Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wszystko, czego pragnę w te święta

Wszystko, czego pragnę w te święta

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66436-86-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wszystko, czego pragnę w te święta

Świąteczny romans dla niegrzecznych dziewczynek!

Ewa zbliża się do trzydziestki i prowadzi poukładane, choć nieco nudne życie. Ma świetną pracę, mieszkanie bez kredytu w centrum Poznania i całkiem niezłe auto. Nie ma za to czasu na spotkania z bliskimi i związki, o randkach nawet nie wspominając.

Kiedy jak co roku wyjeżdża na święta do rodziców, chce wykorzystać ten czas, aby odkryć, czego tak naprawdę pragnie od życia. W rodzinnym domu oprócz brata bliźniaka zastaje tajemniczego pociągającego łobuza, który od pierwszych minut działa jej na nerwy.

Spokojne święta? Dzięki intrygującemu mężczyźnie Ewa może w tym roku o nich zapomnieć. Bruno niczym huragan wprowadza ją w niebezpieczny świat, w którym żyje się szybko i na krawędzi bezpieczeństwa. Dokąd zaprowadzi ich ryzyko, którego się podejmą?

Polecane książki

Tom stanowi podsumowanie dyskusji toczonej w Polsce w dziesięcioleciu poprzedzającym publikację (1992–2003) w związku z obecnością (lub nie) elementów kultury w nauczaniu języka polskiego jako obcego. Datę początkową wyznaczają dwie prace: Wojciecha Jekiela i Cezarego Rowińskiego z Instytutu „Po...
Książka poświęcona trzytomowemu dziełu Norwida, które ujawnia najistotniejsze kwestie związane z jego koncepcją estetyczną wyłożoną w pismach teoretycznych, prozie i poezji. Autorka opisuje Album Orbis jako zaskakujący koncept historiozoficzny, będący propozycją antysystemowego ujęcia historii, któr...
Prezentowana monografia jest pierwszym kompleksowym opracowaniem problematyki cywilnoprawnego obrotu wynikami prac badawczych. Zawiera analizę wielu ważnych zagadnień prawnych, takich jak status wyników prac badawczych w prawie własności intelektualnej, realizacja prac badawczych na podstawie umów o...
Piąty wymiar – czym jest? Czy wszechświat to tylko prawa fizyki? Czym jest czas? Jakie są jego granice? I czy istnieje wieczność? A jeżeli nie, to jaki sens ma nasze życie? Niezwykła powieść przygodowa, która w swej głębszej warstwie jest filozoficznym esejem o naturze wszechświata i ludzkiej egzyst...
Kwartalnik Literacki Wyspa” jest pismem poświęconym współczesnej literaturze polskiej i zagranicznej. Naszym zamierzeniem jest tworzenie pisma ambitnego i inteligentnego, z nietuzinkowymi tekstami krytycznymi, żywo reagującego na wszelkie zmiany w literaturze i kulturze. Od tego numeru "Wyspa" ma...
Monografia jest efektem Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej pt. "Skarb państwa a działalność gospodarcza" zorganizowanej m.in. przez Katedrę Prawa Gospodarczego i Handlowego UMCS, która odbyła się w Lublinie w dniu 24 października 2013 r. Książka stanowi zbiór publikacji przygotowanych przez uczestn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Langner

Playlista

W moim świecie  | Pezet

Holly Jolly Christmas | Michael Bublé

Apocalypse | Cigarettes After Sex

Nothing’s Gonna Hurt You Baby | Cigarettes After Sex

Paznokcie | Małpa

This World | Selah Sue

Supergirl | Reamonn

Gdy zapada mrok  | Bla Bla

Ta noc jest nasza  | Bla Bla

Starlight  | Muse

Hymn for the Weekend | Coldplay

A Sky Full of Stars | Coldplay

Let It Snow! | Dean Martin

Czerwona sukienka  | Fisz

Lose My Head | Tom Zanetti & K.O Kane

I Took a Pill in Ibiza | Mike Posner

All I Want for Christmas  | Mariah Carey

Slave to the Wage  | Placebo

Co ci zrobię, jak cię złapię | Zipera

Fast Car | Jonas Blue ft. Dakota

W moim innym świecie możemy gadać do rana.
I rozumiesz mnie bezsprzecznie,
i jemy wspólne śniadania.
I należysz do mnie, choć to nie kwestia posiadania.
I czujemy się bezpiecznie,
jakby cały świat był dla nas.

– Pezet, W moim świecie

Rozdział 1

– Przecież nie musisz tego robić. Odwiedziny w święta to nie obowiązek. – Karolina zakłada swoje niesforne rude włosy za ucho, a potem jak gdyby nigdy nic jednym ruchem ręki zgarnia wszystkie leżące na biurku szpargały wprost do szuflady.

– Nie robię tego z poczucia obowiązku. – Kręcę głową. – Boże Narodzenie u rodziców to sama przyjemność. Jedyny czas w roku, kiedy mogę w końcu zwolnić i nic nie robić.

Obserwuję swoją przyjaciółkę, która siada na obrotowym krześle bardzo z siebie zadowolona i zakłada nogę na nogę.

Jest piątek, więc zdaniem Karoliny bałagan na biurku i wszystkie niezałatwione sprawy należy wrzucić do szuflady i dać się porwać weekendowemu szaleństwu.

Nadal nie mogę się nadziwić temu, jak świetnie się dogadujemy w pracy, mimo że tak bardzo się od siebie różnimy. Zresztą nie tylko mnie to zaskakuje. Nasz szef też zachodzi nad tym w głowę.

Podczas gdy na moim biurku zawsze panuje nienaganny porządek, biurko Karoliny jest zawalone stosem dokumentów, notatek i niegdysiejszych przekąsek, które już dawno przestały się nadawać do jedzenia. Kiedy ja w piątkowe popołudnie mam ochotę dokończyć zaległe sprawy, ona zmiata wszystkie papiery do szuflady i ogłasza weekend. Ja zabieram robotę do domu, a ona bawi się tak, że w poniedziałek oprócz swojego tyłka przyprowadza do pracy jeszcze swojego kaca.

Mimo tych różnic jesteśmy zgranym duetem i chyba jedynymi osobami w firmie, które nie podkładają sobie świń. A podkładanie świń współpracownikom w korpo jest czymś tak normalnym, jak przerwa na lunch czy picie kawy.

Mam ochotę wytłumaczyć Karolinie, że święta z rodzicami to nie kara, a przyjemność, na którą czekam cały rok. Choć dla niej to pewnie kompletna abstrakcja. Jest typem dziewczyny z miasta, która nie bawi się w tradycje, sentymenty i domowe ognisko.

Obserwuję, jak obraca się na swoim krześle. Ma na sobie krwistoczerwony dopasowany garnitur, który w połączeniu z burzą rudych włosów daje powalający efekt. Ja ubrana w coś podobnego czułabym się jak przebieraniec, ale Karolina wygląda zjawiskowo, a pewność siebie wręcz od niej bije.

– Nadal nie mogę uwierzyć, że szef dał ci wolne przed świętami. Mamy teraz największy młyn, a on tak po prostu się zgodził! – Kręci z niedowierzaniem głową, a rude kosmyki wpadają jej do oczu.

– Musiał się zgodzić. Nazbierało mi się sporo zaległego urlopu. Wolał dać mi go teraz niż w styczniu, gdy zacznie się zamieszanie z inwenturami i analizami rocznymi. – Wzruszam ramionami i układam dokumenty leżące na moim biurku w równiutki stosik.

Co roku brałam wolne dopiero dzień przed Wigilią, ale tym razem wcześniejszy urlop był mi bardzo potrzebny. Od dłuższego czasu czułam się jak ryba dusząca się pod taflą lodu. Potrzebowałam wolności, ucieczki od wielkiego miasta i tych wszystkich hałaśliwych ludzi, który rozmawiali jedynie o trendach w marketingu i drogich knajpach, których nazw nawet nie potrafię wymówić. Musiałam wziąć głęboki oddech i całkowicie się zresetować.

– Jacy są twoi staruszkowie? Niewiele o nich opowiadasz. – Karolina nagle zmienia temat i patrzy na mnie tymi swoimi bystrymi zielonymi oczami.

– Mamy dobry kontakt. Ojciec jest emerytowanym policjantem, a matka swego czasu była dość znaną malarką. Nadal sprzedaje obrazy, choć lata jej popularności już dawno minęły. Mają duży dom na wsi. Święta u nich to coś zupełnie innego niż tutaj.

– Ty przynajmniej masz do czego wracać. – Moja przyjaciółka śmieje się gorzko i zaczyna podjadać z szuflady swojego biurka coś, co z całą pewnością powinno już dawno znaleźć się w śmietniku. – Mój ojciec jest na odwyku, a matka prowadza się z kolejnym menelem. Nawet nie pamięta, jak mam na imię.

Dziwię się, jak łatwo przechodzi jej to przez gardło. Mówi swoim beztroskim, luzackim tonem, ale wiem, że to tylko przykrywka. Stara się zgrywać silną i niezależną. Pozuje na kobietę, która nie potrzebuje nikogo i niczego, by zawojować świat. Znam to. Wszystkie tutaj tak robimy. Nie mamy wyjścia, jeśli chcemy coś znaczyć i osiągać kolejne sukcesy.

Co powinnam jej powiedzieć? Że poszczęściło mi się w życiu bardziej niż jej, bo moi rodzice to nie patologia, tylko kulturalni, majętni ludzie? Że mają wielki, piękny dom i zawsze witają mnie z otwartymi ramionami? A może że jest mi wstyd, bo choć dzieli mnie od nich pięćdziesiąt kilometrów, odwiedzam ich tylko dwa razy w roku?

Zawsze znajduję wymówki. A właściwie tylko jedną – praca. Co roku obiecuję sobie, że to zmienię. I co roku jest jak zwykle – wracam do rodzinnego domu tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc.

– Nie kusi cię, żeby zostać? Mogłybyśmy zrobić coś szalonego. Sama nie wiem… Zamiast Wigilii impreza w SQ. A jeśli wolisz czarne rytmy, to możemy uderzyć do Opcji. – Karolina brzmi jak nakoksowany króliczek Duracella. Albo gorzej: jak czternastolatka, która w końcu dostała pozwolenie od rodziców, by ruszyć w miasto z butelką taniego szampana w dłoni.

Chciałabym mieć tyle energii, co ona. Mogłaby oświetlić nią połowę Poznania i zawstydzić swoim szaleństwem wszystkie nadpobudliwe czterolatki. Ale ja jestem zmęczona. Śmiertelnie zmęczona.

Znów się okazuje, że jesteśmy jak ogień i woda. W przeciwieństwie do niej zamiast imprezowych świąt wolę ciepły koc, kominek i barszcz mojej mamy.

– Dzięki za propozycję, ale jedyne, czego mi teraz potrzeba do szczęścia, to cisza i spokój. I z pewnością znajdę to z dala od tego wszystkiego. – Omiatam ręką niewielką przestrzeń zastawioną biurkami.

– Wypalenie zawodowe? Po pięciu latach? – Karolina unosi brwi i patrzy na mnie z troską i sceptycyzmem jednocześnie.

Pracuję o wiele więcej niż przeciętna kobieta w moim wieku, i tak – czuję się cholernie wypalona.

Byłam jedną z tych ambitnych dziewczyn, które po studiach rzucają się w wir obowiązków i robią karierę. Nie miałam chłopaka ani żadnych zobowiązań. Miałam za to niesamowitą chęć, by udowodnić światu i sobie, że jestem coś warta.

Bo byłam. Zaczynałam w salonie sprzedaży naszej sieci komórkowej, gdzie wciskałam ludziom kit i drogie smartfony. Musiałam wyrabiać nierealne plany sprzedażowe, przez które większość pracowników rezygnowała po pierwszych trzech miesiącach. Ja byłam twarda i się nie dałam, choć okupiłam to utratą znajomych i permanentnym zmęczeniem.

Gdy doceniono moją ciężką pracę, zostałam kierowniczką i od tego czasu pilnowałam, by moi podwładni realizowali te wszystkie wygórowane wytyczne. Jeśli im się udało, dostawałam premię. Ja – nie oni. A teraz jestem tutaj, w samym sercu naszej firmy, i to ja wymyślam plany sprzedażowe, które są tak wymagające, że ludzie albo się zwalniają, albo padają na pysk. I dostaję za to naprawdę porządną kasę.

Poza tym firma oferuje całkiem niezły socjal i kartę multisport (choć akurat to niewiele zmienia, bo i tak nie mam czasu z niej korzystać). Po pięciu latach pracy mam kawalerkę bez kredytu w centrum miasta i przyzwoite auto. Mam też totalny brak życia osobistego i czasu dla siebie.

Ach, mam jeszcze coś – poczucie, że zegar tyka, a ja coraz bardziej potrzebuję czegoś więcej niż powrotów do pustego mieszkania. Na razie spycham te dziwne myśli w najdalsze zakątki swojej świadomości, ale nic na to nie poradzę – robią się coraz bardziej natrętne.

– W sumie nie ma co się dziwić. W naszym dziale jest największy zapieprz i to my najbardziej dostajemy po dupie. – Głos Karoliny sprawia, że wracam do rzeczywistości. – Nie to, co te harpie z księgowości. Siedzą na swoich tłustych tyłkach i udają, że pracują. – Moja przyjaciółka wydyma usta w kolorze identycznym jak jej garnitur, ale po chwili się rozpromienia. – Na wypalenie zawodowe najlepszy jest seks. A skoro już o tym mowa… Jak tam sprawy z Dominikiem?

Wzdycham. Nie mam ochoty odpowiadać na to pytanie.

Dominik to miły, przystojny i wysportowany szef księgowości i tych, jak to określiła moja przyjaciółka, pracujących tam harpii. Umówiliśmy się kilka razy na niezobowiązującego drinka po pracy. Problem w tym, że dla niego „niezobowiązujący” znaczy chyba coś zupełnie innego niż dla mnie.

– Jest seksowny. I nie gada o dzieciach, a to duży plus. – Karolina usilnie próbuje mi go zareklamować, jakby był jakimś odkurzaczem z przeceny, którego nikt nie chce kupić. – Mój były miał obsesję na punkcie dzieci. Bałam się, że dziurawi prezerwatywy, bo chce, żebyśmy wpadli…

– Za bardzo na mnie naciska. Nie jestem gotowa na związek – wchodzę jej w słowo. Mówię prawdę, przemilczam jedynie fakt, że jestem gotowa na związek. Ale nie z nim. Być może gdyby zjawił się ktoś, kto jednym spojrzeniem wywołałby u mnie efekt „wow”…

Kręcę głową, bo hormony przejmują władzę nad moim mózgiem. Zdecydowanie czytam za dużo romansów. Nie mam na to dużo czasu, ale zdarza mi się przekartkować coś do poduszki. Zaczynam zachowywać się jak jedna z tych zdesperowanych kobiet, które muszą usidlić jakiegoś faceta, bo inaczej zwariują.

Okej, dawno nie uprawiałam seksu i dawno się do nikogo nie przytulałam. Powiedzmy sobie szczerze – jestem cholernie samotna i coraz bardziej zaczyna mi to doskwierać, ale się boję. Nie chcę być jak moje koleżanki ze studiów, które się ustatkowały, urodziły dzieci, a gdy wróciły do pracy, zdały sobie sprawę, że wypadły z obiegu. Nici z kariery i ambitnych planów. Tylko pieluchy, wyprawy do warzywniaka i wymienianie z mężem „gorących” SMS-ów w stylu: „Trzeba zapłacić za prąd”.

Nie, dziękuję. Może kiedyś, ale na pewno jeszcze nie teraz.

– Ale bierzesz go pod uwagę? Dasz temu szansę? – Karolina patrzy na mnie oczami słodkiego szczeniaczka. Nie mam pojęcia, czemu tak bardzo jej zależy, by spiknąć mnie z Dominikiem. – Gdybyś została na święta w mieście, moglibyście się spotkać. Zrobiłabym u siebie imprezę świąteczną i zaprosiła was oboje. Pogadalibyście na luzie, zrelaksowali się. Kto wie, może następnego dnia obudziłabyś się z gorącym przystojniakiem w swoim łóżku?

Przewracam oczami tak, by moja przyjaciółka niczego nie zauważyła.

Nie ma opcji, żebym została. Miasto musi poczekać. Dominik musi poczekać.

Mój plan na pozostałe dni grudnia jest następujący:

Jechać

do

rodziców.

Nic

nie robić (ewentualnie pomóc mamie w świątecznych przygotowaniach).

Nic

nie robić.

Nadal

nic nie robić.

Przemyśleć

swoje

życie.

Znów

nic

nie robić.

Mało ambitnie, ale byłam ambitna przez cały pieprzony miniony rok. Szczerze? Poza tłustą sumką na moim koncie i pukającą do moich drzwi depresją nic mi z tego nie przyszło.

Sama jestem sobie winna. Nikt nie kazał mi zapieprzać jak chomik w kołowrotku, a jednak moje chore ambicje zawsze wygrywały. Nie przejmowałam się podkrążonymi oczami i wypadającymi włosami. Zawroty głowy zapijałam mocną czarną kawą. Gdy wracałam do domu, długo nie mogłam zasnąć ze zmęczenia, a gdy ledwo udało mi się zamknąć oczy, dzwonił budzik.

Czerwona lampka zapaliła się w mojej głowie dopiero, gdy kilka razy musiałam wziąć dragi, żeby jakoś funkcjonować. To była ostateczność, inaczej zasnęłabym na siedząco na firmowym zebraniu. Zamiast tego byłam rozbudzona, elokwentna i sypałam firmowymi anegdotkami na prawo i lewo. Bardzo niebezpieczny stan. A poza tym wciąganie kreski w kiblu biurowca w ołówkowej spódnicy za pięć stów jest upokarzające.

Po prochach stawałam się lepszą wersją siebie. Zupełnie jakby ktoś mnie stuningował, podrasował tu i ówdzie. Kusiło mnie, by być taka dzień w dzień. Wtedy postanowiłam to przerwać, wziąć urlop i uciec do Jastrowa, do moich rodziców. Prawda jest brutalna – te święta to moja ostatnia deska ratunku, inaczej skończę na kozetce u psychologa.

– Dam mu szansę, ale na razie nie chcę się bawić w nic poważnego. Chętnie się z nim jeszcze raz umówię – odpowiadam zgodnie z prawdą, bo po cichu wierzę, że przy kolejnym spotkaniu będzie lepiej.

– Chyba cię nie przekonam, żebyś została w mieście, co? – Karolina się śmieje i bierze do rąk torebkę.

Chowam swoje rzeczy do szuflad i niechętnie wstaję od biurka. Mam sporo do zrobienia, a na myśl o tym, że to wszystko będzie musiało poczekać do stycznia, dostaję gęsiej skórki. Nienawidzę niedokończonych spraw. Ostatkiem sił powstrzymuję się, by znów nie wziąć roboty do domu.

– Może nie będzie tak źle i spotkasz tam jakiegoś przystojniaka… – Karolina patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby sama wątpiła w to, co mówi.

– Żartujesz?! Moi rodzice mają dom w pięknej okolicy, ale to totalna dziura. Jeden sklep spożywczy, bar, a potem długo, długo nic – stwierdzam. – Ale to dobrze. Nie potrzeba mi żadnego przystojniaka na święta. Wystarczy barszcz i sernik mojej mamy.

Przyjaciółka uśmiecha się pod nosem, a potem mnie popędza. Po raz ostatni patrzę tęsknym wzrokiem na swoje uporządkowane biurko, a następnie wychodzę, by rzucić się wprost w objęcia nadchodzących świąt i totalnego lenistwa.

To znaczy, prawie się rzucam w ich objęcia, bo wcześniej, przy drzwiach wyjściowych, wpadam na Dominika. Spanikowana rozglądam się za Karoliną, ale ona jest zajęta flirtowaniem z nowym ochroniarzem i nie spieszy się do wyjścia.

Ściskam w rękach torebkę, kaprys, który kosztował całą moją wypłatę. Dominik obdarza mnie swoim filmowym uśmiechem. Podejrzewam, że bez problemu dostałby angaż w każdej reklamie. Jego postawną sylwetkę opina markowy garnitur, przy którym moja torebka wydaje się jakimś tanim badziewiem. Jest przystojny, robi karierę i wygląda na bardzo mną zainteresowanego. Przez chwilę myślę, że mogłabym spędzić z nim dziś niesamowitą noc i w końcu zmienić coś w swoim skostniałym życiu seksualnym. Po chwili jednak odrzucam ten pomysł. Pracujemy razem i później mogłoby być niezręcznie. To nie może być jednonocna przygoda, a skoro on chce czegoś więcej, a ja ciągle się waham, musimy rozegrać to powoli. Postanawiam przemyśleć kwestię Dominika w święta, a Nowy Rok, być może, powitać w jego ramionach.

– Słyszałem, że wyjeżdżasz. – Wkłada ręce w kieszenie swoich spodni. Wygląda na zawiedzionego.

Ponownie zerkam na Karolinę, ale ona nawet mnie nie zauważa. Cały czas ślini się na widok chłopaka posturą przypominającego Hulka. Dobrze wiem, że wygadała się Dominikowi na temat moich świątecznych planów, i mam zamiar wypomnieć jej to przy najbliższej okazji.

– Co roku odwiedzam rodziców na Boże Narodzenie. Poza tym przyda mi się odpoczynek – mamroczę, kopiąc czubkiem buta niewidzialny kamyk. Unikam spojrzenia Dominika, bo doskonale wiem, że przewierca mnie nim na wylot.

– Tutaj, ze mną, też mogłabyś odpocząć – mówi niskim, seksownym głosem, w którym pobrzmiewa dwuznaczność.

– Nie wyobrażam sobie świąt w innym miejscu niż Jastrowo. Cholernie stęskniłam się za rodzicami – ucinam i nerwowo poprawiam koszulę, bo mam wrażenie, że Dominik gapi się na mój dekolt. – Ale jak tylko wrócę, możemy gdzieś wyskoczyć. Co powiesz na przyjacielskiego drinka?

Nie mam pojęcia, dlaczego to zaproponowałam. Może chciałam zlikwidować niezręczne napięcie między nami, a może zagłuszyć wyrzuty sumienia? Celowo użyłam słowa „przyjacielski”, bo nadal nie wiem, czy chcę się angażować w tę znajomość.

– Wolałbym raczej kolację. Może tym razem odpuścimy sobie knajpy pełne ludzi i zjemy u mnie?

Podnoszę wzrok i widzę, jaki jest rozpromieniony. Obudziłam w nim nadzieję. Jestem suką. Doskonale wiem, że niewinnie brzmiące „zjemy u mnie” to propozycja czegoś więcej, i choć miejsce między moimi udami zarasta kurzem, to nie mam ochoty zbyt szybko przystawać na kolację ze śniadaniem.

– Pomyślimy o tym, gdy wrócę od rodziców, okej? – proponuję wymijająco. – A teraz przepraszam, ale mam jeszcze do ogarnięcia zakupy, a miasto zaraz się zakorkuje – dodaję szybko, po czym klepię go po ramieniu, bardzo „po przyjacielsku”, i ruszam w stronę drzwi.

Słyszę za sobą głośne westchnienie. Przymykam oczy i przyspieszam. Nie zapytałam nawet, czy odwiedza rodzinę w święta.

Jestem suką. Naprawdę jestem suką.

Rozdział 2

Całe przedpołudnie schodzi mi na kończeniu zaległych spraw, robieniu zakupów i pakowaniu rzeczy. Miotam się po pokoju i zastanawiam, czy niczego nie zapomniałam. Gdy po wielu nieudanych próbach w końcu udaje mi się dopiąć walizkę, patrzę na swoje malutkie mieszkanie. Jest bezosobowe, nudne i z pewnością nie można nazwać go przytulnym. Nie mam czasu bywać tutaj w ciągu dnia, służy mi tylko za noclegownię. Nie ma w nim uroczych kobiecych drobiazgów, a ostatni doniczkowy kwiat usechł jakiś czas temu.

Moja kawalerka dokładnie odzwierciedla moje życie – z zewnątrz wszystko czyste i poukładane, wewnątrz marazm i samotność. Jeśli nie wezmę się za siebie, to pewnego dnia znajdą mnie tutaj martwą, przywaloną wydrukami analiz sprzedaży i nadgryzioną przez karaluchy.

Godzinę później siedzę już za kółkiem swojego czerwonego mini z kubkiem parującej kawy w dłoni. Przeklinam w duchu korki i tych, którzy powinni zabrać się do odśnieżania. W mieście zima, nawet biała, przypomina błotnistą pluchę. Na wsi u rodziców na pewno jest pięknie, a przed domem leży nietknięty miękki puch. Znów czuję to dziecięce podekscytowanie i zastanawiam się, dlaczego w ciągu roku nie potrafię być tak beztroska i cieszyć się z drobiazgów.

Gdy docieram na miejsce, jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam: cicho, biało i uroczo. Dom rodziców wyróżnia się wielkością na tle pozostałych, które na szczęście stoją w dość dużej odległości. Matka i ojciec nigdy nie lubili się obnosić z tym, że stać ich na dostatnie życie, dlatego wszystko jest utrzymane w tradycyjnym stylu, bez nowobogackich udziwnień.

Od południowej strony budynek porasta pnącze, które pokrywa niemal całą ścianę. Latem jest intensywnie zielone i bujne, a jesienią jego liście przybierają złocistą barwę – wtedy wyglądają najpiękniej. Zastanawiam się, dlaczego nie odwiedzam rodziców w październiku. Jestem pewna, że rankiem unoszą się tutaj melancholijne mgły. Matka pewnie przyozdabia werandę dyniami, a ojciec grabi uschnięte liście.

Patrzę na znajomą wierzbę, pod którą latem uwielbiałam leżeć i wsłuchiwać się w szum gałęzi. Rodzice kupili ten dom, gdy ojciec przeszedł na emeryturę. Całe życie mieszkali w Poznaniu, na dziesiątym piętrze zatęchłego blokowiska. Lubiłam jeździć na dół starą windą i bawić się z dzieciakami na osiedlu, ale od razu zakochałam się w tym miejscu. Kilka lat po przeprowadzce na wieś wróciłam na stałe do miasta, by studiować, a potem pracować. I tak już zostało. Choć uwielbiam Jastrowo za spokój i malownicze krajobrazy, wiem, że jest całkowicie pozbawione perspektyw.

Miałam rację – śnieg przed domem po obu stronach ścieżki leży nietknięty, więc z przyjemnością zanurzam w nim buty i robię ślady. Wyciągam walizkę, taszczę ją w stronę domu i zastanawiam się, dlaczego spakowałam eleganckie spódnice i marynarki, skoro wkładam je tylko do pracy.

Mama musiała usłyszeć, że przyjechałam, bo stoi już w progu i zaprasza mnie do środka. Od naszego ostatniego spotkania nic się nie zmieniła. Jak zwykle ma na sobie kwiecistą długą suknię. Włosy oczywiście upięła w luźny kok, a usta pomalowała różową pomadką. Jest dojrzałą, piękną kobietą. Z jej oczu bije młodzieńczy blask, którego szczerze jej zazdroszczę. Ja muszę wyglądać koszmarnie – z przerzedzonymi włosami, skórą wysuszoną od biurowej klimatyzacji i podkrążonymi oczami.

Gdy mocno mnie przytula, czuję, że pachnie przyprawą do piernika. Mimowolnie się uśmiecham, bo właśnie ten zapach kojarzy mi się ze świętami i rodzinnym domem.

– Wchodź do domu, kochanie. Boże, wyglądasz koszmarnie! Ta praca cię kiedyś wykończy. – Patrzy na mnie z troską, a ja mam ochotę przewrócić oczami, choć przecież wszystko, co mówi, jest prawdą. – Potrzebujesz spokoju i domowego jedzenia, a nie smogu i żarcia z fast foodów – gdera, gdy otrzepuję buty ze śniegu. Ściągam kurtkę i odstawiam walizkę, a potem idę za nią.

Rozglądam się po znajomych ścianach, za którymi tak bardzo tęskniłam. Ten dom ma duszę. Smakowite zapachy, obrazy wiszące na ścianach i cała ta specyficzna, przytulna atmosfera sprawiają, że od razu czuję się spokojniejsza niż jeszcze kilka godzin temu.

Wchodzę do kuchni i zauważam stojącą na stole, opróżnioną do połowy butelkę pinot noir, a obok niej pusty kieliszek.

– Piekę kaczkę i potrzebowałam odrobinę, by dodać jej aromatu – wyjaśnia mama, bo chyba zauważyła moje zaskoczone spojrzenie.

Oddycham z ulgą.

Jeszcze tego brakowało, by piła w samotności w środku dnia.

– Kiedy przyjeżdża Adam? – pytam i niemal rzucam się na stos domowych ciasteczek, które właśnie przede mną postawiła. Jestem pewna, że pierwszym miejscem, które odwiedzę po świętach, będzie klub fitness.

– Miał zjawić się dzień przed Wigilią, ale gdy mu powiedziałam, że dostałaś więcej urlopu i przyjeżdżasz wcześniej, obiecał też spróbować ugrać coś u swojego szefa. Jest szansa, że pojawi się lada dzień. Dziś, może jutro.

Rozpromieniam się, słysząc te słowa. Nie potrafię ukryć mojego przywiązania do Adama. Choć nasze drogi się rozeszły, to z moim bratem bliźniakiem, starszym ode mnie o osiem minut, zawsze będzie łączyć mnie szczególna więź. Jako dzieci byliśmy nierozłączni, a matka ubierała nas prawie identycznie, z tą różnicą, że Adam nigdy nie musiał nosić sukienek.

Robiliśmy wszystko razem, ale do czasu. Ja byłam dziewczynką, a on chłopcem, więc wkrótce każde z nas miało odrębne zainteresowania i swoją grupę znajomych. Gdy on wyjechał studiować architekturę do Katowic, ja zaszyłam się w Poznaniu na zarządzaniu. I tak jakoś wyszło, że widujemy się dwa razy do roku, na święta. Od czasu do czasu wymienimy maile czy SMS-y, ale ostatecznie każde z nas ma swoje życie.

Jak ostatnio relacjonowała mi mama, Adam właśnie zakończył poważny związek z Patrycją, dziewczyną poznaną jeszcze na studiach, który trwał ładnych kilka lat.

On przynajmniej był w jakimś związku. Moimi jedynymi partnerami byli: Krzysiek w pierwszej klasie podstawówki, Rafał w liceum, gdy przechodziłam okres buntu, a on miał skórzaną kurtkę i motocykl, no i Konrad – eksperyment podczas studiów trwający kilka upojnych nocy.

Zastanawiam się, jak Adam zniósł rozstanie ze swoją dziewczyną, i mam ochotę z nim szczerze porozmawiać. Mimo że widujemy się rzadko, nadal rozumiemy się bez słów. To chyba ta słynna więź między bliźniakami, o której tyle się mówi. Gdy się spotykamy, możemy przegadać wiele godzin i nie ma między nami poczucia niezręczności. Szczerze mówiąc, gdyby nie przyjazd mojego brata, nie cieszyłabym się na pobyt w domu rodziców aż tak bardzo.

– Postaraj się być delikatna, ta sprawa z Patrycją jest jeszcze świeża. – Matka nalewa sobie wina do kieliszka, a potem wypija je duszkiem.

Unoszę wysoko brwi, bo jak przed chwilą słyszałam, pinot noir było przeznaczone dla kaczki.

– Co tak patrzysz? Problemy mojego syna są moimi problemami. Muszę jakoś ukoić nerwy. – Wyciera nerwowo dłonie w fartuch. – Tobie też naleję. Nabierzesz trochę koloru, bo wyglądasz jak śmierć.

Nic nie mówię, tylko biorę od niej pełen kieliszek. Jeśli ona ma powód, by pić, to i ja jakiś znajdę: za kilka dni kończę trzydzieści lat, a nadal nie mam pomysłu na życie. Z pozoru wszystko jest idealnie, ale coraz bardziej czuję, że w mojej układance brakuje kilku ważnych puzzli.

– A gdzie ojciec? – pytam i upijam łyk z kieliszka. Moja matka ma świetny gust, jeśli chodzi o wina, to trzeba jej przyznać.

– A bo ja wiem? Pewnie szarżuje swoim nowym autem po okolicznych górach i dolinach – prycha. Wygląda na to, że poruszyłam drażliwy temat.

– Nowym autem? – Moje brwi znów szybują wysoko.

Ojciec był świetnym policjantem, ale zawsze należał do statecznych, spokojnych ludzi. Wieczory lubił spędzać w fotelu, z dobrym kryminałem w dłoni. Od czasu do czasu spotykał się z kolegami przy piwie. Szaleństwa były raczej domeną mojej matki.

– Albo dopadł go kryzys wieku średniego, albo spędzanie czasu w tym wielkim domu na odludziu pozbawiło go piątej klepki. Kupił sportowy wóz, który kosztował majątek, i teraz udaje dwadzieścia lat młodszego – mówi mama i dolewa sobie wina. Zaczynam wątpić w to, że w ogóle planowała skropić nim kaczkę.

To wszystko zaczyna mnie niepokoić. Jeśli myślałam, że przyjadę tu ze swoimi wielkomiejskimi rozterkami i zastanę świąteczną sielankę, to chyba byłam w błędzie. Problemy i pretensje są wszędzie. Nie oszczędzają nawet Jastrowa.

Chyba pora dorosnąć. Idealne święta z idealnymi rodzicami i domem wolnym od trosk to coś, w co mogą wierzyć dzieci, a nie znerwicowana trzydziestolatka, która twardo stąpa po ziemi.

Rozdział 3

Ojciec wrócił dwie godziny później i przywitał mnie niedźwiedzim uściskiem. Dopiero mając go blisko siebie, zrozumiałam, jak bardzo za nim tęskniłam. W sportowych butach, tak popularnych teraz wśród nastolatków, i modnych jeansach wygląda „inaczej” i jakoś tak obco. Mama chyba miała rację – odkrywa drugą młodość.

Po naszym powitaniu wybiega na zewnątrz, ale po chwili wraca, taszcząc za sobą dużą choinkę.

– Mogłeś z tym poczekać, aż przyjedzie Adam! Powinieneś oszczędzać kręgosłup. – Mama go gani, ale widzę, że cieszy się na widok świątecznego drzewka.

Całe pomieszczenie wypełnia zapach świeżego igliwia, a ja mam ochotę od razu biec do piwnicy po łańcuchy i bombki.

– Nie jestem jeszcze aż taki niedołężny, nie przesadzaj. – Ojciec sapie i ostrożnie kładzie drzewko na podłodze.

– A pewnie, że nie jesteś. Inaczej nie jeździłbyś w tę i we w tę jak nienormalny. Twoja córka przyjeżdża, a ciebie nie ma. – Matka jest chyba nie w humorze i ma minę, jakby marzyła o kolejnej lampce wina.

– No, nie dąsaj się już. Musiałem przepalić to moje nowe cacko. Szkoda takiego auta na zwykłe drogi. – Ojciec próbuje ją udobruchać. – Jeszcze się nagadacie z Ewą, a teraz wsiadaj, zabieram cię na zakupy.

W tym momencie w mamie następuje nagła zmiana – z wybitnie urażonej staje się wybitnie rozentuzjazmowana. Widzę, jak błyszczą jej oczy, bo jedyne, co kocha bardziej od swoich obrazów, to nowe ciuszki. Mój ojciec jest sprytny – wie, jak sprawić, by przestała się na niego gniewać.

– Ewa dopiero co przyjechała, nie powinniśmy jej zostawiać…

– Daj spokój, mamo – przerywam jej. – Ojciec ma rację. Jeszcze zdążymy się nagadać. Jedź i kup sobie jakąś wystrzałową kieckę na święta – mówię i puszczam oczko do taty.

– Tylko żadnych popisów na drodze i przekraczania prędkości. – Mama grozi mu palcem, ale w jej oczach igrają wesołe ogniki.

Tata kręci ze śmiechem głową, bierze ze stołu kluczyki i wychodzi z kuchni.

– Upiekę ciasteczka z twojego przepisu. Wiesz które. Te proste, które zawsze robiłam za dzieciaka – zwracam się do niej, gdy szykuje się do wyjścia.

– Nie musisz tego robić, skarbie. Przyjechałaś tu, by odpoczywać.

– Pieczenie ciasteczek to dla mnie świetny relaks. Wierz mi, po tygodniach przeglądania rzędów cyferek i stukania w firmowy laptop każda czynność w kuchni mnie odpręży.

– W takim razie baw się dobrze, nam pewnie zejdzie kilka godzin. Wszystkie składniki znajdziesz w kuchni. – Mama przesyła mi w powietrzu buziaka i wychodzi.

Zacieram ręce, bo pieczenie ciasteczek to coś, na co od dawna miałam ochotę. W mieście zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Tutaj jestem tylko ja, świetnie wyposażona kuchnia i masa wolnego czasu.

Najpierw taszczę walizkę do swojego dawnego pokoju. Z trudem powstrzymuję łzy wzruszenia – na ścianach nadal wiszą plakaty z boysbandami, a na łóżku leży moja stara patchworkowa narzuta. Związuje włosy w kok i zakasuję rękawy. Sprawdzam telefon, choć obiecałam sobie tego nie robić i być jak najwięcej offline. Jest jedno szalone zdjęcie z piątkowej imprezy w Opcji od Karoliny i kilka nieodebranych połączeń od Dominika. Ciskam telefonem na łóżko.

Dlaczego do mnie wydzwania, skoro wie, że wyjechałam do rodziców i chcę mieć święty spokój?!

Odruchowo wkładam rękę do kieszeni spodni i znajduję w niej woreczek strunowy. Zupełnie o nim zapomniałam. Karolina wręczyła mi go wraz z akcesoriami pod stołem podczas piątkowej przerwy na lunch i nazwała „świątecznym prezentem na rozluźnienie”. Doskonale wiedziałam, co to, bo przywykłam do szalonych pomysłów swojej przyjaciółki.

Nie zamierzałam tego używać. Aż do teraz.

Jestem w domu sama. Rodzice wrócą najwcześniej za kilka godzin. Nie mam pracy, obowiązków ani stresów. Mogę wyluzować się jeszcze bardziej i rozpocząć świętowanie trochę wcześniej.

Biorę z walizki, co trzeba, i wracam do kuchni, by przyszykować składniki na ciasteczka. Nie ma tego dużo, bo to najprostszy przepis na świecie, którego mama nauczyła mnie, gdy miałam pięć lat. Wyciągam z kieszeni malutką paczuszkę, bletkę i zapalniczkę. Drżącymi dłońmi skręcam blanta, bo ostatni raz robiłam to wieki temu – na studiach.

Włączam w swoim telefonie muzykę, tak dla dodatkowego rozluźnienia. Chrypka Selah Sue śpiewającej This World wypełnia kuchnię.

Wkładam jointa do ust, zapalam i zaciągam się głęboko, a potem zaczynam kaszleć.

Pieprzona Karolina! Mogła mnie ostrzec, że ten towar ma taką siłę rażenia.

Przymykam oczy, gdy ogarnia mnie błogi spokój. Zaciągam się ponownie, tym razem delikatniej, a potem powoli wypuszczam z ust obłoczek dymu i wpatruję się w niego.

Nie wiem, ile czasu spędzam, patrząc w okno i paląc. Wiem tylko, że nagle wszystko staje się prostsze, a problemy odchodzą w zapomnienie.

Jest zajebiście. A ja jestem w końcu wolna.

Nie ma szefa, nie ma pieprzonej firmy, nie ma korków, tłumów ludzi i nie ma Dominika.

– Nie wiem, kim jesteś, ale jesteś w chuj zjarana.

Podskakuję jak oparzona na dźwięk nieznajomego męskiego głosu. Patrzy na mnie para brązowych oczu. Tak ciemnych, że wyglądają prawie jak smoła – albo raczej jak moje ulubione słodkie, kremowe espresso.

Nie wiem, kim jest ten człowiek, ale wygląda jak syn samego diabła – ma w swojej twarzy coś mrocznego i pociągającego zarazem. Coś bardzo silnego, ale z pierwiastkiem delikatności. Coś, co sprawia, że chce się go dotknąć, nawet jeśli pociągnie to za sobą nieciekawe konsekwencje. Może to te wystające, ostre kości policzkowe? A może wąski nos, który mocno kontrastuje z szeroką, kwadratową szczęką?

Nim zdążę zareagować i cokolwiek odpowiedzieć, on wychodzi.

– Stary, w kuchni jest twoja gosposia i nie uwierzysz, ale jara trawę! – Jego głos niesie się echem, a to oznacza, że musi znajdować się w holu.

Zerkam na fartuszek mamy, który mam na sobie.

To nie czyni ze mnie gosposi, do jasnej cholery!

Zaczynam miotać się jak w amoku. Wywalam blanta do zlewu, a resztę maryśki, która beztrosko leży sobie na blacie, zgarniam dłonią i wrzucam do stojącej obok miski z mąką.

– Co ty pierdolisz?! – Rozpoznaję głos mojego brata.

– Mówię ci. Jest tam i kopci aż miło.

– Ewa?

Adam staje w progu i wygląda na zaskoczonego. Poza tym, że zapuścił trochę brodę, nic się nie zmienił, odkąd widziałam go ostatnim razem. No, może sińce pod oczami zdradzają, że ostatnie tygodnie nie były dla niego łatwe. Ja pewnie wyglądam sto razy gorzej – nie tygodnie, a lata w tej piekielnej firmie nieźle mnie przeorały.

Przygryzam wargę, prezentuję głupawy wyraz twarzy, a potem witam się z nim, przeciągając sylaby.

– No cze-e-eść.

Nic na to nie poradzę. Marihuana budzi we mnie uśpione dziecko. Dodajmy: skretyniałe dziecko.

– Jezu… – Mój brat kręci z niedowierzaniem głową, ale w jego głosie nie ma reprymendy. Przeciwnie, wydaje się ubawiony.

– To nie jest twoja gosposia? – Za moim bratem staje mężczyzna, który przed chwilą mnie zaskoczył.

– To moja siostra.

– No nieźle…

Zamiast powiedzieć coś na swoją obronę, zaczytam chichotać.

– Nie wierzę w to, co widzę. – Mój brat przygląda mi się tak, jakbym była jakimś rzadkim gatunkiem w zoo. Potem zerka na swojego towarzysza, który ma ze mnie niezły ubaw.

Piorunuję go wzrokiem. Nie wiem, kim jest, ale ma na sobie koszulkę z logo Gunsów, więc na starcie ma u mnie sto punktów. Dobra, za tę szeroką szczękę i doskonałe kości policzkowe dam mu jeszcze dodatkowe dwieście. Ale za bezczelny uśmiech odejmę sto. Za komentarz o gosposi zabiorę dwieście. Z drugiej strony te ciemne, świdrujące oczy… trzysta punktów ekstra. I silne, muskularne ręce – sto punktów. Jezu, jest coś jeszcze! Tatuaż na prawej ręce, który biegnie od ramienia aż do samej dłoni. Trzysta, jak nic. W sumie siedemset. Całkiem nieźle. Bije na głowę Ryana Goslinga i Channinga Tatuma, że już nie wspomnę o Dominiku.

A ja, nawet zjarana, nadal świetnie liczę w pamięci!

Oskarżycielski ton nieznajomego wybija mnie z zamyślenia:

– Mówiłeś, że jest starszym menadżerem w korporacji, że pracuje po nocach i ubiera się w garsonki à la urzędniczka po pięćdziesiątce. Nie wspominałeś, że jara blanty i nosi swetry w renifery.

– Naprawdę tak o mnie mówiłeś? – Biorę się pod boki i tym razem zabijam wzrokiem własnego brata. – A ty, kimkolwiek jesteś, masz coś do mojego swetra w renifery? – zwracam się do ciemnookiego i pewnie wyglądam jak groźna dla otoczenia wariatka. Zjarana wariatka.

Adam i nieznajomy spoglądają na siebie, potem na mnie, potem znów na siebie i wybuchają śmiechem.

– Nie wiem, co was tak bawi… – burczę i czerwienię się po same uszy.

– Po prostu cieszę się, że cię widzę, siostrzyczko. – Adam podchodzi do mnie i mocno mnie przytula. – Lepiej uchyl tu okno, zanim starzy wrócą.

Nadal się na niego dąsam, ale i tak się wzruszam, gdy trzyma mnie w ramionach. To mój brat i nawet jeśli czasami mam ochotę wysłać go do diabła, to chwilę później chcę go mieć z powrotem przy sobie.

– To Bruno. – Adam wskazuje głową na mężczyznę stojącego w progu.

Zwężam oczy w szparki i zerkam na nich obu.

– Ach, więc to tak. – Patrzę na swojego brata znacząco. – Po kilku latach związku z kobietą zdecydowałeś się przejść na tęczową stronę mocy. W sumie masz całkiem dobry gust – dodaję i powoli taksuję wzrokiem nieznajomego.

Koszulka opina jego szeroki tors, jeansy seksownie wiszą na biodrach. Jego włosy dawno nie widziały fryzjera, ale podoba mi się to. Są gęste, ciemne i w totalnym nieładzie. Szeroką szczękę pokrywa kilkudniowy zarost, co sprawia, że wygląda na mężczyznę nabuzowanego testosteronem, a nie na niewinnego chłopaczka. Mimowolnie przygryzam wargę i przesuwam oczami do jego mocno wykrojonych ust.

On to chyba zauważa, bo szelmowsko unosi kąciki ust, przez co włoski na moim ciele stają dęba.

– Jesteś pewien, że święta to dobry czas na coming out? A co, jeśli ojciec padnie na zawał? – Szybko odwracam wzrok od ciemnookiego i patrzę na mojego brata z udawaną powagą.

– Jezu, siostra, trawa zdecydowanie nie jest dla ciebie… – Adam drapie się po brodzie i unosi jedną brew.

– Stary, ona myśli, że jesteśmy parą! – Bruno zakrywa twarz dłońmi i śmieje się w głos.

– Nie krępuj się. Mnie możesz powiedzieć. Kto w waszym związku jest tą dominującą stroną? Albo nie. Nie chcę wiedzieć, co mój brat robi w łóżku – paplam bez opamiętania.

– Przystopuj, Ewa! To tylko znajomy! Kiedyś razem prowadziliśmy interesy – oświadcza Adam stanowczym tonem.

– A więc tak to się teraz nazywa, „prowadziliśmy interesy”… No, no. – Kiwam powoli głową i mrugam do mojego brata porozumiewawczo, a on patrzy na mnie zirytowany.

– W sumie jak by nie patrzeć, masz całkiem niezły tyłek. – Bruno patrzy na Adama z uznaniem, a po chwili znów rechocze. – Stary, twoja siostra jest niemożliwa!

– To nie jest zabawne. Nie chcę widzieć w tym domu żadnych dragów. To też się tyczy ciebie, stary. – Adam patrzy najpierw na mnie, potem na niego i zachowuje się jak zrzęda.

– Jestem czysty jak łza. – Bruno unosi dłonie w obronnym geście.

Nie mam pojęcia, kim jest, ale coś mi mówi, że nie jest to grzeczny typ w sztywnym kołnierzyku. Może to i lepiej? Takich mam w swojej firmie pod dostatkiem.

– To był jednorazowy wyskok. Przecież wiesz, że na co dzień nie tykam tego świństwa – mówię na swoją obronę, choć aktualnie to „świństwo” dostarcza mi niemałej przyjemności.

– Idę rozpakować swoje rzeczy. Bruno, mleko znajdziesz w lodówce. Czuj się jak u siebie. – Mój brat po raz ostatni obdarza mnie spojrzeniem o nazwie „Żadnych wyskoków, młoda damo”, po czym opuszcza kuchnię.

Jest starszy o pieprzone osiem minut, a zachowuje się, jakby pozjadał wszystkie rozumy!

Patrzę na tajemniczego mężczyznę i nie mam pojęcia, co jest grane. Wymija mnie i jak gdyby nigdy nic otwiera lodówkę, wyciąga karton z mlekiem i opróżnia go łapczywie. Białe strużki ściekają po jego brodzie, ale on się tym nie przejmuje. Gdy kończy, ociera twarz wierzchem dłoni i to najseksowniejsza rzecz, jaką widziałam w życiu.

To trawa. Pieprzony blant.

Tylko przez to jestem teraz napalona na jakiegoś nieznajomego faceta.

– Gdzie kosz? – zadaje mi to pytanie beznamiętnym tonem, a ja jestem w takim szoku, że zamiast się odezwać, wskazuję tylko palcem na szafkę pod zlewem. Mam ochotę powiedzieć, żeby nauczył się korzystać ze szklanki, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję.

Obserwuję, jak wyrzuca pusty karton, a potem sięga do zlewu i wyciąga z niego mojego blanta. Przykłada go do nosa i mocno wciąga zapach.

– Wiesz, co dobre. Niezła jakość – mówi tonem znawcy, a ja nadal nie potrafię wydusić z siebie słowa. Obraca blanta w dłoni jeszcze przez chwilę, a potem chowa go do kieszeni, jakby był jego własnością.

Kręcę głową z niedowierzaniem, ale nic nie mówię.

– Ta rozjechana biedronka przed domem jest twoja? – pyta i wskazuje głową na okno. W pierwszej chwili nie mam pojęcia, o co mu chodzi. – To czerwone coś na czterech kołach? Jest twoje?

– To mój ukochany mini hatch – syczę wściekła, a jemu nawet nie drży powieka.

– Ten samochód wygląda jak rozjechana biedronka. Wstydziłbym się jeździć czymś takim – stwierdza tonem pełnym wyższości. To pewnie jeden z tych szowinistycznych typków, którzy uważają, że kobiety nie powinny wsiadać za kierownicę.

Mam ochotę go udusić albo przynajmniej wypomnieć mu całkowity brak znajomości trendów motoryzacyjnych. Mini są teraz modne, a w dodatku zwrotne, tanie i idealne dla kobiety. Ale nic nie mówię, bo doskonale znam takich jak on – każde kolejne słowo działa na nich jak płachta na byka i tylko nakręca do dalszej bezsensownej dyskusji.

Gdy tak stoję obrażona jak pięciolatka, on przygląda mi się uważnie. Mam wrażenie, że to trwa całe wieki. Czuję, że zaczynają piec mnie uszy, a policzki oblewają się gorącem.

Jeszcze tego brakowało, by zauważył, że na niego lecę! Żeby było jasne – nie znoszę go. Ale niestety jedno nie wyklucza drugiego.

Na jego twarzy pojawia się uśmiech z gatunku tych flirciarskich i jestem pewna, że wszystkiego się domyśla.

Co za upokorzenie!

– Będziesz tak stał czy pozwolisz mi skończyć wyrabiać ciasto? – odzywam się w końcu tonem ostrzejszym, niż zamierzałam. Muszę trzymać się od niego jak najdalej, przynajmniej dopóki jestem na haju i czuję rzeczy, których nie powinnam czuć.

– Postoję tu jeszcze chwilę i popatrzę – odpowiada uprzejmie, a ja jestem bliska furii. Doskonale wiem, że jego „popatrzeć” będzie miało niewiele wspólnego z patrzeniem, jak wyrabiam ciasto. Będzie raczej polegało na gapieniu się na mój tyłek.

Prycham rozdrażniona i wsypuję cukier do miski, a potem rozbijam jajka. Drżącą dłonią dodaję proszek do pieczenia i pokruszoną czekoladę. Wyrabiam ciasto tak szybko, jak tylko się da, ale nadal czuję jego gorące spojrzenie na moim ciele. Zerkam przez ramię i widzę, jak stoi oparty o kuchenne szafki z założonymi na piersi rękoma i się na mnie gapi.

Robi to celowo. Drażni mnie, wyzywa na pojedynek, chce sprowokować. Jeśli myśli, że mu się uda, to jest w błędzie. Może do tej pory spotykał na swojej drodze same uległe gazele, które pożerał na śniadanie niczym lew – i zostawały po nich jedynie koronkowe stringi na jego łóżku. Ale ja nie jestem taka. Osiągnęłam więcej niż niejeden mężczyzna w mojej branży i nie pozwolę sprowadzać się do roli gosposi, na którą można się bezkarnie ponapalać.

Rozwałkowuję ciasto z prędkością błyskawicy, wykrawam równe kółka i układam je na blasze. Nigdy w życiu nie robiłam tego tak szybko.

Oddycham z ulgą, gdy zatrzaskuję drzwiczki piekarnika. Odgarniam kosmyk włosów z czoła i strzepuję mąkę z dłoni.

– Przedstawienie skończone. Możesz już sobie iść – burczę w jego stronę.

Bruno płynnym ruchem odpycha się od szafek. Zatrzymuje się przede mną, odgarnia mi z oczu kolejny niesforny kosmyk i zakłada za moje ucho.

– Tylko zostaw trochę dla mnie – mówi głosem Barry’ego White’a, a jego usta są bardzo blisko moich. Dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że mówi o ciastkach. A może jednak nie?

Wstrzymuję oddech i rozchylam usta, bo dopiero teraz, gdy mam go przed swoim nosem, dociera do mnie, jaki jest porażająco piękny.

Nim zdążę coś powiedzieć, odsuwa się ode mnie i wychodzi. Zostaję w kuchni sama i słyszę niosący się echem w holu śmiech – przepełniony pewnością siebie i samozadowoleniem.

Przykładam czoło do lodówki i przymykam oczy.

To będzie cud, jeśli jego ego nie rozerwie tego domu na strzępy.

Rozdział 4

Potrzebowałam zmiany. Rewolucji. Katharsis. Czegoś, co sprawi, że nic już nie będzie takie samo. Chciałam oddzielić grubą kreską to, co było przez wyjazdem, od tego, co będzie po powrocie. Chciałam wrócić jako nowa Ewa, choć nie miałam jeszcze na siebie żadnego pomysłu. Potrzebowałam czegoś, co wkroczy w moje życie jak tajfun, nabałagani w moim systemie wartości i na nowo poukłada priorytety.

Trawka nie była tym czymś.

Trawka co najwyżej robiła ze mnie kretynkę.

Przymykam oczy na myśl o żenadzie, którą zafundowałam sobie kilka godzin temu w kuchni. I o mężczyźnie, który był tego świadkiem. Poza tym, że jest przystojny, tajemniczy i ma świetną koszulkę, wcale go nie lubię.

Jest bezczelny! Rządzi się, jakby był u siebie. I pije mleko prosto z kartonu. Nikt normalny tak nie robi! Obiad je się sztućcami, szampana pije się z kieliszka, a mleko ze szklanki. Ktokolwiek robi inaczej, musi mieć gdzieś zasady. A przecież zasady są dobre. Pozwalają nam ogarnąć ten cały bajzel zwany życiem.

Siedzę w swoim dawnym pokoju i zastanawiam się, co z tego wszystkiego wyniknie. Nie mam pojęcia, dlaczego mój brat przywiózł tego człowieka ze sobą i czy w ogóle uprzedził rodziców. Słyszałam tylko jak nowe, wypasione auto ojca wjeżdża na podjazd, jak trzaskają drzwi, a potem jak moi rodzice rozmawiają z Adamem.

Jakieś pół godziny temu matka przyszła na górę i krzyknęła przez drzwi, że o dziewiętnastej mam zejść na kolację. W odpowiedzi jedynie jęknęłam i nakryłam twarz poduszką. Mam złe przeczucia i wcale nie chodzi o to, że mama pewnie zrobi krewetki w cieście, które nigdy jej nie wychodzą.

Gdy wybija godzina zero, staram się zachować spokój. Cokolwiek kombinuje mój brat, przywożąc tu jakiegoś dziwnego typka, moi rodzice to rozsądni ludzie. Na pewno nie wpuściliby do domu kogoś podejrzanego. Zresztą Adam też ma głowę na karku. Muszę po prostu im zaufać i przestać panikować.

– Ewo, słyszałam, że poznałaś już Brunona – zwraca się do mnie mama, gdy siedzimy wszyscy przy stole.

Nalewa sobie wina i zauważam, że znów wybrała pinot noir. Zastanawiam się, ile ich jeszcze trzyma w piwnicy. Nim zdążę cokolwiek odpowiedzieć, ona kontynuuje:

– Cieszę się, że nie masz nic przeciwko temu, by ten uroczy młody człowiek został z nami na święta. W naszym domu zawsze znajdzie się miejsce dla kogoś w potrzebie, a w tym roku dodatkowe puste nakrycie, które zawsze stawiamy na wigilijnym stole, w końcu zostanie wykorzystane.

Chwila, chwila. Jak to nie mam nic przeciwko? Czy ktokolwiek pytał mnie o zdanie?!

Przyglądam się zebranym przy stole. Ojciec zajada się moimi ciasteczkami i ma głęboko gdzieś paplaninę matki. Mój brat patrzy na mnie i delikatnie się uśmiecha, Bruno robi dokładnie to samo. Z tą różnicą, że dodatkowo znacząco porusza brwiami. Nawet gdy się nie odzywa, jest denerwujący!

Kręcę lekko głową i zastanawiam się, o co tym dwóm może chodzić, a po chwili już rozumiem. To zakamuflowana wiadomość: „Ty nie robisz problemów, my nie mówimy nikomu o trawce”.

– Jestem ci wdzięczny, Ewo. To zrozumiałe, że przyjechałaś tutaj, by spędzić święta z rodziną, a nie z obcym człowiekiem, a jednak zgodziłaś się, bym został. Nie wiem, jak ci dziękować – odzywa się Bruno tonem ociekającym kurtuazją i słodyczą, a mnie aż mdli. Nadal nie spuszcza ze mnie wzroku, jakby chciał dopilnować, że nie palnę żadnej głupoty.

– To dom moich rodziców, więc jeśli oni nie mają nic przeciwko… – zaczynam słabym głosem, ale Adam wchodzi mi w słowo:

– Rodzice się zgodzili. Bruno przechodzi teraz trudny okres. Nie chciałem, by spędził święta sam w Katowicach.

Zerkam na mężczyznę, który zamienił T-shirt z Gunsami na elegancką czarną koszulę. Jego twarz promienieje, w życiu nie powiedziałabym, że przechodzi teraz trudny czas. W szykownym wydaniu, z włosami doprowadzonymi do ładu wygląda jeszcze bardziej mrocznie i wyniośle. Jakby był stworzony do tego, by rozstawiać ludzi po kątach.

– Im nas więcej w tym domu, tym weselej. Prawda, Waldemarze? – zwraca się mama do ojca, który tylko przytakuje i strzepuje z siebie okruszki. Policzki płoną jej żywą czerwienią i nie wiem, czy przyczyną tego jest ekscytacja nowym gościem czy nadmiar wina. A może jedno i drugie.

– Te ciastka są niesamowite. Zjadłem tyle, że nie mam już miejsca na kolację. – Po dłuższej chwili odzywa się ojciec, a ja pękam z dumy. Nigdy nie potrafiłam piec, a te ciasteczka to jedyne, co naprawdę mi wychodzi.

– Zawsze wiedziałam, że mimo tej harówki w korporacji masz rękę do pieczenia. Ojciec ma rację. Jadłam i potwierdzam: wyśmienite! – mówi do mnie mama, po czym bierze z talerza ciastko.

– Powinniście spróbować – zwraca się do nas ojciec i wygląda na dziwnie podekscytowanego.

– Próbowałem. Niesamowite. Państwa córka ma prawdziwy talent kulinarny. – Wzrok Brunona wypala we mnie dziurę i nie mogę pojąć, dlaczego prawie się krztusi, próbując opanować chichot.

– Wybaczcie, ale nie mogę usiedzieć w miejscu. Mam ochotę coś namalować! – Mama podrywa się z krzesła. Wygląda, jakby miała gorączkę. – Od tak dawna tego nie robiłam, a teraz proszę: wena po prostu się pojawiła!

– Nie krępuj się, Julio. Skoro jest wena, trzeba to wykorzystać.

Po słowach Brunona mama nie zastanawia się dłużej – żwawym krokiem wychodzi z salonu i zaczyna wspinać się po schodach, podśpiewując jedną z ulubionych piosenek.

„Julio”? Naprawdę? Przez te kilka godzin ten podejrzany typek przeszedł z moją matką na ty?

– Niemożliwe! – wykrzykuje ojciec, a potem zaczyna się śmiać tak bardzo, że musi ocierać dłonią łzy zebrane w kącikach oczu. – Nie malowała od miesięcy, a teraz znów będzie tworzyć te swoje bohomazy! – Znów rechocze, a ja zachodzę w głowę, czy na pewno jestem w domu moich rodziców, czy może w wariatkowie.

Ojciec zjada ostatnie dwa ciastka, a potem stwierdza, że musi zejść do piwnicy po pęto kiełbasy, bo umiera z głodu. Unoszę wysoko brwi. Przecież stół ugina się pod ciężarem potraw.

– Pójdę z tobą. – Adam podrywa się z krzesła. – Jestem ciekaw, jakie wina masz w swojej kolekcji.

Chcę go zatrzymać, ale jest już za późno. Ja i Bruno zostajemy sami w pokoju.

– Nie ma co, potrafisz utrzymać rodzinkę razem – stwierdza z sarkazmem.

Mrugam szybko, bo nie rozumiem, do czego pije.

– Nie patrz tak na mnie. To sprawka twoich magicznych ciasteczek – dodaje.

– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.

– Nie zgrywaj świętej, kwiatuszku. Oboje wiemy, że doprawiłaś ciastka maryśką, a teraz staruszkowie mają niezłą fazę. – Bruno opiera się na krześle rozluźniony i zadowolony z siebie, zakładając ręce za głowę, a ja obserwuję, jak koszula opina jego umięśniony tors.

Otwieram usta, by powiedzieć mu parę niemiłych słów, ale nagle coś sobie uświadamiam: gdy nakrył mnie w kuchni na paleniu blanta, szybko wrzuciłam resztę towaru do miski, w której potem wyrabiałam ciasto. Chowam twarz w dłoniach, gdy uświadamiam sobie, co narobiłam. Do moich uszu dociera jego głęboki, seksowny śmiech.

– Jesteś urocza, gdy się wstydzisz.

Na dźwięk tych słów coś we mnie pęka.

To wszystko przez niego! Gdyby nie zjawił się w tym domu i nie wszedł nagle do kuchni, nic by się nie wydarzyło!

Nie mogę uwierzyć, że mój brat przyjaźni się z kimś takim. Adam zawsze był spokojnym, sumiennym chłopakiem. Gdy dorósł, został cenionym architektem. To odpowiedzialny, rozsądny mężczyzna. Mam wrażenie, że Bruno jest jego całkowitym przeciwieństwem.

– Mówił ci już ktoś, że jesteś dupkiem? – Nie kryję niechęci i zwężam oczy w szparki.

Przez chwilę wygląda na zaskoczonego moim atakiem, ale szybko bierze się w garść i toczy ze mną pojedynek na spojrzenia.

– Wolę być dupkiem niż kimś, kto nie widzi nic poza pracą i czubkiem własnego nosa – odgryza się, a ja ściskam w dłoni widelec i mam ochotę wbić mu go prosto w serce. – Jesteś jedną z tych nadętych panienek, które myślą, że pozjadały wszystkie rozumy, bo zarabiają więcej niż przeciętny człowiek. Praktycznie mieszkasz w pracy, ale oszukujesz się i wierzysz, że jesteś szczęśliwa. Kupujesz kolejne louboutiny, by poczuć się jeszcze bardziej zajebista, ale gdy wracasz do pustego mieszkania, masz ochotę wyć z samotności. Znam takie jak ty, Ewa.

– Nikt cię nie prosił o psychoanalizę – odzywam się po dłuższej chwili tonem zimnym jak lód.

Nie dość, że wygląda jak model z reklamy Guessa, to jeszcze potrafi rozgryźć człowieka w mgnieniu oka!

– Kiedy ostatni raz zrobiłaś coś szalonego, nie licząc tego dzisiejszego blanta? Kiedy zrobiłaś coś spontanicznie, nie myśląc o konsekwencjach? – Bruno pochyla się nad stołem i wpatruje we mnie. Jego twarz jest poważna i skupiona, szczęki zaciśnięte, a spojrzenie przenikliwe. – Kiedy ostatni raz porządnie się wyspałaś? Kiedy w spokoju zjadłaś śniadanie? Kiedy ostatnio miałaś orgazm?

Na dźwięk tych słów omal nie zachłystuję się powietrzem.

– Własna ręka i wibrator się nie liczą. Kiedy ostatnio się z kimś pieprzyłaś, Ewa? – Jego głos przeradza się w złowrogi i jednocześnie podniecający szept, a ja mimowolnie zaciskam uda.

Spanikowana rozglądam się po pokoju, ale nikt nie przychodzi mi z pomocą. Jestem tylko ja, Bruno i ta chora gra między nami.

– Nie muszę ci odpowiadać – prycham, po czym wstaję od stołu, gwałtownie odsuwając krzesło.

– To prawda, nie musisz. To było pytanie retoryczne. – Bruno patrzy na mnie tak, jakbym już stała przed nim naga.

– Skoro tak szybko wyciągnąłeś wnioski na mój temat, to może czas, bym ja powiedziała parę słów o tobie. – Patrzę na niego z góry, choć nie jestem pewna, które z nas ma w tym momencie przewagę. – Nie jestem głupia, ktoś taki jak ty nie przyjeżdża na zadupie, żeby spędzić święta z obcymi ludźmi, bo potrzebuje ciepła domowego ogniska. Nie wiem, po co tu jesteś, ale nie podoba mi się to. Może owinąłeś sobie wokół palca mojego brata i próbujesz tej samej sztuczki na moich rodzicach, ale ze mną ci się nie uda.

– Jesteś bystra, ale za wiele sobie dopowiadasz. – Bruno mówi tonem pełnym reprymendy, jakby on był szefem, a ja jego pracownicą. Patrzy na mnie inaczej niż przed chwilą. Bez żadnych emocji. Nie podoba mi się to spojrzenie.

– Nie lubię, gdy ktoś węszy i zadaje pytania. Jestem miły, ale tylko do pewnego momentu. Jeśli ktoś zalezie mi za skórę, bardzo szybko potrafię sprawić, że będzie żałował. – Nie spuszcza ze mnie wzroku, a słowa wypowiada powoli, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że mają drugie, mroczne dno.

– Grozisz mi? – pytam drżącym głosem, choć staram się brzmieć na pewną siebie.

– Nie, ja tylko informuję. – Uśmiecha się szeroko, ale w tym uśmiechu nie ma ani grama niewinności, tylko ciemność. – Dopóki będę w tym domu, nie zaśniesz w spokoju, Ewo. I pewnej nocy sama do mnie przyjdziesz, bym się tobą zajął. A tymczasem życzę ci słodkich snów.

Zaciskam dłonie na oparciu krzesła, patrząc w jego ciemne, groźne oczy. Nikt nigdy nie mówił do mnie w tak bezczelny sposób. W sposób, który sprawia, że mam ochotę go spoliczkować, a potem rozłożyć przed nim nogi. Wszystko, co mówi Bruno, wywołuje we mnie skrajne emocje i robi bałagan w mojej głowie.

Cisza między nami jest tak intensywna, że słyszę tylko mój ciężki oddech i tykanie zegara. Cokolwiek teraz powiem, nakręci go jeszcze bardziej. Muszę być ponad to.

Odwracam się na pięcie i szybko wychodzę, nie oglądając się za siebie. Idę do swojego pokoju i zamykam drzwi na klucz. Moja klatka piersiowa szybko unosi się i opada. Nie mam pojęcia, czy to ze strachu, czy z podniecenia. Groził mi, a przynajmniej tak to brzmiało. Jestem wystraszona, zdezorientowana i… zaintrygowana.

Powinnam się bać. Zamiast tego pierwszy raz od niepamiętnych czasów mam ochotę zsunąć majtki i pozwolić swoim palcom, by doprowadziły mnie do rozkoszy.

Rozdział 5

Nie mogę zasnąć, choć w moim starym łóżku, pod ukochaną patchworkową narzutą nigdy nie miałam z tym problemu. Niespodziewany przyjazd kumpla mojego brata zburzył moje sielankowe wyobrażenie tegorocznych świąt. Miało być jak zawsze – beztrosko i wesoło. Ja, rodzice, Adam i sernik mamy.

Choć Bruno nadal jest na dole – bo przecież wyraźnie słyszę, jak rozmawia z moim bratem – mam wrażenie, jakby był tuż obok i obserwował, jak leżę w łóżku. Nie czuję się swobodnie, choć przecież to on jest tutaj gościem.

Odtwarzam w głowie ten niewinny gest, na jaki zdobył się w kuchni, zakładając mi włosy za ucho. Czuję na sobie jego palące spojrzenie, choć przecież go tutaj nie ma. Zaczynam wariować, zupełnie bez powodu.

To zwykły, lubiący się zabawić, przystojny mężczyzna. A jednak gdy o nim myślę, włoski na moim ciele stają dęba, a do głowy przychodzą mi zarówno przerażające, jak i podniecające wyobrażenia na jego temat.

Zawsze byłam nastawiona na konkret. Nie lubię niedopowiedzeń i niuansów, szczególnie w pracy, w której rzędy cyferek jasno określają, na czym stoimy. W moim życiu nie ma miejsca na gdybanie. Muszę mieć pewność, bo tylko wtedy czuję, że stąpam twardo po ziemi, a nie błądzę jak dziecko we mgle.

A on, kimkolwiek jest, sprawia, że zaczynam wątpić, czuję się niepewna i słaba. I w dodatku zachowuje się tak, jakby był panem swojego losu, a ja korposzczurem, który tylko wykonuje polecenia innych.

Wzdycham zirytowana, bo sen nadal nie przychodzi. W końcu niechętnie zwlekam się z łóżka i idę na dół po coś do picia. Wchodzę do kuchni pogrążona we własnych myślach i nagle zastygam bez ruchu, bo widzę, że przy stole siedzą Adam i Bruno. Chcę się wycofać, tym bardziej że mam na sobie piżamę, a moje włosy przypominają ptasie gniazdo. Ale nie robię tego. Doskonale wiem, jak podziałałoby to na tego zadufanego w sobie dupka.

I pomyśleć, że mój brat przyjaźni się z kimś takim!

– I wiesz, stary, w sumie nie mam pojęcia, dlaczego ktoś wymyślił wąskie ołówkowe spódnice, bo to zupełnie zbędny wynalazek. – Bruno siedzi rozparty na krześle i przykłada do ust butelkę piwa, mierząc mnie wzrokiem. Robi to w tak ordynarny i bezczelny sposób, że panowie spod budki z piwem to przy nim prawdziwi dżentelmeni.

Udaję, że mnie to nie rusza, choć moje policzki zaczynają piec. Mijam ich bez słowa i kieruję się do lodówki.

– Każda nowa sekretarka chce rozłożyć przede mną nogi, ale nie może właśnie przez tę cholerną spódnicę. – Bruno zaczyna się śmiać, a mój brat mu wtóruje, nic sobie nie robiąc z mojej obecności.

Męskie, pijane, szowinistyczne świnie!

Unoszę wysoko głowę, by pokazać, że jestem ponad to.

– Tak dla przypomnienia, brachu – zwraca się Adam do swojego kumpla – już tam nie pracujesz, więc dziewczyny i ich wąskie spódnice są bezpieczne.