabułą, ale i malowanymi słowem obrazami jesiennego krajobrazu Karoliny Północnej.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lisa Wingate
Dla czytelników,
którzy wyruszają w te podróże wraz ze mną:
dziękuję Wam za inspirowanie mnie,
aby zawsze szukać kolejnej historii,
która łączy nas ze sobą.
jeden
Nadeszła godzina chwały. To jest miejsce, w którym dzieją się prawdziwe czary.
Taka myśl dopadła mnie jak bezszelestnie zaciągnięta zasłona u fotografa za portretowanym obiektem. Jej połyskujące fałdy przyciągnęły moją uwagę, przypominając o radzie, jakiej udzieliła mi Wilda Culp, osoba, bez której skończyłabym zupełnie gdzie indziej. W jakimś tragicznym miejscu.
Niesamowite, jak jedna osoba i kilka historii może odmienić czyjeś życie.
Jennia Beth Gibbs, chodzi o to, aby dostrzegać godziny chwały, kiedy nadchodzą. Nadal słyszę jej niski, chropowaty, karoliński akcent, niespodziewanie brzmiący jak muzyka minionych dni. Najsmutniejszą rzeczą w życiu jest dostrzegać tylko to, że ulatują.
One zawsze ulatują…
Popołudniowe zebranie w pokoju narad wydawnictwa Vida było moją godziną chwały. Czułam to, w niewytłumaczalny sposób wiedziałam to, nawet zanim George Vida, szurając nogami, pojawił się w drzwiach i zajął swoje miejsce u szczytu stołu, aby rozpocząć cotygodniowe zebranie całego zespołu – moje pierwsze w wydawnictwie Vida. To zebranie miało się różnić od wszystkich innych zebrań, w jakich do tej pory uczestniczyłam przez ostatnie dziesięć lat w sześciu firmach wydawniczych, w sześciu wieżowcach na Manhattanie lub w jego okolicy.
Tutaj w powietrzu czuło się magię.
George Vida, zanim usiadł, oparł ręce na stole, strzelając wzrokiem po pokoju z przenikliwością starego kozła, który węszy za czymś, co mógłby skubnąć. Jego lustrujące oczy zatrzymały się na stosie starzejących się kopert, pudeł z maszynopisami i papierów spiętych gumkami w odległym końcu sali konferencyjnej. Ten dziwny konglomerat staroci był, oprócz innych rzeczy, powodem do dumy wydawnictwa Vida – ciekawostką, o której do dnia dzisiejszego jedynie słyszałam. Jednym z niewielu antycznych stosów niezamówionych maszynopisów nigdy niewydanych powieści w całym Nowym Jorku, i pewnie w całym biznesie wydawniczym. W dobie komunikacji mailowej zadrukowane stosy papierzysk po cichu podzieliły los dinozaurów. Cyfrowe stosy są mniejsze, łatwiejsze w obsłudze, bardziej wydajne. Niewidzialne. Nie zbierają kurzu, nigdy nie pokrywają się patyną, jak powoli blaknące fragmenty reliktu George’a Vidy.
Spójrz… słynna Papierowa Góra, powiedział młody stażysta, który dostał zadanie oprowadzenia nowego pracownika po firmie, wykonując przy tym majestatyczny zawijas ręką. W rzeczywistości jest to prawdziwa atrakcja turystyczna. Przysunął się bliżej. A dla twojej informacji, nie mów o tym w ten sposób przy szefie. George Vida kocha te papierzyska. Nikt, ale to nikt nie może ich dotykać. Nikt też nie odważy się zapytać, dlaczego nadal zabierają miejsce w sali konferencyjnej. Wszyscy po prostu udajemy, że ich tam nie ma… jakby nie dostrzegając oczywistej prawdy.
Papierowa Góra była prawdą imponujących rozmiarów. Pochłaniała znaczącą część terytorium, zwłaszcza biorąc pod uwagę ceny nieruchomości na Manhattanie. Jej czubek sięgał niemalże starego, cynowego sufitu. Od niego składowisko stopniowo zwiększało swoją objętość aż do samej podstawy, pozostawiając na stół konferencyjny i krzesła trzy czwarte pokoju.
Informacje od stażysty nie były niczym nowym. George Vida (zauważyłam, że wszyscy tutaj zwracają się do niego, używając imienia i nazwiska, nigdy tylko jednego albo tylko drugiego) pozostawił górę, aby przypomnieć młodym, wyklutym w generacji elektronicznych publikacji, o dwóch rzeczach: popierwsze, że niezwrócone maszynopisy są niezwrócone, ponieważ ktoś nie dotrzymał zasad rządzących publikowaniem tekstów i podrugie, że sukces w branży wydawniczej osiąga się przez otwarcie każdej koperty i przeczytanie każdej zamkniętej w niej strony. Papierowa Góra stała tam jako przypomnienie, że wydawanie książek to męczarnia przepełniona miłością, z naciskiem na męczarnia. Niełatwo wspiąć się na poziom pozwalający odkryć kolejny amerykański bestseller… a tak naprawdę zostać docenionym, kiedy to się już zrobiło.
– Tak sobie to wyobrażałaś? – Roger pochylił się na swoim krześle, ukradkiem wskazując na Papierową Górę. Roger i ja pracowaliśmy razem dziesięć lat temu, zaczynając w wydawnictwie, które w rzeczywistości posiadało swój własny kod pocztowy. On dopiero co ukończył Princeton, już wtedy bystry i diabelsko inteligentny, złoty chłopiec z Long Island, który miał biznes wydawniczy we krwi, ja natomiast – nowicjuszka o sarnim wzroku i ciemnych włosach, która wyglądała bardziej jak statystka z filmu Córka górnika niż świeżo upieczona mieszkanka Nowego Jorku.
Skinęłam głową, ale skupiłam się na George’u Vidzie. Nie chciałam ucinać sobie pogaduszek na spotkaniu zespołu w pierwszym dniu mojej pracy… albo strzelać oczami w kierunku Papierowej Góry. Nigdy nie byłam pewna, czy Roger jest przyjacielem, czy konkurencją. A może przemawiała przeze mnie zazdrość? Byłam zaszufladkowana w literaturze faktu i pamiętnikach od lat, podczas gdy Roger zdołał odpłynąć od literatury faktu do beletrystyki, a potem znów powrócić do faktu, najwyraźniej z czystego widzimisię.
Ja w wieku trzydziestu jeden lat pragnęłam czegoś… nowego. Jakiejś odmiany.
Mój telefon zadzwonił, oznajmiając przyjście SMS-a, a ja rzuciłam się, żeby go wyciszyć.
Niedostatecznie szybko. Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Chwila ta wydawała się trwać znacznie dłużej, niż zapewne trwała. Serce podskoczyło mi nagle do gardła i zaczęło bić dziesięć razy szybciej niż zwykle. Instynktownie poczułam, że mam ochotę się skurczyć, dać nura lub zrobić unik, zanim czyjaś ręka złapie mnie za ramię, przyciskając skórę do kości. Niektórych nawyków niełatwo się oduczyć, nawet po wielu latach.
Wyłączyłam pod stołem dźwięk. – Przepraszam. Zwykle idąc na zebranie, zostawiam telefon w biurze, ale dzisiaj nie zdążyłam się jeszcze rozpakować. – Usprawiedliwienie wydało się żałośnie niewystarczające. Niewątpliwie komórka George’a Vidy nigdy nie rozwaliła żadnego zebrania.
Nagle przy stole zapanowało jakieś poruszenie. Usłyszałam szelest i stłumiony jęk. Wszyscy najwidoczniej do czegoś się przygotowywali. Okropna myśl przemknęła mi przez głowę. A jeśli komórka na zebraniu jest wykroczeniem zwalniającym z pracy? Co ze mnie za idiotka! Bez wątpienia! A przecież odeszłam z poprzedniej pracy, w przyszłym tygodniu muszę zapłacić czynsz, a przez ostatnie kilka lat wysyłałam swoje oszczędności, jakkolwiek mało ich było, do miejsca, w którym i tak niczego nie zmienią.
– Pudełko. – George Vida wskazał na odwróconą pokrywkę kartonu po papierze do drukarki. Andrew, stażysta, który mnie oprowadzał, skoczył na równe nogi, chwycił pudełko i puścił je wzdłuż telefony stołu. Wkładano do niego delikatnie, acz niechętnie BlackBerry, iPhone’y i Droidy. Nikt się nie sprzeciwił, ale język ciała mówił głośno i wyraźnie. Byłam klasową ofermą.
Świetny sposób na poznanie reszty współpracowników. Doskonale. Teraz mi tego nie zapomną. Ale z drugiej strony pewnie będą się z tego śmiać, a przecież śmiech to zdrowie…
Po drugiej stronie stołu stażysta uniósł rękę i pomachał do mnie, w momencie kiedy George Vida nie patrzył. Uśmiechnął się szeroko, po czym mrugnął do mnie, co pewnie w pojęciu dwudziestojednolatka miało być zalotnym puszczeniem oka.
Rzuciłam mu pełne pogardy spojrzenie, które, mam nadzieję, mówiło: Zapomnij, chłoptasiu! Jesteś jeszcze dzieckiem, a poza tym nie umawiam się z nikim z pracy.
Nigdy więcej.
Wtedy zebranie się rozpoczęło. Włączono przycisk start – wpływowi redaktorzy pozyskiwali zgodę na większe kontrakty, lepsze kontrakty, kontrakty z rzeczywistym potencjałem. Różni członkowie zespołów redaktorskich wypowiadali słowa poparcia dla projektów kolegów, ujawniając panujące między nimi układy. Guru od marketingu i sprzedaży pochylali się do przodu, wygłaszając żarliwe mowy na rzecz jakiegoś posunięcia, aby za chwilę, rozsiadłszy się ostentacyjnie na krześle, odrzucić inną propozycję. Obserwowałam bacznie całą tę dynamikę, nanosząc na swoją mapę w głowie ukształtowanie terenu u stóp Papierowej Góry oraz mądrze trzymając buzię na kłódkę. Przede mną oraz u siebie w biurze miałam całą stertę firmowych katalogów, skryptów, iPada oraz laptop, co miało mi pomóc w dotrzymaniu im kroku. Nie udało mi się to jeszcze, ale uda się. Tak szybko, jak to możliwe. Kiedy dzień będzie się chylił ku końcowi, a budynek zacznie pustoszeć wieczorową porą, będę mogła już bez przeszkód zakopać się w papierzyskach, czyniąc znaczne postępy, zanim ciężkość zmęczonych oczu i ssanie w żołądku wygoni mnie do metra, gdzie w drodze do domu jeszcze trochę poczytam.
Krótka noc, wczesny ranek. Prysznic. Ubieranie. I powtórka. Pod koniec tygodnia będę już normalnie funkcjonować. Prawie. Na następnym poniedziałkowym zebraniu zespołu będę mogła coś od siebie dodać, za każdym razem odrobinę więcej. Ostrożnie. George Vida nie pochwalał brawury – dobrze odrobiłam swoją pracę domową. Kupowanie projektów i pozyskiwanie akceptacji na to, aby książka znikała z półek, a nie na nich zalegała, leżało wyłącznie w gestii tego starego lwa.
– Hollis, proszę cię o przedstawienie zespołowi nowego członka rodziny domu wydawniczego Vida. Potem będziemy mogli zakończyć zebranie – powiedział, a ja znów znalazłam się w centrum uwagi.
Sekretarka George’a Vidy, pani Hollis – kopia Jane Hathaway z serialu Bogate biedaki, ale dobrych kilka dekad później – wstała z krzesła ustawionego za swoim szefem, nieco po prawej stronie. Jej gładko przylizane siwe włosy sprawiały, że jej szczupła twarz wyglądała kanciasto, ale i wyraziście. Słyszałam, że pracowała z George’em Vidą od 1967 roku, kiedy to przejął rodzinny interes prasowy i zaczął zmieniać go w przedsiębiorstwo przeprowadzające wielomilionowe operacje, którym jest do dnia dzisiejszego.
Długie, szczupłe palce pani Hollis splotły się, wygięły w łuk i oparły o blat stołu. Stała ze stoickim wyrazem twarzy i najwyraźniej tak samo obojętna, jak dzisiejszego ranka, kiedy spojrzała na mnie sponad teczki z kontraktem i różnymi innymi papierami, które podpisałam.
Omiotła salę wzrokiem. – Jen Gibbs przyszła do nas z oddziału literatury faktu Stanislaus International. Posiada dziesięcioletnie doświadczenie w pamiętnikarstwie i historycznej literaturze faktu. Ukończyła uniwersytet w Nowym Jorku, gdzie dostała stypendium Aberdeen z literatury i sztuki oraz stypendium Steinbecka. Miło nam powitać ją w naszym zespole. – Jej spojrzenie spoczęło na mnie, chociaż nie wyrażało ani zadowolenia, ani niechęci. – Jen, jeśli zechciałabyś nam ujawnić jeszcze kilka faktów o sobie, których nie ma w twoim dossier, moglibyśmy cię trochę bliżej poznać.
– Dziękuję. – Przez ułamek sekundy wahałam się, czy wstać, czy siedzieć. Ostatecznie zdecydowałam, że stanie będzie sensowniejsze. W ten sposób będę mogła widzieć cały stół, a przecież nawiązanie kontaktu ze współpracownikami jest kluczem do tego, aby osiągnąć sukces w nowej firmie.
Streszczałam w myślach swoją redakcyjną karierę, desperacko szukając czegoś interesującego do opowiedzenia – czegoś, co nie świadczyłoby, że całe moje życie kręci się wokół pracy. Ale kręciło się, a ja to lubiłam. Jeśli kochasz to, co robisz, nie masz nic przeciwko, żeby się temu w całości poświęcić. Ale w chwilach takich jak ta żałowałam, że nie mam czegoś barwniejszego do powiedzenia. Dzieci, dom, snobistyczne hobby, takie jak hodowla antycznych róż czy coś w tym rodzaju. Anegdotę z dzieciństwa o tym, jak zrodziła się moja miłość do opowieści. Związana pewnie z jakąś bajką na dobranoc czy ukochaną książką, którą dostałam w prezencie urodzinowym.
Miło było sobie to wszystko wyobrazić, ale nie rozwiązywało to problemu. Kiedy twoja przeszłość została zamknięta na klucz w zakurzonej skrzyni, mówienie o sobie stawało się… skomplikowane.
W końcu zdecydowałam się na szybkie zrelacjonowanie szalonej wyprawy w wysokie góry Kolorado, aby przekonać celebrytę Toma Brandona, by podpisał kontrakt ze Stanislausem na publikację swoich wspomnień, w czasie gdy kilka innych wydawnictw o to zabiegało. Był to jeden z najwspanialszych wyczynów w mojej karierze zawodowej, ale jednocześnie najkosztowniejszy, bo przypłacony niemalże moją śmiercią.
– Nikt nie poczuł tak naprawdę smaku życia, jeśli nie ześliznął się w dół z samego szczytu góry na skuterze śnieżnym i nie spędził dwudziestu czterech godzin, kuląc się z zimna w szalejącej zamieci – dodałam, wiedząc, że moi nowi współpracownicy są więcej niż pewni, że noc w górach z całą stanowczością nie mogła być moim żywiołem, co mijało się z prawdą. Po tym zdarzeniu Tom Brandon wiedział o mnie takie rzeczy, jakich nikt w moim dorosłym życiu nie wiedział, ale, co dobrze o nim świadczy, nigdy niczego nie wydał podczas swoich rozlicznych wywiadów i tego całego zgiełku wokół jego książki. Bohater akcji, Tom Brandon, był w lesie małym zagubionym chłopcem. A ja ukrywającą się wśród puszcz i kniei dziewczyną.
– Poszukiwania i akcja ratunkowa okazała się świetną reklamą dla całego projektu. A kosztowała tylko jedną noc w lesie, podczas której przemarzliśmy do kości – zakończyłam, a moi współpracownicy zaśmiali się, oprócz Rogera. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że podczas tej wojny przetargowej pracował dla konkurencji. Rozłożyłam go wtedy na łopatki.
Znów przysunął się bliżej, kiedy zebranie dobiegło końca. – Tak naprawdę nigdy ci nie wybaczyłem tego kontraktu z Tomem Brandonem. To było mistrzostwo świata.
– Och, daj spokój, Roger. Przecież wiesz, że nieczęsto wygrywam w tych naszych śmiesznych bitwach. – Były to zwykłe gierki typu „kocham cię i nienawidzę”. W biznesie nastawionym na współzawodnictwo traktowaliśmy siebie trochę jak rodzeństwo, które przez połowę czasu nie może siebie nawzajem znieść, a przez drugą połowę jest dla siebie całkiem miłe.
Roger przyciągnął mnie do siebie i objął ramieniem. – Ale wszystko się jakoś ułożyło. Strata tego kontraktu przekonała mnie do tego, żeby zająć się beletrystyką.
Małe ukłucie tu, małe ukłucie tam. Och, zabolało! Doskonale wiedział, że opowieści miałam w krwi – że beletrystyka była moim marzeniem – ale kiedy odnosi się sukcesy w jednej dziedzinie, a ma się rachunki do zapłacenia, trudno podjąć ryzyko związane z wejściem na nieznane terytorium.
Roger złapał mnie na tym, jak zerkam w kierunku stosu papierzysk. – Fascynujące, co? – Poczułam jego oddech przy uchu, miętowy i świeży. Zbyt bliski, żeby nie poczuć dyskomfortu.
– Tak.
– Radzę ci, trzymaj się z daleka od Papierowej Góry. To arcydzieło staruszka. – Krótkie ostrzeżenie i już go nie było.
Rozważałam w myślach, czy nie skorzystać z szansy i tylko krótko powiedzieć szefowi, jak bardzo się cieszę, że mogę tu pracować, ale on i Hollis byli pochłonięci rozmową przy stole, więc tylko zgarnęłam swoje rzeczy i ruszyłam do wyjścia.
– Karolina Północna – powiedział George Vida, zanim zdążyłam dojść do drzwi. Zatrzymałam się i odwróciłam.
Szef zamilkł i patrzył na mnie, a Hollis cały czas wertowała swoje papiery, najwyraźniej niezadowolona z tego, że rozmowa się przedłużała.
Staruszek wycelował w moim kierunku gruby, potężny palec. – Tak mi się obiło o uszy. – Poklepał się przy uchu. – Reporterski słuch. Zwykle potrafię rozpoznać akcent. Teraz sobie przypomniałem. Kończyłaś uniwersytet w Clemson. Musiało to być gdzieś w papierach albo Hollis o tym wspomniała.
– Musiało być w papierach – dodała sucho Hollis.
Szef uśmiechnął się do mnie, a jego okrągłe policzki uniosły się, nadając twarzy wygląd Vita Corleone z Ojca chrzestnego. – Dziewczyno z Karoliny Północnej, musimy kiedyś usiąść i pogadać. Nie ma to, jak powspominać rodzinny dom. – Nadal uśmiechając się, wrócił do swojej papierkowej roboty, zupełnie nie zauważając, że zarówno Hollis, jak i ja wzdrygnęłyśmy się na propozycję wpominania rodzinnego domu.
Nie wiem dlaczego, ale miałam przeczucie, że jakoś nieprędko usiądziemy na ganku przy filiżance herbaty i utniemy sobie miłą pogawędkę.
dwa
Od pierwszego dnia w Nowym Jorku, kiedy jako absolwentka przyjechałam tu na stypendium pracować dorywczo jako asystentka w jednym z wydawnictw i nie miałam gdzie mieszkać, uwielbiałam atmosferę wczesnych poranków. Jest coś niezwykłego w tym mieście, kiedy nocne marki wracają do swoich kryjówek, a ulica budzi się do nowego życia. Sklepikarze odsłaniają witryny sklepów, wózki ze śniadaniami wtaczają się na chodniki, stoiska z koktajlami kuszą owocami, jogurtami i proteinowymi shake’ami.
Jamie całą drogę z metra, a potem kiedy wynurzyłyśmy się na ulicę i wpadłyśmy do piekarni po to, co zwykle, zerkała na mnie podejrzliwie.
– Wyglądasz śmiesznie z tym swoim szczęściem na twarzy – skwitowała po wyjściu ze sklepiku, biorąc łyk proteinowego smoothie, z którego zawsze wypija dokładnie jedną czwartą, po czym resztę wyrzuca do kosza. Był to jej sposób na liczenie kalorii. Jako redaktorka mody w jednym z luksusowych, kolorowych magazynów musiała wyglądać dobrze. Również dzisiaj jej sukienka do połowy uda, modne kozaki oraz zamaszysty płaszcz komponowały się idealnie, tworząc jesienny, nowojorski strój. Była skrzyżowaniem Audrey Hepburn oraz modelki z paryskich wybiegów.
– Przykro mi. – Odparłam, ale oczywiście wcale tak nie czułam. Poza jedyną gafą z telefonem podczas zebrania mój pierwszy tydzień w wydawnictwie Vida przebiegł rewelacyjnie. Pracowałam jak szalona, starając się zdążyć z czytaniem na kolejne poniedziałkowe zebranie. Poza tym poinformowałam o swoim nowym miejscu pracy agentów literackich, którzy zwykle zwracali się do mnie z interesującymi projektami. Zaczęły nadchodzić od nich nowe propozycje. George Vida mógł być postrzegany zarówno jako enigma, jak i dinozaur w całym przemyśle wydawniczym, ale firma miała solidną reputację i słynęła z wynajdywania skryptów, które zniknęły z radarów dostrzegających w tekstach to, co w nich interesujące, a potem przekształcania ich w świetne rzeczy. Agenci byli bardzo podekscytowani tą zmianą.
– Przestań natychmiast! Przy tobie nabawię się depresji. Moje życie nie ma sensu! – Tylko najlepsza przyjaciółka może być aż tak do bólu szczera. Jamie i ja zaprzyjaźniłyśmy się i byłyśmy ze sobą blisko od czasów uniwersyteckich. Wiedziałam wszystko o niewesołej sytuacji w jej miejscu pracy. Rosnący rynek publikacji cyfrowych oraz blogów modowych sprawiał, że jej przyszłość w czasopiśmie stała pod olbrzymim znakiem zapytania.
– Przepraszam. Postaram się odpowiednio sposępnieć, ale przecież mamy piątek! – Dosłyszałam coś w ostatnim słowie tego zdania. Lekkie rozciągnięcie samogłoski i w słowie piątek. Ślad appalskiego brzmienia nosowego, którego, tak sądziłam, pozbyłam się lata temu.
Wsłuchiwałam się w to, jak mówię, od momentu zadziwiającej uwagi George’a Vidy. Niepokoiło mnie, że tak szybko udało mu się go wykryć. Czy komuś jeszcze przez te wszystkie lata? Może po prostu nie mówiono mi o tym?
Mogłam zapytać Jamie, ale to otworzyłoby drzwi pomiędzy dwoma światami, które przez całe swoje dorosłe życie starałam się rozdzielić. Pomiędzy przedtem i potem.
W przeprowadzce z dala od miejsca, w którym jest twój początek, najfajniejszą rzeczą jest to, że masz szansę napisać na nowo swoją historię. Zmiąć i wyrzucić całe strony swojej przeszłości i udawać, że ich nigdy nie było.
– Wiesz, bardzo się cieszę z twojego osiągnięcia – powiedziała, wyrzucając resztkę smoothie do kosza, kiedy zatrzymałyśmy się przed budynkiem jej biura. – Naprawdę, Jen. Nie mogę się już doczekać, kiedy odkryjesz następną książkę, która okaże się hitem. Kiedy pojawi się na liście „Timesa”, kupię jakąś setkę egzemplarzy gazety i prześlę je do tej wiedźmy, twojej byłej szefowej. Razem z setką egzemplarzy książki. Nigdy nie zapomnę, że przypisała sobie zasługi za kontrakt z Tomem Brandonem, który ty wywalczyłaś.
Przytuliłam ją, nadal trzymając kurczowo swój koktajl, który zamierzałam skonsumować do samego końca, do ostatniej kropli na dnie. Bardzo wcześnie w swoim życiu nauczyłam się, żeby nie marnować jedzenia. – Jesteś brutalna jak zwierzę, ale i tak cię kocham. Spróbuj mieć dzisiaj miły dzień, okej?
– Zrobię, co w mojej mocy. Pójdziemy do kina w weekend?
– Mam randkę ze stosem maszynopisów. Nie masz pojęcia, ile papierzysk się przewala w tym miejscu. George Vida jest przekonany, że jest się w stanie naprawdę dobrze poczuć książkę tylko w formie papierowej. Cóż, jest to niedzisiejsze, ale całkiem miłe. Na moim biurku pojawił się zszywacz, który wygląda, jakby się poniewierał w budynku od 1920 roku. Mam też dziurkacz z trzema dziurkami. Wydaje mi się, że nie zbliżałam się do czegoś takiego od czasów lekcji angielskiego w liceum.
Jamie wywróciła oczami. – No dobrze, dobrze. Już ci zazdroszczę. Jak już się na dobre zadomowisz, będziesz musiała mnie tam przemycić i pokazać mi ten słynny stos papierzysk. Czy to prawda, że Vida natknął się na niego gdzieś w piwnicy i kazał przenieść go do sali konferencyjnej?
– Tak słyszałam od Rogera. A George Vida to nazwa stanowiąca całość – to tak na przyszłość, żebyś o tym wiedziała, jak przyjdziesz do nas z wizytą.
Jamie, wchodząc po schodach do budynku, odwróciła twarz w moim kierunku i powiedziała: – Na twoim miejscu trzymałabym się z daleka od Rogera. Wiesz dobrze, że zawsze miał do ciebie słabość.
– Pppff! Roger ma słabość do wszystkiego, co nosi spódnicę, i ma poniżej pięćdziesięciu lat.
Wymieniłyśmy między sobą porozumiewawcze, smutne spojrzenia, które zdarzają się samotnym dziewczynom w Nowym Jorku, niemającym szczęścia w miłości. Jamie naprawdę mocno się tym przejmowała. Być może było to spowodowane przekroczeniem trzydziestki lub tymi wszystkimi artykułami w czasopiśmie o modzie ślubnej albo niedawnymi zaręczynami jej siostry. W każdym razie w ostatnim czasie ciągle jej to chodziło po głowie. Kiedy Jamie w końcu rzeczywiście zacznie planować swoje wesele, to będzie to wspaniałe, pełne przepychu wydarzenie, zorganizowane tylko dla jej najbliższych i opłacone przez rodzinę panny młodej. W moim przypadku coś takiego było poza moim zasięgiem, odległe tak bardzo jak Ziemia od Księżyca. Jeśli wiesz, że nic takiego nigdy się nie wydarzy i nie masz takich potrzeb, łatwiej jest kierować swoim życiem. Sekret do szczęścia to kochać, kiedy jest się kochanym, a przecież trudno nie kochać jesieni w Nowym Jorku, zwłaszcza kiedy w końcu wylądowało się w pracy swoich marzeń.
Unosząc się dziesięć centymetrów nad ziemią, dotarłam do biura Vidy. Do tej pory czułam się tak każdego dnia, skanując swoją kartę przy głównym wejściu i przechodząc obok recepcji, nadal pustej tak wcześnie rano. Przeszłam przez lobby do marmurowego korytarza, mijając rzędy biurowych drzwi, całe mnóstwo oprawionych w ramy okładek książek, które odniosły sukces i wyznaczyły trendy, za którymi podążyły hordy nieudolnie wspinających się po drabinie sukcesu naśladowców. Nucąc sobie pod nosem, weszłam pewnym krokiem w zakręt. Nagle pośliznęłam się na płytkach jak łyżwiarka, wykonując figurę wartą pokazania na You Tube, i zatrzymałam się dopiero na ściance oddzielającej dział obsługi klientów, ledwo ratując swoje smoothie.
– Mokra podłoga, co nie? – Z najbliższych drzwi biurowych wynurzył się Russell, facet od sprzątania, pchając przed sobą wiadro z mopem. Russell i ja zdążyliśmy się już poznać przez ostatnie kilka dni. Miał przynajmniej dwa metry, był chudy jak patyk i niezbyt zadowolony z faktu, że ktoś zakłóca mu jego poranną rutynę, przychodząc tak wcześnie do pracy. Sprzątał w budynku od lat sześćdziesiątych i miał tu nawet, w piwnicy, swoje mieszkanie, więc było to zdecydowanie jego królestwo.
– Przepraszam. – Wycofałam się po świeżo zmytej podłodze, zostawiając niewielkie ślady. – Jeszcze nie zdążyłam się nauczyć, że trzeba uważać.
Wyciągnął mopa z wiadra i upuścił go na wyżymaczkę. – Szef lubi czyste podłogi od rana. To jak nowy początek. – Jego powolny, południowy akcent kontrastował z trzema szybkimi, sprężystymi ruchami, jakimi przetarł podłogę. Russella trudno było rozgryźć. Nie wiedziałam, czy lubił swoją pracę tutaj, czy lubił mnie, czy po prostu godził się ze wszystkim, co przynosiło życie.
Chciałam, żeby Russell mnie polubił. Wydawał się człowiekiem z jakąś historią, a ja zawsze byłam zafascynowana historiami. To była pierwsza rzecz, jaką Wilda Culp zauważyła u mnie lata temu, po tym jak mnie przyłapała na szabrowaniu w jej sadzie. Potem w każdą środę przychodziłam jej pomagać na starej, rodzinnej farmie. Zamieszkała tam po przejściu na emeryturę, zakończywszy pracę w Clemson, i oddała się pisaniu na pełen etat. Od razu dostrzegła, że rozumiem, na czym polega urok dobrej historii. Czasami świat, który nie istnieje, jest jedyną ucieczką od tego istniejącego.
Russell zmrużył oczy, napinając przy tym głębokie zmarszczki. Był mężczyzną, który swoim wyglądem wzbudzał zainteresowanie. Jego skóra miała ciepły odcień brązu, policzki lśniły nieco jaśniejszym odcieniem, niemal nienaturalnym połyskiem, jakby jego twarz była rzeźbiona przez Stwórcę dotykami pełnymi miłości.
– Pewnie śpieszno pani, żeby zabrać się do pracy, co? – Oparty na kiju od mopa usunął się, pozwalając mi przejść, a jego spojrzenie powędrowało w przestrzeń, w kierunku biura George’a Vidy, z którego dochodziło miękkie światło. Nieważne, jak długo zostawałam w pracy lub jak wcześnie przychodziłam, George Vida zawsze był, okupując swoją przestrzeń. Zadziwiające, że wszystko, co wychodziło z wydawnictwa Vida, przechodziło przez jego ręce.
To mnie trochę przerażało, jako że rozważałam pozyskanie nowych skryptów. Co, jeśli wybiorę źle? Co, jeśli mój instynkt mnie zawiedzie i nie trafię w gust szefa?
Kobieta musi być pewna siebie. Przypomnienie szorstkich słów Wildy było jak strzał z gumki recepturki. Krótka, ostra przygana. Kiedy dopada ją zwątpienie, musi je P-O-K-O-N-A-Ć. Być, rozwijać się, podnieść się, zatriumfować. Być tym wszystkim, do czego została stworzona. Rozwijać swoją wizję tego, co jest możliwe. Podnosić się po każdym wyzwaniu silniejsza. Zatriumfować nad własnym poczuciem braku bezpieczeństwa. Zawsze to powtarzałam moim studentkom.
A ty, Jennia Beth Gibbs, jeśli tylko będziesz chciała, możesz być naprawdę wielka.
Czułam, że Russell obserwuje mnie, kiedy szłam wzdłuż korytarza, a potem wśliznęłam się do biura na samym jego końcu, gdzie zaczynają swoje kariery nowi redaktorzy, bez względu na to, ile przepracowanych lat mają już za sobą. W wydawnictwie Vida zawsze zaczyna się od początku i samemu wypracowuje się kolejne szczeble kariery. Co tak naprawdę nie było takie złe. Dział literatury faktu wyznaczył mi miejsce w samym rogu pokoju, w trójkątnej wieżyczce, co było nieco dziwaczne, ale i interesujące. Nawet jeśli drapacz chmur po drugiej stronie ulicy zasłaniał słońce i widok, lubiłam to miejsce.
Kiedy przekręciłam włącznik, światło nad moją głową zaczęło migać, po czym rozbłysło, zgasło, znów rozbłysło i zgasło na dobre.
– No nie! – Zdjęłam ciemnopomarańczowy, wełniany płaszcz, który tak uwielbiałam nosić zimą. Oznaka zbytku, biorąc pod uwagę metkę projektanta, ale był to podarunek od Jamie, łapówka za zgodę na pozowanie do zdjęć organizowanych na ostatnią chwilę, na których nic nie musiałam robić, tylko trzymać parasolkę. Obiecała mi też, że nikt mnie nie rozpozna. Błagam cię, błagam, potrzebuję dziewczyny z ciemnymi włosami do ramion z długimi, szczupłymi nogami, a w zamian dostaniesz płaszcz na zawsze. Moja krótka kariera w modelingu była tego warta. O płaszcz dbałam jak o najcenniejszy skarb, po części również dlatego, że jego kolor przywoływał wspomnienia mojego ulubionego klonu cukrowego, na który się wspinałam, żeby się ukryć przed światem. Był sekretnym przypomnieniem Blue Ridge, jedynej cząstki, o której myśląc, nie odczuwałam bólu.
Konstrukcja oświetleniowa nad moją głową wydawała dziwne ciche kliknięcia działające mi na nerwy. Znów przekręciłam włącznik. Do góry. Na dół. Do góry. Na dół. Bez powodzenia. W końcu, nie mając wyboru, musiałam się poddać i skorzystać ze starej lampki na pałąku, która była na stałe przymocowana do biurka. Jej metalową podstawę pokrywała rdza, a wbudowany w nią kałamarz był zupełnie bezużyteczny, ale mimo to podobała mi się. Unosiła się nad biurkiem niczym wszystkowidzące oko i dodawała temu miejscu dziennikarskiej autentyczności. Wyobra-żałam sobie, że zwisała nad pochyloną głową reportera i śledziła postępy opisywanych historii o ruchach hitlerowskich wojsk lub pierwszych słowach wypowiedzianych na Księżycu, albo o smutnym, maleńkim Johnie – Johnie Kennedym, salutującym trumnie swojego ojca.
Ktoś grzebał w moich rzeczach na biurku.
Ta myśl przemknęła mi przez głowę, przerywając mój chwilowy romans z lampą na pałąku. Zmrużyłam oczy, przyglądając się ułożeniu rzeczy. Trzy ostatnie skrypty, nad którymi pracowałam, i które zawsze pod koniec dnia składałam w kupkę po lewej stronie, leżały teraz dokładnie na środku. Zostawiony na nich ołówek spadł na biurko.
Czy ktoś tu był w nocy? Może Russell… sprzątał?
Wszystko inne było na swoim miejscu.
I wtedy zobaczyłam ją. Jeszcze jeden szczegół, którym dzisiejsze biurko różniło się od wczorajszego. Brązową kopertę z grubego papieru z wypłowiałym od słońca, niemalże białym brzegiem, jakby przeleżała długi czas przy oknie. Spoczywała na brzegu biurka, nieco przekrzywiona. Dział administracyjny nie zostawił w mojej skrzynce lub przegródce przy drzwiach żadnych informacji o nowych materiałach. Czy ktoś położył tę kopertę przez przypadek, przechodząc przez moje biuro? Ale kto? Po co miałby tędy przechodzić? Moja mała dziupla nie była po drodze do żadnego pomieszczenia.
Koperta była chropowata w dotyku. Górny róg został rozdarty dawno temu. Żadnego adresu zwrotnego. Kurz osiadły na porwanym brzegu utworzył na wystającym ze środka papierze nierówną, brązową linię. Ukryty arkusz był seledynowy, nabierając przy brązie szczególnego odcienia. Zestawienie kolorów sprawiło, że zastygłam w podziwie dla przypadkowego piękna zwykłego, codziennego życia.
W środku znajdował się plik papierów z żółtawą obwódką, ale seledynowy kolor okładki był żywy. Tuż przy moim kciuku dostrzegłam odręcznie narysowany tuszem zawijas.
Jakiś szósty zmysł powstrzymał moją ciekawość i nakazał mi ostrożność, jakby przestrzegając przed wyjmowaniem papierów z koperty. Stempel pocztowy – z tego, co mogłam odczytać – wskazywał datę 7 czerwca 1993 roku.
Czy koperta pochodziła ze słynnego stosu papierzysk George’a Vidy? Tego, którego nikomu nie wolno było dotykać?
Za drzwiami, w budynku, panowała cisza, a mimo to miałam dziwne uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Zostawiłam kopertę na biurku i wyszłam na korytarz w poszukiwaniu oznak życia w innych biurach – płaszcza przewieszonego przez oparcie krzesła, kubka z kawą, pary wygodnych adidasów wciśniętych pod biurko po zmianie na eleganckie szpilki.
Nic.
Kto miałby odwagę uszczknąć kawałek z Papierowej Góry i zostawić go na moim biurku? Po co?
Przez pomyłkę? Inicjacja nowego pracownika? Czy może – nawet nie chciałam o tym myśleć – ktoś chciał mnie wrobić? Czy już narobiłam sobie wrogów, nawet nie zdając sobie z tego sprawy? Może ktoś poczuł się zagrożony przyjęciem nowej osoby do zespołu? Wydawanie książek mogłoby okazać się bezwzględnym biznesem…
A może to był test, czy można mi zaufać? Próba, by zobaczyć, czy zwrócę kopertę na swoje miejsce, czy przejrzę jej zawartość?
Trafiło na niewłaściwą dziewczynę. Bez tego miałam ręce pełne roboty. Cokolwiek to było, musiało wrócić do sali konferencyjnej, i właśnie teraz, kiedy w budynku panowały pustki, był najlepszy czas, żeby odnieść kopertę. Nikt się nie zorientuje. A ja w przyszłości, tak na wszelki wypadek, będę się miała na baczności. Jeśli to miał być żart, to teraz ja sobie zażartuję, kładąc kopertę niepostrzeżenie na swoje miejsce.
W ciągu minuty byłam znowu na korytarzu z zakazanym owocem ukrytym w papierowej teczce. Niestety, tuż za rogiem natknęłam się na Rogera przy stanowisku z kawą – przygotowywał sobie kubek porannego napoju.
– Znowu tak wcześnie w pracy? – Uśmiechnął się przyjaźnie, wznosząc kubkiem toast. – Wiesz, przy tobie wszyscy wypadamy na niezłych leni.
– Ale ty też tu jesteś! – Siliłam się na naturalność, ale czułam się, jakbym przyciskała do piersi paczkę z tykającą bombą. Chciałam jedynie się jej pozbyć, zanim wybuchnie.
Mimo to w mojej głowie nadal tkwił skrawek seledynowego papieru, atramentowy zawijas, ukłucie ciekawości…
– Mam wcześnie rano spotkanie z autorem i agentem w sali konferencyjnej – odparł Roger.
Czy mi się wydawało, czy wpatrywał się w teczkę, którą trzymałam w podwójnym uścisku? Może wyglądałam na winną? A może wiedział, co miałam w teczce? Być może to on położył kopertę na moim biurku?
– W takim razie miłego spotkania. – Odwróciłam się na pięcie i skierowałam z powrotem do mojego biura. Moja wycieczka na Papierową Górę będzie musiała poczekać.
Kiedy tak szłam korytarzem, teczka wydawała mi się coraz cięższa. Jakaś część mnie podpowiadała: Po prostu wrzuć teczkę do szuflady, gdzie nikt jej nie zobaczy, apotem zwróć wieczorem, kiedy wszyscy wyjdą. Ale inna część, ta część, która już nie raz w moim życiu zapędziła mnie w kozi róg, mówiła: Cóż, skoro i tak musisz przez chwilę przetrzymać kopertę, dlaczego do niej nie zajrzysz?
Podszepty licha, które mój ojciec oraz ludzie z kościoła Świętych Braci w Lane’s Hill próbowali tak zaciekle wybić mi z głowy, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawsze prowadziły do jednej z dwóch rzeczy: niesamowitej przygody lub kompletnej katastrofy.
Przeciągnęłam placami po tajemniczym skarbie, zanim skręciłam do swojego biura i zamknęłam drzwi. Klej na dolnym skrzydełku koperty stawił przez moment opór, najwyraźniej nie chcąc tak od razu wyjawić znajdującej się w środku zagadki. Po chwili puścił, a zawartość, jakieś pięćdziesiąt stron luzem owinięte w seledynową okładkę, znalazła się w moich dłoniach. Na przedzie widniał rysunek wykonany ołówkiem i tuszem – szkic czegoś, co wyglądało jak gruby sznurek z sześcioma owalnymi koralikami oraz dziwnym, prostokątnym, bogato rzeźbionym wisiorem.
Ilustracja była bardzo ładnie wykonana.
Poniżej rysunku znajdowały się dwa słowa, które równie dobrze pasowałyby do antycznego zwoju znalezionego w schowanej przed wiekami skrzyni. Napisano je odręcznie, starannie kaligrafując poszczególne litery.
Strażniczka opowieści.
trzy
rękopis: część pierwsza
Jeśli Sarra zostałaby przyłapana na podsłuchiwaniu w tym miejscu, porządnie by jej złojono skórę. Z każdym dniem Brown Horne Drigger stawał się bardziej odważny, bardziej pewny, że tata Sarry po nią nie przyjedzie. Czy to możliwe, że spadł wraz ze swoim mułem ze skalistego zbocza i teraz leżał martwy w rzece? Albo dopadł go niedźwiedź? Albo został zastrzelony dla sakiewki pieniędzy, które uzbierał dla Browna Driggera? Każda z tych rzeczy mogła mu się przydarzyć, ale mogło się też przydarzyć zupełnie coś innego.
Myśli te były jak pikowana kołdra, składająca się z ciemniejszych i jaśniejszych łatek, w pewien sposób przygnębiające, ale i uwalniające. Jeśli taty nie było już na tym świecie, mogłaby uciec, a mało było rzeczy, których pragnęłaby bardziej, niż rzucić się z wrzaskiem przed siebie i pomknąć, gdzie nogi poniosą. Ale grzechem jest rozmyślać o śmierci mężczyzny, który cię spłodził, mężczyzny, którego twoja mama musiała kiedyś, dawno temu, pokochać. I chociaż niewiele o nim wiedziała – przez lata pojawiał się i znikał z małej farmy Aginisi, kiedy tylko mu się podobało – Sarra wiedziała na pewno, tak samo jak to, że po nocy nastaje dzień, że był tym, który ją spłodził.
Nie można było nie dostrzec tej prawdy, chociaż czasami żałowała, że tak jest. W ciągu ostatnich kilku zim zaokrągliła się i przemieniła z dziewczynki o pałąkowatych nogach w młodą kobietę. Właśnie wtedy zaczęła widzieć w mętnym, owalnym lustrze nad komodą Aginisi to, czym ją obdarował. Jego wypukłe kości policzkowe i szerokie, pełne usta. Jego proste brwi rzucające gęsty, ciemny cień. Jego gibkie i długie kości. Ale i przenikliwy błękit oczu mamy i jej falowane, mocne jak sznur włosy, i skórę w kolorze orzecha hikory. I kiedy skończyła szesnaście lat, nie można się było pomylić, co do tego pokrewieństwa, i z tego właśnie powodu Brown Drigger dwa razy się zastanowił, zanim zdecydował się ją zabrać, żeby zabezpieczyć dług w postaci sakiewki pieniędzy, dopóki nie wróci jej tata.
Brown Drigger obawiał się tego, że będzie musiał ją zatrzymać… ale również jej pragnął. Szybko to zrozumiała. Przychodził do niej w nocy, dotykał, kiedy leżała skulona jak zimowy opos, udając, że śpi. Czekając, aż pojawi się jej ojciec, nie odważył się zrobić nic więcej. W każdym razie uciekający czas nie był jej sprzymierzeńcem.
Słyszała, jak kiedyś Brown Drigger powiedział, że dziewczyna, która nie stała się jeszcze kobietą, warta jest dużo pieniędzy.
Sarra nie chciała nic od Browna Driggera, od swojego ojca, ani od żadnego innego mężczyzny. Aginisi ostrzegała ją przed tym, a i mama od czasu do czasu pouczała. Kiedy tata wracał, przywoził słodkości, świecidełka i whisky, którą ukrywał w ziemiance z tyłu, za drewnianym domem Aginisi i dziadka. I to sprowadziło cierpienie. Mama, w całej swojej prostoduszności, wydawała się nie mieć o niczym pojęcia, ale Aginisi wiedziała, i dziadek też, kiedy jeszcze żył. Cała trójka prowadziła wojnę we wnętrzu Sarry, nawet zza grobu. Aginisi mówiła jej, że tata nie jest dobry, a dziadek ostrzegał, żeby nie ufać temu człowiekowi, mama natomiast wierzyła, że tkwi w nim dobro, które jeszcze nie zostało odkryte. Były też więzy krwi, ostatnie, którymi była z kimś związana na tej ziemi.
Jeśli oczywiście ten mężczyzna żyje.
Jeśli nie, to i tak dość dobrze znała góry. Zaprzyjaźniła się z psami Browna Driggera, które, jak ostrzegał, miały wytropić ją i rozszarpać na strzępy, jeśli będzie próbowała uciec.
Jak tylko o tym pomyślała, Sarra wczołgała się pod podłogę chaty, brnąc na kolanach w grzęzawisku mokrych liści do miejsca, gdzie kamienne stemple podtrzymywały drewniane bale w zboczu góry. Zakrywszy dłońmi usta, wytężyła słuch. Pomyślała o jednym z przyjezdnych – młodym mężczyźnie, który przebył drogę do składu Browna Driggera, wlokąc się na kościstym, siwym koniu za wozem mulnika.
Mulnicy, których widziała tu raz czy dwa razy, przyjeżdżali handlować towarami, przywozili futra, srebrne monety i whisky. Ale młody mężczyzna był inny i zupełnie nowy w górach. Wyróżniał się oczywiście ubraniem, przede wszystkim jednak tym, że wszystko dookoła pożerał wzrokiem, gdy tymczasem mulnik i Brown Drigger przeżuwali słowa, jak zwykle robią to kupcy. Młody mężczyzna badał wzrokiem otoczenie jak źrebak wypuszczony wiosną na pastwisko, który ujrzał wielki, szeroki świat po raz pierwszy w życiu.
Kiedy zdjął swój ładny, filcowy kapelusz i wszedł do środka, odsłonił słomkowe włosy, miękkie, krótko przycięte na karku i kręcone. Jego twarz była ogolona, zaskakująco gładka i młoda jak na tak wysokiego i wymizerowanego chudzielca. Ruszył do chaty Browna Driggera pewnym krokiem. Zanim wszedł na ganek, wydawało się, że spojrzał w jej kierunku, w kierunku wędzarni, gdzie czyściła wielki garnek do robienia kiełbasy. Rano ludzie Browna Driggera zabili trzy wieprzki, które zhandlowali za bimber. Ogromne tusze wisiały z tyłu chaty, przecięte i wypatroszone, a świńska krew, której resztki wolno ściekały i były gęste jak miód, leniwie sączyła się na ziemię.
Brown Drigger i przybysze byli w środku już od wielu godzin. Tusze zdążyły ostygnąć, a Sarra umyła i przygotowała jelita na kiełbasę. Robiła to wcześniej wiele razy z Aginisi. Jej małe ręce uwijały się obok rąk jej babci, wywijając flaki i płucząc je wodą, a potem drobnymi paluszkami zaczynała usuwać brudy z wnętrzności zwierzęcia, które dostały się tam jeszcze za jego życia. Znała się na czyszczeniu flaków, nawet była w tym dobra, i wiedziała, że lepiej było nie przerywać pracy, kiedy Brown Drigger wrzasnął na swoją kobietę, żeby przyszła do chaty.
Pegleg Molly, zanim ruszyła z miejsca, pogroziła jej. – Masz wszystko skończyć. Idę doglądnąć mężczyzn. – Po drodze wymierzyła Sarze kuksańca, zahaczając o ucho. W głowie Sarry zadzwoniło, zanim poczuła pulsowanie bólu.
Nic nie odpowiedziała, a Molly poszła do mężczyzn, którym prawdopodobnie zaostrzył się apetyt podczas gry w karty i dobijania targu o nowe towary i whisky.
Jakaś zmiana w odgłosach dochodzących z chaty w końcu odciągnęła Sarrę od garnka z różowo-białymi błonami. Wybuchy śmiechu i głośne rozmowy zastąpiła niepokojąca cisza, dlatego wczołgała się pod podłogę, żeby posłuchać. Może przybysze mieli jakieś wiadomości o jej ojcu? Złe wiadomości?
Opierając się palcami o mieszaninę liści i błota, przyłożyła oko do dziury w podłodze przy palenisku, którą odkryła pewnej bezsennej nocy jakiś miesiąc temu, opatulona w wełniany koc, który utkała Aginisi swymi własnymi, delikatnymi dłońmi – jedną z niewielu rzeczy, które Sarra wyniosła z małego, drewnianego domku, zanim wyjechała na mule, pozostawiając za sobą tatę.
Mężczyźni w składzie Browna Driggera siedzieli stłoczeni wokół stołu. Było ich teraz razem sześciu, może siedmiu. Pewnie wrócili, kiedy pracowała w wędzarni, lub przyjechali jacyś nowi, szukając okazji do wypitki, miejsca do spania lub pohandlowania towarami.
– Mój koń! – zarzęził Brown Drigger w alkoholowym bełkocie. – Nie wyjedziesz stąd z moim koniem. Podwójna wygrana albo nic.
Cisza. Sarra również wstrzymała oddech. Brown Drigger był dumny ze swojego konia rasy palomino jak ze swojej własnej lewej ręki. Prędzej czy później straci jedno lub drugie.
– Dość już tej gry! – Ten głos miał w sobie nutkę niebezpiecznej trzeźwości i Sarra dobrze go znała – należał do mężczyzny z dziobatą twarzą, tego, z którym Brown Drigger dobijał niełatwych targów trzy tygodnie temu, niedługo po tym, jak została tutaj przywieziona. – Weź sobie do serca moją radę, staruszku. Przerwij, zanim wypatrzę coś jeszcze, na co będę miał chrapkę. Pewnie na mnie już czas.
Nad głową przesunęły się krzesła i poruszyły ciała. Pegleg Molly przeciągnęła po podłodze swoją drewnianą nogę, kierując ciężkie kroki w stronę drzwi. – Wynocha mi stąd! Już!
– Ale bez konia! – W głosie Browna Driggera słychać było desperację. – Dam ci za zwierzę worek złota, a jak przyjedziesz na wiosnę, odpłaci mi, wydając na świat potomstwo. Ale nie opuści tego miejsca, chyba że z kulką we łbie. – Kurek na pistolecie przeskoczył, a Sarra sięgnęła dłonią po malutki, rzeźbiony w kości sześcian, który nosiła na szyi – następna rzecz, którą zabrała z domu Aginisi, kiedy z tatą porzucili domostwo. Jak daleko potrafiła sięgnąć pamięcią, wiedziała, że kiedy Aginisi opuści ten świat i przeniesie się do nieba, przedmiot będzie należał do niej.
– Nie dogadasz się z szaleńcem. – Znów odezwał się mężczyzna z bliznami. – Niech twoja kobieta odłoży ten pistolet i złagodnieje, przyjacielu. Zaproponuj mi coś innego, jeśli chcesz zatrzymać konia. Nie widzę tu wprawdzie niczego, na co miałbym chęć, ale jak chcesz odzyskać konia, przehandluję go za dziewczynę. Tę z niebieskimi oczami. Jest młoda, co nie?
Sarra wstrzymała oddech i skamieniała ze strachu.
– Jeszcze nie teraz. Przynajmniej nie przez kolejne cztery dni. Jej tata zastawił ją za sakiewkę pieniędzy. Jeśli nie wróci tu z moim towarem, zatrzymam dziewczynę i pozwolę Molly trochę na niej zarobić. Znajdzie się wielu chętnych, którzy zapłacą parę groszy, żeby znaleźć się pod kocem z kimś takim, kto wygląda jak ona.
– Widzę, że wszystko już sobie przemyślałeś. Koń… albo dziewczyna. Jedno albo drugie.
Pięść uderzyła o stół. – Dałem słowo temu człowiekowi. Żadna żywa dusza nie zarzuci Brownowi Horne’owi Driggerowi, że nie dotrzymuje słowa. Poza tym ojciec tej dziewczyny to prawdziwa kanalia. Jak cię dorwie, to wypatroszy jak wieprza i tyle po tobie. Nic go nie powstrzyma.
Krzesło przesunęło się po dobrze wysłużonej już podłodze, a przez szpary między deskami wpadł tuman kurzu, chwytając się długich promieni popołudniowego słońca. Prawdziwe piękno przeciwko brzydocie. – No to jasna sprawa. Biorę konia i już mnie nie ma. Może będę wracał tą drogą i sprawdzę, co mnie ominęło z dziewczyną. – Odgłosy stąpania były ciężkie i nieśpieszne, a deski zadudniły pod naporem olbrzymiego mężczyzny.
– Zaczekaj – rzucił Brown Drigger, a mężczyzna odwrócił się. – Zostaw konia. Niech będzie tu jeszcze przez cztery dni, a potem dobijemy interesu. Jeśli do tego czasu nie pojawi się jej ojciec, dziewczyna będzie twoja.
Znowu jakiś ruch, zamieszanie, kurtyna świetlistego kurzu, a potem dobicie targu. – Więc biorę dziewczynę teraz, a ty masz się upewnić, że facet się tu więcej nie pokaże.
rękopis: część druga
Rand Champlain pogwizdywał sobie pod nosem, wędrując od strumienia w górę, w kierunku chaty Browna Horne’a Driggera. Idąc, przerzucał kartki zeszytu, porównując rysunki z liśćmi na krzakach rosnących wzdłuż ścieżki. Był to jeden z celów tegorocznej wędrówki – skatalogować faunę i florę Blue Ridge – najwyższego łańcucha górskiego Appalachów, i kilku miejsc poza nim – ale również zwyczaje, języki oraz kulturową różnorodność ludów, na które się natknie. W żadnym razie nie był profesjonalistą – ani artystą czy przyrodnikiem, ani nawet studentem nauk antropologicznych – ale pogoń za wiedzą była jednym z powodów porzucenia Charleston, oczekiwań rodziców i wyjazdu na rok w dzikie góry.
Zamierzał wrócić do domu, utrwaliwszy większość znalezisk na rysunkach oraz zdjęciach wykonanych za pomocą składanego aparatu fotograficznego Hütting&Sohn. Podejrzewał, że nastanie nowego stulecia, które ciągnęło się już ponad dekadę, oraz rozwój dróg kolejowych, rozprzestrzeniających się we wszystkich kierunkach jak pnące wino, sprawią, że miejsc, w które jeszcze nikt nie dotarł, będzie coraz mniej. Zamierzał je zobaczyć, odkryć wszystko w tych dziewiczych rejonach, co tylko będzie w stanie, zanim na dobre przepadną. Te miesiące wędrówek po dzikich Appalachach były początkiem podróży na zachód, z której w końcu planował powrócić drogą wodną – parowcem.
Czubkiem buta zahaczył o kamień leżący na ścieżce i na chwilę stracił równowagę, ale odzyskał ją przy gąszczu cykuty. Dowiedział się o tej truciźnie od mulnika, który przekonywał go, że wystarczy jej dotknąć, choćby po to, by umieścić listki rośliny między stronami zeszytu, które miały je sprasować, aby narazić się na nieuniknioną i poprzedzoną agonią śmierć. Mulnik zażartował, ale Rand nie wyczuł podstępu i przez kilka godzin czekał na pierwsze oznaki śmierci, którą spowodować miał kontakt z cykutą. Ira Nelson okazał się niezbyt miłym, chociaż kompetentnym przewodnikiem górskim.
Do jego uszu dotarło nagle delikatne pobrzękiwanie. Kucnął na ścieżce, żeby dokładnie przyjrzeć się roślinom, które wydawały się małą grządką nisko rosnących tobołków alpejskich. Coś takiego nie mogło tutaj rosnąć. Wiadomo było, że tobołki alpejskie nie występują na wschód od Gór Skalistych; napotykał je tylko w górach w Europie podczas wakacji, ale te rośliny wyglądały dokładnie tak samo.
Wyciągnął rękę po listek, żeby się przekonać, czy zerwanie go spowoduje wydzielenie znajomego, obrzydliwego zapachu. Był tak pochłonięty znaleziskiem, że pobrzękiwanie nie zwróciło jego uwagi, dopóki nie znalazło się bezpośrednio nad jego głową, na nierównym, zrytym koleinami szlaku, który wiódł do składu Driggera. Dopiero teraz rozpoznał prawie natychmiast ten dźwięk. To odjeżdżający bez niego wóz mulnika. Muły miały całkiem niezłe tempo, a przy każdym szarpnięciu pobrzękiwały miedzianymi sprzączkami uprzęży.
Na Boga, co to miało znaczyć?
Jego serce zamarło, zanim zerwał listek z tobołka polnego, a potem opuścił ścieżkę i ruszył pędem do góry, w kierunku drogi dla wozów, przeskakując kępki jagód i wystające skałki. Śmigały pnie drzew, a jego stopy ślizgały się po wilgotnym dywanie leśnego mchu. Na szczęście był zarówno szybki, jak i zwinny. W końcu zdobył mistrzostwo w biegach mężczyzn na akademii zaledwie kilka miesięcy temu.
Pewnie całe to zamieszanie z odjazdem wozu było kolejnym psikusem mulnika, ale Rand poczuł niepokój. Przyjazd człowieka z bliznami na twarzy i jego dwóch towarzyszy sprawił, że sprawy omawiane w składzie Browna Horne’a Driggera przybrały taki obrót, że Rand przeprosił i udał się nad strumień. Był szczęśliwy, że mógł wyjść na świeże powietrze i opuścić obskurne pomieszczenie i panujący w nim odór. Nie miał pojęcia, jak długo Ira będzie dobijał targu, ale nie miał nic przeciwko temu, żeby zabrało to trochę czasu. Było tu wiele ciekawych rzeczy do obejrzenia. Poza tym Rand miał w plecaku suszoną wołowinę, na wypadek, gdyby poczuł głód, zanim rozbije gdzieś w pobliżu obozowisko na noc. Włócząc się wzdłuż strumienia, cieszył się swoją samotnością i swoimi odkryciami.
Obawiał się, że jego pierwszy osąd co do nadmiernej ilości bimbru wypijanego przez mężczyzn, omawiania przez nich nielegalnych interesów i braku zasad moralnych był właściwy. Mulnik najwyraźniej bardzo się śpieszył. Można to było poznać po stukocie ślizgających się kopyt i metalowych obręczy na kołach, podskakujących na kamieniach i wybojach w trakcie pośpiesznej jazdy w dół.
Kiedy Rand wyskoczył z krzaków na drogę, Curly, który prowadził muła, przestraszył się i zatrzymał, zmagając się z napierającą zawartością wozu.
– Cholerny głupek! – Ira ściągnął cugle i wyhamował wóz, ostatecznie unieruchamiając ładunek. Rand uskoczył na bok, unikając rozjechania. – Obu wyślesz nas na tamten świat. Ile razy mam ci mówić, żeby nie biegać, bo płoszysz muły?
– Usłyszałem jadący wóz – wydusił z siebie Rand, nadal ledwo dysząc.
– Lepiej wsiadaj na konia, chłopcze. Wyjeżdżamy! – Ira z niecierpliwością skinął głową ponad ramieniem.
– Wyjeżdżamy? – Puddinhead, wierzchowiec, którego Rand kupił zaraz po wyjściu z pociągu w Murphy, był przywiązany z tyłu wozu i jak zwykle zezował w stronę końca prowadzącej go liny. Imię Puddinhead było równie bezsensowne, jak zapewnienia właściciela z Murphy, że wałach był doskonałym górskim koniem. W rzeczywistości zwierzę lękało się większości tego, co zobaczyło, a całą resztę ledwo znosiło. – Myślałem, że planowaliśmy rozbić obóz, żeby przenocować w pobliżu składu Driggera. – Nie żeby Rand pragnął spędzić więcej czasu w towarzystwie Browna Horne’a Driggera czy Pegleg Molly, ale miał ochotę dokładnie przestudiować okoliczne tereny.
– Żadnego interesu się z nimi nie zrobi. Szkoda czasu. – Ira był zdenerwowany, wcześniej Rand nie widział go takim. – Człowiek ujdzie z życiem w tych stronach, jeśli wie, kiedy ruszyć z kopyta w drogę. Musi też wiedzieć, że nie należy się włóczyć. Miałeś być przy rozwidleniu strumienia. Masz szczęście, że nie zostawiłem cię jako przynętę dla niedźwiedzia. Nie będę twoją niańką, chłopcze!
Huk wystrzału z pistoletu przeszył powietrze od strony chaty Browna Driggera, odbijając się echem wśród drzew i płosząc ptaki do lotu. Rand zrobił obrót w kierunku, z którego dobiegł łomot, gdy tymczasem Ira poderwał się z siedzenia i ściągnął lejce, aby powstrzymać muły przed ucieczką. Z tyłu wozu Puddinhead zaczął się wdrapywać na stok, potykając się na luźnych skałach i sadzonkach orzesznika.
– Nie martw się o konia. Jest dobrze przywiązany. – Ira odwrócił się, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. – Właź na wóz, chłopcze. Chyba że chcesz tu zostać. Wybieraj. Ale ta buda i ja znikamy stąd. I to już!
Dwa szybkie kroki i Rand chwycił się bocznej poręczy, postawił but na kole i dźwignął się do góry. Ledwo jego stopa oderwała się od metalowej obręczy, wóz ruszył, a on wylądował w plątaninie płócien przykrywających towary Iry, podskakując przy tym w górę, w dół i na boki.
Zanim Rand zdołał się wgramolić na siedzenie, wóz już brnął przez strumień, rozchlapując wodę na wszystkie strony. Z tyłu Puddinhead stanął na tylnych nogach, testując wytrzymałość liny, parskając i sapiąc, jakby przygotowywał się na to, że poziom wody się podniesie, a on zostanie przez nią zupełnie pochłonięty. Wałach skoczył na sztywnych nogach, wylądował w strumieniu i znów podskoczył, wszczynając przy tym piekielny hałas.
– Do przodu, Curly! Do przodu, Luke! – Ira mocno okładał grzbiety zaprzęgu, który walczył, żeby przejść na drugą stronę trzęsawiska.
– Daj im odsapnąć, człowieku! – zaprotestował Rand. Nigdy nie potrafił spokojnie obserwować znęcania się nad bezbronnymi istotami. Zwierzęta robiły, co mogły.
– Nie mamy czasu. Jeśli ten koń nie przestanie ciągnąć mojego wozu, odetnę go i zastrzelę. Spowalnia muły. No dalej, Luke! Dawaj, Curly! Dawaj! Dawaj! Dawaj! – Wóz stoczył się do tyłu w błoto, a Ira jeszcze mocniej ciął czarnym batem, uderzając zwierzęta aż do krwi po śliskiej od potu skórze.
Rand w bezwiednym odruchu sięgnął po bat. – Nie trzeba aż tak…
Mocne uderzenie łokciem prosto w żebra pozbawiło go tchu i zgięło wpół na skraju siedzenia, tak że wisiał skulony nad krawędzią wozu, mocno się go trzymając. W dole koła chlapały błotem na wszystkie strony.
– Pilnuj swoich spraw! Tak będzie dla ciebie najlepiej. Dawaj, Luke! Dawaj, Curly!
Nagle wóz gwałtownie się przechylił, a błoto odpuściło z mocnym odgłosem mlaśnięcia, i zaczęli wtaczać się na zbocze góry. Na twarzy Randa nadal malował się grymas bólu. Przy swoim wzroście 195 centymetrów zawsze górował nad rówieśnikami i postrzegał siebie jako osobę, która sobie poradzi w fizycznych starciach. Ale tak naprawdę, ze względu na swój wzrost i fakt, że dorastał wśród młodzieży, która była kształcona na gentlemenów, fizyczne potyczki nigdy nie były mu do niczego potrzebne, poza nieszkodliwymi chłopięcymi zabawami.
Ale w tym świecie, w tym górskim królestwie surowego krajobrazu i podejrzanych ludzi, stawką zabawy było życie lub śmierć. A to już zupełnie inna gra.
Zastanawiał się nad tym, kiedy już zdołał złapać oddech. Obok niego Ira mocno napierał na zaprzęg jeszcze przez długi czas, zanim pozwolił zwierzętom odsapnąć, prychać i sapać, i spowolnić nieco krok. Białe cętki na grzbietach mułów zaróżowiły się od krwi.
Rand nie przeprosił, że sięgnął po bat. – Co się wydarzyło w składzie?
– Po jakimś czasie gra w karty zrobiła się nieprzyjemna. – W szparce pod rondem kapelusza, który lata świetności miał dawno za sobą, widać było, że oczy starego zwęziły się. – Jeden z mężczyzn wygrał wierzchowca palomino, z którego Brown Horne jest taki dumny.
Rand szybko wyobraził sobie przebieg tej konfrontacji. – Niezły okaz! – Tak naprawdę w zagrodzie Browna Driggera były trzy dobre konie. Randa nawet kusiło, żeby przehandlować swojego Puddinheada. – Więc z tego powodu była ta strzelanina?
– Nie. Ten człowiek zwrócił konia Brownowi Horne’owi w zamian za dziewczynę. Ale kiedy Pegleg Molly wyszła, żeby ją przyprowadzić, ta chyba zdążyła uciec. Zapadła się pod ziemię. Facet pomyślał, że Brown Horne robi sobie z niego żarty. Powiedział, że jeśli Drigger nie znajdzie dziewczyny, zabierze konia i powiesi Driggera obok rozpłatanych wieprzy. Zaraz potem wsiadłem na wóz i odjechałem, a oni nadal jej szukali.
Obrazy w głowie Randa stały się ponure i mroczne. – Co to za dziewczyna?
– Ta, która była przy wędzarni, kiedy przyjechaliśmy. Chuda jak szczapa, ale urodziwa. Czarne włosy, niebieskie oczy. Warta więcej niż koń rasy palomino, jeśli się nie ma nic przeciwko temu, kim jest. Nie widziałeś jej?
Jeśli się nie ma nic przeciwko temu, kim jest. Co to w ogóle miało znaczyć? – Ale… ale jesteśmy przecież u zarania nowego wieku. Nie można sprzedawać kobiet jak koni. – Pomijając kwestię moralności, takie rzeczy są i były nielegalne od końca wojny secesyjnej, od jakichś ośmiu lat przed przyjściem Randa na świat.
– Szczerze mówiąc, dziewczyna jak dziewczyna. Piętnaście, może szesnaście lat.
Fala mdłości poruszyła żołądkiem Randa, zostawiając w ustach kwaskowaty smak. Lucinda, najstarsza z jego trzech sióstr, miała niecałe piętnaście lat i przygotowywała się do debiutu w towarzystwie Charleston. Jej twarz pojawiła się w jego myślach, co sprawiło, że nerwowo poruszył się na siedzeniu. – W takim razie musimy wracać. – Ale przejechali już wiele kilometrów w trakcie tej dzikiej wędrówki i zaczęła zapadać ciemność. Szczerze mówiąc, było dziwne, że Ira nie zatrzymał się, żeby rozbić obóz. Bardzo się śpieszył, żeby jeszcze tego wieczora odjechać jak najdalej.
Mulnik spojrzał na Randa i zanim ten zdołał zareagować, Ira wyciągnął z kufra za sobą pistolet i położył go sobie na kolanach, kierując lufę w stronę Randa. – Siedź cicho, chłopcze, i podziękuj Irze, że uratował ci dzisiaj życie. Tylko żeby ci coś nie strzeliło do głowy! Na przykład żeby sprowadzić na mnie tych ludzi. Nic z tych rzeczy!
Ale Rand nie dawał za wygraną. – A prawo? Gdzie tu władza, która mogłaby…
– Tutaj nie ma czegoś takiego. Sam powinieneś się już dawno zorientować. A jeśli nie ma władzy, nic nie można zrobić w sprawie kogoś takiego, jak ona.
– Na miłość boską, ona jest istotą ludzką. Mniejsza o przyzwoitość, ona ma po prostu swoje prawa.
Ira pokręcił głową. Nadal trzymał pistolet wycelowany w Randa, ale zdjął palec ze spustu i położył dłoń na kabłąku. – Masz pojęcie o górach, chłopcze, ale musisz się jeszcze trochę nauczyć. Ta dziewczyna nie ma żadnych praw. Ona jest Melungiem.
– Kim?
– Melungiem. Nie jest ani biała, ani kolorowa, ani też Indianką. Nikt z tych trzech ras się o nią nie upomni. I nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie będzie próbował. Melungowie ukrywali się w tych górach od niepamiętnych czasów. Wyróżniają się wyglądem, jak ta dziewczyna – mają ciemną skórę, ale nie czerwoną jak Indianie. Czarne włosy, a przy tym jasne, niebieskie oczy. Takie oczy mogą zaczarować człowieka, posłać go do grobu. „Poderżnie ci gardło podczas snu i tchnie w twoje gardło wiatr duszy”, mawiała moja mama. Mają po sześć palców u ręki. Wyrywają ludzkie serca, kiedy jeszcze biją i zaczarowują je. Melung jest podlejszy i dwukrotnie sprytniejszy od grzechotnika. Siedzi w nich diabeł. Przyzywają wiatr, pogodę, chodzące drzewa i duchy zmarłych z ich miejsca spoczynku, a potem nasyłają na ciebie.
Przez ciało Randa przebiegł dreszcz. Przeciągnął dłonią po szyi, czując pod palcami całodniowy zarost, który wymagał golenia. Jego spojrzenie znów powędrowało do tyłu, ponad ramieniem. W myślach dziewczyna nabierała życia, nawet jeśli jego wzrok nigdy na niej nie spoczął. Tak naprawdę wcześniej też nie widział Melunga we własnej osobie. Wątpił w ich istnienie, zaliczając ich raczej do postaci ze świata fantazji, tak jak wróżki, księżycowe ludki czy Rougarou – bestię, o której mówiono, że poluje na bagnach i trzęsawiskach Luizjany.
W jego umyśle Melungowie byli wymysłem, czymś, czym straszono dzieci, żeby nie chodziły same do lasu. Tylko się nigdzie nie włócz, bo dorwie cię Melung. Stara Hast, służąca z dziecięcych lat, często go w ten sposób straszyła. Nie miała cierpliwości do dziecięcych szaleństw i wybryków. Jego dziadek droczył się z nim w podobny sposób, przywołując Melungów podczas polowań, kiedy był mały. Wiele razy zasypiał nakryty kołdrą po czubek głowy, tak na wszelki wypadek, gdyby naprawdę jakiś Melung miał po niego przyjść. Ale w rzeczywistości nie wierzył w istnienie tych ludzi.
Aż do teraz.
– Tylko nie rób głupstw – znów ostrzegł go Ira.
Rand czuł ciężar pistoletu i wylot lufy wpatrujący się w niego. Kim lub czym była tamta istota? Ta, którą minął, nie zauważywszy, bo obserwował okoliczną przyrodę i poczynania mężczyzn. Z całą pewnością nie była duchem, zjawą czy leśną wróżką, bo doskonale wiedział, że czegoś takiego nie ma. Istnieją tylko stworzenia powołane do życia łaską i ręką Wszechmogącego.
A dziewczyna była istotą z krwi i kości. Wystarczająco rzeczywistą.
Jedyne, co mógł teraz zrobić, czując pistolet wymierzony w jego kierunku, to modlić się, żeby Wszechmogący miał to biedne stworzenie w swojej opiece, tak jak miał w swojej opiece każde ze swoich dzieci.
cztery
Pukanie do drzwi mojego biura wydawało się najpierw odległe, jakby przedzierało się między drzewami, odbijając echem gdzieś w kotlinie i dalej o poszarpane, skalne zakrzywienia i granie, tak jak to się zwykle dzieje z dźwiękiem w górach, który skrywa swoje źródło we mgle.
Klamka u drzwi poruszyła się, a ja podskoczyłam, nagle odzyskując czujność. Z hukiem zamknęłam skrypt, zobaczywszy, że Roger wtyka nos w drzwi. – Padł internet w firmie. Zebranie zespołu redakcyjnego o jedenastej trzydzieści. Omówienie strategii ataku działu literatury faktu, który macie przeprowadzić na poniedziałkowym spotkaniu z zarządem. Przypominam, tak na wszelki wypadek, gdybyś nie odebrała wiadomości.
– Dziękuję, nie odebrałam. – Słowa zabrzmiały nieco pośpiesznie. Czułam się dziwnie, jakbym znajdowała się poza swoim ciałem, nie będąc wcale sobą. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, co było instynktowną reakcją lękową, którą pozostawia w człowieku wychowanie w braku poczucia bezpieczeństwa. Czułam się jak Sarra, skulona pod podłogą chaty, przestraszona, że jeśli mnie złapią, oberwę.
Roger spojrzał pytająco na moją nierozpakowaną torbę z laptopem. Było całkiem jasne, że tego ranka nie mogłam sprawdzić żadnego maila. – Jakoś tu ciemno. Ucięłaś sobie drzemkę?
– Zaczytałam się. – Zaczytałam się było raczej łagodnym stwierdzeniem. W rzeczywistości umierałam z chęci ponownego otwarcia teczki, przeczytania reszty i dowiedzenia się, czy Sarra zdołała uciec Brownowi Driggerowi i jego psom.
– Coś dobrego? – Roger otworzył szerzej drzwi i przekroczył próg mojego biura.
– Hm, kto wie? – Znów miałam wrażenie, że w teczce chyba jest bomba. Niemalże odruchowo przesunęłam po niej dłońmi, wyczuwając pod palcami tykanie. Tik, tak, tik, tak. – Kiedy przyszłam, górne światło nie chciało się zapalić. Ale lubię pracować przy tej lampie. Stwarza specyficzną atmosferę.
– Zawsze byłaś nieco staroświecka.
– W porównaniu z tobą każdy jest staroświecki. – Przewróciłam oczami, próbując w ten sposób uciąć dalsze komentarze. Roger uważał, że każdy, kto posiada zasady moralne dotyczące seksu czy innych sfer życia, jest staroświecki. Nadal dziwiło mnie, że nie postrzegał życia w oldskulowym systemie George’a Vidy za zbyt ograniczające. Zawsze miałam wrażenie, że George Vida jest człowiekiem o wielkiej moralności, z zasadami takimi jak dziennikarstwo lat pięćdziesiątych, ale z drugiej strony znałam tylko jego wizerunek publiczny.
Być może były jakieś ukryte powody, dla których Roger czuł się tutaj dobrze, ale miałam nadzieję, że takich nie ma.
W odpowiedzi dostałam promienny uśmiech. – Nie przegap zebrania z Mitch. Nie lubi, kiedy ludzie opuszczają jej zebrania.
Pomijając źródło, nie wątpiłam w prawdziwość tej informacji. Kierowniczka naszego zespołu redakcyjnego literatury faktu, Mitchell Lee, była rzeczową kobietą z niskim poziomem tolerancji dla niekompetencji czy lenistwa. Zespół literatury pięknej Chrisa Singera był grupą, w której panowała znacznie luźniejsza atmosfera. Razem wychodzili na drinka, uczestniczyli w przyjęciach promujących nowe książki, jeśli lokal i towarzystwo były dobre, a czasami nawet wyjeżdżali razem na wakacje. Wczoraj wieczorem również mnie zaproszono, żebym się do nich przyłączyła, ale nie poszłam. Nie chciałam dać odczuć Mitch, że węszę za jakimiś nowymi możliwościami. W tej chwili musiałam skoncentrować swoje wysiłki w miejscu, w którym się znajdowałam.
Spoglądając na teczkę leżącą na moim burku, zastanawiałam się, skąd mogła pochodzić. Była to fikcja literacka, ale znajdowałam w niej coś bardzo realnego. Opis domu Browna Horne’a Driggera, szczegóły ubijania wieprzy i ręcznego wyrobu kiełbasy, wspomnienie o pochodzeniu Sarry z plemienia Melungów, czy nawet używanie nazwy Aginisi, czirokeskiego słowa znaczącego babcia, wszystko to wskrzeszało Randa i Sarrę do życia. W dodatku w tak niesamowity sposób. Było w tym fragmencie coś swojskiego, ale nie wiedziałam jeszcze, czy swojskość tkwi w temacie, który rozbudzał stare wspomnienia, czy w stylu autora brzmiącym jak melodia, którą już kiedyś słyszałam. Chciałam znaleźć odpowiedź i wydawało mi się, że jestem w stanie, ale nadal nie potrafiłam. Nie dawało mi to spokoju w równym stopniu, co sam skrypt. Żadnego imienia autora, żadnego nagłówka czy stopki na stronach, adres zwrotny zdarty z koperty, stempel pocztowy wypłowiały tak, że niemalże nie dało się go odczytać. Żadnego listu przewodniego. A nawet jeśli kiedyś był, zginął dawno temu.
Co to w ogóle miało być?
Pytania układały się w jakąś uwodzicielską grę, jak głosy nawołujące zza obrośniętych mchem skał i głębokich górskich wąwozów, jak nasze głosy, kiedy wymykaliśmy się, żeby pobawić się w chowanego za starą stodołą.
Ciepło.
Zimno.
Gorąco…
Krzyki moich sióstr zmieniły się teraz w szept, ich piskliwy, głośny śmiech był jak mgła utkana ze światła i ciemności, ponurych odcieni żalu.
Szept ustał, kiedy włożyłam kopertę do szuflady, podejmując decyzję. Mogłabym zabrać ją na zebranie zespołu redakcyjnego razem z innymi skryptami, które miałam omówić. Przybyłabym pierwsza i ukradkiem wrzuciłabym paczkę na Papierową Górę, a potem po prostu bym wyszła. Nawet jeśli George Vida zauważy, że koperta nie leży na swoim miejscu, nikt nie będzie wiedział, że to ja jestem za to odpowiedzialna.
Nikt… poza osobą, która zostawiła ją na moim biurku. Ale dlaczego ktoś miał się ujawniać, wiedząc, że będzie miał takie same kłopoty, jak ja teraz?
Skrobiąc paznokciem po starym, mosiężnym wyłączniku, zastanawiałam się nad swoją głupotą. Skrypt miał ponad dwadzieścia lat. Był reliktem z odległych czasów, zanim tu nastałam. Do tej pory całość została pewnie już opublikowana albo leży gdzieś odłogiem u autora w szufladzie, albo wylądowała w koszu na śmieci. A być może te bezpańskie pięćdziesiąt stron było wszystkim, co po nim zostało?
Sensowne byłoby zapomnieć o całej sprawie. Sensowne byłoby odłożyć skrypt na miejsce bez tracenia czasu na czytanie reszty. Tak naprawdę sensowne byłoby jedynie to.
Ale zebranie miało się odbyć dopiero za parę godzin. Miałam więc dość czasu, żeby wszystko przemyśleć i może spróbować jeszcze przemówić sobie do rozumu.
Albo i nie.
Tak więc tego ranka rzuciłam się w wir pracy i zaczęłam selekcjonować streszczenia projektów z literatury faktu, które miały być zaprezentowane na zebraniu zespołu z zarządem w poniedziałek, a Rand i Sarra zostali tam, gdzie byli. Kiedy zaczęłam zbierać swoje rzeczy do wyjścia, kontrabanda nadal leżała w szufladzie nietknięta. Zabrałam kluczyki wiszące pod moją przegródką na listy, zamknęłam biurko na klucz i wyszłam do salki konferencyjnej.