Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Zobacz, jak oni kłamią

Zobacz, jak oni kłamią

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8154-053-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zobacz, jak oni kłamią

Nie wszystko jest tym, czym się wydaje… i pamiętaj, stąd nie ma ucieczki.

Mae jest przekonana, że mieszka w klinice psychiatrycznej tylko dlatego, że jest to klinika jej ojca, słynnego psychiatry. Tam życie płynie jednostajnie, bezpiecznie, według ściśle ustalonego harmonogramu. Każdy ruch mieszkających tam młodych osób jest obserwowany i kontrolowany. Nagle Mae odkrywa, że ona też jest obserwowana, a rodzice ją okłamują. Dziewczyna zaczyna wątpić i podważać wszystko, w co do tej pory wierzyła. Zaczyna zadawać pytania, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo są one niebezpieczne dla jej życia…

Polecane książki

W 1839 roku Amerykanin Jeorling, pragnący opuścić Wyspy Kerguelena, na których przebywał, wsiada na pokład szkunera „Halbrane”, dowodzony przez kapitana Lena Guya, człowieka milczącego, który akceptuje pasażera z pewną rezerwą. Na pokładzie bosman Hurliguerly chętnie gawędzi z Jeorlingiem, natomiast...
Poradnik do gry Bloodborne zawiera opis przejścia głównego wątku dla pojedynczego gracza, jak i wszystkich misji pobocznych. Znajdziesz tu także informacje dotyczące umiejętności i uzbrojenia dostępnych dla postaci sterowanej przez gracza, dostępne tryby rozgrywki, czy szereg porad, niezbędnych do u...
MAGNUS CHASE nie jest typem grzecznego chłopca. Od strasznej nocy przed dwoma laty, kiedy mama kazała mu uciekać, a potem zginęła, żyje samotnie na ulicach Bostonu. Przetrwał dzięki sprytowi i inteligencji, będąc zawsze o krok przed policją i kuratoriami. Pewnego dnia Magnus dowiaduje się, że ktoś j...
Mieszkańcy Little Tall Island czekali blisko 30 lat, by dowiedzieć się, co przydarzyło się mężowi Dolores Claiborne pewnego dnia latem 1963 roku podczas całkowitego zaćmienia Słońca. Podejrzana o zamordowanie swojej pracodawczyni, bogatej Very Donovan, Dolores niespodziewanie przyznaje się do po...
Niezwykła powieść utytułowanej na świecie pisarki Katherine Rundell "Dachołazy" o sile marzeń i miłości.   Wszyscy myślą, że Sophie jest sierotą. Rzeczywiście, nie potwierdzono, aby jakakolwiek kobieta ocalała z wraku, który opuściła Sophie, dryfując w futerale po wiolonczeli przez kan...
Nie ma tutaj porad, jak przebudować miasto ani nawet – jak to bywa w publikacjach Rema Koolhaasa czy Roberta Venturiego – jak je lepiej zrozumieć. Nie jest to książka o tym, co robić, ale o tym, czego unikać. Nie stanowi ona katalogu dobrych praktyk, jest raczej przewodnikiem po polu min...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sue Wallman

Tytuł oryginału: SEE HOW THEY LIEPrzekład: PATRYK DOBROWOLSKIRedaktor prowadzący: SYLWIA KUREKRedakcja: TERESA ZIELIŃSKAKorekta: MARZENA KWIETNIEWSKA-TALARCZYKDTP: Studio 3 KoloryOpracowanie graficzne okładki: Studio 3 KoloryFirst published in the UK by Scholastic Ltd, 2017 Text © Sue Wallman, 2016 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2018 All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.Wydanie IISBN 978-83-8154-053-7Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail:wydawnictwo@zielonasowa.plwww.zielonasowa.plKonwersja:eLitera s.c.

Mamie i Tacie,z wyrazami wdzięczności

1

To odpowiednie miejsce. Za budynkiem kuchennym, wystarczająco daleko od ogrodu warzywnego, by ukryć się przed wzrokiem ogrodników. Ziemia jest sucha, jak to latem, powietrze wibruje od bzyczenia owadów. Kiedy się kładziemy, jesteśmy schowani w wysokiej dzikiej trawie na łące. Bliżej ogrodzenia zostalibyśmy zarejestrowani przez kamery monitoringu, ale tutaj jest idealnie.

Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, gdy Drew i ja spotykaliśmy się w miejscach wyznaczonych na palenie papierosów. Na początku on palił, a ja się przyglądałam, ale teraz palę razem z nim, aby nie uznał mnie za sztywniarę. To Drew negocjował umowę. Koszulka bejsbolowa z autografem, którą dostał w prezencie na ostatnie urodziny, w zamian za tytoń, bibułkę i zapalniczkę przemycone przez ćpuna na odwyku. Nasz zestaw palacza, umieszczony w plastikowej torebce z zamkiem błyskawicznym, trzymamy zakopany w Woodland Gardens i zabieramy go po drodze w miejsce, gdzie akurat jesteśmy umówieni. To nasza wspólna, ciemna tajemnica.

Leżymy oparci na łokciach, trawa lepi się do naszych ciał. Obserwuję, jak duże, opalone palce Drew skręcają papierosa. Jest w tym dobry. Po chwili odpala go i mi podaje, a ja wciągam w płuca szkodliwy dym. Czyżbym już się uzależniła?

– Ta nowa nauczycielka jest bardzo wymagająca – stwierdza Drew, skręcając następnego, tym razem dla siebie. – Ile ona ma lat? Chyba dopiero co skończyła szkołę średnią.

– Nie jest taka zła – odpowiadam. Wyśmieje mnie, jeśli przyznam, że ją polubiłam.

– Przynajmniej nie pluje, kiedy mówi, jak pani jak-jej-tam – mruczy, nie wyciągając szluga z ust. – To było obrzydliwe.

– Gorszy był ten facet przed nią – polemizuję. – Pani porucznik przynajmniej nie kazała nam słuchać audiobooków, podczas gdy sama drzemała.

– Jak oni znajdują takich patałachów? – dziwi się Drew. – Muszą dostawać mnóstwo CV, a za każdym razem wybierają idiotów.

Oboje jesteśmy świadomi, że ludzie chcą tu pracować, mimo że znajdujemy się na totalnym odludziu. Kiedy przebywamy w budynku administracyjnym podczas indywidualnych lekcji informatyki, słyszymy przyciszone rozmowy asystentów. Uwielbiają swoje wysokie pensje, dostęp do wszystkich tutejszych atrakcji oraz dodatkowe wynagrodzenie za starania w promowaniu wartości Hummingbird Creek.

– Wiem tylko, że to skomplikowana procedura – stwierdzam. Powiedział mi to tata, kiedy byliśmy z nauczycielami.

Znudzony rozmową Drew wzrusza ramionami, jak zawsze, gdy konwersacja dotyczy lekcji lub nauczycieli.

Czuję, że moje ciało stopniowo się relaksuje. Wiem, jak wygląda sytuacja między mną a Drew. Znamy się niemal od zawsze. Przejeżdżam palcem po zagojonej ranie na jego nodze, pod linią spodenek do biegania. Dawna kontuzja odniesiona podczas gry w koszykówkę. Wszyscy tu są wysportowani, ale niektórzy są wyjątkowo sprawni. Ciało Drew jest niemal doskonałe.

Drew klepie mnie po ręce.

– Hej, to łaskocze!

Nie dotyka mnie tak często jak ja jego. Są noce, gdy leżąc w łóżku, głaszczę się po twarzy i udaję, że to jego dłoń, jednak moje ciało nie pozwala się w ten sposób oszukać.

Odsuwając dłoń, zmieniam pozycję tak, że siedzę prostopadle do niego i opieram głowę na jego klatce piersiowej okrytej koszulką.

– O rety, Mae. Ale ty masz ciężką głowę. To chyba przez ten mózg.

Czuję spokojny rytm i unoszenie się jego klatki piersiowej oraz bicie serca, które, mogłabym przysiąc, zgrywa się idealnie z moim.

– Nie strącaj na mnie popiołu – ostrzega, ale nie zrzuca mnie ze swej piersi.

Natychmiast odsuwam rękę. Nie chcemy, by ktokolwiek wyczuł od nas dym. Wkładam dłonie do kieszeni szortów, gdzie wcześniej schowałam zabrane z terenu spa drażetki odświeżające oddech.

Paląc, patrzymy w ciszy, jak chmura na niebie zmienia kształt. Tytoń, alkohol, narkotyki i śmieciowe jedzenie są zakazane na całych dwudziestu pięciu kilometrach kwadratowych Hummingbird Creek. Kary za ich posiadanie są surowe, ale Drew i ja jesteśmy ostrożni, a poza tym palimy tylko od czasu do czasu.

– Znowu prosiłem twojego tatę o pozwolenie na bieganie samemu za bramą.

– I?

Drew wzdycha.

– A jak myślisz, Mae? Usłyszałem krótkie i stanowcze „nie”. – Mówiąc to, porusza się, a ja unoszę głowę, pozwalając mu zmienić ułożenie. – Dodałem, że mógłbym biegać razem z tobą. We dwoje. Że moglibyśmy trenować do maratonu. Ale to nic nie dało.

Ustawiam się tak, by lepiej widzieć jego twarz. Przyglądam się jego błękitno-szarym oczom.

– To by było naprawdę coś – odpowiadam. – Tylko ty i ja, poza bramą. – Wykopuję dół na niedopałek i usuwam z głowy ten obrazek nas, wiedząc, że nigdy się nie urzeczywistni. – Przykro mi – dodaję – że mój tata jest… taki jaki jest.

– Traktuje nas jak pacjentów. – Drew spogląda w stronę ogrodzenia. – Nie chciałabyś być wolna, Mae? Powiedz mi, co jest takiego złego w tym, że chcę pobiegać za bramą?

– Nic, ale… – Gryzę się w język.

– Chciałaś powiedzieć, że mieliśmy szczęście, prawda? – Drew wdeptuje papierosa w ziemię. – Że tutaj mamy wszystko.

– Myślę tylko… – Próbuję znaleźć właściwe słowa, które złagodzą atmosferę, takie, które go nie rozdrażnią. – Byłbyś szczęśliwszy, gdybyś przestał tak bardzo zabiegać o te rzeczy.

Drew prycha. Coraz trudniej przychodzi mu tolerowanie zasad.

– Jeszcze tylko dwa lata – ciągnę – tego wszystkiego. – Kiedy będziemy mieć po osiemnaście lat, zaczniemy college. Kładę się na plecach z jedną ręką pod głową. Niebo jest bezchmurne, ma kolor wody w basenie i wygląda pięknie.

„Pomyśl o korzyściach”. Tak brzmi jeden z tutejszych sloganów terapeutycznych. Czasami w trakcie sesji grupowych naprawdę je liczymy.

Mam znacznie więcej korzyści niż pacjenci. Nie tylko dlatego, że nie mam takich problemów jak oni, ale także dlatego, że mieszkam tu dłużej. Doktor Hunter Ballard poznał moją mamę, gdy pracował w Anglii. Przeprowadziliśmy się do Stanów, kiedy miałam sześć lat. Kupił tę ziemię i wybudował Hummingbird Creek – ośrodek terapii psychiatrycznej i rehabilitacji dla nastolatków. Jego filozofia, oparta na licznych ćwiczeniach doskonalących, perfekcyjnie zbilansowanej diecie i posiłkach przygotowanych przez najlepszych kucharzy, treningu umysłu i pozytywnego myślenia, regularnych badaniach stanu zdrowia, a wszystko to w idealnie zorganizowanym i luksusowym otoczeniu, cieszy się taką popularnością, że rodzice są gotowi płacić gigantyczne sumy za długotrwały pobyt tutaj swoich dzieci.

– Dwa długie lata – powtarza Drew, podsuwając mi tytoń. – Chcesz zrobić następne?

Skręcam dwa papierosy, ale w zapalniczce już prawie nie ma gazu. Nigdy nie robimy zakupów na zewnątrz, a w ubogim sklepiku w ośrodku nie można kupić zapalniczek, dlatego musimy je przemycać w poczcie, chować wewnątrz innych przedmiotów albo wymieniać za coś innego. Wydaje mi się, że Drew mocno się jara tymi więziennymi klimatami.

Udaje mu się odpalić jeden z papierosów, po czym dzielimy się nim, obserwując owady w trawie, do czasu aż jego zegarek wydaje z siebie sygnał, a na ekranie wyświetla się przypomnienie.

– Dziesięć kilometrów biegu… Już się robi – oznajmia. – Mój dzisiejszy plan ćwiczeń jest totalnie szalony. – Po raz ostatni zaciąga się papierosem, po czym gasi go i zostawia mi do zakopania. Spogląda ponad trawę, by sprawdzić, czy na drodze nikogo nie ma, i zrywa się na równe nogi.

– Baw się dobrze. – Posyłam mu całusa, a on uśmiecha się tak uroczo, że czuję ścisk w żołądku. Patrzę, jak biegnie przez wysoką trawę, kierując się do ogrodu warzywnego, by narwać trochę ziół. Pomogą mu pozbyć się tytoniowego oddechu. Sprawdzam swój zegarek. Mam taki sam jak Drew, tyle że na jego jest wyryte moje imię. Zostało mi jeszcze trochę wolnego czasu do zajęć z informatyki, więc idę na zabieg w spa.

Całe spa mam dla siebie, ponieważ pacjenci korzystają z niego tylko w wyznaczonym czasie. Podpisuję się niewyraźnie na ekranie terminala i kilka minut później leżę już na kozetce z chłodzącą i oczyszczającą maseczką na twarzy.

– Włączyć muzykę? – pyta kosmetyczka. Kręcę powoli głową, aby maseczka nie spłynęła mi po szyi. Kobieta opuszcza pomieszczenie, a ja poddaję się działaniu specyfiku. Na zewnątrz słychać ptaki i szum maszyn rolniczych pracujących daleko za ogrodzeniem ośrodka. Później mam w planie iść do pijalni soków i zamówić sok marchwiowo-imbirowy, a jeszcze później dokończyć układanie gigantycznych puzzli z podwodnym światem. Spuszczam rękę z krawędzi leżaka i pozwalam, by swobodnie dyndała. Czuję się świetnie z tym, że wykonałam już wszystkie dzisiejsze ćwiczenia. Jestem rozluźniona. Zadowolona.

Godzinę później w pijalni okazuje się, że ktoś skończył układankę. Wszystkie 4700 elementów zostało złożone w całość. Na tablicy ogłoszeń wisi już zdjęcie puzzli, obok innych, które ułożyliśmy w tym roku. Podczas dorocznych dni otwartych tata mówi, że to taka metafora. W ośrodku można znaleźć losowe elementy o przeróżnych wielkościach i kształtach, które wspólnie tworzą niepowtarzalną całość. Przebiegam palcem po porowatej powierzchni morskiego dna i postanawiam zrezygnować z soku. Lepiej sprawdzę, czy Jenna, moja ulubiona recepcjonistka, ma teraz dyżur.

Wychodzę na słońce i udaję się okrężną drogą do recepcji. Otwarty basen, dwukrotnie większy od tego ze strefy spa, lśni. Trawniki są idealnie przystrzyżone, a kwiaty w pełnym słońcu prezentują się jak najnowsza kolekcja mody. Rzadko nas ktoś odwiedza, ale i tak Creek zawsze wygląda perfekcyjnie. Mamy naprawdę wysokie standardy.

Skręcam za róg, by dostać się na recepcję głównym wejściem. Po drugiej stronie podjazdu, za kolejnym zielonym terenem, stoi skrzydło mieszkalne pracowników, zwane Hibiscus Hall. Tam właśnie mieszkam. Z zewnątrz widać pięć pięter, ale są jeszcze dwa podziemne poziomy. Pierwszy z nich, wyposażony przez tatę równie bogato jak część dla pacjentów, jest przeznaczony dla personelu pomocniczego. „Harmonijna społeczność to taka, w której ceni się każdą osobę”. To jedna z jego ulubionych maksym i właśnie taki napis został wywieszony w lobby. Na drugim podziemnym poziomie znajduje się w pełni wyposażona siłownia, zestaw trampolin, strefa ciszy, kino, pokój zabaw oraz stołówka serwująca śniadania. Podziemne korytarze prowadzą stąd do głównego budynku oraz do skrzydła mieszkalnego pacjentów, czyli Larkspur Hall. Drew twierdzi, że nawet gdyby na zewnątrz doszło do katastrofy nuklearnej, przeżylibyśmy spokojnie jeszcze kilka miesięcy.

Mam szczęście, bo Jenna jest na recepcji. Stuka w klawiaturę przy dużym biurku z ciemnego drewna, a krótkie rękawy bluzki wpijają się w jej pulchne ramiona. Kiedy podnosi wzrok, woła:

– Mae, kochanie, dobrze cię widzieć. Co słychać?

– Wszystko gra – odpowiadam, patrząc za stojący naprzeciw niej czarny, skórzany, obrotowy fotel. – Mam jeszcze dwadzieścia minut do informatyki.

Jenna uśmiecha się promiennie.

– Chcesz mi trochę pomóc?

Traktuje mnie jak małą dziewczynkę, ale to nie zmienia faktu, że bardzo ją lubię. Po chwili podsuwa mi stertę kopert oraz kilka arkuszy białych etykiet z nadrukowanymi adresami. Następnie skinieniem wskazuje stojące pod biurkiem otwarte kartonowe pudełko pełne kolorowych ulotek.

– Pilnuj, żeby naklejki z adresami były przyklejone prosto. Kiedy skończysz, zrobię nam coś do picia.

Jenna jako jeden z nielicznych pracowników ośrodka mieszka poza jego terenem, a to oznacza, że w przerwie na herbatę ma do opowiedzenia wiele ciekawych rzeczy. Można powiedzieć, że się przyjaźnimy, pomimo sporej różnicy wieku. Jestem jednym z sześciorga dzieci pracowników i nie powinnam zadawać się z pacjentami, dlatego mam znacznie ograniczone możliwości nawiązywania przyjaźni.

Wkładam wydruki do kopert, podczas gdy Jenna pisze na klawiaturze. Kiedy czeka, aż z drukarki wyjdzie dokument, dzwoni telefon. Zgodnie z regulaminem Jenna odczekuje dwa sygnały i dopiero wtedy odbiera.

– Dzień dobry, tu klinika Hummingbird Creek. Mogę w czymś pomóc? – Następuje chwila ciszy, po której Jenna mówi: – Oczywiście, już pana łączę. – Po odłożeniu słuchawki sprawdza, czy jej fryzura się nie zepsuła, i oznajmia: – Zaraz przyniosę miętową herbatkę.

Gdy wychodzi bocznymi drzwiami w stronę aneksu kuchennego, zerkam na drukarkę i odczytuję pierwsze linijki właśnie wydrukowanego skierowania. „Noah Tinderman. Paranoja. Stany lękowe. Konieczne umieszczenie w spokojnym, cichym, ustronnym otoczeniu. Wskazany czas pobytu: dwa miesiące”. To niewiele jak na standardy ośrodka. Mój wzrok spoczywa na adresie. „Anglia”. Pamiętam bardzo niewiele ze swoich kilku pierwszych lat życia, które spędziłam w Anglii, ale pewnego dnia chciałabym tam wrócić.

Dzwoni telefon. Ignoruję go. Po dwóch sygnałach nie włącza się poczta głosowa. Jenna musiała zapomnieć ją ustawić i telefon ciągle dzwoni. Sygnał niesie się echem po pustym marmurowym korytarzu.

Nie powinnam odbierać, ale wiem, co trzeba mówić. Mam prawie szesnaście lat i na pewno jestem w stanie przekazać komuś wiadomość. Miliony razy widziałam, jak Jenna przekierowuje rozmowę. Podnoszę słuchawkę.

– Dzień dobry, tu Hummingbird Creek. Mogę w czymś pomóc? – Mój głos brzmi bardzo wytwornie.

Wtedy słyszę odchrząknięcie jakiegoś mężczyzny.

– Jasne, już wystarczająco wiele razy mnie zbyliście. – Mówi z obcym akcentem. Brytyjskim, a do tego dziwnym. Być może jest jakoś powiązany z tym nowym pacjentem, Noahem? – Chcę rozmawiać z Louelle Ballard i dzwonię już szósty raz. Czy może mnie pani połączyć?

– Eee… – Przygryzam wargę. Czy powinnam przekazać rozmowę do sekretariatu? Może to jeden z dziennikarzy, o których mówił tata? Podobno próbują sprzedawać historie o tym, że przebywają u nas dzieci celebrytów. Jeśli tak, to nie wiem, dlaczego chce rozmawiać z mamą.

– Muszę zamienić z nią tylko kilka zdań. – Teraz jakby stracił nieco pewności siebie.

– Kim pan jest? – pytam, rozglądając się za Jenną. Trzeba było nie odbierać. – Mogę jej coś przekazać?

Mężczyzna wzdycha.

– Skąd mam mieć pewność, że pani przekaże?

Gdy się zastanawiam, co mu odpowiedzieć, mężczyzna dodaje:

– No dobrze, proszę jej powtórzyć, że dzwonił jej brat Frank.

Czy to ma znaczyć, że jest moim wujkiem?

– Słucham?

– Proszę jej powiedzieć, że dzwonił Frank. I przekazać, że kilka dni temu zmarła nasza matka.

„Co tu się dzieje?”.

Poza mną i tatą mama nie ma innej rodziny. Jej rodzice zmarli, zanim się urodziłam. Oboje byli uzależnieni: matka od narkotyków, a ojciec od alkoholu. Według taty mama i ja mamy predyspozycję do uzależnień, ale póki tu mieszkamy, nie musimy się niczego obawiać. Jego zadaniem jest nas chronić.

Mężczyzna zmienił teraz ton na łagodniejszy.

– Gdyby Louelle zechciała ze mną porozmawiać, proszę jej powiedzieć, że bardzo mnie to ucieszy. Zostawię numer do siebie.

Sięgam po długopis i przysuwam firmowy notatnik Hummingbird Creek.

– Dobrze. – Myśli wirują mi w głowie. Kątem oka dostrzegam Jennę niosącą herbatę w dwóch kubkach z porcelany. Widząc, że rozmawiam przez telefon, przyspiesza kroku i rzuca mi spojrzenie mówiące: „Co ty wyrabiasz?”. Gubię pierwsze cyfry numeru Franka. Jenna jest coraz bliżej. Nigdy dotąd nie widziałam, by tak się denerwowała.

– Dziękuję za telefon – kończę i odkładam słuchawkę, nie robiąc żadnej notatki.

– Kto to był? – pyta Jenna i stawia kubki na biurku.

– Jakieś zapytanie – odpowiadam.

Jenna krzywi się w grymasie.

– O co?

– O najbliższe dni otwarte. Odesłałam go po szczegóły na stronę internetową. – Jestem w szoku z powodu tego kłamstwa, ale wiem, że zrobiłam coś złego, i nie chcę jej stresować.

– Można było mu wysłać broszurkę, ale okej. – Kładzie rękę na piersi i z dramaturgią wypuszcza powietrze. – Nigdy więcej tego nie rób. Doprowadziłaś mnie prawie do zawału. – Bierze łyk herbaty. – Kochanie, mam wysoki kredyt i bezrobotnego męża. W tej pracy obowiązują ściśle określone zasady i muszę ich przestrzegać. Inaczej twój tata może się bardzo zdenerwować.

Otaczam kubek palcami i nie daję po sobie poznać zmieszania. Czy to prawda? Moja babcia żyła jeszcze dwa dni temu? Dlaczego rodzice mieliby mnie tak okłamywać?

Frank to pewnie jakiś dziennikarz, a może nawet oszust próbujący wyłudzić pieniądze.

Mimo to, dla własnej pewności, przekażę mamie wiadomość pod nieobecność taty.

3

Alarm w zegarku budzi mnie gwałtownie, jak każdego dnia oprócz niedzieli. Minutę później zaczyna się rozjaśniać. Dzisiaj czuję się bardziej ociężała niż zwykle, więc zostaję w łóżku jeszcze pięć minut, by porozmyślać o wczorajszej rozmowie telefonicznej. Zastanawiam się, jak się czuje mama, ale nie zobaczę się z nią aż do wieczora. Zmuszam się, żeby wstać. Jeśli spóźnię się na pierwsze zajęcia z fitnessu, zostanie mi potrąconych dwadzieścia żetonów, a sanitariusz i tak ściągnie mnie z łóżka. Do tej pory zdarzyło mi się to tylko raz i było strasznie upokarzające.

Nie wiem jeszcze, jaka jest pogoda, z powodu zainstalowanych w oknach automatycznych metalowych rolet. Podobnie jak oświetlenie i klimatyzacja, są sterowane zdalnie przez centralę. Otwierają się cicho dokładnie o wpół do dziewiątej, a zamykają równo dwanaście godzin później. Są wtedy zablokowane. Utrwalone przyzwyczajenia wpisane w naturalny rytm naszych organizmów to podstawa dobrego stanu zdrowia. Pewnego razu pacjentka prawie straciła palec, ponieważ nie usłyszała zjeżdżającej w dół rolety. Teraz każda z rolet ma na dole specjalny miękki pasek, ale i tak jest szczelnie zamknięta.

Nie wychodzę na zewnątrz, więc pogoda nie ma znaczenia. Z szafy z ciuchami sportowymi wyciągam to, co leży na wierzchu, a kiedy jestem już ubrana, spinam włosy gumką, bez czesania. Wtedy w głowie pojawia mi się obraz Drew, więc rozwiązuję kucyk i sięgam po szczotkę, jednocześnie zerkając w lustro, by się upewnić, czy nie mam śpiochów w kąciku oka.

Myję szybko zęby i zjeżdżam windą na niższy podziemny poziom. Pacjenci są podzieleni na grupy i mamy trzy różne godziny rozpoczęcia zajęć – szósta trzydzieści, siódma i siódma trzydzieści. Dzieci pracowników stanowią odrębną grupę, która zawsze zaczyna o siódmej trzydzieści. Łatwiejszy początek dnia to jeden z naszych przywilejów. Do innych należą urodzinowe kolacje oraz bardzo rzadkie wycieczki poza ośrodek na zakupy lub zawody sportowe. Pospiesznie omiatam wzrokiem tablicę ogłoszeń i widzę, że powinnam pójść do studia numer 4. Tego ranka jestem lekko rozkojarzona, dlatego cieszę się, że nie muszę siedzieć w klasie na zajęciach z neurokognitywnej terapii wzmocnienia, czy z treningu umysłu, jak ją inaczej nazywamy, nawet jeśli to oznacza utratę żetonów.

Są tam wszyscy oprócz Drew, czyli czternastoletni brat Grety, Zach, a także najmłodsza trójka pochodząca z jednej rodziny: Ben, Luke i Joanie, w wieku dziesięciu, ośmiu i pięciu lat. Ich tata opracowuje programy treningowe. Inni pracownicy niższej rangi również mają dzieci, ale one nie mogą mieszkać w ośrodku.

Joanie klepie pustą matę obok siebie, którą zarezerwowała dla mnie. Nie chcę tam iść. Muszę być na macie obok Drew, aby móc mu szepnąć, że będę mu miała do powiedzenia coś ważnego.

„Mam wujka. I babcię, która właśnie zmarła. Być może mam też dziadka albo kuzynów”.

Joanie ponownie wskazuje matę, na co podchodzę do niej i zajmuję swoje miejsce.

– Dzień dobry, Mae. – Wita się i nachyla, po czym całuje mnie w odkryte ramię, bo kiedyś mnie w ten sposób rozśmieszyła. Joanie to mniejsza wersja Bena, korpulentna, z gęstą blond czupryną. Ich brat, Luke, jest szczuplejszy i ma krótsze kasztanowe włosy, jakby miały one odzwierciedlać jego nieśmiałą naturę.

Mamroczę coś pod nosem w odpowiedzi, ale patrzę w stronę Drew, który właśnie wszedł do sali tuż przed instruktorem. Nie wciągnął nawet regulaminowo koszulki w spodenki. Z jednej strony jest lekko podciągnięta i kiedy Drew schyla się po matę, widzę linię opalenizny na wysokości jego bioder.

Dzisiejszym instruktorem jest dobrze zbudowany student wychowania fizycznego, jeden z wielu praktykantów w ośrodku. Przyjechał tu na kilka miesięcy, by porozkoszować się luksusem.

Chłopak wczytuje dane dotyczące pracy serca z naszych zegarków do jednego ze specjalnych srebrnych laptopów i upewnia się, czy wyzerowaliśmy liczniki kalorii. Zajmuje mu to dłuższą chwilę, ponieważ rzadko ma do czynienia z taką technologią.

Podczas robienia przysiadów Joanie się poddaje i pada na swoją matę.

– Wstawaj – syczę.

– Boli mnie – odpowiada.

Jeszcze kilka minut i student będzie zmuszony to odnotować, a ona zostanie ukarana. Chłopak już patrzy na zegarek. Joanie ma pięć lat, więc jest wystarczająco duża, by rozumieć, że aby rozwijać swój potencjał, trzeba mierzyć wysoko. Poza tym jeśli zawodzi samodyscyplina, życie bez żetonów nie jest już takie fajne.

– No dalej! Wyobraź sobie, że jesteś gdzieś indziej – szepczę.

Dziewczynka masuje się po udzie.

– Gdzie na przykład?

– Na przykład na zewnątrz. Malujesz pod drzewem. Albo tuż przed wskoczeniem do basenu. – To mówiąc, wyciągam rękę, a kiedy mnie za nią chwyta, podciągam ją i pomagam wstać.

Znowu zaczyna ćwiczyć, a ja odwracam wzrok, ponieważ nie chcę widzieć grymasu bólu na jej twarzy.

– Mae?

Odwracam się, marszcząc czoło.

– Co?

– Jestem z tobą na tarasie. Na fotelu bujanym.

Uśmiecham się.

– To miłe. Czytamy coś? – pytam.

Dziewczynka kiwa głową. Kiedy byłam w jej wieku, mieszkałam w Anglii. Szkoda, że nie mam przyjemniejszych wspomnień związanych z tamtym okresem.

Po zajęciach student zapisuje nasze wyniki, po czym udajemy się do stołówki, z której roznosi się zapach świeżego pieczywa. Razem z pacjentami ustawiamy się w kolejce i wybieramy dania z menu. Pensjonariusze Hummingbird Creek nie wyglądają jak standardowi pacjenci, jak dowiedziałam się z artykułu, który pokazał mi tata, a który zredagował na jego zlecenie jakiś dziennikarz.

Dziennikarz napisał, że przypominają bardziej gości hotelowych w ekskluzywnym ośrodku wypoczynkowym. Bogaci, z błyskiem w oku i pełni energii, ubrani w ciuchy z najnowszych kolekcji, czują się swobodnie w obecności personelu w fartuchach. Żaden z naszych pacjentów nie jest kompletnym świrem. Potrzebują po prostu wsparcia i uporządkowania. Ośrodek cechuje podejście holistyczne, nie oparte na lekarstwach. Sześciomiesięczny pobyt to tutaj standard. Tata twierdzi, że aby w pełni docenić korzyści stylu życia obowiązującego w Creek oraz osiągnąć najlepsze rezultaty, potrzeba czasu. Raz na jakiś czas pacjenci mają możliwość wyjechać na parę dni do domu, a dodatkowo w ciągu roku jest też kilka dni dla rodziców i opiekunów, kiedy mogą zjeść tutaj lunch i spędzić popołudnie, korzystając ze spa i innych atrakcji wypoczynkowych.

Kolejka do dań na zamówienie jest dzisiaj wyjątkowo długa, dlatego Drew i ja przechodzimy szybko do stolika z chlebem, płatkami i jogurtami. Ktoś zgłasza obsłudze, że trzeba uzupełnić półmisek z owocami. Oboje nasypujemy sobie do misek otrębów, zalewamy je mlekiem, dodajemy trochę jagód, do tego bierzemy po szklance niesłodzonego soku i okrężną drogą mijamy specjalnie strzeżoną strefę przeznaczoną dla osób z zaburzeniami żywieniowymi.