Strona główna » Obyczajowe i romanse » Strażniczka opowieści

Strażniczka opowieści

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7516-908-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Strażniczka opowieści

Jen Gibbs, dla najbliższych Jennia Beth, po dziesięciu latach pracy w sześciu nowojorskich wydawnictwach zdobywa wymarzoną posadę redaktora w prestiżowym Vida House Publishing. Pewnego dnia Jen znajduje na swoim biurku wypłowiałą kopertę z plikiem kartek otoczonych seledynową okładką i zatytułowanych "Strażniczka opowieści".

Swojskość opowieści o przygodach Sarry i Randa z końca XIX wieku budzi w Jen uśpione wspomnienia, a styl nieznanego autora brzmi w niej jak melodia, którą już kiedyś słyszała.

Czy Jen uda się zrozumieć siłę tajemniczego oddziaływania opowieści? Czy powrót do rodzinnych stron i rozrachunek z własną przeszłością przyniesie jej wolność?

Osadzona w scenerii surowych Appalachów powieść uwodzi czytelnika nie tylko sprawnie skonstruowaną fabułą, ale i malowanymi słowem obrazami jesiennego krajobrazu Karoliny Północnej.

Polecane książki

Pewnego dnia Esther Vaughan znika bez śladu. Współlokatorka odnajduje w jej rzeczach niepokojące listy, pełne miłosnych wyznań i jawnych pogróżek. Jeżeli napisała je Esther, to cierpi na poważne zaburzenia i może być niebezpieczna. Tego samego dnia w pewnym miasteczku pojawia się t...
  Problematyka faktoringu z roku na rok staje się coraz istotniejsza, ze względu na rozpowszechnianie się tej formy finansowania działalności przedsiębiorstw. Zaletą książki jest kompleksowe ujęcie zagadnień dotyczących faktoringu i procedury ograniczania ryzyka operacyjnego w transakcjach faktoring...
Czyż nie przeraża was i nie nawiedza we snach wilcze, beznadziejne zbratanie samobójców i owadzi, napowietrzny taniec wisielców?A jeśli…Kontynuacja książki o wszechmocy wisielca w wyobraźni i praktyce Zachodu. Zbigniew Mikołejko opowiada między innymi o wieszaniu angielskich czarownic w Starym i ...
Thomas Piketty w zamieszczonych w tym tomie esejach przedstawia nie tylko bilans rządów Nicolasa Sarkozy’ego i François Hollande’a, ale przede wszystkim rozwija swoje poglądy na temat aktualnych palących spraw dotyczących zarówno gospodarki, jak i polityki europejskiej czy międzynarodowej. Książka j...
Zaskakujące połączenie subtelnej erotyki i rozliczeń z przeszłością. Dojrzała bohaterka opowiada swoje życie młodszemu mężczyźnie, łącząc wspomnienia z dzieciństwa w wielokulturowym Bukareszcie z barwnymi obrazami literackiego świata lat 70. XX wieku, ale także z późniejszymi wydarzeniami i postacia...
  Kodeks pracy 2012 Przekazujemy czytelnikom kodeks pracy. Zawiera on cenne wyjaśnienia, które z pewnością przydadzą się pracodawcom i pracownikom w realizacji codziennych zadań. Dłuższy urlop macierzyński i ojcowski Więcej czasu na odebranie zaległego urlopu 252 dni pracy i 7 długich weekendów ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lisa Wingate

Dla czytel­ni­ków,

któ­rzy wy­rusza­ją w te po­dró­że wraz ze mną:

dzię­kuję Wam za in­spi­ro­wa­nie mnie,

aby za­wsze szukać ko­lej­nej hi­sto­rii,

któ­ra łą­czy nas ze sobą.

je­den

Na­de­szła go­dzi­na chwa­ły. To jest miej­sce, w któ­rym dzie­ją się praw­dzi­we cza­ry.

Taka myśl do­pa­dła mnie jak bez­sze­lest­nie za­cią­gnię­ta za­sło­na u fo­to­gra­fa za por­tre­to­wa­nym obiek­tem. Jej po­łyskują­ce fał­dy przy­cią­gnę­ły moją uwa­gę, przy­po­mi­na­jąc o ra­dzie, ja­kiej udzie­li­ła mi Wil­da Culp, oso­ba, bez któ­rej skoń­czyła­bym zupeł­nie gdzie in­dziej. W ja­kimś tra­gicz­nym miej­scu.

Nie­sa­mo­wi­te, jak jed­na oso­ba i kil­ka hi­sto­rii może od­mie­nić czyjeś życie.

Jen­nia Beth Gibbs, cho­dzi o to, aby do­strze­gać go­dzi­ny chwa­ły, kie­dy nad­cho­dzą. Nadal słyszę jej ni­ski, chro­po­wa­ty, ka­ro­liń­ski ak­cent, nie­spo­dzie­wa­nie brzmią­cy jak mu­zyka mi­nio­nych dni. Naj­smut­niej­szą rze­czą w życiu jest do­strze­gać tyl­ko to, że ula­tują.

One za­wsze ula­tują…

Po­po­łu­dnio­we ze­bra­nie w po­ko­ju na­rad wy­daw­nic­twa Vida było moją go­dzi­ną chwa­ły. Czułam to, w nie­wy­tłuma­czal­ny spo­sób wie­dzia­łam to, na­wet za­nim Geo­r­ge Vida, szura­jąc no­ga­mi, po­ja­wił się w drzwiach i za­jął swo­je miej­sce u szczytu sto­łu, aby roz­po­cząć co­tygo­dnio­we ze­bra­nie ca­łe­go ze­spo­łu – moje pierw­sze w wy­daw­nic­twie Vida. To ze­bra­nie mia­ło się róż­nić od wszyst­kich in­nych ze­brań, w ja­kich do tej pory uczest­ni­czyłam przez ostat­nie dzie­sięć lat w sze­ściu fir­mach wy­daw­ni­czych, w sze­ściu wie­żow­cach na Man­hat­ta­nie lub w jego oko­li­cy.

Tutaj w po­wie­trzu czuło się ma­gię.

Geo­r­ge Vida, za­nim usiadł, oparł ręce na sto­le, strze­la­jąc wzro­kiem po po­ko­ju z prze­ni­kli­wo­ścią sta­re­go ko­zła, któ­ry wę­szy za czymś, co mógł­by skub­nąć. Jego lu­strują­ce oczy za­trzyma­ły się na sto­sie sta­rze­ją­cych się ko­pert, pudeł z ma­szyno­pi­sa­mi i pa­pie­rów spię­tych gum­ka­mi w od­le­głym koń­cu sali kon­fe­ren­cyj­nej. Ten dziw­ny kon­glo­me­rat sta­ro­ci był, oprócz in­nych rze­czy, po­wo­dem do dumy wy­daw­nic­twa Vida – cie­ka­wost­ką, o któ­rej do dnia dzi­siej­sze­go je­dynie słysza­łam. Jed­nym z nie­wie­lu an­tycz­nych sto­sów nie­za­mó­wio­nych ma­szyno­pi­sów nig­dy nie­wy­da­nych po­wie­ści w ca­łym No­wym Jor­ku, i pew­nie w ca­łym biz­ne­sie wy­daw­ni­czym. W do­bie ko­mu­ni­ka­cji ma­ilo­wej za­druko­wa­ne sto­sy pa­pie­rzysk po ci­chu po­dzie­li­ły los di­no­zau­rów. Cyfro­we sto­sy są mniej­sze, ła­twiej­sze w ob­słudze, bar­dziej wy­daj­ne. Nie­wi­dzial­ne. Nie zbie­ra­ją kurzu, nig­dy nie po­krywa­ją się pa­tyną, jak po­wo­li blak­ną­ce frag­men­ty re­lik­tu Geo­r­ge’a Vidy.

Spójrz… słyn­na Pa­pie­ro­wa Góra, po­wie­dział mło­dy sta­żysta, któ­ry do­stał za­da­nie opro­wa­dze­nia no­we­go pra­cow­ni­ka po fir­mie, wy­ko­nując przy tym ma­je­sta­tycz­ny za­wi­jas ręką. W rze­czywi­sto­ści jest to praw­dzi­wa atrak­cja turystycz­na. Przy­sunął się bli­żej. A dla two­jej in­for­ma­cji, nie mów o tym w ten spo­sób przy sze­fie. Geo­r­ge Vida ko­cha te pa­pie­rzyska. Nikt, ale to nikt nie może ich do­tykać. Nikt też nie od­wa­ży się za­pytać, dla­cze­go nadal za­bie­ra­ją miej­sce w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Wszyscy po pro­stu uda­je­my, że ich tam nie ma… jak­by nie do­strze­ga­jąc oczywi­stej praw­dy.

Pa­pie­ro­wa Góra była praw­dą im­po­nują­cych roz­mia­rów. Po­chła­nia­ła zna­czą­cą część te­ryto­rium, zwłasz­cza bio­rąc pod uwa­gę ceny nie­rucho­mo­ści na Man­hat­ta­nie. Jej czubek się­gał nie­mal­że sta­re­go, cyno­we­go su­fi­tu. Od nie­go skła­do­wi­sko stop­nio­wo zwięk­sza­ło swo­ją ob­ję­tość aż do sa­mej pod­sta­wy, po­zo­sta­wia­jąc na stół kon­fe­ren­cyj­ny i krze­sła trzy czwar­te po­ko­ju.

In­for­ma­cje od sta­żysty nie były ni­czym no­wym. Geo­r­ge Vida (za­uwa­żyłam, że wszyscy tutaj zwra­ca­ją się do nie­go, używa­jąc imie­nia i na­zwi­ska, nig­dy tyl­ko jed­ne­go albo tyl­ko drugie­go) po­zo­sta­wił górę, aby przy­po­mnieć mło­dym, wy­klu­tym w ge­ne­ra­cji elek­tro­nicz­nych publi­ka­cji, o dwóch rze­czach: popierw­sze, że nie­zwró­co­ne ma­szyno­pi­sy są nie­zwró­co­ne, po­nie­waż ktoś nie do­trzymał za­sad rzą­dzą­cych publi­ko­wa­niem tek­stów i podrugie, że suk­ces w bran­ży wy­daw­ni­czej osią­ga się przez otwar­cie każ­dej ko­per­ty i prze­czyta­nie każ­dej za­mknię­tej w niej stro­ny. Pa­pie­ro­wa Góra sta­ła tam jako przy­po­mnie­nie, że wy­da­wa­nie ksią­żek to mę­czar­nia prze­peł­nio­na mi­ło­ścią, z na­ci­skiem na mę­czar­nia. Nie­ła­two wspiąć się na po­ziom po­zwa­la­ją­cy od­kryć ko­lej­ny ame­rykań­ski be­st­sel­ler… a tak na­praw­dę zo­stać do­ce­nio­nym, kie­dy to się już zro­bi­ło.

– Tak so­bie to wy­obra­ża­łaś? – Ro­ger po­chylił się na swo­im krze­śle, ukrad­kiem wska­zując na Pa­pie­ro­wą Górę. Ro­ger i ja pra­co­wa­li­śmy ra­zem dzie­sięć lat temu, za­czyna­jąc w wy­daw­nic­twie, któ­re w rze­czywi­sto­ści po­sia­da­ło swój wła­sny kod pocz­to­wy. On do­pie­ro co ukoń­czył Prin­ce­ton, już wte­dy bystry i dia­bel­sko in­te­li­gent­ny, zło­ty chło­piec z Long Is­land, któ­ry miał biz­nes wy­daw­ni­czy we krwi, ja na­to­miast – no­wi­cjusz­ka o sar­nim wzro­ku i ciem­nych wło­sach, któ­ra wy­glą­da­ła bar­dziej jak sta­tyst­ka z fil­mu Cór­ka gór­ni­ka niż świe­żo upie­czo­na miesz­kan­ka No­we­go Jor­ku.

Ski­nę­łam gło­wą, ale skupi­łam się na Geo­r­ge’u Vi­dzie. Nie chcia­łam uci­nać so­bie po­ga­du­szek na spo­tka­niu ze­spo­łu w pierw­szym dniu mo­jej pra­cy… albo strze­lać ocza­mi w kie­run­ku Pa­pie­ro­wej Góry. Nig­dy nie byłam pew­na, czy Ro­ger jest przy­ja­cie­lem, czy kon­kuren­cją. A może prze­ma­wia­ła prze­ze mnie za­zdrość? Byłam za­szuflad­ko­wa­na w li­te­ra­turze fak­tu i pa­mięt­ni­kach od lat, pod­czas gdy Ro­ger zdo­łał od­płynąć od li­te­ra­tury fak­tu do be­le­trystyki, a po­tem znów po­wró­cić do fak­tu, naj­wyraź­niej z czyste­go wi­dzi­mi­się.

Ja w wie­ku trzydzie­stu je­den lat pra­gnę­łam cze­goś… no­we­go. Ja­kiejś od­mia­ny.

Mój te­le­fon za­dzwo­nił, oznaj­mia­jąc przyj­ście SMS-a, a ja rzuci­łam się, żeby go wy­ci­szyć.

Nie­do­sta­tecz­nie szyb­ko. Oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na mnie. Chwi­la ta wy­da­wa­ła się trwać znacz­nie dłu­żej, niż za­pew­ne trwa­ła. Ser­ce pod­sko­czyło mi na­gle do gar­dła i za­czę­ło bić dzie­sięć razy szyb­ciej niż zwykle. In­stynk­tow­nie po­czułam, że mam ocho­tę się skur­czyć, dać nura lub zro­bić unik, za­nim czyjaś ręka zła­pie mnie za ra­mię, przy­ci­ska­jąc skó­rę do ko­ści. Nie­któ­rych na­wyków nie­ła­two się od­uczyć, na­wet po wie­lu la­tach.

Wy­łą­czyłam pod sto­łem dźwięk. – Prze­pra­szam. Zwykle idąc na ze­bra­nie, zo­sta­wiam te­le­fon w biu­rze, ale dzi­siaj nie zdą­żyłam się jesz­cze roz­pa­ko­wać. – Uspra­wie­dli­wie­nie wy­da­ło się ża­ło­śnie nie­wy­star­cza­ją­ce. Nie­wąt­pli­wie ko­mór­ka Geo­r­ge’a Vidy nig­dy nie roz­wa­li­ła żad­ne­go ze­bra­nia.

Na­gle przy sto­le za­pa­no­wa­ło ja­kieś po­rusze­nie. Usłysza­łam sze­lest i stłumio­ny jęk. Wszyscy naj­wi­docz­niej do cze­goś się przy­go­to­wywa­li. Okrop­na myśl prze­mknę­ła mi przez gło­wę. A je­śli ko­mór­ka na ze­bra­niu jest wy­kro­cze­niem zwal­nia­ją­cym z pra­cy? Co ze mnie za idiot­ka! Bez wąt­pie­nia! A prze­cież ode­szłam z po­przed­niej pra­cy, w przy­szłym ty­god­niu mu­szę za­pła­cić czynsz, a przez ostat­nie kil­ka lat wy­sy­ła­łam swo­je oszczęd­no­ści, jak­kol­wiek mało ich było, do miej­sca, w któ­rym i tak ni­cze­go nie zmie­nią.

– Pudeł­ko. – Geo­r­ge Vida wska­zał na od­wró­co­ną po­kryw­kę kar­to­nu po pa­pie­rze do drukar­ki. An­drew, sta­żysta, któ­ry mnie opro­wa­dzał, sko­czył na rów­ne nogi, chwycił pudeł­ko i pu­ścił je wzdłuż te­le­fo­ny sto­łu. Wkła­da­no do nie­go de­li­kat­nie, acz nie­chęt­nie Black­Ber­ry, iPho­ne’y i Dro­idy. Nikt się nie sprze­ci­wił, ale ję­zyk cia­ła mó­wił gło­śno i wy­raź­nie. Byłam kla­so­wą ofer­mą.

Świet­ny spo­sób na po­zna­nie resz­ty współ­pra­cow­ni­ków. Do­sko­na­le. Te­raz mi tego nie za­po­mną. Ale z drugiej stro­ny pew­nie będą się z tego śmiać, a prze­cież śmiech to zdro­wie…

Po drugiej stro­nie sto­łu sta­żysta uniósł rękę i po­ma­chał do mnie, w mo­men­cie kie­dy Geo­r­ge Vida nie pa­trzył. Uśmiech­nął się sze­ro­ko, po czym mrugnął do mnie, co pew­nie w po­ję­ciu dwudzie­sto­jed­no­lat­ka mia­ło być za­lot­nym pusz­cze­niem oka.

Rzuci­łam mu peł­ne po­gar­dy spoj­rze­nie, któ­re, mam na­dzie­ję, mó­wi­ło: Za­po­mnij, chłop­ta­siu! Je­steś jesz­cze dziec­kiem, a poza tym nie uma­wiam się z ni­kim z pra­cy.

Nig­dy wię­cej.

Wte­dy ze­bra­nie się roz­po­czę­ło. Włą­czo­no przy­cisk start – wpływo­wi re­dak­to­rzy po­zyski­wa­li zgo­dę na więk­sze kon­trak­ty, lep­sze kon­trak­ty, kon­trak­ty z rze­czywi­stym po­ten­cja­łem. Róż­ni człon­ko­wie ze­spo­łów re­dak­tor­skich wy­po­wia­da­li sło­wa po­par­cia dla pro­jek­tów ko­le­gów, ujaw­nia­jąc pa­nują­ce mię­dzy nimi ukła­dy. Guru od mar­ke­tin­gu i sprze­da­ży po­chyla­li się do przo­du, wy­gła­sza­jąc żar­li­we mowy na rzecz ja­kie­goś po­sunię­cia, aby za chwi­lę, roz­siadł­szy się osten­ta­cyj­nie na krze­śle, od­rzucić inną pro­po­zycję. Ob­ser­wo­wa­łam bacz­nie całą tę dy­na­mi­kę, na­no­sząc na swo­ją mapę w gło­wie ukształ­to­wa­nie te­re­nu u stóp Pa­pie­ro­wej Góry oraz mą­drze trzyma­jąc bu­zię na kłód­kę. Przede mną oraz u sie­bie w biu­rze mia­łam całą ster­tę fir­mo­wych ka­ta­lo­gów, skryp­tów, iPa­da oraz lap­top, co mia­ło mi po­móc w do­trzyma­niu im kro­ku. Nie uda­ło mi się to jesz­cze, ale uda się. Tak szyb­ko, jak to moż­li­we. Kie­dy dzień bę­dzie się chylił ku koń­co­wi, a bu­dynek za­cznie pusto­szeć wie­czo­ro­wą porą, będę mo­gła już bez prze­szkód za­ko­pać się w pa­pie­rzyskach, czyniąc znacz­ne po­stę­py, za­nim cięż­kość zmę­czo­nych oczu i ssa­nie w żo­łąd­ku wy­go­ni mnie do me­tra, gdzie w dro­dze do domu jesz­cze tro­chę po­czytam.

Krót­ka noc, wcze­sny ra­nek. Prysz­nic. Ubie­ra­nie. I po­wtór­ka. Pod ko­niec ty­god­nia będę już nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Pra­wie. Na na­stęp­nym po­nie­dział­ko­wym ze­bra­niu ze­spo­łu będę mo­gła coś od sie­bie do­dać, za każ­dym ra­zem odro­bi­nę wię­cej. Ostroż­nie. Geo­r­ge Vida nie po­chwa­lał bra­wury – do­brze od­ro­bi­łam swo­ją pra­cę do­mo­wą. Kupo­wa­nie pro­jek­tów i po­zyski­wa­nie ak­cep­ta­cji na to, aby książ­ka zni­ka­ła z pół­ek, a nie na nich za­le­ga­ła, le­ża­ło wy­łącz­nie w ge­stii tego sta­re­go lwa.

– Hol­lis, pro­szę cię o przed­sta­wie­nie ze­spo­ło­wi no­we­go człon­ka ro­dzi­ny domu wy­daw­ni­cze­go Vida. Po­tem bę­dzie­my mo­gli za­koń­czyć ze­bra­nie – po­wie­dział, a ja znów zna­la­złam się w cen­trum uwa­gi.

Se­kre­tar­ka Geo­r­ge’a Vidy, pani Hol­lis – ko­pia Jane Ha­tha­way z se­ria­lu Bo­ga­te bie­da­ki, ale do­brych kil­ka de­kad póź­niej – wsta­ła z krze­sła usta­wio­ne­go za swo­im sze­fem, nie­co po pra­wej stro­nie. Jej gład­ko przy­li­za­ne siwe wło­sy spra­wia­ły, że jej szczupła twarz wy­glą­da­ła kan­cia­sto, ale i wy­ra­zi­ście. Słysza­łam, że pra­co­wa­ła z Geo­r­ge’em Vidą od 1967 roku, kie­dy to prze­jął ro­dzin­ny in­te­res pra­so­wy i za­czął zmie­niać go w przed­się­bior­stwo prze­pro­wa­dza­ją­ce wie­lo­mi­lio­no­we ope­ra­cje, któ­rym jest do dnia dzi­siej­sze­go.

Dłu­gie, szczupłe pal­ce pani Hol­lis splo­tły się, wy­gię­ły w łuk i opar­ły o blat sto­łu. Sta­ła ze sto­ic­kim wy­ra­zem twa­rzy i naj­wyraź­niej tak samo obo­jęt­na, jak dzi­siej­sze­go ran­ka, kie­dy spoj­rza­ła na mnie spo­nad tecz­ki z kon­trak­tem i róż­nymi in­nymi pa­pie­ra­mi, któ­re pod­pi­sa­łam.

Omio­tła salę wzro­kiem. – Jen Gibbs przy­szła do nas z od­dzia­łu li­te­ra­tury fak­tu Sta­ni­slaus In­ter­na­tio­nal. Po­sia­da dzie­się­cio­let­nie do­świad­cze­nie w pa­mięt­ni­kar­stwie i hi­sto­rycz­nej li­te­ra­turze fak­tu. Ukoń­czyła uni­wer­sy­tet w No­wym Jor­ku, gdzie do­sta­ła stypen­dium Aber­de­en z li­te­ra­tury i sztuki oraz stypen­dium Ste­in­bec­ka. Miło nam po­wi­tać ją w na­szym ze­spo­le. – Jej spoj­rze­nie spo­czę­ło na mnie, cho­ciaż nie wy­ra­ża­ło ani za­do­wo­le­nia, ani nie­chę­ci. – Jen, je­śli ze­chcia­ła­byś nam ujaw­nić jesz­cze kil­ka fak­tów o so­bie, któ­rych nie ma w two­im do­ssier, mo­gli­byśmy cię tro­chę bli­żej po­znać.

– Dzię­kuję. – Przez uła­mek se­kun­dy wa­ha­łam się, czy wstać, czy sie­dzieć. Osta­tecz­nie zde­cydo­wa­łam, że sta­nie bę­dzie sen­sow­niej­sze. W ten spo­sób będę mo­gła wi­dzieć cały stół, a prze­cież na­wią­za­nie kon­tak­tu ze współ­pra­cow­ni­ka­mi jest klu­czem do tego, aby osią­gnąć suk­ces w no­wej fir­mie.

Stresz­cza­łam w myślach swo­ją re­dak­cyj­ną ka­rie­rę, de­spe­rac­ko szuka­jąc cze­goś in­te­re­sują­ce­go do opo­wie­dze­nia – cze­goś, co nie świad­czyło­by, że całe moje życie krę­ci się wo­kół pra­cy. Ale krę­ci­ło się, a ja to lu­bi­łam. Je­śli ko­chasz to, co ro­bisz, nie masz nic prze­ciw­ko, żeby się temu w ca­ło­ści po­świę­cić. Ale w chwi­lach ta­kich jak ta ża­ło­wa­łam, że nie mam cze­goś barw­niej­sze­go do po­wie­dze­nia. Dzie­ci, dom, sno­bi­stycz­ne hob­by, ta­kie jak ho­dow­la an­tycz­nych róż czy coś w tym ro­dza­ju. Aneg­do­tę z dzie­ciń­stwa o tym, jak zro­dzi­ła się moja mi­łość do opo­wie­ści. Zwią­za­na pew­nie z ja­kąś baj­ką na do­bra­noc czy uko­cha­ną książ­ką, któ­rą do­sta­łam w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym.

Miło było so­bie to wszyst­ko wy­obra­zić, ale nie roz­wią­zywa­ło to pro­ble­mu. Kie­dy two­ja prze­szłość zo­sta­ła za­mknię­ta na klucz w za­kurzo­nej skrzyni, mó­wie­nie o so­bie sta­wa­ło się… skom­pli­ko­wa­ne.

W koń­cu zde­cydo­wa­łam się na szyb­kie zre­la­cjo­no­wa­nie sza­lo­nej wy­pra­wy w wy­so­kie góry Ko­lo­ra­do, aby prze­ko­nać ce­le­brytę Toma Bran­do­na, by pod­pi­sał kon­trakt ze Sta­ni­slau­sem na publi­ka­cję swo­ich wspo­mnień, w cza­sie gdy kil­ka in­nych wy­daw­nictw o to za­bie­ga­ło. Był to je­den z naj­wspa­nial­szych wy­czynów w mo­jej ka­rie­rze za­wo­do­wej, ale jed­no­cze­śnie naj­kosz­tow­niej­szy, bo przy­pła­co­ny nie­mal­że moją śmier­cią.

– Nikt nie po­czuł tak na­praw­dę sma­ku życia, je­śli nie ze­śli­znął się w dół z sa­me­go szczytu góry na skute­rze śnież­nym i nie spę­dził dwudzie­stu czte­rech go­dzin, kuląc się z zim­na w sza­le­ją­cej za­mie­ci – do­da­łam, wie­dząc, że moi nowi współ­pra­cow­ni­cy są wię­cej niż pew­ni, że noc w gó­rach z całą sta­now­czo­ścią nie mo­gła być moim żywio­łem, co mi­ja­ło się z praw­dą. Po tym zda­rze­niu Tom Bran­don wie­dział o mnie ta­kie rze­czy, ja­kich nikt w moim do­ro­słym życiu nie wie­dział, ale, co do­brze o nim świad­czy, nig­dy ni­cze­go nie wy­dał pod­czas swo­ich roz­licz­nych wy­wia­dów i tego ca­łe­go zgieł­ku wo­kół jego książ­ki. Bo­ha­ter ak­cji, Tom Bran­don, był w le­sie ma­łym za­gubio­nym chłop­cem. A ja ukrywa­ją­cą się wśród puszcz i kniei dziew­czyną.

– Po­szuki­wa­nia i ak­cja ra­tun­ko­wa oka­za­ła się świet­ną re­kla­mą dla ca­łe­go pro­jek­tu. A kosz­to­wa­ła tyl­ko jed­ną noc w le­sie, pod­czas któ­rej prze­mar­z­li­śmy do ko­ści – za­koń­czyłam, a moi współ­pra­cow­ni­cy za­śmia­li się, oprócz Ro­ge­ra. Zupeł­nie wy­le­cia­ło mi z gło­wy, że pod­czas tej woj­ny prze­tar­go­wej pra­co­wał dla kon­kuren­cji. Roz­ło­żyłam go wte­dy na ło­pat­ki.

Znów przy­sunął się bli­żej, kie­dy ze­bra­nie do­bie­gło koń­ca. – Tak na­praw­dę nig­dy ci nie wy­ba­czyłem tego kon­trak­tu z To­mem Bran­do­nem. To było mi­strzo­stwo świa­ta.

– Och, daj spo­kój, Ro­ger. Prze­cież wiesz, że nie­czę­sto wy­grywam w tych na­szych śmiesz­nych bi­twach. – Były to zwykłe gier­ki typu „ko­cham cię i nie­na­wi­dzę”. W biz­ne­sie na­sta­wio­nym na współ­za­wod­nic­two trak­to­wa­li­śmy sie­bie tro­chę jak ro­dzeń­stwo, któ­re przez po­ło­wę cza­su nie może sie­bie na­wza­jem znieść, a przez drugą po­ło­wę jest dla sie­bie cał­kiem miłe.

Ro­ger przy­cią­gnął mnie do sie­bie i ob­jął ra­mie­niem. – Ale wszyst­ko się ja­koś uło­żyło. Stra­ta tego kon­trak­tu prze­ko­na­ła mnie do tego, żeby za­jąć się be­le­trystyką.

Małe ukłucie tu, małe ukłucie tam. Och, za­bo­la­ło! Do­sko­na­le wie­dział, że opo­wie­ści mia­łam w krwi – że be­le­trystyka była moim ma­rze­niem – ale kie­dy od­no­si się suk­ce­sy w jed­nej dzie­dzi­nie, a ma się ra­chun­ki do za­pła­ce­nia, trud­no pod­jąć ryzyko zwią­za­ne z wej­ściem na nie­zna­ne te­ryto­rium.

Ro­ger zła­pał mnie na tym, jak zer­kam w kie­run­ku sto­su pa­pie­rzysk. – Fa­scynują­ce, co? – Po­czułam jego od­dech przy uchu, mię­to­wy i świe­ży. Zbyt bli­ski, żeby nie po­czuć dys­kom­for­tu.

– Tak.

– Ra­dzę ci, trzymaj się z da­le­ka od Pa­pie­ro­wej Góry. To ar­cy­dzie­ło sta­rusz­ka. – Krót­kie ostrze­że­nie i już go nie było.

Roz­wa­ża­łam w myślach, czy nie sko­rzystać z szan­sy i tyl­ko krót­ko po­wie­dzieć sze­fo­wi, jak bar­dzo się cie­szę, że mogę tu pra­co­wać, ale on i Hol­lis byli po­chło­nię­ci roz­mo­wą przy sto­le, więc tyl­ko zgar­nę­łam swo­je rze­czy i ruszyłam do wyj­ścia.

– Ka­ro­li­na Pół­noc­na – po­wie­dział Geo­r­ge Vida, za­nim zdą­żyłam dojść do drzwi. Za­trzyma­łam się i od­wró­ci­łam.

Szef za­milkł i pa­trzył na mnie, a Hol­lis cały czas wer­to­wa­ła swo­je pa­pie­ry, naj­wyraź­niej nie­za­do­wo­lo­na z tego, że roz­mo­wa się prze­dłu­ża­ła.

Sta­ruszek wy­ce­lo­wał w moim kie­run­ku gru­by, po­tęż­ny pa­lec. – Tak mi się obi­ło o uszy. – Po­kle­pał się przy uchu. – Re­por­ter­ski słuch. Zwykle po­tra­fię roz­po­znać ak­cent. Te­raz so­bie przy­po­mnia­łem. Koń­czyłaś uni­wer­sy­tet w Clem­son. Mu­sia­ło to być gdzieś w pa­pie­rach albo Hol­lis o tym wspo­mnia­ła.

– Mu­sia­ło być w pa­pie­rach – do­da­ła su­cho Hol­lis.

Szef uśmiech­nął się do mnie, a jego okrą­głe po­licz­ki unio­sły się, na­da­jąc twa­rzy wy­gląd Vita Cor­le­one z Ojca chrzest­ne­go. – Dziew­czyno z Ka­ro­li­ny Pół­noc­nej, mu­si­my kie­dyś usiąść i po­ga­dać. Nie ma to, jak po­wspo­mi­nać ro­dzin­ny dom. – Nadal uśmie­cha­jąc się, wró­cił do swo­jej pa­pier­ko­wej ro­bo­ty, zupeł­nie nie za­uwa­ża­jąc, że za­rów­no Hol­lis, jak i ja wzdrygnę­łyśmy się na pro­po­zycję wpo­mi­na­nia ro­dzin­ne­go domu.

Nie wiem dla­cze­go, ale mia­łam prze­czucie, że ja­koś nie­pręd­ko usią­dzie­my na gan­ku przy fi­li­żan­ce her­ba­ty i utnie­my so­bie miłą po­ga­węd­kę.

dwa

Od pierw­sze­go dnia w No­wym Jor­ku, kie­dy jako ab­sol­went­ka przy­je­cha­łam tu na stypen­dium pra­co­wać do­ryw­czo jako asy­stent­ka w jed­nym z wy­daw­nictw i nie mia­łam gdzie miesz­kać, uwiel­bia­łam at­mos­fe­rę wcze­snych po­ran­ków. Jest coś nie­zwykłe­go w tym mie­ście, kie­dy noc­ne mar­ki wra­ca­ją do swo­ich kryjó­wek, a uli­ca bu­dzi się do no­we­go życia. Skle­pi­ka­rze od­sła­nia­ją wi­tryny skle­pów, wóz­ki ze śnia­da­nia­mi wta­cza­ją się na chod­ni­ki, sto­iska z kok­taj­la­mi kuszą owo­ca­mi, jo­gur­ta­mi i pro­te­ino­wymi sha­ke’ami.

Ja­mie całą dro­gę z me­tra, a po­tem kie­dy wy­nurzyłyśmy się na uli­cę i wpa­dłyśmy do pie­kar­ni po to, co zwykle, zer­ka­ła na mnie po­dejrz­li­wie.

– Wy­glą­dasz śmiesz­nie z tym swo­im szczę­ściem na twa­rzy – skwi­to­wa­ła po wyj­ściu ze skle­pi­ku, bio­rąc łyk pro­te­ino­we­go smo­othie, z któ­re­go za­wsze wy­pi­ja do­kład­nie jed­ną czwar­tą, po czym resz­tę wy­rzuca do ko­sza. Był to jej spo­sób na li­cze­nie ka­lo­rii. Jako re­dak­tor­ka mody w jed­nym z luk­suso­wych, ko­lo­ro­wych ma­ga­zynów mu­sia­ła wy­glą­dać do­brze. Rów­nież dzi­siaj jej su­kien­ka do po­ło­wy uda, mod­ne ko­za­ki oraz za­ma­szysty płaszcz kom­po­no­wa­ły się ide­al­nie, two­rząc je­sien­ny, no­wo­jor­ski strój. Była skrzyżo­wa­niem Au­drey Hep­burn oraz mo­del­ki z pa­ryskich wy­bie­gów.

– Przy­kro mi. – Od­par­łam, ale oczywi­ście wca­le tak nie czułam. Poza je­dyną gafą z te­le­fo­nem pod­czas ze­bra­nia mój pierw­szy ty­dzień w wy­daw­nic­twie Vida prze­biegł re­we­la­cyj­nie. Pra­co­wa­łam jak sza­lo­na, sta­ra­jąc się zdą­żyć z czyta­niem na ko­lej­ne po­nie­dział­ko­we ze­bra­nie. Poza tym po­in­for­mo­wa­łam o swo­im no­wym miej­scu pra­cy agen­tów li­te­rac­kich, któ­rzy zwykle zwra­ca­li się do mnie z in­te­re­sują­cymi pro­jek­ta­mi. Za­czę­ły nad­cho­dzić od nich nowe pro­po­zycje. Geo­r­ge Vida mógł być po­strze­ga­ny za­rów­no jako enig­ma, jak i di­no­zaur w ca­łym prze­myśle wy­daw­ni­czym, ale fir­ma mia­ła so­lid­ną re­puta­cję i słynę­ła z wy­naj­dywa­nia skryp­tów, któ­re znik­nę­ły z ra­da­rów do­strze­ga­ją­cych w tek­stach to, co w nich in­te­re­sują­ce, a po­tem prze­kształ­ca­nia ich w świet­ne rze­czy. Agen­ci byli bar­dzo pod­eks­cyto­wa­ni tą zmia­ną.

– Prze­stań na­tych­miast! Przy to­bie na­ba­wię się de­pre­sji. Moje życie nie ma sen­su! – Tyl­ko naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka może być aż tak do bólu szcze­ra. Ja­mie i ja za­przyjaź­ni­łyśmy się i byłyśmy ze sobą bli­sko od cza­sów uni­wer­sy­tec­kich. Wie­dzia­łam wszyst­ko o nie­we­so­łej sy­tua­cji w jej miej­scu pra­cy. Ro­sną­cy rynek publi­ka­cji cyfro­wych oraz blo­gów mo­do­wych spra­wiał, że jej przy­szłość w cza­so­pi­śmie sta­ła pod ol­brzymim zna­kiem za­pyta­nia.

– Prze­pra­szam. Po­sta­ram się od­po­wied­nio spo­sęp­nieć, ale prze­cież mamy pią­tek! – Do­słysza­łam coś w ostat­nim sło­wie tego zda­nia. Lek­kie roz­cią­gnię­cie sa­mo­gło­ski i w sło­wie pią­tek. Ślad ap­pal­skie­go brzmie­nia no­so­we­go, któ­re­go, tak są­dzi­łam, po­zbyłam się lata temu.

Wsłuchi­wa­łam się w to, jak mó­wię, od mo­men­tu za­dzi­wia­ją­cej uwa­gi Geo­r­ge’a Vidy. Nie­po­ko­iło mnie, że tak szyb­ko uda­ło mu się go wy­kryć. Czy ko­muś jesz­cze przez te wszyst­kie lata? Może po pro­stu nie mó­wio­no mi o tym?

Mo­głam za­pytać Ja­mie, ale to otwo­rzyło­by drzwi po­mię­dzy dwo­ma świa­ta­mi, któ­re przez całe swo­je do­ro­słe życie sta­ra­łam się roz­dzie­lić. Po­mię­dzy przed­tem i po­tem.

W prze­pro­wadz­ce z dala od miej­sca, w któ­rym jest twój po­czą­tek, naj­faj­niej­szą rze­czą jest to, że masz szan­sę na­pi­sać na nowo swo­ją hi­sto­rię. Zmiąć i wy­rzucić całe stro­ny swo­jej prze­szło­ści i uda­wać, że ich nig­dy nie było.

– Wiesz, bar­dzo się cie­szę z two­je­go osią­gnię­cia – po­wie­dzia­ła, wy­rzuca­jąc reszt­kę smo­othie do ko­sza, kie­dy za­trzyma­łyśmy się przed bu­dyn­kiem jej biu­ra. – Na­praw­dę, Jen. Nie mogę się już do­cze­kać, kie­dy od­kryjesz na­stęp­ną książ­kę, któ­ra oka­że się hi­tem. Kie­dy po­ja­wi się na li­ście „Ti­me­sa”, kupię ja­kąś set­kę eg­zem­pla­rzy ga­ze­ty i prze­ślę je do tej wiedź­my, two­jej byłej sze­fo­wej. Ra­zem z set­ką eg­zem­pla­rzy książ­ki. Nig­dy nie za­po­mnę, że przy­pi­sa­ła so­bie za­sługi za kon­trakt z To­mem Bran­do­nem, któ­ry ty wy­wal­czyłaś.

Przy­tuli­łam ją, nadal trzyma­jąc kur­czo­wo swój kok­tajl, któ­ry za­mie­rza­łam skon­sumo­wać do sa­me­go koń­ca, do ostat­niej kro­pli na dnie. Bar­dzo wcze­śnie w swo­im życiu na­uczyłam się, żeby nie mar­no­wać je­dze­nia. – Je­steś brutal­na jak zwie­rzę, ale i tak cię ko­cham. Spró­buj mieć dzi­siaj miły dzień, okej?

– Zro­bię, co w mo­jej mocy. Pój­dzie­my do kina w we­ekend?

– Mam rand­kę ze sto­sem ma­szyno­pi­sów. Nie masz po­ję­cia, ile pa­pie­rzysk się prze­wa­la w tym miej­scu. Geo­r­ge Vida jest prze­ko­na­ny, że jest się w sta­nie na­praw­dę do­brze po­czuć książ­kę tyl­ko w for­mie pa­pie­ro­wej. Cóż, jest to nie­dzi­siej­sze, ale cał­kiem miłe. Na moim biur­ku po­ja­wił się zszywacz, któ­ry wy­glą­da, jak­by się po­nie­wie­rał w bu­dyn­ku od 1920 roku. Mam też dziur­kacz z trze­ma dziur­ka­mi. Wy­da­je mi się, że nie zbli­ża­łam się do cze­goś ta­kie­go od cza­sów lek­cji an­giel­skie­go w li­ceum.

Ja­mie wy­wró­ci­ła ocza­mi. – No do­brze, do­brze. Już ci za­zdrosz­czę. Jak już się na do­bre za­do­mo­wisz, bę­dziesz mu­sia­ła mnie tam prze­mycić i po­ka­zać mi ten słyn­ny stos pa­pie­rzysk. Czy to praw­da, że Vida na­tknął się na nie­go gdzieś w piw­ni­cy i ka­zał prze­nieść go do sali kon­fe­ren­cyj­nej?

– Tak słysza­łam od Ro­ge­ra. A Geo­r­ge Vida to na­zwa sta­no­wią­ca ca­łość – to tak na przy­szłość, że­byś o tym wie­dzia­ła, jak przyj­dziesz do nas z wi­zytą.

Ja­mie, wcho­dząc po scho­dach do bu­dyn­ku, od­wró­ci­ła twarz w moim kie­run­ku i po­wie­dzia­ła: – Na two­im miej­scu trzyma­ła­bym się z da­le­ka od Ro­ge­ra. Wiesz do­brze, że za­wsze miał do cie­bie sła­bość.

– Pppff! Ro­ger ma sła­bość do wszyst­kie­go, co nosi spód­ni­cę, i ma po­ni­żej pięć­dzie­się­ciu lat.

Wy­mie­ni­łyśmy mię­dzy sobą po­ro­zu­mie­waw­cze, smut­ne spoj­rze­nia, któ­re zda­rza­ją się sa­mot­nym dziew­czynom w No­wym Jor­ku, nie­ma­ją­cym szczę­ścia w mi­ło­ści. Ja­mie na­praw­dę moc­no się tym przej­mo­wa­ła. Być może było to spo­wo­do­wa­ne prze­kro­cze­niem trzydziest­ki lub tymi wszyst­ki­mi ar­tykuła­mi w cza­so­pi­śmie o mo­dzie ślub­nej albo nie­daw­nymi za­rę­czyna­mi jej sio­stry. W każ­dym ra­zie w ostat­nim cza­sie cią­gle jej to cho­dzi­ło po gło­wie. Kie­dy Ja­mie w koń­cu rze­czywi­ście za­cznie pla­no­wać swo­je we­se­le, to bę­dzie to wspa­nia­łe, peł­ne prze­pychu wy­da­rze­nie, zor­ga­ni­zo­wa­ne tyl­ko dla jej naj­bliż­szych i opła­co­ne przez ro­dzi­nę pan­ny mło­dej. W moim przy­pad­ku coś ta­kie­go było poza moim za­się­giem, od­le­głe tak bar­dzo jak Zie­mia od Księ­życa. Je­śli wiesz, że nic ta­kie­go nig­dy się nie wy­da­rzy i nie masz ta­kich po­trzeb, ła­twiej jest kie­ro­wać swo­im życiem. Se­kret do szczę­ścia to ko­chać, kie­dy jest się ko­cha­nym, a prze­cież trud­no nie ko­chać je­sie­ni w No­wym Jor­ku, zwłasz­cza kie­dy w koń­cu wy­lą­do­wa­ło się w pra­cy swo­ich ma­rzeń.

Uno­sząc się dzie­sięć cen­tyme­trów nad zie­mią, do­tar­łam do biu­ra Vidy. Do tej pory czułam się tak każ­de­go dnia, ska­nując swo­ją kar­tę przy głów­nym wej­ściu i prze­cho­dząc obok re­cep­cji, nadal pustej tak wcze­śnie rano. Prze­szłam przez lob­by do mar­mu­ro­we­go ko­ryta­rza, mi­ja­jąc rzę­dy biu­ro­wych drzwi, całe mnó­stwo opra­wio­nych w ramy okła­dek ksią­żek, któ­re od­nio­sły suk­ces i wy­zna­czyły tren­dy, za któ­rymi po­dą­żyły hor­dy nie­udol­nie wspi­na­ją­cych się po dra­bi­nie suk­ce­su na­śla­dow­ców. Nucąc so­bie pod no­sem, we­szłam pew­nym kro­kiem w za­kręt. Na­gle po­śli­znę­łam się na płyt­kach jak łyż­wiar­ka, wy­ko­nując fi­gurę war­tą po­ka­za­nia na You Tube, i za­trzyma­łam się do­pie­ro na ścian­ce od­dzie­la­ją­cej dział ob­sługi klien­tów, le­d­wo ra­tując swo­je smo­othie.

– Mo­kra pod­ło­ga, co nie? – Z naj­bliż­szych drzwi biu­ro­wych wy­nurzył się Rus­sell, fa­cet od sprzą­ta­nia, pcha­jąc przed sobą wia­dro z mo­pem. Rus­sell i ja zdą­żyli­śmy się już po­znać przez ostat­nie kil­ka dni. Miał przy­najm­niej dwa me­try, był chu­dy jak pa­tyk i nie­zbyt za­do­wo­lo­ny z fak­tu, że ktoś za­kłó­ca mu jego po­ran­ną rutynę, przy­cho­dząc tak wcze­śnie do pra­cy. Sprzą­tał w bu­dyn­ku od lat sześć­dzie­sią­tych i miał tu na­wet, w piw­ni­cy, swo­je miesz­ka­nie, więc było to zde­cydo­wa­nie jego kró­le­stwo.

– Prze­pra­szam. – Wy­co­fa­łam się po świe­żo zmytej pod­ło­dze, zo­sta­wia­jąc nie­wiel­kie śla­dy. – Jesz­cze nie zdą­żyłam się na­uczyć, że trze­ba uwa­żać.

Wy­cią­gnął mopa z wia­dra i upu­ścił go na wy­żymacz­kę. – Szef lubi czyste pod­ło­gi od rana. To jak nowy po­czą­tek. – Jego po­wol­ny, po­łu­dnio­wy ak­cent kon­tra­sto­wał z trze­ma szyb­ki­mi, sprę­żystymi rucha­mi, ja­ki­mi prze­tarł pod­ło­gę. Rus­sel­la trud­no było roz­gryźć. Nie wie­dzia­łam, czy lu­bił swo­ją pra­cę tutaj, czy lu­bił mnie, czy po pro­stu go­dził się ze wszyst­kim, co przy­no­si­ło życie.

Chcia­łam, żeby Rus­sell mnie po­lu­bił. Wy­da­wał się czło­wie­kiem z ja­kąś hi­sto­rią, a ja za­wsze byłam za­fa­scyno­wa­na hi­sto­ria­mi. To była pierw­sza rzecz, jaką Wil­da Culp za­uwa­żyła u mnie lata temu, po tym jak mnie przy­ła­pa­ła na sza­bro­wa­niu w jej sa­dzie. Po­tem w każ­dą śro­dę przy­cho­dzi­łam jej po­ma­gać na sta­rej, ro­dzin­nej far­mie. Za­miesz­ka­ła tam po przej­ściu na eme­ryturę, za­koń­czyw­szy pra­cę w Clem­son, i od­da­ła się pi­sa­niu na pe­łen etat. Od razu do­strze­gła, że ro­zu­miem, na czym po­le­ga urok do­brej hi­sto­rii. Cza­sa­mi świat, któ­ry nie ist­nie­je, jest je­dyną uciecz­ką od tego ist­nie­ją­ce­go.

Rus­sell zmrużył oczy, na­pi­na­jąc przy tym głę­bo­kie zmarszcz­ki. Był męż­czyzną, któ­ry swo­im wy­glą­dem wzbu­dzał za­in­te­re­so­wa­nie. Jego skó­ra mia­ła cie­pły od­cień brą­zu, po­licz­ki lśni­ły nie­co ja­śniej­szym od­cie­niem, nie­mal nie­na­tural­nym po­łyskiem, jak­by jego twarz była rzeź­bio­na przez Stwór­cę do­tyka­mi peł­nymi mi­ło­ści.

– Pew­nie śpiesz­no pani, żeby za­brać się do pra­cy, co? – Opar­ty na kiju od mopa usunął się, po­zwa­la­jąc mi przejść, a jego spoj­rze­nie po­wę­dro­wa­ło w prze­strzeń, w kie­run­ku biu­ra Geo­r­ge’a Vidy, z któ­re­go do­cho­dzi­ło mięk­kie świa­tło. Nie­waż­ne, jak dłu­go zo­sta­wa­łam w pra­cy lub jak wcze­śnie przy­cho­dzi­łam, Geo­r­ge Vida za­wsze był, okupując swo­ją prze­strzeń. Za­dzi­wia­ją­ce, że wszyst­ko, co wy­cho­dzi­ło z wy­daw­nic­twa Vida, prze­cho­dzi­ło przez jego ręce.

To mnie tro­chę prze­ra­ża­ło, jako że roz­wa­ża­łam po­zyska­nie no­wych skryp­tów. Co, je­śli wy­bio­rę źle? Co, je­śli mój in­stynkt mnie za­wie­dzie i nie tra­fię w gust sze­fa?

Ko­bie­ta musi być pew­na sie­bie. Przy­po­mnie­nie szorst­kich słów Wil­dy było jak strzał z gum­ki re­cep­tur­ki. Krót­ka, ostra przy­ga­na. Kie­dy do­pa­da ją zwąt­pie­nie, musi je P-O-K-O-N-A-Ć. Być, roz­wi­jać się, pod­nieść się, za­trium­fo­wać. Być tym wszyst­kim, do cze­go zo­sta­ła stwo­rzo­na. Roz­wi­jać swo­ją wi­zję tego, co jest moż­li­we. Pod­no­sić się po każ­dym wy­zwa­niu sil­niej­sza. Za­trium­fo­wać nad wła­snym po­czuciem bra­ku bez­pie­czeń­stwa. Za­wsze to po­wta­rza­łam moim student­kom.

A ty, Jen­nia Beth Gibbs, je­śli tyl­ko bę­dziesz chcia­ła, mo­żesz być na­praw­dę wiel­ka.

Czułam, że Rus­sell ob­ser­wuje mnie, kie­dy szłam wzdłuż ko­ryta­rza, a po­tem wśli­znę­łam się do biu­ra na sa­mym jego koń­cu, gdzie za­czyna­ją swo­je ka­rie­ry nowi re­dak­to­rzy, bez wzglę­du na to, ile prze­pra­co­wa­nych lat mają już za sobą. W wy­daw­nic­twie Vida za­wsze za­czyna się od po­cząt­ku i sa­me­mu wy­pra­co­wuje się ko­lej­ne szcze­ble ka­rie­ry. Co tak na­praw­dę nie było ta­kie złe. Dział li­te­ra­tury fak­tu wy­zna­czył mi miej­sce w sa­mym rogu po­ko­ju, w trój­kąt­nej wie­życz­ce, co było nie­co dzi­wacz­ne, ale i in­te­re­sują­ce. Na­wet je­śli dra­pacz chmur po drugiej stro­nie uli­cy za­sła­niał słoń­ce i wi­dok, lu­bi­łam to miej­sce.

Kie­dy prze­krę­ci­łam włącz­nik, świa­tło nad moją gło­wą za­czę­ło mi­gać, po czym roz­błysło, zga­sło, znów roz­błysło i zga­sło na do­bre.

– No nie! – Zdję­łam ciem­no­po­ma­rań­czo­wy, weł­nia­ny płaszcz, któ­ry tak uwiel­bia­łam no­sić zimą. Ozna­ka zbyt­ku, bio­rąc pod uwa­gę met­kę pro­jek­tan­ta, ale był to po­da­runek od Ja­mie, ła­pów­ka za zgo­dę na po­zo­wa­nie do zdjęć or­ga­ni­zo­wa­nych na ostat­nią chwi­lę, na któ­rych nic nie mu­sia­łam ro­bić, tyl­ko trzymać pa­ra­sol­kę. Obie­ca­ła mi też, że nikt mnie nie roz­po­zna. Bła­gam cię, bła­gam, po­trze­bu­ję dziew­czyny z ciem­nymi wło­sa­mi do ra­mion z dłu­gi­mi, szczupłymi no­ga­mi, a w za­mian do­sta­niesz płaszcz na za­wsze. Moja krót­ka ka­rie­ra w mo­de­lin­gu była tego war­ta. O płaszcz dba­łam jak o naj­cen­niej­szy skarb, po czę­ści rów­nież dla­te­go, że jego ko­lor przy­wo­ływał wspo­mnie­nia mo­je­go ulu­bio­ne­go klo­nu cu­kro­we­go, na któ­ry się wspi­na­łam, żeby się ukryć przed świa­tem. Był se­kret­nym przy­po­mnie­niem Blue Rid­ge, je­dynej cząst­ki, o któ­rej myśląc, nie od­czuwa­łam bólu.

Kon­struk­cja oświe­tle­nio­wa nad moją gło­wą wy­da­wa­ła dziw­ne ci­che klik­nię­cia dzia­ła­ją­ce mi na ner­wy. Znów prze­krę­ci­łam włącz­nik. Do góry. Na dół. Do góry. Na dół. Bez po­wo­dze­nia. W koń­cu, nie ma­jąc wy­bo­ru, mu­sia­łam się pod­dać i sko­rzystać ze sta­rej lamp­ki na pa­łą­ku, któ­ra była na sta­łe przy­mo­co­wa­na do biur­ka. Jej me­ta­lo­wą pod­sta­wę po­krywa­ła rdza, a wbu­do­wa­ny w nią ka­ła­marz był zupeł­nie bez­użytecz­ny, ale mimo to po­do­ba­ła mi się. Uno­si­ła się nad biur­kiem ni­czym wszyst­ko­wi­dzą­ce oko i do­da­wa­ła temu miej­scu dzien­ni­kar­skiej au­ten­tycz­no­ści. Wy­obra-ża­łam so­bie, że zwi­sa­ła nad po­chylo­ną gło­wą re­por­te­ra i śle­dzi­ła po­stę­py opi­sy­wa­nych hi­sto­rii o ruchach hi­tle­row­skich wojsk lub pierw­szych sło­wach wy­po­wie­dzia­nych na Księ­życu, albo o smut­nym, ma­leń­kim Joh­nie – Joh­nie Ken­ne­dym, sa­lu­tują­cym trum­nie swo­je­go ojca.

Ktoś grze­bał w mo­ich rze­czach na biur­ku.

Ta myśl prze­mknę­ła mi przez gło­wę, prze­rywa­jąc mój chwi­lo­wy ro­mans z lam­pą na pa­łą­ku. Zmrużyłam oczy, przy­glą­da­jąc się uło­że­niu rze­czy. Trzy ostat­nie skryp­ty, nad któ­rymi pra­co­wa­łam, i któ­re za­wsze pod ko­niec dnia skła­da­łam w kup­kę po le­wej stro­nie, le­ża­ły te­raz do­kład­nie na środ­ku. Zo­sta­wio­ny na nich ołó­wek spadł na biur­ko.

Czy ktoś tu był w nocy? Może Rus­sell… sprzą­tał?

Wszyst­ko inne było na swo­im miej­scu.

I wte­dy zo­ba­czyłam ją. Jesz­cze je­den szcze­gół, któ­rym dzi­siej­sze biur­ko róż­ni­ło się od wczo­raj­sze­go. Brą­zo­wą ko­per­tę z gru­be­go pa­pie­ru z wy­pło­wia­łym od słoń­ca, nie­mal­że bia­łym brze­giem, jak­by prze­le­ża­ła dłu­gi czas przy oknie. Spo­czywa­ła na brze­gu biur­ka, nie­co prze­krzywio­na. Dział ad­mi­ni­stra­cyj­ny nie zo­sta­wił w mo­jej skrzyn­ce lub prze­gród­ce przy drzwiach żad­nych in­for­ma­cji o no­wych ma­te­ria­łach. Czy ktoś po­ło­żył tę ko­per­tę przez przy­pa­dek, prze­cho­dząc przez moje biu­ro? Ale kto? Po co miał­by tędy prze­cho­dzić? Moja mała dziu­pla nie była po dro­dze do żad­ne­go po­miesz­cze­nia.

Ko­per­ta była chro­po­wa­ta w do­tyku. Gór­ny róg zo­stał roz­dar­ty daw­no temu. Żad­ne­go ad­re­su zwrot­ne­go. Kurz osia­dły na po­rwa­nym brze­gu utwo­rzył na wy­sta­ją­cym ze środ­ka pa­pie­rze nie­rów­ną, brą­zo­wą li­nię. Ukryty ar­kusz był se­le­dyno­wy, na­bie­ra­jąc przy brą­zie szcze­gól­ne­go od­cie­nia. Ze­sta­wie­nie ko­lo­rów spra­wi­ło, że za­stygłam w po­dzi­wie dla przy­pad­ko­we­go pięk­na zwykłe­go, co­dzien­ne­go życia.

W środ­ku znaj­do­wał się plik pa­pie­rów z żół­ta­wą ob­wód­ką, ale se­le­dyno­wy ko­lor okład­ki był żywy. Tuż przy moim kciu­ku do­strze­głam od­ręcz­nie na­ryso­wa­ny tuszem za­wi­jas.

Ja­kiś szó­sty zmysł po­wstrzymał moją cie­ka­wość i na­ka­zał mi ostroż­ność, jak­by prze­strze­ga­jąc przed wyj­mo­wa­niem pa­pie­rów z ko­per­ty. Stem­pel pocz­to­wy – z tego, co mo­głam od­czytać – wska­zywał datę 7 czerw­ca 1993 roku.

Czy ko­per­ta po­cho­dzi­ła ze słyn­ne­go sto­su pa­pie­rzysk Geo­r­ge’a Vidy? Tego, któ­re­go ni­ko­mu nie wol­no było do­tykać?

Za drzwia­mi, w bu­dyn­ku, pa­no­wa­ła ci­sza, a mimo to mia­łam dziw­ne uczucie, że ktoś mnie ob­ser­wuje. Zo­sta­wi­łam ko­per­tę na biur­ku i wy­szłam na ko­rytarz w po­szuki­wa­niu oznak życia w in­nych biu­rach – płasz­cza prze­wie­szo­ne­go przez opar­cie krze­sła, kub­ka z kawą, pary wy­god­nych adi­da­sów wci­śnię­tych pod biur­ko po zmia­nie na ele­ganc­kie szpil­ki.

Nic.

Kto miał­by od­wa­gę uszczk­nąć ka­wa­łek z Pa­pie­ro­wej Góry i zo­sta­wić go na moim biur­ku? Po co?

Przez po­mył­kę? Ini­cja­cja no­we­go pra­cow­ni­ka? Czy może – na­wet nie chcia­łam o tym myśleć – ktoś chciał mnie wro­bić? Czy już na­ro­bi­łam so­bie wro­gów, na­wet nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy? Może ktoś po­czuł się za­gro­żo­ny przy­ję­ciem no­wej oso­by do ze­spo­łu? Wy­da­wa­nie ksią­żek mo­gło­by oka­zać się bez­względ­nym biz­ne­sem…

A może to był test, czy moż­na mi za­ufać? Pró­ba, by zo­ba­czyć, czy zwró­cę ko­per­tę na swo­je miej­sce, czy przej­rzę jej za­war­tość?

Tra­fi­ło na nie­wła­ści­wą dziew­czynę. Bez tego mia­łam ręce peł­ne ro­bo­ty. Co­kol­wiek to było, mu­sia­ło wró­cić do sali kon­fe­ren­cyj­nej, i wła­śnie te­raz, kie­dy w bu­dyn­ku pa­no­wa­ły pust­ki, był naj­lep­szy czas, żeby od­nieść ko­per­tę. Nikt się nie zo­rien­tuje. A ja w przy­szło­ści, tak na wszel­ki wy­pa­dek, będę się mia­ła na bacz­no­ści. Je­śli to miał być żart, to te­raz ja so­bie za­żar­tuję, kła­dąc ko­per­tę nie­po­strze­że­nie na swo­je miej­sce.

W cią­gu mi­nuty byłam zno­wu na ko­ryta­rzu z za­ka­za­nym owo­cem ukrytym w pa­pie­ro­wej tecz­ce. Nie­ste­ty, tuż za ro­giem na­tknę­łam się na Ro­ge­ra przy sta­no­wi­sku z kawą – przy­go­to­wywał so­bie kubek po­ran­ne­go na­po­ju.

– Zno­wu tak wcze­śnie w pra­cy? – Uśmiech­nął się przy­jaź­nie, wzno­sząc kub­kiem to­ast. – Wiesz, przy to­bie wszyscy wy­pa­da­my na nie­złych leni.

– Ale ty też tu je­steś! – Si­li­łam się na na­tural­ność, ale czułam się, jak­bym przy­ci­ska­ła do pier­si pacz­kę z ty­ka­ją­cą bom­bą. Chcia­łam je­dynie się jej po­zbyć, za­nim wy­buch­nie.

Mimo to w mo­jej gło­wie nadal tkwił skra­wek se­le­dyno­we­go pa­pie­ru, atra­men­to­wy za­wi­jas, ukłucie cie­ka­wo­ści…

– Mam wcze­śnie rano spo­tka­nie z au­to­rem i agen­tem w sali kon­fe­ren­cyj­nej – od­parł Ro­ger.

Czy mi się wy­da­wa­ło, czy wpa­trywał się w tecz­kę, któ­rą trzyma­łam w po­dwój­nym uści­sku? Może wy­glą­da­łam na win­ną? A może wie­dział, co mia­łam w tecz­ce? Być może to on po­ło­żył ko­per­tę na moim biur­ku?

– W ta­kim ra­zie mi­łe­go spo­tka­nia. – Od­wró­ci­łam się na pię­cie i skie­ro­wa­łam z po­wro­tem do mo­je­go biu­ra. Moja wy­ciecz­ka na Pa­pie­ro­wą Górę bę­dzie mu­sia­ła po­cze­kać.

Kie­dy tak szłam ko­ryta­rzem, tecz­ka wy­da­wa­ła mi się co­raz cięż­sza. Ja­kaś część mnie pod­po­wia­da­ła: Po pro­stu wrzuć tecz­kę do szufla­dy, gdzie nikt jej nie zo­ba­czy, apo­tem zwróć wie­czo­rem, kie­dy wszyscy wyj­dą. Ale inna część, ta część, któ­ra już nie raz w moim życiu za­pę­dzi­ła mnie w kozi róg, mó­wi­ła: Cóż, sko­ro i tak mu­sisz przez chwi­lę prze­trzymać ko­per­tę, dla­cze­go do niej nie zaj­rzysz?

Pod­szep­ty li­cha, któ­re mój oj­ciec oraz lu­dzie z ko­ścio­ła Świę­tych Bra­ci w Lane’s Hill pró­bo­wa­li tak za­cie­kle wy­bić mi z gło­wy, kie­dy byłam jesz­cze dziec­kiem, za­wsze pro­wa­dzi­ły do jed­nej z dwóch rze­czy: nie­sa­mo­wi­tej przy­go­dy lub kom­plet­nej ka­ta­stro­fy.

Prze­cią­gnę­łam pla­ca­mi po ta­jem­ni­czym skar­bie, za­nim skrę­ci­łam do swo­je­go biu­ra i za­mknę­łam drzwi. Klej na dol­nym skrzydeł­ku ko­per­ty sta­wił przez mo­ment opór, naj­wyraź­niej nie chcąc tak od razu wy­ja­wić znaj­du­ją­cej się w środ­ku za­gad­ki. Po chwi­li pu­ścił, a za­war­tość, ja­kieś pięć­dzie­siąt stron lu­zem owi­nię­te w se­le­dyno­wą okład­kę, zna­la­zła się w mo­ich dło­niach. Na prze­dzie wid­niał rysunek wy­ko­na­ny ołów­kiem i tuszem – szkic cze­goś, co wy­glą­da­ło jak gru­by sznurek z sze­ścio­ma owal­nymi ko­ra­li­ka­mi oraz dziw­nym, pro­sto­kąt­nym, bo­ga­to rzeź­bio­nym wi­sio­rem.

Ilu­stra­cja była bar­dzo ład­nie wy­ko­na­na.

Po­ni­żej rysun­ku znaj­do­wa­ły się dwa sło­wa, któ­re rów­nie do­brze pa­so­wa­łyby do an­tycz­ne­go zwo­ju zna­le­zio­ne­go w scho­wa­nej przed wie­ka­mi skrzyni. Na­pi­sa­no je od­ręcz­nie, sta­ran­nie ka­li­gra­fując po­szcze­gól­ne li­te­ry.

Straż­nicz­ka opo­wie­ści.

trzy

rę­ko­pis: część pierw­sza

Je­śli Sar­ra zo­sta­ła­by przy­ła­pa­na na pod­słuchi­wa­niu w tym miej­scu, po­rząd­nie by jej zło­jo­no skó­rę. Z każ­dym dniem Brown Hor­ne Drig­ger sta­wał się bar­dziej od­waż­ny, bar­dziej pew­ny, że tata Sar­ry po nią nie przy­je­dzie. Czy to moż­li­we, że spadł wraz ze swo­im mu­łem ze ska­li­ste­go zbo­cza i te­raz le­żał mar­twy w rze­ce? Albo do­padł go niedź­wiedź? Albo zo­stał za­strze­lo­ny dla sa­kiew­ki pie­nię­dzy, któ­re uzbie­rał dla Brow­na Drig­ge­ra? Każ­da z tych rze­czy mo­gła mu się przy­da­rzyć, ale mo­gło się też przy­da­rzyć zupeł­nie coś in­ne­go.

Myśli te były jak pi­ko­wa­na koł­dra, skła­da­ją­ca się z ciem­niej­szych i ja­śniej­szych ła­tek, w pe­wien spo­sób przy­gnę­bia­ją­ce, ale i uwal­nia­ją­ce. Je­śli taty nie było już na tym świe­cie, mo­gła­by uciec, a mało było rze­czy, któ­rych pra­gnę­ła­by bar­dziej, niż rzucić się z wrza­skiem przed sie­bie i po­mknąć, gdzie nogi po­nio­są. Ale grze­chem jest roz­myślać o śmier­ci męż­czyzny, któ­ry cię spło­dził, męż­czyzny, któ­re­go two­ja mama mu­sia­ła kie­dyś, daw­no temu, po­ko­chać. I cho­ciaż nie­wie­le o nim wie­dzia­ła – przez lata po­ja­wiał się i zni­kał z ma­łej far­my Agi­ni­si, kie­dy tyl­ko mu się po­do­ba­ło – Sar­ra wie­dzia­ła na pew­no, tak samo jak to, że po nocy na­sta­je dzień, że był tym, któ­ry ją spło­dził.

Nie moż­na było nie do­strzec tej praw­dy, cho­ciaż cza­sa­mi ża­ło­wa­ła, że tak jest. W cią­gu ostat­nich kil­ku zim za­okrą­gli­ła się i prze­mie­ni­ła z dziew­czyn­ki o pa­łą­ko­wa­tych no­gach w mło­dą ko­bie­tę. Wła­śnie wte­dy za­czę­ła wi­dzieć w męt­nym, owal­nym lu­strze nad ko­mo­dą Agi­ni­si to, czym ją ob­da­ro­wał. Jego wy­pukłe ko­ści po­licz­ko­we i sze­ro­kie, peł­ne usta. Jego pro­ste brwi rzuca­ją­ce gę­sty, ciem­ny cień. Jego gib­kie i dłu­gie ko­ści. Ale i prze­ni­kli­wy błę­kit oczu mamy i jej fa­lo­wa­ne, moc­ne jak sznur wło­sy, i skó­rę w ko­lo­rze orze­cha hi­ko­ry. I kie­dy skoń­czyła szes­na­ście lat, nie moż­na się było po­mylić, co do tego po­kre­wień­stwa, i z tego wła­śnie po­wo­du Brown Drig­ger dwa razy się za­sta­no­wił, za­nim zde­cydo­wał się ją za­brać, żeby za­bez­pie­czyć dług w po­sta­ci sa­kiew­ki pie­nię­dzy, do­pó­ki nie wró­ci jej tata.

Brown Drig­ger oba­wiał się tego, że bę­dzie mu­siał ją za­trzymać… ale rów­nież jej pra­gnął. Szyb­ko to zro­zu­mia­ła. Przy­cho­dził do niej w nocy, do­tykał, kie­dy le­ża­ła skulo­na jak zi­mo­wy opos, uda­jąc, że śpi. Cze­ka­jąc, aż po­ja­wi się jej oj­ciec, nie od­wa­żył się zro­bić nic wię­cej. W każ­dym ra­zie ucie­ka­ją­cy czas nie był jej sprzymie­rzeń­cem.

Słysza­ła, jak kie­dyś Brown Drig­ger po­wie­dział, że dziew­czyna, któ­ra nie sta­ła się jesz­cze ko­bie­tą, war­ta jest dużo pie­nię­dzy.

Sar­ra nie chcia­ła nic od Brow­na Drig­ge­ra, od swo­je­go ojca, ani od żad­ne­go in­ne­go męż­czyzny. Agi­ni­si ostrze­ga­ła ją przed tym, a i mama od cza­su do cza­su po­ucza­ła. Kie­dy tata wra­cał, przy­wo­ził słod­ko­ści, świe­ci­deł­ka i whi­sky, któ­rą ukrywał w zie­mian­ce z tyłu, za drew­nia­nym do­mem Agi­ni­si i dziad­ka. I to spro­wa­dzi­ło cier­pie­nie. Mama, w ca­łej swo­jej pro­sto­dusz­no­ści, wy­da­wa­ła się nie mieć o ni­czym po­ję­cia, ale Agi­ni­si wie­dzia­ła, i dzia­dek też, kie­dy jesz­cze żył. Cała trój­ka pro­wa­dzi­ła woj­nę we wnę­trzu Sar­ry, na­wet zza gro­bu. Agi­ni­si mó­wi­ła jej, że tata nie jest do­bry, a dzia­dek ostrze­gał, żeby nie ufać temu czło­wie­ko­wi, mama na­to­miast wie­rzyła, że tkwi w nim do­bro, któ­re jesz­cze nie zo­sta­ło od­kryte. Były też wię­zy krwi, ostat­nie, któ­rymi była z kimś zwią­za­na na tej zie­mi.

Je­śli oczywi­ście ten męż­czyzna żyje.

Je­śli nie, to i tak dość do­brze zna­ła góry. Za­przyjaź­ni­ła się z psa­mi Brow­na Drig­ge­ra, któ­re, jak ostrze­gał, mia­ły wy­tro­pić ją i roz­szar­pać na strzę­py, je­śli bę­dzie pró­bo­wa­ła uciec.

Jak tyl­ko o tym po­myśla­ła, Sar­ra wczoł­ga­ła się pod pod­ło­gę cha­ty, brnąc na ko­la­nach w grzę­za­wi­sku mo­krych li­ści do miej­sca, gdzie ka­mien­ne stem­ple pod­trzymywa­ły drew­nia­ne bale w zbo­czu góry. Za­kryw­szy dłoń­mi usta, wy­tę­żyła słuch. Po­myśla­ła o jed­nym z przy­jezd­nych – mło­dym męż­czyź­nie, któ­ry prze­był dro­gę do skła­du Brow­na Drig­ge­ra, wlo­kąc się na ko­ści­stym, si­wym ko­niu za wo­zem mul­ni­ka.

Mul­ni­cy, któ­rych wi­dzia­ła tu raz czy dwa razy, przy­jeż­dża­li han­dlo­wać to­wa­ra­mi, przy­wo­zi­li futra, srebr­ne mo­ne­ty i whi­sky. Ale mło­dy męż­czyzna był inny i zupeł­nie nowy w gó­rach. Wy­róż­niał się oczywi­ście ubra­niem, przede wszyst­kim jed­nak tym, że wszyst­ko do­oko­ła po­że­rał wzro­kiem, gdy tym­cza­sem mul­nik i Brown Drig­ger prze­żuwa­li sło­wa, jak zwykle ro­bią to kup­cy. Mło­dy męż­czyzna ba­dał wzro­kiem oto­cze­nie jak źre­bak wy­pusz­czo­ny wio­sną na pa­stwi­sko, któ­ry uj­rzał wiel­ki, sze­ro­ki świat po raz pierw­szy w życiu.

Kie­dy zdjął swój ład­ny, fil­co­wy ka­pe­lusz i wszedł do środ­ka, od­sło­nił słom­ko­we wło­sy, mięk­kie, krót­ko przy­cię­te na kar­ku i krę­co­ne. Jego twarz była ogo­lo­na, za­ska­kują­co gład­ka i mło­da jak na tak wy­so­kie­go i wy­mi­ze­ro­wa­ne­go chu­dziel­ca. Ruszył do cha­ty Brow­na Drig­ge­ra pew­nym kro­kiem. Za­nim wszedł na ga­nek, wy­da­wa­ło się, że spoj­rzał w jej kie­run­ku, w kie­run­ku wę­dzar­ni, gdzie czy­ści­ła wiel­ki gar­nek do ro­bie­nia kieł­ba­sy. Rano lu­dzie Brow­na Drig­ge­ra za­bi­li trzy wie­prz­ki, któ­re zhan­dlo­wa­li za bim­ber. Ogrom­ne tusze wi­sia­ły z tyłu cha­ty, prze­cię­te i wy­pa­tro­szo­ne, a świń­ska krew, któ­rej reszt­ki wol­no ście­ka­ły i były gę­ste jak miód, le­ni­wie są­czyła się na zie­mię.

Brown Drig­ger i przy­bysze byli w środ­ku już od wie­lu go­dzin. Tusze zdą­żyły ostygnąć, a Sar­ra umyła i przy­go­to­wa­ła je­li­ta na kieł­ba­sę. Ro­bi­ła to wcze­śniej wie­le razy z Agi­ni­si. Jej małe ręce uwi­ja­ły się obok rąk jej bab­ci, wy­wi­ja­jąc fla­ki i płucząc je wodą, a po­tem drob­nymi pa­lusz­ka­mi za­czyna­ła usuwać brudy z wnętrz­no­ści zwie­rzę­cia, któ­re do­sta­ły się tam jesz­cze za jego życia. Zna­ła się na czysz­cze­niu fla­ków, na­wet była w tym do­bra, i wie­dzia­ła, że le­piej było nie prze­rywać pra­cy, kie­dy Brown Drig­ger wrza­snął na swo­ją ko­bie­tę, żeby przy­szła do cha­ty.

Pe­gleg Mol­ly, za­nim ruszyła z miej­sca, po­gro­zi­ła jej. – Masz wszyst­ko skoń­czyć. Idę do­gląd­nąć męż­czyzn. – Po dro­dze wy­mie­rzyła Sa­rze kuk­sań­ca, za­ha­cza­jąc o ucho. W gło­wie Sar­ry za­dzwo­ni­ło, za­nim po­czuła pul­so­wa­nie bólu.

Nic nie od­po­wie­dzia­ła, a Mol­ly po­szła do męż­czyzn, któ­rym praw­do­po­dob­nie za­ostrzył się ape­tyt pod­czas gry w kar­ty i do­bi­ja­nia tar­gu o nowe to­wa­ry i whi­sky.

Ja­kaś zmia­na w od­gło­sach do­cho­dzą­cych z cha­ty w koń­cu od­cią­gnę­ła Sar­rę od garn­ka z ró­żo­wo-bia­łymi bło­na­mi. Wy­bu­chy śmie­chu i gło­śne roz­mo­wy za­stą­pi­ła nie­po­ko­ją­ca ci­sza, dla­te­go wczoł­ga­ła się pod pod­ło­gę, żeby po­słuchać. Może przy­bysze mie­li ja­kieś wia­do­mo­ści o jej ojcu? Złe wia­do­mo­ści?

Opie­ra­jąc się pal­ca­mi o mie­sza­ni­nę li­ści i bło­ta, przy­ło­żyła oko do dziu­ry w pod­ło­dze przy pa­le­ni­sku, któ­rą od­kryła pew­nej bez­sen­nej nocy ja­kiś mie­siąc temu, opa­tulo­na w weł­nia­ny koc, któ­ry utka­ła Agi­ni­si swymi wła­snymi, de­li­kat­nymi dłoń­mi – jed­ną z nie­wie­lu rze­czy, któ­re Sar­ra wy­nio­sła z ma­łe­go, drew­nia­ne­go dom­ku, za­nim wy­je­cha­ła na mule, po­zo­sta­wia­jąc za sobą tatę.

Męż­czyź­ni w skła­dzie Brow­na Drig­ge­ra sie­dzie­li stło­cze­ni wo­kół sto­łu. Było ich te­raz ra­zem sze­ściu, może sied­miu. Pew­nie wró­ci­li, kie­dy pra­co­wa­ła w wę­dzar­ni, lub przy­je­cha­li ja­cyś nowi, szuka­jąc oka­zji do wy­pit­ki, miej­sca do spa­nia lub po­han­dlo­wa­nia to­wa­ra­mi.

– Mój koń! – za­rzę­ził Brown Drig­ger w al­ko­ho­lo­wym beł­ko­cie. – Nie wy­je­dziesz stąd z moim ko­niem. Po­dwój­na wy­gra­na albo nic.

Ci­sza. Sar­ra rów­nież wstrzyma­ła od­dech. Brown Drig­ger był dum­ny ze swo­je­go ko­nia rasy pa­lo­mi­no jak ze swo­jej wła­snej le­wej ręki. Prę­dzej czy póź­niej stra­ci jed­no lub drugie.

– Dość już tej gry! – Ten głos miał w so­bie nut­kę nie­bez­piecz­nej trzeź­wo­ści i Sar­ra do­brze go zna­ła – na­le­żał do męż­czyzny z dzio­ba­tą twa­rzą, tego, z któ­rym Brown Drig­ger do­bi­jał nie­ła­twych tar­gów trzy ty­god­nie temu, nie­długo po tym, jak zo­sta­ła tutaj przy­wie­zio­na. – Weź so­bie do ser­ca moją radę, sta­rusz­ku. Prze­rwij, za­nim wy­pa­trzę coś jesz­cze, na co będę miał chrap­kę. Pew­nie na mnie już czas.

Nad gło­wą prze­sunę­ły się krze­sła i po­ruszyły cia­ła. Pe­gleg Mol­ly prze­cią­gnę­ła po pod­ło­dze swo­ją drew­nia­ną nogę, kie­rując cięż­kie kro­ki w stro­nę drzwi. – Wy­no­cha mi stąd! Już!

– Ale bez ko­nia! – W gło­sie Brow­na Drig­ge­ra słychać było de­spe­ra­cję. – Dam ci za zwie­rzę wo­rek zło­ta, a jak przy­je­dziesz na wio­snę, od­pła­ci mi, wy­da­jąc na świat po­tom­stwo. Ale nie opu­ści tego miej­sca, chyba że z kul­ką we łbie. – Kurek na pi­sto­le­cie prze­sko­czył, a Sar­ra się­gnę­ła dło­nią po ma­lut­ki, rzeź­bio­ny w ko­ści sze­ścian, któ­ry no­si­ła na szyi – na­stęp­na rzecz, któ­rą za­bra­ła z domu Agi­ni­si, kie­dy z tatą po­rzuci­li do­mo­stwo. Jak da­le­ko po­tra­fi­ła się­gnąć pa­mię­cią, wie­dzia­ła, że kie­dy Agi­ni­si opu­ści ten świat i prze­nie­sie się do nie­ba, przed­miot bę­dzie na­le­żał do niej.

– Nie do­ga­dasz się z sza­leń­cem. – Znów ode­zwał się męż­czyzna z bli­zna­mi. – Niech two­ja ko­bie­ta odło­ży ten pi­sto­let i zła­god­nie­je, przy­ja­cie­lu. Za­pro­po­nuj mi coś in­ne­go, je­śli chcesz za­trzymać ko­nia. Nie wi­dzę tu wpraw­dzie ni­cze­go, na co miał­bym chęć, ale jak chcesz od­zyskać ko­nia, prze­han­dlu­ję go za dziew­czynę. Tę z nie­bie­ski­mi ocza­mi. Jest mło­da, co nie?

Sar­ra wstrzyma­ła od­dech i ska­mie­nia­ła ze stra­chu.

– Jesz­cze nie te­raz. Przy­najm­niej nie przez ko­lej­ne czte­ry dni. Jej tata za­sta­wił ją za sa­kiew­kę pie­nię­dzy. Je­śli nie wró­ci tu z moim to­wa­rem, za­trzymam dziew­czynę i po­zwo­lę Mol­ly tro­chę na niej za­ro­bić. Znaj­dzie się wie­lu chęt­nych, któ­rzy za­pła­cą parę gro­szy, żeby zna­leźć się pod ko­cem z kimś ta­kim, kto wy­glą­da jak ona.

– Wi­dzę, że wszyst­ko już so­bie prze­myśla­łeś. Koń… albo dziew­czyna. Jed­no albo drugie.

Pięść ude­rzyła o stół. – Da­łem sło­wo temu czło­wie­ko­wi. Żad­na żywa du­sza nie za­rzuci Brow­no­wi Hor­ne’owi Drig­ge­ro­wi, że nie do­trzymu­je sło­wa. Poza tym oj­ciec tej dziew­czyny to praw­dzi­wa ka­na­lia. Jak cię do­rwie, to wy­pa­tro­szy jak wie­prza i tyle po to­bie. Nic go nie po­wstrzyma.

Krze­sło prze­sunę­ło się po do­brze wy­służo­nej już pod­ło­dze, a przez szpa­ry mię­dzy de­ska­mi wpadł tuman kurzu, chwyta­jąc się dłu­gich pro­mie­ni po­po­łu­dnio­we­go słoń­ca. Praw­dzi­we pięk­no prze­ciw­ko brzydo­cie. – No to ja­sna spra­wa. Bio­rę ko­nia i już mnie nie ma. Może będę wra­cał tą dro­gą i spraw­dzę, co mnie omi­nę­ło z dziew­czyną. – Od­gło­sy stą­pa­nia były cięż­kie i nie­śpiesz­ne, a de­ski za­dud­ni­ły pod na­po­rem ol­brzymie­go męż­czyzny.

– Za­cze­kaj – rzucił Brown Drig­ger, a męż­czyzna od­wró­cił się. – Zo­staw ko­nia. Niech bę­dzie tu jesz­cze przez czte­ry dni, a po­tem do­bi­je­my in­te­re­su. Je­śli do tego cza­su nie po­ja­wi się jej oj­ciec, dziew­czyna bę­dzie two­ja.

Zno­wu ja­kiś ruch, za­mie­sza­nie, kur­tyna świe­tli­ste­go kurzu, a po­tem do­bi­cie tar­gu. – Więc bio­rę dziew­czynę te­raz, a ty masz się upew­nić, że fa­cet się tu wię­cej nie po­ka­że.

rę­ko­pis: część druga

Rand Cham­pla­in po­gwiz­dywał so­bie pod no­sem, wę­drując od strumie­nia w górę, w kie­run­ku cha­ty Brow­na Hor­ne’a Drig­ge­ra. Idąc, prze­rzucał kart­ki ze­szytu, po­rów­nując rysun­ki z li­ść­mi na krza­kach ro­sną­cych wzdłuż ścież­ki. Był to je­den z ce­lów te­go­rocz­nej wę­drów­ki – ska­ta­lo­go­wać fau­nę i flo­rę Blue Rid­ge – naj­wyż­sze­go łań­cu­cha gór­skie­go Ap­pa­la­chów, i kil­ku miejsc poza nim – ale rów­nież zwycza­je, ję­zyki oraz kul­turo­wą róż­no­rod­ność lu­dów, na któ­re się na­tknie. W żad­nym ra­zie nie był pro­fe­sjo­na­li­stą – ani ar­tystą czy przy­rod­ni­kiem, ani na­wet studen­tem nauk an­tro­po­lo­gicz­nych – ale po­goń za wie­dzą była jed­nym z po­wo­dów po­rzuce­nia Char­le­ston, ocze­ki­wań ro­dzi­ców i wy­jaz­du na rok w dzi­kie góry.

Za­mie­rzał wró­cić do domu, utrwa­liw­szy więk­szość zna­le­zisk na rysun­kach oraz zdję­ciach wy­ko­na­nych za po­mo­cą skła­da­ne­go apa­ra­tu fo­to­gra­ficz­ne­go Hüt­ting&Sohn. Po­dej­rze­wał, że na­sta­nie no­we­go stule­cia, któ­re cią­gnę­ło się już po­nad de­ka­dę, oraz roz­wój dróg ko­le­jo­wych, roz­prze­strze­nia­ją­cych się we wszyst­kich kie­run­kach jak pną­ce wino, spra­wią, że miejsc, w któ­re jesz­cze nikt nie do­tarł, bę­dzie co­raz mniej. Za­mie­rzał je zo­ba­czyć, od­kryć wszyst­ko w tych dzie­wi­czych re­jo­nach, co tyl­ko bę­dzie w sta­nie, za­nim na do­bre prze­pad­ną. Te mie­sią­ce wę­dró­wek po dzi­kich Ap­pa­la­chach były po­cząt­kiem po­dró­ży na za­chód, z któ­rej w koń­cu pla­no­wał po­wró­cić dro­gą wod­ną – pa­row­cem.

Czub­kiem buta za­ha­czył o ka­mień le­żą­cy na ścież­ce i na chwi­lę stra­cił rów­no­wa­gę, ale od­zyskał ją przy gąsz­czu cykuty. Do­wie­dział się o tej truciź­nie od mul­ni­ka, któ­ry prze­ko­nywał go, że wy­star­czy jej do­tknąć, choć­by po to, by umie­ścić list­ki ro­śli­ny mię­dzy stro­na­mi ze­szytu, któ­re mia­ły je spra­so­wać, aby na­ra­zić się na nie­unik­nio­ną i po­prze­dzo­ną ago­nią śmierć. Mul­nik za­żar­to­wał, ale Rand nie wy­czuł pod­stę­pu i przez kil­ka go­dzin cze­kał na pierw­sze ozna­ki śmier­ci, któ­rą spo­wo­do­wać miał kon­takt z cykutą. Ira Nel­son oka­zał się nie­zbyt mi­łym, cho­ciaż kom­pe­tent­nym prze­wod­ni­kiem gór­skim.

Do jego uszu do­tar­ło na­gle de­li­kat­ne po­brzę­ki­wa­nie. Kuc­nął na ścież­ce, żeby do­kład­nie przyj­rzeć się ro­śli­nom, któ­re wy­da­wa­ły się małą grząd­ką ni­sko ro­sną­cych to­boł­ków al­pej­skich. Coś ta­kie­go nie mo­gło tutaj ro­snąć. Wia­do­mo było, że to­boł­ki al­pej­skie nie wy­stę­pują na wschód od Gór Ska­li­stych; na­po­tykał je tyl­ko w gó­rach w Eu­ro­pie pod­czas wa­ka­cji, ale te ro­śli­ny wy­glą­da­ły do­kład­nie tak samo.

Wy­cią­gnął rękę po li­stek, żeby się prze­ko­nać, czy ze­rwa­nie go spo­wo­du­je wy­dzie­le­nie zna­jo­me­go, obrzy­dli­we­go za­pa­chu. Był tak po­chło­nię­ty zna­le­zi­skiem, że po­brzę­ki­wa­nie nie zwró­ci­ło jego uwa­gi, do­pó­ki nie zna­la­zło się bez­po­śred­nio nad jego gło­wą, na nie­rów­nym, zrytym ko­le­ina­mi szla­ku, któ­ry wiódł do skła­du Drig­ge­ra. Do­pie­ro te­raz roz­po­znał pra­wie na­tych­miast ten dźwięk. To od­jeż­dża­ją­cy bez nie­go wóz mul­ni­ka. Muły mia­ły cał­kiem nie­złe tem­po, a przy każ­dym szarp­nię­ciu po­brzę­ki­wa­ły mie­dzia­nymi sprzącz­ka­mi uprzę­ży.

Na Boga, co to mia­ło zna­czyć?

Jego ser­ce za­mar­ło, za­nim ze­rwał li­stek z to­boł­ka po­lne­go, a po­tem opu­ścił ścież­kę i ruszył pę­dem do góry, w kie­run­ku dro­gi dla wo­zów, prze­ska­kując kęp­ki ja­gód i wy­sta­ją­ce skał­ki. Śmi­ga­ły pnie drzew, a jego sto­py śli­zga­ły się po wil­got­nym dy­wa­nie le­śne­go mchu. Na szczę­ście był za­rów­no szyb­ki, jak i zwin­ny. W koń­cu zdo­był mi­strzo­stwo w bie­gach męż­czyzn na aka­de­mii za­le­d­wie kil­ka mie­się­cy temu.

Pew­nie całe to za­mie­sza­nie z od­jaz­dem wozu było ko­lej­nym psi­kusem mul­ni­ka, ale Rand po­czuł nie­po­kój. Przy­jazd czło­wie­ka z bli­zna­mi na twa­rzy i jego dwóch to­wa­rzyszy spra­wił, że spra­wy oma­wia­ne w skła­dzie Brow­na Hor­ne’a Drig­ge­ra przy­bra­ły taki ob­rót, że Rand prze­pro­sił i udał się nad strumień. Był szczę­śli­wy, że mógł wyjść na świe­że po­wie­trze i opu­ścić ob­skur­ne po­miesz­cze­nie i pa­nują­cy w nim odór. Nie miał po­ję­cia, jak dłu­go Ira bę­dzie do­bi­jał tar­gu, ale nie miał nic prze­ciw­ko temu, żeby za­bra­ło to tro­chę cza­su. Było tu wie­le cie­ka­wych rze­czy do obej­rze­nia. Poza tym Rand miał w ple­ca­ku su­szo­ną wo­ło­wi­nę, na wy­pa­dek, gdyby po­czuł głód, za­nim roz­bi­je gdzieś w po­bli­żu obo­zo­wi­sko na noc. Włó­cząc się wzdłuż strumie­nia, cie­szył się swo­ją sa­mot­no­ścią i swo­imi od­krycia­mi.

Oba­wiał się, że jego pierw­szy osąd co do nad­mier­nej ilo­ści bim­bru wy­pi­ja­ne­go przez męż­czyzn, oma­wia­nia przez nich nie­le­gal­nych in­te­re­sów i bra­ku za­sad mo­ral­nych był wła­ści­wy. Mul­nik naj­wyraź­niej bar­dzo się śpie­szył. Moż­na to było po­znać po stuko­cie śli­zga­ją­cych się ko­pyt i me­ta­lo­wych ob­rę­czy na ko­łach, pod­ska­kują­cych na ka­mie­niach i wy­bo­jach w trak­cie po­śpiesz­nej jaz­dy w dół.

Kie­dy Rand wy­sko­czył z krza­ków na dro­gę, Cur­ly, któ­ry pro­wa­dził muła, prze­stra­szył się i za­trzymał, zma­ga­jąc się z na­pie­ra­ją­cą za­war­to­ścią wozu.

– Cho­ler­ny głupek! – Ira ścią­gnął cu­gle i wy­ha­mo­wał wóz, osta­tecz­nie unie­rucha­mia­jąc ła­du­nek. Rand usko­czył na bok, uni­ka­jąc roz­je­cha­nia. – Obu wy­ślesz nas na tam­ten świat. Ile razy mam ci mó­wić, żeby nie bie­gać, bo pło­szysz muły?

– Usłysza­łem ja­dą­cy wóz – wy­du­sił z sie­bie Rand, nadal le­d­wo dy­sząc.

– Le­piej wsia­daj na ko­nia, chłop­cze. Wy­jeż­dża­my! – Ira z nie­cier­pli­wo­ścią ski­nął gło­wą po­nad ra­mie­niem.

– Wy­jeż­dża­my? – Pud­din­he­ad, wierz­cho­wiec, któ­re­go Rand kupił za­raz po wyj­ściu z po­cią­gu w Mur­phy, był przy­wią­za­ny z tyłu wozu i jak zwykle ze­zo­wał w stro­nę koń­ca pro­wa­dzą­cej go liny. Imię Pud­din­he­ad było rów­nie bez­sen­sow­ne, jak za­pew­nie­nia wła­ści­cie­la z Mur­phy, że wa­łach był do­sko­na­łym gór­skim ko­niem. W rze­czywi­sto­ści zwie­rzę lę­ka­ło się więk­szo­ści tego, co zo­ba­czyło, a całą resz­tę le­d­wo zno­si­ło. – Myśla­łem, że pla­no­wa­li­śmy roz­bić obóz, żeby prze­no­co­wać w po­bli­żu skła­du Drig­ge­ra. – Nie żeby Rand pra­gnął spę­dzić wię­cej cza­su w to­wa­rzystwie Brow­na Hor­ne’a Drig­ge­ra czy Pe­gleg Mol­ly, ale miał ocho­tę do­kład­nie prze­studio­wać oko­licz­ne te­re­ny.

– Żad­ne­go in­te­re­su się z nimi nie zro­bi. Szko­da cza­su. – Ira był zde­ner­wo­wa­ny, wcze­śniej Rand nie wi­dział go ta­kim. – Czło­wiek uj­dzie z życiem w tych stro­nach, je­śli wie, kie­dy ruszyć z ko­pyta w dro­gę. Musi też wie­dzieć, że nie na­le­ży się włó­czyć. Mia­łeś być przy roz­wi­dle­niu strumie­nia. Masz szczę­ście, że nie zo­sta­wi­łem cię jako przy­nę­tę dla niedź­wie­dzia. Nie będę two­ją niań­ką, chłop­cze!

Huk wy­strza­łu z pi­sto­le­tu prze­szył po­wie­trze od stro­ny cha­ty Brow­na Drig­ge­ra, od­bi­ja­jąc się echem wśród drzew i pło­sząc pta­ki do lotu. Rand zro­bił ob­rót w kie­run­ku, z któ­re­go do­biegł ło­mot, gdy tym­cza­sem Ira po­de­rwał się z sie­dze­nia i ścią­gnął lej­ce, aby po­wstrzymać muły przed uciecz­ką. Z tyłu wozu Pud­din­he­ad za­czął się wdra­pywać na stok, po­tyka­jąc się na luź­nych ska­łach i sa­dzon­kach orzesz­ni­ka.

– Nie martw się o ko­nia. Jest do­brze przy­wią­za­ny. – Ira od­wró­cił się, pa­trząc na nie­go sze­ro­ko otwar­tymi ocza­mi. – Właź na wóz, chłop­cze. Chyba że chcesz tu zo­stać. Wy­bie­raj. Ale ta buda i ja zni­ka­my stąd. I to już!

Dwa szyb­kie kro­ki i Rand chwycił się bocz­nej po­rę­czy, po­sta­wił but na kole i dźwi­gnął się do góry. Le­d­wo jego sto­pa ode­rwa­ła się od me­ta­lo­wej ob­rę­czy, wóz ruszył, a on wy­lą­do­wał w plą­ta­ni­nie płó­cien przy­krywa­ją­cych to­wa­ry Iry, pod­ska­kując przy tym w górę, w dół i na boki.

Za­nim Rand zdo­łał się wgra­mo­lić na sie­dze­nie, wóz już brnął przez strumień, roz­chla­pując wodę na wszyst­kie stro­ny. Z tyłu Pud­din­he­ad sta­nął na tyl­nych no­gach, te­stując wy­trzyma­łość liny, par­ska­jąc i sa­piąc, jak­by przy­go­to­wywał się na to, że po­ziom wody się pod­nie­sie, a on zo­sta­nie przez nią zupeł­nie po­chło­nię­ty. Wa­łach sko­czył na sztyw­nych no­gach, wy­lą­do­wał w strumie­niu i znów pod­sko­czył, wsz­czyna­jąc przy tym pie­kiel­ny ha­łas.

– Do przo­du, Cur­ly! Do przo­du, Luke! – Ira moc­no okła­dał grzbie­ty za­przę­gu, któ­ry wal­czył, żeby przejść na drugą stro­nę trzę­sa­wi­ska.

– Daj im od­sap­nąć, czło­wie­ku! – za­pro­te­sto­wał Rand. Nig­dy nie po­tra­fił spo­koj­nie ob­ser­wo­wać znę­ca­nia się nad bez­bron­nymi isto­ta­mi. Zwie­rzę­ta ro­bi­ły, co mo­gły.

– Nie mamy cza­su. Je­śli ten koń nie prze­sta­nie cią­gnąć mo­je­go wozu, ode­tnę go i za­strze­lę. Spo­wal­nia muły. No da­lej, Luke! Da­waj, Cur­ly! Da­waj! Da­waj! Da­waj! – Wóz sto­czył się do tyłu w bło­to, a Ira jesz­cze moc­niej ciął czar­nym ba­tem, ude­rza­jąc zwie­rzę­ta aż do krwi po śli­skiej od potu skó­rze.

Rand w bez­wied­nym od­ru­chu się­gnął po bat. – Nie trze­ba aż tak…

Moc­ne ude­rze­nie łok­ciem pro­sto w że­bra po­zba­wi­ło go tchu i zgię­ło wpół na skra­ju sie­dze­nia, tak że wi­siał skulo­ny nad kra­wę­dzią wozu, moc­no się go trzyma­jąc. W dole koła chla­pa­ły bło­tem na wszyst­kie stro­ny.

– Pil­nuj swo­ich spraw! Tak bę­dzie dla cie­bie naj­le­piej. Da­waj, Luke! Da­waj, Cur­ly!

Na­gle wóz gwał­tow­nie się prze­chylił, a bło­to od­pu­ści­ło z moc­nym od­gło­sem mla­śnię­cia, i za­czę­li wta­czać się na zbo­cze góry. Na twa­rzy Ran­da nadal ma­lo­wał się grymas bólu. Przy swo­im wzro­ście 195 cen­tyme­trów za­wsze gó­ro­wał nad ró­wie­śni­ka­mi i po­strze­gał sie­bie jako oso­bę, któ­ra so­bie po­ra­dzi w fi­zycz­nych star­ciach. Ale tak na­praw­dę, ze wzglę­du na swój wzrost i fakt, że do­ra­stał wśród mło­dzie­ży, któ­ra była kształ­co­na na gen­tle­me­nów, fi­zycz­ne po­tycz­ki nig­dy nie były mu do ni­cze­go po­trzeb­ne, poza nie­szko­dli­wymi chło­pię­cymi za­ba­wa­mi.

Ale w tym świe­cie, w tym gór­skim kró­le­stwie su­ro­we­go kra­jo­bra­zu i po­dej­rza­nych lu­dzi, staw­ką za­ba­wy było życie lub śmierć. A to już zupeł­nie inna gra.

Za­sta­na­wiał się nad tym, kie­dy już zdo­łał zła­pać od­dech. Obok nie­go Ira moc­no na­pie­rał na za­przęg jesz­cze przez dłu­gi czas, za­nim po­zwo­lił zwie­rzę­tom od­sap­nąć, prychać i sa­pać, i spo­wol­nić nie­co krok. Bia­łe cęt­ki na grzbie­tach mu­łów za­ró­żo­wi­ły się od krwi.

Rand nie prze­pro­sił, że się­gnął po bat. – Co się wy­da­rzyło w skła­dzie?

– Po ja­kimś cza­sie gra w kar­ty zro­bi­ła się nie­przyjem­na. – W szpar­ce pod ron­dem ka­pe­lu­sza, któ­ry lata świet­no­ści miał daw­no za sobą, wi­dać było, że oczy sta­re­go zwę­zi­ły się. – Je­den z męż­czyzn wy­grał wierz­chow­ca pa­lo­mi­no, z któ­re­go Brown Hor­ne jest taki dum­ny.

Rand szyb­ko wy­obra­ził so­bie prze­bieg tej kon­fron­ta­cji. – Nie­zły okaz! – Tak na­praw­dę w za­gro­dzie Brow­na Drig­ge­ra były trzy do­bre ko­nie. Ran­da na­wet kusi­ło, żeby prze­han­dlo­wać swo­je­go Pud­din­he­ada. – Więc z tego po­wo­du była ta strze­la­ni­na?

– Nie. Ten czło­wiek zwró­cił ko­nia Brow­no­wi Hor­ne’owi w za­mian za dziew­czynę. Ale kie­dy Pe­gleg Mol­ly wy­szła, żeby ją przy­pro­wa­dzić, ta chyba zdą­żyła uciec. Za­pa­dła się pod zie­mię. Fa­cet po­myślał, że Brown Hor­ne robi so­bie z nie­go żar­ty. Po­wie­dział, że je­śli Drig­ger nie znaj­dzie dziew­czyny, za­bie­rze ko­nia i po­wie­si Drig­ge­ra obok roz­pła­ta­nych wie­przy. Za­raz po­tem wsia­dłem na wóz i od­je­cha­łem, a oni nadal jej szuka­li.

Ob­ra­zy w gło­wie Ran­da sta­ły się po­nure i mrocz­ne. – Co to za dziew­czyna?

– Ta, któ­ra była przy wę­dzar­ni, kie­dy przy­je­cha­li­śmy. Chu­da jak szcza­pa, ale uro­dzi­wa. Czar­ne wło­sy, nie­bie­skie oczy. War­ta wię­cej niż koń rasy pa­lo­mi­no, je­śli się nie ma nic prze­ciw­ko temu, kim jest. Nie wi­dzia­łeś jej?

Je­śli się nie ma nic prze­ciw­ko temu, kim jest. Co to w ogó­le mia­ło zna­czyć? – Ale… ale je­ste­śmy prze­cież u za­ra­nia no­we­go wie­ku. Nie moż­na sprze­da­wać ko­biet jak koni. – Po­mi­ja­jąc kwe­stię mo­ral­no­ści, ta­kie rze­czy są i były nie­le­gal­ne od koń­ca woj­ny se­ce­syj­nej, od ja­kichś ośmiu lat przed przyj­ściem Ran­da na świat.

– Szcze­rze mó­wiąc, dziew­czyna jak dziew­czyna. Pięt­na­ście, może szes­na­ście lat.

Fala mdło­ści po­ruszyła żo­łąd­kiem Ran­da, zo­sta­wia­jąc w ustach kwa­sko­wa­ty smak. Lu­cin­da, naj­star­sza z jego trzech sióstr, mia­ła nie­ca­łe pięt­na­ście lat i przy­go­to­wywa­ła się do de­biu­tu w to­wa­rzystwie Char­le­ston. Jej twarz po­ja­wi­ła się w jego myślach, co spra­wi­ło, że ner­wo­wo po­ruszył się na sie­dze­niu. – W ta­kim ra­zie mu­si­my wra­cać. – Ale prze­je­cha­li już wie­le ki­lo­me­trów w trak­cie tej dzi­kiej wę­drów­ki i za­czę­ła za­pa­dać ciem­ność. Szcze­rze mó­wiąc, było dziw­ne, że Ira nie za­trzymał się, żeby roz­bić obóz. Bar­dzo się śpie­szył, żeby jesz­cze tego wie­czo­ra od­je­chać jak naj­da­lej.

Mul­nik spoj­rzał na Ran­da i za­nim ten zdo­łał za­re­ago­wać, Ira wy­cią­gnął z kufra za sobą pi­sto­let i po­ło­żył go so­bie na ko­la­nach, kie­rując lufę w stro­nę Ran­da. – Siedź ci­cho, chłop­cze, i po­dzię­kuj Irze, że ura­to­wał ci dzi­siaj życie. Tyl­ko żeby ci coś nie strze­li­ło do gło­wy! Na przy­kład żeby spro­wa­dzić na mnie tych lu­dzi. Nic z tych rze­czy!

Ale Rand nie da­wał za wy­gra­ną. – A pra­wo? Gdzie tu wła­dza, któ­ra mo­gła­by…

– Tutaj nie ma cze­goś ta­kie­go. Sam po­wi­nie­neś się już daw­no zo­rien­to­wać. A je­śli nie ma wła­dzy, nic nie moż­na zro­bić w spra­wie ko­goś ta­kie­go, jak ona.

– Na mi­łość bo­ską, ona jest isto­tą ludz­ką. Mniej­sza o przy­zwo­itość, ona ma po pro­stu swo­je pra­wa.

Ira po­krę­cił gło­wą. Nadal trzymał pi­sto­let wy­ce­lo­wa­ny w Ran­da, ale zdjął pa­lec ze spustu i po­ło­żył dłoń na ka­błą­ku. – Masz po­ję­cie o gó­rach, chłop­cze, ale mu­sisz się jesz­cze tro­chę na­uczyć. Ta dziew­czyna nie ma żad­nych praw. Ona jest Me­lun­giem.

– Kim?

– Me­lun­giem. Nie jest ani bia­ła, ani ko­lo­ro­wa, ani też In­dian­ką. Nikt z tych trzech ras się o nią nie upo­mni. I nikt przy zdro­wych zmysłach na­wet nie bę­dzie pró­bo­wał. Me­lun­go­wie ukrywa­li się w tych gó­rach od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Wy­róż­nia­ją się wy­glą­dem, jak ta dziew­czyna – mają ciem­ną skó­rę, ale nie czer­wo­ną jak In­dia­nie. Czar­ne wło­sy, a przy tym ja­sne, nie­bie­skie oczy. Ta­kie oczy mogą za­cza­ro­wać czło­wie­ka, po­słać go do gro­bu. „Po­de­rżnie ci gar­dło pod­czas snu i tchnie w two­je gar­dło wiatr du­szy”, ma­wia­ła moja mama. Mają po sześć pal­ców u ręki. Wy­rywa­ją ludz­kie ser­ca, kie­dy jesz­cze biją i za­cza­ro­wują je. Me­lung jest pod­lej­szy i dwukrot­nie spryt­niej­szy od grze­chot­ni­ka. Sie­dzi w nich dia­beł. Przy­zywa­ją wiatr, po­go­dę, cho­dzą­ce drze­wa i du­chy zmar­łych z ich miej­sca spo­czyn­ku, a po­tem na­sy­ła­ją na cie­bie.

Przez cia­ło Ran­da prze­biegł dreszcz. Prze­cią­gnął dło­nią po szyi, czując pod pal­ca­mi ca­ło­dnio­wy za­rost, któ­ry wy­ma­gał go­le­nia. Jego spoj­rze­nie znów po­wę­dro­wa­ło do tyłu, po­nad ra­mie­niem. W myślach dziew­czyna na­bie­ra­ła życia, na­wet je­śli jego wzrok nig­dy na niej nie spo­czął. Tak na­praw­dę wcze­śniej też nie wi­dział Me­lun­ga we wła­snej oso­bie. Wąt­pił w ich ist­nie­nie, za­li­cza­jąc ich ra­czej do po­sta­ci ze świa­ta fan­ta­zji, tak jak wróż­ki, księ­życo­we lud­ki czy Ro­uga­rou – be­stię, o któ­rej mó­wio­no, że po­lu­je na ba­gnach i trzę­sa­wi­skach Lu­i­zja­ny.

W jego umyśle Me­lun­go­wie byli wy­mysłem, czymś, czym stra­szo­no dzie­ci, żeby nie cho­dzi­ły same do lasu. Tyl­ko się nig­dzie nie włócz, bo do­rwie cię Me­lung. Sta­ra Hast, służą­ca z dzie­cię­cych lat, czę­sto go w ten spo­sób stra­szyła. Nie mia­ła cier­pli­wo­ści do dzie­cię­cych sza­leństw i wy­bryków. Jego dzia­dek dro­czył się z nim w po­dob­ny spo­sób, przy­wo­łując Me­lun­gów pod­czas po­lo­wań, kie­dy był mały. Wie­le razy za­sy­piał na­kryty koł­drą po czubek gło­wy, tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdyby na­praw­dę ja­kiś Me­lung miał po nie­go przyjść. Ale w rze­czywi­sto­ści nie wie­rzył w ist­nie­nie tych lu­dzi.

Aż do te­raz.

– Tyl­ko nie rób głupstw – znów ostrzegł go Ira.

Rand czuł cię­żar pi­sto­le­tu i wy­lot lufy wpa­trują­cy się w nie­go. Kim lub czym była tam­ta isto­ta? Ta, któ­rą mi­nął, nie za­uwa­żyw­szy, bo ob­ser­wo­wał oko­licz­ną przy­ro­dę i po­czyna­nia męż­czyzn. Z całą pew­no­ścią nie była du­chem, zja­wą czy le­śną wróż­ką, bo do­sko­na­le wie­dział, że cze­goś ta­kie­go nie ma. Ist­nie­ją tyl­ko stwo­rze­nia po­wo­ła­ne do życia ła­ską i ręką Wszech­mo­gą­ce­go.

A dziew­czyna była isto­tą z krwi i ko­ści. Wy­star­cza­ją­co rze­czywi­stą.

Je­dyne, co mógł te­raz zro­bić, czując pi­sto­let wy­mie­rzo­ny w jego kie­run­ku, to mo­dlić się, żeby Wszech­mo­gą­cy miał to bied­ne stwo­rze­nie w swo­jej opie­ce, tak jak miał w swo­jej opie­ce każ­de ze swo­ich dzie­ci.

czte­ry

Puka­nie do drzwi mo­je­go biu­ra wy­da­wa­ło się naj­pierw od­le­głe, jak­by prze­dzie­ra­ło się mię­dzy drze­wa­mi, od­bi­ja­jąc echem gdzieś w ko­tli­nie i da­lej o po­szar­pa­ne, skal­ne za­krzywie­nia i gra­nie, tak jak to się zwykle dzie­je z dźwię­kiem w gó­rach, któ­ry skrywa swo­je źró­dło we mgle.

Klam­ka u drzwi po­ruszyła się, a ja pod­sko­czyłam, na­gle od­zyskując czuj­ność. Z hu­kiem za­mknę­łam skrypt, zo­ba­czyw­szy, że Ro­ger wtyka nos w drzwi. – Padł in­ter­net w fir­mie. Ze­bra­nie ze­spo­łu re­dak­cyj­ne­go o je­de­na­stej trzydzie­ści. Omó­wie­nie stra­te­gii ata­ku dzia­łu li­te­ra­tury fak­tu, któ­ry ma­cie prze­pro­wa­dzić na po­nie­dział­ko­wym spo­tka­niu z za­rzą­dem. Przy­po­mi­nam, tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdybyś nie ode­bra­ła wia­do­mo­ści.

– Dzię­kuję, nie ode­bra­łam. – Sło­wa za­brzmia­ły nie­co po­śpiesz­nie. Czułam się dziw­nie, jak­bym znaj­do­wa­ła się poza swo­im cia­łem, nie bę­dąc wca­le sobą. Ser­ce wa­li­ło mi w pier­si jak osza­la­łe, co było in­stynk­tow­ną re­ak­cją lę­ko­wą, któ­rą po­zo­sta­wia w czło­wie­ku wy­cho­wa­nie w bra­ku po­czucia bez­pie­czeń­stwa. Czułam się jak Sar­ra, skulo­na pod pod­ło­gą cha­ty, prze­stra­szo­na, że je­śli mnie zła­pią, obe­rwę.

Ro­ger spoj­rzał pyta­ją­co na moją nie­roz­pa­ko­wa­ną tor­bę z lap­to­pem. Było cał­kiem ja­sne, że tego ran­ka nie mo­głam spraw­dzić żad­ne­go ma­ila. – Ja­koś tu ciem­no. Ucię­łaś so­bie drzem­kę?

– Za­czyta­łam się. – Za­czyta­łam się było ra­czej ła­god­nym stwier­dze­niem. W rze­czywi­sto­ści umie­ra­łam z chę­ci po­now­ne­go otwar­cia tecz­ki, prze­czyta­nia resz­ty i do­wie­dze­nia się, czy Sar­ra zdo­ła­ła uciec Brow­no­wi Drig­ge­ro­wi i jego psom.

– Coś do­bre­go? – Ro­ger otwo­rzył sze­rzej drzwi i prze­kro­czył próg mo­je­go biu­ra.

– Hm, kto wie? – Znów mia­łam wra­że­nie, że w tecz­ce chyba jest bom­ba. Nie­mal­że od­ru­cho­wo prze­sunę­łam po niej dłoń­mi, wy­czuwa­jąc pod pal­ca­mi ty­ka­nie. Tik, tak, tik, tak. – Kie­dy przy­szłam, gór­ne świa­tło nie chcia­ło się za­pa­lić. Ale lu­bię pra­co­wać przy tej lam­pie. Stwa­rza spe­cyficz­ną at­mos­fe­rę.

– Za­wsze byłaś nie­co sta­ro­świec­ka.

– W po­rów­na­niu z tobą każ­dy jest sta­ro­świec­ki. – Prze­wró­ci­łam ocza­mi, pró­bu­jąc w ten spo­sób uciąć dal­sze ko­men­ta­rze. Ro­ger uwa­żał, że każ­dy, kto po­sia­da za­sa­dy mo­ral­ne do­tyczą­ce sek­su czy in­nych sfer życia, jest sta­ro­świec­ki. Nadal dzi­wi­ło mnie, że nie po­strze­gał życia w old­skulo­wym sys­te­mie Geo­r­ge’a Vidy za zbyt ogra­ni­cza­ją­ce. Za­wsze mia­łam wra­że­nie, że Geo­r­ge Vida jest czło­wie­kiem o wiel­kiej mo­ral­no­ści, z za­sa­da­mi ta­ki­mi jak dzien­ni­kar­stwo lat pięć­dzie­sią­tych, ale z drugiej stro­ny zna­łam tyl­ko jego wi­ze­runek publicz­ny.

Być może były ja­kieś ukryte po­wo­dy, dla któ­rych Ro­ger czuł się tutaj do­brze, ale mia­łam na­dzie­ję, że ta­kich nie ma.

W od­po­wie­dzi do­sta­łam pro­mien­ny uśmiech. – Nie prze­gap ze­bra­nia z Mitch. Nie lubi, kie­dy lu­dzie opusz­cza­ją jej ze­bra­nia.

Po­mi­ja­jąc źró­dło, nie wąt­pi­łam w praw­dzi­wość tej in­for­ma­cji. Kie­row­nicz­ka na­sze­go ze­spo­łu re­dak­cyj­ne­go li­te­ra­tury fak­tu, Mit­chell Lee, była rze­czo­wą ko­bie­tą z ni­skim po­zio­mem to­le­ran­cji dla nie­kom­pe­ten­cji czy le­ni­stwa. Ze­spół li­te­ra­tury pięk­nej Chri­sa Sin­ge­ra był gru­pą, w któ­rej pa­no­wa­ła znacz­nie luź­niej­sza at­mos­fe­ra. Ra­zem wy­cho­dzi­li na drin­ka, uczest­ni­czyli w przy­ję­ciach pro­mu­ją­cych nowe książ­ki, je­śli lo­kal i to­wa­rzystwo były do­bre, a cza­sa­mi na­wet wy­jeż­dża­li ra­zem na wa­ka­cje. Wczo­raj wie­czo­rem rów­nież mnie za­pro­szo­no, że­bym się do nich przy­łą­czyła, ale nie po­szłam. Nie chcia­łam dać od­czuć Mitch, że wę­szę za ja­ki­miś no­wymi moż­li­wo­ścia­mi. W tej chwi­li mu­sia­łam skon­cen­tro­wać swo­je wy­sił­ki w miej­scu, w któ­rym się znaj­do­wa­łam.

Spo­glą­da­jąc na tecz­kę le­żą­cą na moim bur­ku, za­sta­na­wia­łam się, skąd mo­gła po­cho­dzić. Była to fik­cja li­te­rac­ka, ale znaj­do­wa­łam w niej coś bar­dzo re­al­ne­go. Opis domu Brow­na Hor­ne’a Drig­ge­ra, szcze­gó­ły ubi­ja­nia wie­przy i ręcz­ne­go wy­ro­bu kieł­ba­sy, wspo­mnie­nie o po­cho­dze­niu Sar­ry z ple­mie­nia Me­lun­gów, czy na­wet używa­nie na­zwy Agi­ni­si, czi­ro­ke­skie­go sło­wa zna­czą­ce­go bab­cia, wszyst­ko to wskrze­sza­ło Ran­da i Sar­rę do życia. W do­dat­ku w tak nie­sa­mo­wi­ty spo­sób. Było w tym frag­men­cie coś swoj­skie­go, ale nie wie­dzia­łam jesz­cze, czy swoj­skość tkwi w te­ma­cie, któ­ry roz­bu­dzał sta­re wspo­mnie­nia, czy w stylu au­to­ra brzmią­cym jak me­lo­dia, któ­rą już kie­dyś słysza­łam. Chcia­łam zna­leźć od­po­wiedź i wy­da­wa­ło mi się, że je­stem w sta­nie, ale nadal nie po­tra­fi­łam. Nie da­wa­ło mi to spo­ko­ju w rów­nym stop­niu, co sam skrypt. Żad­ne­go imie­nia au­to­ra, żad­ne­go na­głów­ka czy stop­ki na stro­nach, ad­res zwrot­ny zdar­ty z ko­per­ty, stem­pel pocz­to­wy wy­pło­wia­ły tak, że nie­mal­że nie dało się go od­czytać. Żad­ne­go li­stu prze­wod­nie­go. A na­wet je­śli kie­dyś był, zgi­nął daw­no temu.

Co to w ogó­le mia­ło być?

Pyta­nia ukła­da­ły się w ja­kąś uwo­dzi­ciel­ską grę, jak gło­sy na­wo­łują­ce zza ob­ro­śnię­tych mchem skał i głę­bo­kich gór­skich wą­wo­zów, jak na­sze gło­sy, kie­dy wy­myka­li­śmy się, żeby po­ba­wić się w cho­wa­ne­go za sta­rą sto­do­łą.

Cie­pło.

Zim­no.

Go­rą­co…

Krzyki mo­ich sióstr zmie­ni­ły się te­raz w szept, ich pi­skli­wy, gło­śny śmiech był jak mgła utka­na ze świa­tła i ciem­no­ści, po­nurych od­cie­ni żalu.

Szept ustał, kie­dy wło­żyłam ko­per­tę do szufla­dy, po­dej­mu­jąc de­cyzję. Mo­gła­bym za­brać ją na ze­bra­nie ze­spo­łu re­dak­cyj­ne­go ra­zem z in­nymi skryp­ta­mi, któ­re mia­łam omó­wić. Przy­była­bym pierw­sza i ukrad­kiem wrzuci­ła­bym pacz­kę na Pa­pie­ro­wą Górę, a po­tem po pro­stu bym wy­szła. Na­wet je­śli Geo­r­ge Vida za­uwa­ży, że ko­per­ta nie leży na swo­im miej­scu, nikt nie bę­dzie wie­dział, że to ja je­stem za to od­po­wie­dzial­na.

Nikt… poza oso­bą, któ­ra zo­sta­wi­ła ją na moim biur­ku. Ale dla­cze­go ktoś miał się ujaw­niać, wie­dząc, że bę­dzie miał ta­kie same kło­po­ty, jak ja te­raz?

Skro­biąc pa­znok­ciem po sta­rym, mo­sięż­nym wy­łącz­ni­ku, za­sta­na­wia­łam się nad swo­ją głupo­tą. Skrypt miał po­nad dwa­dzie­ścia lat. Był re­lik­tem z od­le­głych cza­sów, za­nim tu na­sta­łam. Do tej pory ca­łość zo­sta­ła pew­nie już opubli­ko­wa­na albo leży gdzieś odło­giem u au­to­ra w szufla­dzie, albo wy­lą­do­wa­ła w ko­szu na śmie­ci. A być może te bez­pań­skie pięć­dzie­siąt stron było wszyst­kim, co po nim zo­sta­ło?

Sen­sow­ne było­by za­po­mnieć o ca­łej spra­wie. Sen­sow­ne było­by odło­żyć skrypt na miej­sce bez tra­ce­nia cza­su na czyta­nie resz­ty. Tak na­praw­dę sen­sow­ne było­by je­dynie to.

Ale ze­bra­nie mia­ło się od­być do­pie­ro za parę go­dzin. Mia­łam więc dość cza­su, żeby wszyst­ko prze­myśleć i może spró­bo­wać jesz­cze prze­mó­wić so­bie do ro­zu­mu.

Albo i nie.

Tak więc tego ran­ka rzuci­łam się w wir pra­cy i za­czę­łam se­lek­cjo­no­wać stresz­cze­nia pro­jek­tów z li­te­ra­tury fak­tu, któ­re mia­ły być za­pre­zen­to­wa­ne na ze­bra­niu ze­spo­łu z za­rzą­dem w po­nie­dzia­łek, a Rand i Sar­ra zo­sta­li tam, gdzie byli. Kie­dy za­czę­łam zbie­rać swo­je rze­czy do wyj­ścia, kon­tra­ban­da nadal le­ża­ła w szufla­dzie nie­tknię­ta. Za­bra­łam klu­czyki wi­szą­ce pod moją prze­gród­ką na li­sty, za­mknę­łam biur­ko na klucz i wy­szłam do sal­ki kon­fe­ren­cyj­nej.