Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kraina sióstr

Kraina sióstr

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-612-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kraina sióstr

Hipnotyzująca powieść o rodzinie i tożsamości, lojalności i oszustwie oraz o delikatnej granicy między prawdą a wiarą. Pięknie napisana historia o naszych zobowiązaniach wobec innych i odpowiedzialności, którą bierzemy za siebie. „Mądra i często ironicznie zabawna… Czytelnicy mający rodzeństwo, zwłaszcza kobiety z siostrami, po lekturze będą prawdopodobnie odnosić wrażenie, że autorka naprawdę jest medium”. USA Today „Powieściopisarze ciągle nazywani są mistrzowskimi opowiadaczami, ale Sittenfeld naprawdę taka jest… Najbardziej uderzająco doskonałym aspektem Krainy sióstr jest z pewnością sposób, w jaki autorka opisuje życie domowe i macierzyństwo”. The Washington Post „Kraina sióstr jest dowodem na rosnącą głębię i pewność siebie Sittenfeld jako pisarki”. The New York Times Od wczesnego dzieciństwa Kate i jej siostra bliźniaczka Violet wiedziały, że nie są takie jak inni. Urodziły się ze szczególnymi „przeczuciami” − wrodzoną zdolnością dotyczącą przyszłości i tajemnic innych ludzi. Vi z entuzjazmem przyjęła wizje i wybrała ekscentryczną profesję medium, Kate dołożyła wszelkich starań, by je ukryć, i osiadła na przedmieściach jako oddana żona i matka. Teraz, wiele lat później, okoliczności sprowadzają siostry z powrotem do rodzinnego miasta St. Louis. Kiedy pewnej nocy dochodzi do słabego trzęsienia ziemi, normalne życie, którego Kate zawsze pragnęła, zaczyna się chwiać. Po tym, jak Vi występuje w telewizji, by publicznie poinformować o swoim przeczuciu, że kolejne, o wiele groźniejsze trzęsienie wkrótce nawiedzi okolice St. Louis, Kate czuje się upokorzona. Równie niepokojąca jest jednak jej obawa, że Vi może mieć rację. Data przepowiadanego trzęsienia szybko się zbliża, Kate jest więc zmuszona do naprawienia pełnego napięć związku z siostrą. Musi też stawić czoło prawdzie, którą tak długo usiłowała wypierać...

Polecane książki

Kilka uwag na temat migracji, w oparciu o dane statystyczne. Świeże spojrzenie na problem wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej....
Dziesiąty tom Utworów zebranych Mirona Białoszewskiego gromadzi teksty poetyckie publikowane w książkach wydanych po roku 1980. Część pierwsza zawiera poezje z tomu Stara proza. Nowe wiersze (Czytelnik 1984); część drugą stanowi zbiór wierszy Oho (Państwowy Instytut Wydawniczy 1985); część trzecią- ...
Zaprojektowanie ogrodu przy rezydencji na Long Island pozwoliłoby początkującej architekt zieleni Isabelli Orsini zaistnieć na rynku. Z wielką nadzieją, że dostanie tę pracę, jedzie na spotkanie z właścicielem posiadłości Riem D’Aquilą. Prześladuje ją jednak pech. Po drodze rozbija samochód i spóźni...
Autorka od dawna działa na rynku nieruchomości i zna go od podszewki. Od lat pracuje w biurze nieruchomości, poza tym sama nabywała i sprzedawała różne nieruchomości. Teraz pragnie podzielić się swoją wiedzą z Czytelnikami, bo – jak twierdzi – od tego, czy nabędziemy odpowiednie dla siebie miesz...
Jak zakończy się niespodziewany ślub i zderzenie dwóch różnych kultur?...
Zapiski na temat wydarzeń dotyczących głównie ruchu społecznego w Polsce nazwanego „Solidarność”. Opatrzone są konkretnymi datami ich sporządzenia. Zawierają również przemyślenia własne autora odnośnie tego, co działo się w jego otoczeniu — bliższym i dalszym oraz w Polsce i na świecie. Wspomnieniom...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Curtis Sittenfeld

Tytuł oryginału:

SISTERLAND

Copyright © 2013 by Curtis Sittenfeld

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Iwina Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8110-612-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Moim Ciotkom

Ellen Battistelli i Dede Alexander,

rdzennym mieszkankom Missouri

Prolog

Grudzień 1811 roku

New Madrid, Terytorium Luizjany

Pierwsze trzęsienie ziemi nie było najsilniejsze – to miało przyjść później, w lutym tysiąc osiemset dwunastego roku – ale zapewne najbardziej zaskoczyło ludzi. Zdarzyło się tuż po drugiej w nocy i wyobrażam sobie, że wyrwało ze snu mieszkańców New Madrid: farmerów i handlarzy skórami, francuskich Kreolów, Indian i amerykańskich pionierów. W nadrzecznym mieście mieszkało więcej mężczyzn niż kobiet i garstka rodzin, populacja przypuszczalnie nie przekraczała tysiąca osób. W tę mroźną i zwyczajną noc ludzie leżeli w łóżkach i nagle, bez ostrzeżenia ciszę zburzył potężny, narastający grzmot, po którym nastąpiły wstrząsy: zakołysały się nie tylko łóżka, podłogi czy ściany, ale też ziemia pod nimi. Niezależnie od tego, czy mieszkańcy New Madrid zostali w domach, czy wybiegli na dwór, usłyszeli ryk zwierząt, huk pękających drzew, ryk wzbierającej Missisipi; powietrze wypełniły mgła i dym, przez co najpierw poczuli, a dopiero potem uświadomili sobie, że widzą ziemię falującą jak ocean. W niektórych miejscach grunt się rozstąpił i wyrzucił wodę, piasek, kamienie i całe drzewa, które chwilę temu połknął, po czym wessał konie i krowy. Z pęknięć i dziur uniósł się odór siarki niczym ohydny oddech diabła wydobywający się z głębokich podziemi.

Wstrząsy trwały godzinami, a kiedy wreszcie ich niewiarygodny rytm uległ zmianie, to nie po to, by ustąpić, lecz się wzmocnić – jeszcze dwukrotnie, o siódmej i o jedenastej rano, ziemia na nowo eksplodowała. Świt nie przyniósł światła. Nadal panował chaos złożony z oparów, lamentów zwierząt domowych i dzikich, padających drzew, plującej ziemi i bezlitośnie wzbierającej rzeki.

Dopiero koło południa ziemia wreszcie zaczęła się uspokajać. Co jednak pozostało? Zrównane z ziemią parterowe domy z drewna albo gliny, popękana gleba, wzburzona rzeka. Brzegi Missisipi po prostu osunęły się do wody, zabierając ze sobą budynki, cmentarze i lasy; łodzie wiosłowe i żaglowe zniknęły pod wysokimi na dziewięć metrów falami, wynurzyły się na chwilę i znowu zniknęły.

Chociaż w tamto popołudnie szesnastego grudnia tysiąc osiemset jedenastego roku musiało się wydawać, że to koniec świata, dalsze zniszczenia miały jeszcze nadejść. Kolejne potężne trzęsienie ziemi nawiedziło tę samą nieprzystępną okolicę dwudziestego trzeciego stycznia tysiąc osiemset dwunastego roku, a dwa tygodnie później, siódmego lutego, ziemia zatrzęsła się po raz ostatni i najsilniej. W ciągu kilku miesięcy całe miasta zniknęły z powierzchni ziemi nie tylko w Terytorium Luizjany (które wkrótce stało się Terytorium Missouri), ale też w Tennessee i Terytorium Missisipi. Ludzie twierdzili, że Missisipi płynęła w odwrotnym kierunku, a skutki wstrząsów były odczuwalne wiele kilometrów dalej: w Natchez stawały zegary, w Louisville waliły się kominy, w Bostonie biły kościelne dzwony.

A może te mity były tylko mitami, ozdobnikami, którym trudniej było się oprzeć niż faktom. Skale magnitud pojawiły się dopiero w następnym stuleciu, dlatego obliczeń siły trzęsień ziemi w New Madrid dokonano o wiele później, a chociaż najwyższe szacunki plasują je na ponad osiem, czyli więcej niż podczas trzęsienia ziemi w San Francisco w tysiąc dziewięćset szóstym roku, więcej niż podczas jakiegokolwiek trzęsienia ziemi w dziejach kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, istnieją też inne, bliższe siedmiu. Co i tak, bez dwóch zdań, czyni je przerażającymi, aczkolwiek nie wyjątkowymi.

Mój mąż powiedziałby, że tego rodzaju rozróżnienia mają znaczenie, że stanowią sposób na przeprowadzenie badań i postawienie hipotez opartych na wiarygodnych dowodach. Moja siostra nie zgodziłaby się z nim. Według niej sami tworzymy naszą rzeczywistość – w ostatecznym rozrachunku prawdą jest to, w co decydujemy się uwierzyć.

Rozdział 1

Wrzesień 2009 roku

St. Louis, Missouri

Wstrząsy zaczęły się około trzeciej w nocy i tak się złożyło, że nie spałam, ponieważ o drugiej karmiłam Owena, a potem zamiast zasnąć, leżałam i rozpamiętywałam kłótnię z moją siostrą Vi w czasie lunchu. Pojechałam z Owenem i Rosie po Vi, później we czworo poszliśmy do Haciendy. Kiedy skończyliśmy jeść i zbierałam ze stołu rozrzucone przez Rosie jedzenie (dawniej wyobrażałam sobie, że nie będę typem matki, która zamawia dla dziecka potrawy z menu meksykańskiej restauracji), Vi powiedziała:

– Jutro mam randkę.

– Super. Z kim?

Vi przesunęła językiem po zębach, by sprawdzić, czy nie zostały na nich resztki jedzenia, po czym lekkim tonem odparła:

– Jest konsultantką IT, co brzmi mało ekscytująco, ale sporo podróżowała po Ameryce Południowej i Środkowej, więc nie może być kompletną nudziarą, no nie?

Prowokowała mnie, mimo to postarałam się przybrać taki sam jak ona swobodny ton.

– Poznałaś ją w sieci?

Dwuipółletnia Rosie zdążyła już wstać od stołu i podejść do stojącego w kącie fikusa i teraz wąchała liście. Obok mnie zapięty w foteliku samochodowym półroczny Owen złapał małą pluszową żyrafę wiszącą na poręczy.

Vi przytaknęła.

– W St. Louis mało jest szans na poderwanie lesby.

– Więc teraz tak o sobie myślisz? – Pochyliłam się i ciszej dodałam: – Jako o lesbijce?

Vi z wyraźnym rozbawieniem powtórzyła moją pozę i także zniżyła głos.

– A jeśli szef cię usłyszy? I dostanie wzwodu? – Uśmiechnęła się. – Na tym etapie pozostaję w bi-celibacie. A może powinnam powiedzieć, że jestem Vi-seksualna? Choć tak sobie myślę, że to rodzaj gry w numerki, wystawiam się i w końcu na mojej drodze stanie ta właściwa lub właściwy.

– Czyli że z facetami też się umawiasz?

– Na razie nie, choć w przyszłości to niewykluczone. – Podeszła kelnerka i położyła rachunek na krawędzi stolika. Sięgnęłam po niego; to ja zawsze, bez dyskusji, płaciłam za wspólne posiłki z siostrą. – Nie zostawiaj wielkiego napiwku – powiedziała Vi. – Traktowała nas nieuprzejmie.

– Nie zauważyłam.

– A moja fajita składała się prawie wyłącznie z papryki.

– Akurat ty powinnaś zdawać sobie sprawę, że kelnerka nie jest temu winna.

Przez wiele lat, od dwudziestego do trzydziestego roku życia, Vi pracowała w restauracjach. Pomimo to przyglądała mi się sceptycznie, gdy wyciągałam moją kartę kredytową.

– Niegrzecznie jest nie dawać wyższego napiwku, kiedy przychodzi się z małymi dziećmi – dodałam.

Znalazłyśmy się na rozdrożu. Albo wstaniemy, ja pozbieram rozrzucone rzeczy, które mi towarzyszyły przy każdym wyjściu z domu (dawniej byłam tak zorganizowana, że przyprawy miałam ułożone alfabetycznie, a teraz zostawiałam za sobą czapki, śliniaki i kubki, cheeriosy, portfel i okulary przeciwsłoneczne), ruszymy na parking i podwiozę Vi do domu, traktując ją miło, albo powiem na głos to, co moja siostra na swój sposób chce ze mnie wydobyć.

– Jestem zdania, że napiwki należy dawać za wyjątkowo dobrą obsługę – mówiła Vi. – Ta dziewczyna nie wkładała w to serca.

– Jeśli czujesz jednakowy pociąg do mężczyzn i kobiet, to czemu nie umawiasz się z facetami? Czy to nie jest łatwiejsze? No wiesz, chciałabym, żeby to nie było prawdą, ale… – Spojrzałam na córkę w chwili, kiedy przyciągnęła liść fikusa i wysunęła język. Wcześniej założyłam, że roślina jest sztuczna, a tym samym wytrzymała. – Nie liż, Rosie! Chodź tu. – Przenosząc wzrok na Vi, nie potrafiłam sobie przypomnieć, co zamierzałam dalej powiedzieć. Chyba chciałam wysunąć kolejny argument? Vi przyglądała mi się tak szyderczo, że pożałowałam, iż nie zostawiłam tej sprawy w spokoju.

– Łatwiej? – powtórzyła pogardliwie. – Bycie hetero jest łatwiejsze? Czytaj: mniej kłopotliwe dla mojej strasznie konwencjonalnej siostry?

– Nie o to mi chodziło.

– Nie sądzisz, że byłoby łatwiej, gdyby czarni nie domagali się prawa do jeżdżenia z przodu autobusu jak biali? I chodzenia do tych samych szkół? Zrobiło się strasznie niezręcznie, kiedy tego zażądali!

Jej słowa wydawały się okrężną aluzją do mojego przyjaciela Hanka, ale je zignorowałam.

– Nie mam problemu z gejami i lesbijkami – odparłam. Policzki mi płonęły; zdawałam sobie z tego sprawę, bo chociaż nie czułam żaru, widziałam rumieńce u Vi. Zawsze będziemy identycznymi bliźniaczkami, mimo że pod wieloma względami bardzo się od siebie różnimy.

– Gdzie kiełbaska Rosie? – zapytała moja córka. Porzuciła fikus, dzięki Bogu, i teraz stała koło mnie.

– Została w domu – odpowiedziałam. Kiełbaska była częścią drewnianej układanki o lunchu, różowym plastrem naturalnej wielkości na żółtym kwadracie, który ostatnio Rosie darzyła niewytłumaczalnym przywiązaniem. Zwróciłam się do Vi: – Nie rób ze mnie homofobki. Życie z mężczyzną rzeczywiście jest łatwiejsze, to prawda, Vi, nie musisz tak na mnie patrzeć. Bo wiesz, w Missouri kobiety nie mogą wziąć ślubu, poza tym wiąże się z tym mnóstwo kwestii finansowych, wizyty w szpitalu i tak dalej. A także dzieci… dla par homoseksualnych to sprawa skomplikowana i kosztowna.

– Posiadanie dzieci samo w sobie jest skomplikowane! – Gniew Vi nabrał wybuchowego charakteru, czułam, że siedzący w pobliżu ludzie zaczynają się nam przyglądać. – A to gówno o ułatwianiu sobie życia? – Wzdrygnęłam się: użyła przekleństwa w obecności Rosie, chociaż nie zrobiła tego świadomie; jasne, czasami lubiła mnie prowokować, ale teraz najwyraźniej ją poniosło. – Dzieci to problem, który ludzie sami stwarzają, a potem sobie gratulują, że go rozwiązali. Popatrz na siebie i Jeremy’ego, na litość boską! „Teraz musimy być w domu, bo to pora snu Rosie, nie możemy wyjść po siedemnastej czterdzieści pięć” albo o którejś tam, kurwa…

Byłam pewna, że moja córka mgliście rozumie wulgaryzmy i sens wypowiedzi Vi, ale widziałam, że obserwuje nas z wielką uwagą i cieszy ją, że padło jej imię.

– Albo: „Nie mogę dać jej tego kremu, bo jest z parabenami”… Poważnie, możesz mi wyjaśnić, co to są parabeny? „Surowa marchewka wykluczona, Rosie może się zadławić” i tak dalej, i tak dalej. Ale kto cię prosił, żebyś miała dzieci? Myślisz, że wyświadczasz światu przysługę? Zaszłaś w ciążę, bo chciałaś, i dobra, to twoje prawo, ale inni nie mogą robić tego, co chcą, ponieważ to zbyt skomplikowane?

– W porządku – odparłam. – Zapomnij, że cokolwiek mówiłam.

– Nie bądź cipą.

Przeszyłam ją spojrzeniem.

– Nie przezywaj mnie.

– Ha, to strasznie wygodne, że przedstawiasz swoje zdanie, a potem kończysz dyskusję.

– Muszę wrócić do domu, żeby położyć dzieci spać – powiedziałam. Przez ułamek sekundy patrzyłyśmy na siebie i o mało nie wybuchnęłyśmy śmiechem. Zamiast tego jednak Vi kwaśno odparła:

– Jasne.

W samochodzie milczała. Po kilku minutach z tylnego siedzenia odezwała się Rosie:

– Mama chce śpiewać o Bingo.

– Zaśpiewam później.

– Mama chce śpiewać teraz. – Kiedy milczałam, moja córka wesoło dodała: – Jak mama zdejmie Rosie pieluszkę, będzie bardzo smutna.

Vi nieprzyjemnie prychnęła.

– Dlaczego nie nauczysz jej załatwiać się na nocniku?

– Niedługo to zrobimy.

Vi nie odpowiedziała, a we mnie nienawiść do niej buchnęła jasnym płomieniem, o co przypuszczalnie jej chodziło. Czym innym było to, że moja siostra nie doceniała energii, którą wkładałam w nasze lunche, czystej choreografii taszczenia półrocznego niemowlaka i prowadzenia dwuipółletniej dziewczynki z domu do samochodu, z samochodu do restauracji i powrotu do domu bez większych katastrof (w obecności moich dzieci nigdy nie mogłabym zamówić potrawy tak wymyślnej i jedzonej rękami jak fajita), a zupełnie czym innym to, że Vi ze mnie kpiła. Mimo to, zatrzymując samochód przed parterowym szarym domkiem, w którym mieszkała siostra, podjęłam ostatnią próbę dyplomatycznego rozwiązania:

– Tak myślę, żeby na urodziny taty…

– Pogadamy o tym później.

– Dobrze.

Jeśli myślała, że będę prosiła o wybaczenie, to się myliła, i nie chodziło wyłącznie o to, że musiałam już wracać, żeby położyć dzieci spać. Vi wysiadła z samochodu. Zanim zamknęła drzwi, dodałam:

– A przy okazji…

Ogarnęła mnie brzydka satysfakcja, kiedy się odwróciła. Spodziewała się, że usłyszy ode mnie: „Wcale nie chciałam być taką idiotką w restauracji”, zamiast tego jednak powiedziałam:

– Parabeny to konserwanty.

Czternaście godzin później, o trzeciej w nocy, denerwowałam się tą naszą sprzeczką; ściślej rzecz biorąc, myślałam, że tak nieporadnie przedstawiłam swój punkt widzenia, ponieważ to, co naprawdę sądziłam, było dużo bardziej obraźliwe od tezy, że bycie hetero jest łatwiejsze od bycia homo. Byłam przekonana, że powodem, dla którego Vi umawia się z kobietami, jest to, że nigdy dotąd nie była taka gruba (na wiosnę rzuciła palenie i teraz miała ze trzydzieści kilogramów nadwagi), a generalnie lesbijki wykazują większą tolerancję wobec wyglądu niż heteroseksualni mężczyźni. Nie przeszkadzałby mi homoseksualizm Vi, gdybym wierzyła, że naprawdę taka jest, ale coś w tym wszystkim wydawało się fałszywe, podobnie jak w tym, że od wczesnej młodości żałowała, że nie urodziła się Żydówką, i trzymała nad zlewem łapacz snów. Leżąc w ciemności obok Jeremy’ego, zastanawiałam się, jak by zareagowała, gdybym jej zaproponowała wspólne rozpoczęcie diety Strażników Wagi; sama po ciąży nadal nosiłam dodatkowe pięć kilogramów. Potem przypomniałam sobie o kubku lodów, który wieczorami przed telewizorem zjadamy na spółkę z Jeremym, co w gruncie rzeczy jest najlepszą częścią dnia, rytuałem odprężenia po położeniu dzieci spać i przed karmieniem Owena o dziesiątej, a mało prawdopodobne, żeby dwieście mililitrów lodów stanowiło element jakiejkolwiek diety. To właśnie wtedy zatrzęsło naszym łóżkiem.

Najpierw pomyślałam, że to mąż przesunął materac, odwracając się na drugi bok, tylko że on wcale się nie poruszył. Kołysanie trwało może z dziesięć sekund, po czym Jeremy gwałtownie usiadł i powiedział:

– To trzęsienie ziemi.

Ale kołysanie zdawało się ustępować.

Ja także usiadłam.

– Jesteś pewien?

– Ty idź po Owena, ja zajmę się Rosie.

Jeremy zapalił lampkę po swojej stronie i wyszedł z pokoju. Szybko wyskoczyłam z łóżka, popędzana adrenaliną w żyłach; serce biło mi jak szalone i czułam równocześnie niepewność i determinację. Oświetlony światłem lampki nocnej w kształcie rozgwiazdy Owen leżał w łóżeczku na pleckach, tak jak go zostawiłam godzinę temu, z rączkami uniesionymi do pyzatych policzków, między którymi wznosił się maleńki nosek. Wahałam się przez sekundę, nim wzięłam go na ręce, i złapałam jeden z ośmiu smoczków rozrzuconych na pościeli. Jak przewidywałam, zamrugał i wyglądał na zdezorientowanego, ale tylko raz żałośnie załkał, bo zaraz wetknęłam mu smoczek w usta. W małym holu łączącym trzy sypialnie o mało nie zderzyłam się z Jeremym i Rosie. Nogi miała owinięte wokół torsu taty, ręce wisiały bezwładnie na jego ramionach, buzię zasłaniały splątane włosy. Zobaczyłam, że oczy ma na wpół otwarte.

– Idziemy do piwnicy? – zapytałam. Kołysanie definitywnie ustało.

– Tak się robi w czasie tornad.

– A co się robi w czasie trzęsienia ziemi? – Patrząc wstecz, nie mogłam uwierzyć, że musiałam o to pytać, że osiągnęłam trzydziesty czwarty rok życia i urodziłam dwoje dzieci, nie zaprzątając sobie głowy zgromadzeniem równie podstawowych informacji.

– Teoretycznie chowasz się pod stołem, ale można też zostać w łóżku – odparł Jeremy.

– Naprawdę? – Patrzyliśmy na siebie; mój mąż wyglądał słodko i poważnie w szarym podkoszulku i pasiastych bokserkach, w ramionach tuląc naszą córkę.

– Chcesz, żebym sprawdził? – Miał na myśli telefon z dostępem do internetu, który trzymał na nocnym stoliku.

– Powinniśmy chyba zadzwonić do Courtney. Też musieli to poczuć. – Courtney Wheeling była koleżanką Jeremy’ego z Uniwersytetu Waszyngtona, on zajmował się chemią, ona sejsmologią i tektoniką płyt. Z mężem Hankiem mieszkali przy tej samej ulicy i byli naszymi najbliższymi przyjaciółmi.

– Nie trzeba – stwierdził Jeremy. – Wejdę na stronę FEMA, Federalnego Centrum Zarządzania Kryzysowego, chociaż myślę, że najlepiej będzie, jeśli wszyscy wrócimy do łóżka.

Wskazałam Rosie.

– Bierzemy ich z nami czy zostawiamy w pokojach?

Nasza córka poderwała głowę.

– Rosie śpi z mamą!

Tak już było, że z Rosie zawsze się myliłam, nieważne, czy sądziłam, że nadąża za rozmową, czy nie.

– Bierzemy – zdecydował Jeremy. – Na wypadek wstrząsów wtórnych.

W naszym łóżku ułożyłam Owena w zagięciu mojej prawej ręki, a Jeremy pomógł Rosie umościć się po mojej lewej stronie. Nie byłam pewna, czy powinnam się bać, czy cieszyć, że się zgodził, żeby dzieci spały z nami. Zwykle protestował przeciwko przynoszeniu ich do naszego łóżka; w niemowlęctwie Rosie czytał te same książki co ja, w jednych argumentowano, że nic korzystniej nie wpływa na rozwój dzieci niż spanie z rodzicami, w innych autorzy ostrzegali, że rezultatem może być zmiażdżenie potomstwa w przenośni lub dosłownie. Ja jednak lubiłam, gdy dzieci były blisko (nieważne, czy to niebezpieczne, czy wręcz przeciwnie, choć na jakimś prymitywnym poziomie emocji ta druga ewentualność wydawała się słuszna), i na myśl o tym, że śpią same w swoich łóżeczkach, niekiedy kłuło mnie w sercu. Poza tym nigdy nie mogłam się oprzeć dotykowi maleńkich kończyn i delikatnej skóry.

Rosie przysunęła się i poklepała mnie po ramieniu. Odwróciłam się – niezgrabnie, bo trzymałam Owena – żeby na nią spojrzeć.

– Rosie chce banana – oznajmiła.

– Dostaniesz rano, skarbie.

Jeremy stanął przy oknie wychodzącym na ulicę i rozsunął zasłony.

– U wszystkich palą się światła – powiedział.

– Małpka je skórkę banana, ale ludzie nie – ciągnęła Rosie.

– To prawda – potwierdziłam. – Bolałby nas od tego brzuszek.

Jeremy stukał w klawiaturę telefonu. Po minucie oznajmił:

– Na razie w sieci nic o tym nie ma. – Spojrzał na mnie. – Co z nim?

– Chyba śpi, ale mógłbyś na wszelki wypadek przynieść dodatkowy smoczek?

Z całą pewnością był to dowód na ograniczoność naszego życia: kiedy oboje z Jeremym mówiliśmy „on”, mieliśmy na myśli naszego syna, a „ona” oznaczała naszą córkę. Regularnie posyłaliśmy sobie esemesy zawierające tylko jedną literę i znak interpunkcyjny: R? alboO?, co się tłumaczyło na: „Jak się czuje Rosie/Owen?”. Z całą pewnością ta ograniczoność irytowała Vi, podczas gdy dla mnie zwycięstwem było, że wiodę podmiejskie i konwencjonalne życie.

Jeremy wrócił z pokoju Owena z drugim smoczkiem, podał mi go i położył się, po czym zgasił nocną lampkę.

– Więc skoro możliwe są wstrząsy wtórne, tak po prostu tu zostajemy? – szepnęłam, ponieważ w ciemności szept wydawał się bardziej stosowny.

– I trzymamy się z dala od okien. Właściwie to wszystko, co udało mi się znaleźć na stronie FEMA.

– Dzięki, że sprawdziłeś. – Wyciągnęłam rękę ponad głową Owena i pogładziłam Jeremy’ego po ramieniu.

Czułam, jak po kolei zasypiają, syn, córka i mąż. Czuwając samotnie, doświadczyłam wdzięczności za to życie i rodzinę, za naszą czwórkę, bezpieczną w jednym pokoju. Zamiast zdenerwowania, które mnie dręczyło przed trzęsieniem ziemi, teraz wypełniał mnie spokój, poczucie, że bez szkód przetrwaliśmy drobne zagrożenie, jak wtedy, gdy jedziesz za szybko zatłoczoną autostradą i o mało nie wpadasz na samochód z przodu, ale w ostatniej chwili hamujesz. Kłótnia z Vi, rozdmuchana przed wstrząsami, skurczyła się do właściwych rozmiarów – była bez znaczenia. Siostra i ja od trzydziestu lat sprzeczamy się i godzimy.

Teraz jednak, po kilku latach, wspominanie tej nocy mnie boli, ponieważ się myliłam. Chociaż w tamtej chwili byliśmy bezpieczni, tak naprawdę niczego nie przetrwaliśmy, wszystko dopiero się zaczynało. Wprawdzie moje moce bardzo osłabły i nie mogłam się już uważać za prawdziwą wróżkę, mimo to nadal powinnam była przewidzieć, co się wydarzy.

Rozdział 2

Rozkład naszego poranka wyglądał tak, że mniej więcej kwadrans po szóstej budziło nas popłakiwanie Owena z elektronicznej niańki po mojej stronie albo głos Rosie rozmawiającej ze sobą po stronie Jeremy’ego. Ja karmiłam Owena, Jeremy brał prysznic, potem z obojgiem dzieci schodził na dół na śniadanie, a ja się myłam. Kiedy do nich dołączałam, zwykle już się zdążyli przenieść do salonu pełniącego także funkcję pokoju zabaw. Byłam jeszcze w połowie schodów, gdy Rosie zaczynała wygłaszać podekscytowane komentarze na temat mojego wyglądu – „Mama ma niebieską bluzkę!” – albo opisywać własne czynności. Kiedy schodziłam z ostatniego stopnia, rzucała mi się w ramiona, jakbyśmy nie widziały się od lat. (Jakże pochlebne bywało macierzyństwo, o ile tylko dzieci nie rozsmarowywały jedzenia na moim ubraniu albo nie kichały mi prosto w usta).

Tamtego poranka Rosie kucała przy regale z książkami i krzyczała:

– Rosie jedzie autobusem szkolnym!

Jeremy, który trzymał Owena i telefon, powiedział:

– Trzęsienie miało magnitudę cztery i dziewięć dziesiątych, a epicentrum znajdowało się w Terre Haute w Indianie.

– Rozmawiałeś już z Courtney?

Pokręcił głową.

– Poczekam, aż się spotkamy na uczelni. Podejrzewam, że dzwonią do niej dziennikarze. – Gdy tylko usiadłam na sofie, Owen zaczął wierzgać i wyciągać do mnie ręce. Podając mi go, Jeremy dodał: – A tak przy okazji, dzwonił twój tata. Pytał, czy mogłabyś go zabrać na zakupy jutro, a nie dzisiaj.

– Wszystko u niego w porządku?

– Powiedział, że poczuł wstrząsy, ale nie wydawał się tym zdenerwowany.

– Od kiedy to tata dzwoni o siódmej rano?

– Sama do niego przekręć, skoro cię to niepokoi.

Oddałam Jeremy’emu synka, który się rozpłakał. Idąc do kuchni, usłyszałam, jak mąż mówi:

– No nie, Owen. Naprawdę jestem taki niedobry?

Wykręciłam numer ojca. Gdy odebrał, zapytałam:

– Więc ty też poczułeś wstrząsy?

– Na tyle, by wiedzieć, co to jest. Obawiam się, że muszę odłożyć wyjazd do sklepu. Jutro po południu ci pasuje?

– Jutro jest kolacja z okazji twoich urodzin, tato.

Ojciec nadal prowadził samochód (wprawdzie lekarz zabronił mu jeździć po ciemku, ale w dzień radził sobie świetnie), mimo to od śmierci mamy dziesięć lat temu raz w tygodniu zabierałam go na zakupy. Szliśmy do delikatesów po półprodukty i ser na lunch oraz planowaliśmy kolacje, na które kupował wyłącznie najtańsze kawałki wołowiny i wieprzowiny.

– Mam nadzieję, że nie przygotowujesz nic wymyślnego – powiedział ojciec.

– Obiecuję, że będzie skromnie. Co robisz dzisiaj po południu?

– Podwożę twoją siostrę. Na pewno wiesz, że ma randkę.

Chociaż ojciec nie miał pretensji, ja się zirytowałam. Rok temu, kiedy lekarz powiedział tacie, że koniec z prowadzeniem po zmroku, Vi na dobre zrezygnowała z samochodu. Oznajmiła, że ma dość dupków gadających przez komórki przy prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę, a poza tym tak jest bardziej ekologicznie. Ale Vi rzadko wrzucała do pojemnika z recyklingiem aluminiową puszkę po dietetycznej coli, nawet jeśli miała do niego dwa kroki, i było oczywiste, że prawdziwym wyjaśnieniem jest fobia. Miałam zamiar poszukać na ten temat informacji w sieci, ale minęło wiele miesięcy i tego nie zrobiłam. Codziennie serfowałam w internecie, zwykle po południu, kiedy Rosie i Owen spali. Siadając przed komputerem, zapominałam jednak o wszystkich planach i kończyłam na Facebooku albo na artykułach o ciężarnych celebrytkach. Vi tymczasem nie okazywała najmniejszej skłonności do powrotu za kierownicę, dlatego spotkania z nią i tatą, zwłaszcza wieczorne, wymagały skomplikowanego planowania.

– Tato, przecież może na tę randkę pojechać taksówką – powiedziałam. – Nie jest kompletnie spłukana.

Jak ja kiedyś, Vi zawsze miała kilka tysięcy długu na karcie, ale przecież chyba stać ją na taksówkę.

– Mnie to nie przeszkadza – odparł ojciec. – Uważa, że to spotkanie nie potrwa dłużej niż godzinę.

– Spotykają się po południu, nie wieczorem?

– O trzeciej w Starbucksie w Creve Coeur. To chyba niedaleko zjazdu z drogi dwieście siedemdziesiąt. Vi mówiła, że mogę usiąść przy innym stoliku, ale wezmę gazetę i zostanę w samochodzie.

– Nie wygląda na to, że będziesz dobrze się bawił.

Ze słów taty nie wynikało, że Vi mu zdradziła, z kim umówiła się na randkę. To było w stylu mojej siostry: zmusić naszego prawie siedemdziesięcioczteroletniego ojca, żeby ją zawiózł, godzić się nawet na to, żeby wszedł z nią do środka, ale nie zaprzątać sobie głowy wspominaniem o umawianiu się przez internet czy o niedawno odkrytym homoseksualizmie. (Po raz pierwszy usłyszałam o związku Vi z kobietą dwa lata temu, kiedy na konferencji o duchowości w Illinois poznała niejaką Cindy. Cindy była w naszym wieku, nosiła długą szaro-zieloną batikową spódnicę z dopasowaną do niej powiewną bluzką i taki rodzaj sandałów, który się wkłada do kajaka. Po półminutowej znajomości powiedziała do mnie z fałszywym współczuciem: „Emanujesz bardzo, bardzo zmęczoną energią, musisz znaleźć więcej czasu dla siebie”. Jasne, że byłam zmęczona, miałam półroczne dziecko! Vi nie przedstawiła Cindy naszemu ojcu, a po kilku tygodniach oznajmiła mi, że zerwały znajomość. O ile się orientowałam, od tamtego czasu z nikim się nie umawiała).

– Tato, mam pytanie co do jutra. Dla Jeremy’ego to bez różnicy, co grilluje, łososia czy stek, a ponieważ to twoje urodziny, powinieneś sam zdecydować.

– Wielkie nieba, nie jestem wybredny. – Po krótkiej chwili dodał: – Wydaje się, że Vi ostatnio jest w dobrym nastroju, prawda? Pozbierała się.

Tata miał skłonność do mówienia szyfrem, który jak uważałam, łączył się z jego środkowozachodnimi manierami, dyskrecją tak wielką, że wykluczała jakąkolwiek bezpośrednią wzmiankę w bardzo wielu różnych kwestiach. Najgorszą chyba rzeczą, jaką kiedykolwiek powiedział mi Jeremy (nasz związek trwał wtedy od pół roku), było stwierdzenie, że mój ojciec jest zimny: zaprosiliśmy wtedy tatę do filharmonii, a on odmówił, nie podając żadnego powodu. Ton Jeremy’ego sugerował, że oboje podzielamy opinię, że to nie jest z jego strony złośliwość. „Wiesz, nigdy nie słyszałem, żeby ci mówił «kocham cię» – dodał Jeremy. – Nigdy cię nie chwali”. Myślę, że przeżył szok, kiedy się rozpłakałam. Dla mnie ojciec zawsze był dobrym, ciepłym tatą. Owszem, wycofanym, ale nigdy zimnym.

W tej chwili naprawdę nie miałam pojęcia, o co mu chodziło, gdy stwierdził, że Vi dobrze sobie radzi: o jej pracę, która jak od dawna podejrzewałam, była dla niego źródłem takiego samego dyskomfortu jak dla mnie? O to, że umówiła się na randkę?

– Wygląda nieźle – odparłam. Nie warto było obarczać ojca naszą kłótnią. – No dobrze, jutro Jeremy będzie u ciebie o piątej.

Po powrocie do salonu powiedziałam:

– Tata odwozi Vi na randkę, choć chyba go nie uprzedziła, że umówiła się z kobietą.

Poprzedniego wieczoru zrelacjonowałam Jeremy’emu moją kłótnię z siostrą w Haciendzie, włącznie z fragmentem, gdy oznajmiła, że dzieci to problem, który tworzą ludzie, a potem sobie gratulują, że go rozwiązali. Jeremy się roześmiał i stwierdził:

– Ma rację.

– Wiesz, myślałam, że ta kobieta ją podrywa, ale spotykają się dzisiaj po południu w Starbucksie w Creve Coeur.

– Bardzo romantyczne – mruknął Jeremy.

– Właśnie. – Chociaż wcale nie kibicowałam gorącemu lesbijskiemu romansowi siostry, to lepiej by było, gdyby spotkała się z konsultantką IT wieczorem na drinku. Jak można się zakochać w czwartkowe popołudnie przy zjeździe z międzystanowej 270? Uklękłam, żeby pozbierać klocki rozrzucone na dywanie, i dodałam: – Wydaje mi się, że na urodzinową kolację tata chce stek.

Kilka minut po dwunastej Rosie waliła w drzwi Wheelingów, podczas gdy ja rozpinałam najróżniejsze szelki trzymające Owena w jego połowie podwójnego wózka spacerowego. Na ganku słyszałam włączony w salonie telewizor, co nigdy się nie zdarzało w środku dnia. Otwierając drzwi, Hank miał dziwną minę, w połowie zdumioną, w połowie rozbawioną.

– Wiesz, że twoja siostra właśnie wystąpiła na Kanale Piątym?

– O czym ty mówisz?

– Masz czasami wrażenie, że w St. Louis mieszka tylko sześć osób? A połowa to albo nasi małżonkowie, albo krewni?

– Skoro tak myślisz, spróbuj sobie wyobrazić, że tu dorastałeś. Dlaczego Vi była w telewizji? – Mimo że Hank nie wyglądał na wzburzonego, puls mi przyśpieszył. Błagam, niech to będzie sonda uliczna, coś o Cardinals albo autostradzie 40 w budowie, pomyślałam. Z Owenem w objęciach poszłam za Rosie.

– Cześć, Róziu Nitowaczko – powiedział Hank, a stojąca na sofie Amelia, trzyletnia córka Hanka i Courtney, krzyknęła:

– Mama jest w telewizji!

– Co się dzieje? – zwróciłam się do Hanka.

– Courtney i Vi wypowiadały się w wiadomościach o trzęsieniu ziemi.

– Dlaczego Vi… – zaczęłam, ale mi przerwał:

– Myślę, że lepiej będzie, jak to obejrzysz. Nagrałem program dla Courtney.

– Jest dobrze czy źle?

W kącie salonu na ścianie wisiał wielki płaski telewizor. Hank wyciągnął rękę z pilotem.

– Nie w tym rzecz – odparł. – Choć tobie chyba się nie spodoba.

Starałam się nie ściskać Owena za mocno, patrząc na ekran. Najpierw młoda brunetka opisała nocne wstrząsy i przedstawiła charakterystykę budowy geologicznej regionu.

– Więcej uwagi zwraca się na San Francisco – mówiła – ale mieszkańcy środka kontynentu wiedzą, że jedno z najsilniejszych trzęsień ziemi zanotowanych w Stanach miało epicentrum w najbardziej wysuniętej na południowy wschód części Missouri, oddalonej tylko o kilka godzin drogi na południe od St. Louis.

Na ekranie pojawiła się Courtney, żona Hanka i koleżanka z pracy Jeremy’ego. Siedziała za biurkiem w swoim gabinecie.

– W rzeczywistości to była seria od trzech do pięciu incydentów sejsmicznych, z których pierwszy miał miejsce w grudniu tysiąc osiemset jedenastego roku, a ostatni w lutym roku następnego – powiedziała tonem spokojnym i autorytatywnym. Na dole ekranu widniał podpis: Courtney Wheeling, profesor geofizyki, Uniwersytet Waszyngtona. – Nie potrafimy obecnie rozstrzygnąć, czy drugi i trzeci incydent szesnastego grudnia tysiąc osiemset jedenastego roku należy zaklasyfikować jako trzęsienia ziemi, czy raczej wstrząsy wtórne. A jeśli chodzi o pytanie, czy obecnie mieszkamy w strefie aktywnej sejsmicznie, to…

– Według mieszkanki naszego miasta jest to obszar wysoce aktywny – przerwała jej w połowie zdania dziennikarka.

Hank się roześmiał, pewnie dlatego, że Courtney zamierzała powiedzieć coś wręcz przeciwnego, ale ekran już wypełniła Vi. Obszerna fioletowa tunika, którą miała na sobie, nie wydawała się godna uwagi w Haciendzie, w telewizji natomiast wyglądała na krzykliwą. Nawet gdyby moja siostra nie była ubrana tak samo jak wczoraj, i tak bym się domyśliła, że w nocy nie spała: miała cienie pod oczami, twarz napuchniętą i bez makijażu. Sama nigdy nie występowałam w telewizji, ale wiedziałam, że trzeba przynajmniej nałożyć podkład.

– Niedługo dojdzie do kolejnego trzęsienia ziemi. Niezwykle potężnego.

Kamera pokazywała salon Vi: żelazny kandelabr na parapecie, tybetańskie flagi modlitewne na ścianie, małą fontannę w rogu z wodą spływającą po kamykach. Reporterka mówiła z offu:

– Przedstawiająca się jako medium Violet Shramm z Rock Hill twierdzi, że wstrząsy, które mieszkańcy St. Louis odczuli dzisiaj nad ranem, to preludium do o wiele silniejszego trzęsienia ziemi. Nie, pani Shramm nie ma dowodów, ale w dwa tysiące czwartym roku pomogła policji z Florissant odnaleźć porwanego dziewięcioletniego Brady’ego Ogdena, publicznie przepowiedziała śmierć Michaela Jacksona w czerwcu, a teraz mówi, że spodziewała się dzisiejszych wstrząsów.

– Wczoraj miałam spotkanie z grupą – powiedziała Vi do kamery – i pożegnałam się z nimi słowami: „Bądźcie ostrożni, ponieważ Matka Ziemia jest bardzo niespokojna”.

Spojrzałam na Hanka.

– Mówiłeś chyba, że nie było tak źle.

– Żałuję tylko, że wystawiono je przeciwko sobie. Courtney na pewno nie miała o tym pojęcia.

– Wygląda na wzburzoną – odparłam i dodałam, jakby to było konieczne: – Nie mówię o Courtney.

– Pani Shramm wie, że wielu w nią wątpi – ciągnęła dziennikarka – jest jednak przekonana, że milczenie może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.

– Jeśli zdołam uratować choć jedno życie, będę szczęśliwa – oznajmiła Vi.

Na ekranie pokazano mapę z pulsującym czerwonym okręgiem nad granicą między Missouri a Arkansas z jednej strony i Kentucky a Tennessee z drugiej.

– Nie ulega wątpliwości, że znajdujemy się w gorącej strefie – powiedziała dziennikarka – ale według profesor Wheeling wielkie trzęsienie może nastąpić jutro albo nigdy.

– Z równym prawdopodobieństwem może się wydarzyć jutro lub za pięćdziesiąt lat – wyjaśniła Courtney. Tym razem zauważyłam, że wygląda niezwykle gustownie: szara bluzka, czarny żakiet, małe srebrne kolczyki, doskonale nałożony podkład i starannie wyszczotkowane krótkie blond włosy. – Czy trzymanie zapasów w piwnicy komuś zaszkodzi? Ależ nie. Jeśli jednak mówimy o codziennych zagrożeniach czyhających na mieszkańców St. Louis, powiedziałabym, że taka na przykład otyłość o kilka długości wyprzedza trzęsienia ziemi.

– O Boże – westchnęłam.

– Tak, mogła wybrać inny przykład.

– Co roku urządzenia GPS rejestrują setki przejawów aktywności sejsmicznych na uskoku New Madrid i wokół niego, a mimo to żadnego z tych incydentów nie odczuwamy, ponieważ nie są dostatecznie silne – mówiła Courtney spokojnie i mądrze i wcale nie sprawiała wrażenia niewyspanej. – Widzimy je, korzystając z sejsmografów. – Uśmiechnęła się. – Ziemia zawsze jest w ruchu.

Na ekran wróciła czarnowłosa dziennikarka, stała przed domem Vi, chociaż na szczęście samej Vi nie było w zasięgu wzroku.

– Ze względu na mieszkańców St. Louis, których z równowagi wytrąciły poranne wydarzenia i obecne przewidywania, miejmy nadzieję, że ruch Ziemi nie będzie zbyt energiczny – powiedziała. – Oddaję głos do studia, Denise.

Hank włączył pauzę. Odwróciłam się do niego.

– To było straszne – jęknęłam.

– Więc Vi jest ekscentryczką – podsumował Hank. – To nie jest nielegalne.

– Kate, Owen wypluł smoczek. – Amelia ciągnęła mnie za rękę. – Wypluł na podłogę. – Podała mi smoczek, a ja wytarłam go w bluzkę i z powrotem wetknęłam synkowi w usta. Spojrzałam na Rosie, która przykrywała kocem rząd pluszowych zwierzątek – ciekawe, czy się zorientowała, że ciocia była w telewizji.

– Vi musiała sama do nich zadzwonić, no nie? – powiedziałam. – No bo jak by ją znaleźli? Przecież nie jest ekspertką od trzęsień ziemi.

Nie, ekspertką była Courtney. Wyobrażałam sobie, że poczułam wtedy to samo co bliscy alkoholika na wieść, że ich ojciec, matka, dziecko, brat albo siostra poszli w kolejny ciąg: mieszaninę gniewu, rozczarowania i braku zaskoczenia, mieszaninę tak doskonałą, tak znajomą, że niemal satysfakcjonującą. Oczywiście. Oczywiście Vi miała przeczucie, że stanie się coś wielkiego, i zamiast dać sobie czas na przemyślenie całej sprawy, zadzwoniła do telewizji i zgodziła się na rozmowę, choć była bez makijażu. Dlaczego zawsze sama sobie rzuca kłody pod nogi? Byłam zażenowana, to prawda, ale głównie w jej imieniu, nie w swoim. W końcu nie nosiłyśmy już tego samego nazwiska ani nie wyglądałyśmy identycznie. Ludzie mi bliscy wiedzieli, że mam siostrę bliźniaczkę, ale znajomi, dawni współpracownicy, sąsiedzi inni niż Wheelingowie nie skojarzyliby mnie z tą wieszczącą katastrofę kobietą w fioletowej tunice.

– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego lubi zwracać na siebie uwagę… A ty tylko dlatego uważasz, że Vi jest rozkosznie ekscentryczna, bo się tu nie urodziłeś.

Hank, Courtney i mój mąż dorastali na wschodnim wybrzeżu: Courtney pod Filadelfią, Hank w Bostonie, Jeremy w północnej Wirginii.

– Wcale nie twierdzę, że w St. Louis nie ma ograniczonych palantów – odparł Hank, a ja ze wstydem uświadomiłam sobie, że czarnemu mężczyźnie z białą żoną pewnie nie trzeba przypominać, jak konserwatywne jest to miasto. – Ale… – Hank urwał i bezgłośnie wymówił „Pierdolić ich”. – Naprawdę – dodał na głos.

– Ale co z Courtney? Pewnie jest zbulwersowana występem Vi.

– Jeszcze tego nie widziała. – Hank spojrzał na zegarek. – Ma zajęcia do pierwszej piętnaście. Chociaż jestem pewien, że nie będzie miała nic przeciwko skonfrontowaniu jej yin z yang Vi.

Chcesz powiedzieć jej racjonalizmu z szaleństwem mojej siostry, pomyślałam, ale nawet w mojej głowie te słowa zabrzmiały zbyt nieprzyjemnie, żeby powiedzieć je na głos. Uważałam, że Vi czasami sprawia wrażenie niespełna rozumu i regularnie myli się w ocenie sytuacji, nigdy jednak nie sądziłam, że rzeczywiście jest szalona.

– Zbieramy się? – zapytałam.

Amelia trzy razy w tygodniu przed południem chodziła do przedszkola, do którego planowałam zapisać Rosie jesienią, w te dni więc spotykaliśmy się po lunchu. Nasz stały rozkład wyglądał tak, że najpierw wpadaliśmy do kafejki U Kaldiego, gdzie my piliśmy kawę, a dziewczynki dzieliły się rogalikiem, później wracaliśmy do parku. Oficjalnie nosił nazwę DeMun, chociaż Hank śmiał się do łez, kiedy Vi nam powiedziała, że wszyscy pracujący w restauracjach przy DeMun Avenue nazywają go „parkiem gorących mamusiek”.

Po wyjściu od Wheelingów wpadło mi do głowy, że powinnam zadzwonić do taty i sprawdzić, czy oglądał wiadomości, ale po jego porannym komentarzu, że Vi dobrze sobie radzi, nie mogłam się do tego zmusić. Gdyby jednak jej nie widział, chciałam mu dać jeszcze kilka godzin słodkiej niewiedzy.

Na chodniku Amelia i Rosie pobiegły przodem, ja pchałam wózek z Owenem, Hank szedł koło mnie. Amelia uderzyła dłonią w słup latarni i kiedy Rosie wiernie powtórzyła jej gest, nie po raz pierwszy pomyślałam, że Amelia i Hank są niczym mentorzy dla Rosie i dla mnie: Amelia zawsze wprowadzała Rosie w następny etap rozwoju, a Hank wywarł na mnie ogromny wpływ, jeśli chodzi o kwestie rodzicielstwa. To od niego nauczyłam się dawać córce własną łyżeczkę podczas karmienia ze słoika, dzięki czemu nie łapała nieustannie mojej. On mi poradził, żeby używać maści Triple Paste, kiedy Rosie miała silne odparzenia pieluszkowe (powiedział mi: „Potrzebujesz jej bardziej, niż ci się wydaje, tak jak serka topionego na bajglu”), żeby kupić fotelik marki Britax, gdy wyrosła z fotelika niemowlęcego, żeby chodzić do biblioteki Buder na godzinę czytania bajek. Był dla mnie wzorem traktowania dziecka: z czułością, swobodnie, bez zwracania uwagi na własne ubranie pomazane błotem albo jedzeniem, zawsze skory do odpowiadania na pytania Amelii zwięźle, lecz dokładnie (i z całą pewnością nie dowcipnie, nie z przymrużeniem oka w stronę innego dorosłego), i starałam się go w tym wszystkim naśladować.

Kiedy skręciliśmy w DeMun Avenue, powiedziałam:

– Courtney wyglądała świetnie w telewizji. Jak się czuje?

– Nieźle. Chce dla spokoju ducha poddać się biopsji kosmówki, ale od jakiegoś czasu już nie ma mdłości.

Courtney była w jedenastym tygodniu ciąży, termin przypadał na kwiecień. Kiedy się poznaliśmy, Wheelingowie zgodnie twierdzili, że będą mieli tylko jedno dziecko, dzięki czemu Rosie korzystała z kosztownych rzeczy, z których Amelia wyrosła. Courtney z taką pewnością oznajmiła mi, że nie będą chcieli ich zwrotu, że wcale się nie martwiłam, gdy córka je plamiła albo darła. Później, w wakacje po tym, jak dostała etat profesorski, postanowiła, że chce mieć drugie dziecko. Przekonanie Hanka przyszło jej bez trudu, więcej, łatwość, z jaką ustąpił, kazała mi podejrzewać, że od początku marzyła mu się dwójka dzieci. Courtney miała wtedy trzydzieści siedem lat; po pół roku nieskutecznych prób poczęcia zaczęła brać clomid, a po kolejnym półroczu zdecydowali się na in vitro, ale tuż przed rozpoczęciem procedury odkryła, że jest w ciąży.

W czasie gdy Courtney i Hank starali się o drugie dziecko, ja urodziłam Owena. Nigdy nie rozmawiałam z Courtney o ich problemach z płodnością, nie powiedziała mi także o ciąży i wszystkie informacje docierały do mnie poprzez Hanka. Jeremy’emu również o tym nie wspomniała, chociaż była z nim bliżej niż ze mną. Kiedyś wydawało mi się dziwne, że nasze relacje z Wheelingami układają się nie według płci, ale profesji (Hank jak ja zrezygnował z pracy, żeby opiekować się córką), choć ostatnio rzadko o tym myślałam.

– Dzisiaj rano Amelia obudziła się piętnaście po piątej – powiedział Hank. – Wcale nie była marudna, tylko w świetnym nastroju i domagała się śniadania. Przespała trzęsienie ziemi, za to my z Courtney nie i byłem taki zmęczony, że czułem się jak na kacu. Wiesz, miałem wszystkie niemiłe objawy bez wcześniejszej przyjemności. No i zacząłem myśleć o zarwanych nocach z noworodkiem. Mówię poważnie, nie wiem, czy mam na to dość energii.

Roześmiałam się.

– No, mleko się już rozlało.

– Minęło trochę czasu – ciągnął Hank. – A nie jesteśmy już młodzi.

– Och, błagam.

Hank i Courtney byli ode mnie starsi tylko o cztery lata, w dodatku mieli doskonałą kondycję. W każdą środę po południu i w sobotę rano ćwiczyli razem z trenerem, a poznali się, ponieważ na Harvardzie oboje grali w drużynie squasha – cieszyłam się, że o tym fakcie dowiedziałam się, kiedy moja przyjaźń z Hankiem już się umocniła, i nie chodziło o sport, tylko o Harvard, który sprawiał, że Hank jednak należał do innego rodzaju rodziców opiekujących się dziećmi na pełny etat.

– Odezwij się, jak skończysz trzydzieści pięć lat – powiedział Hank. – Daję ci słowo, że zauważysz zmianę.

– Dobra, stary pryku.

– Powiem tak: twój syn jest doskonałą reklamą niemowlęctwa. – Hank obszedł wózek i zaczął iść tyłem, patrząc na Owena. – Zamówimy sobie takiego spokojnego jak ty, O.

– Nie chcę utwierdzać cię w twoich obawach, ale wiesz, że on jeszcze nie przesypia nocy? Karmię go co trzy, cztery godziny.

– Naprawdę? – zapytał Hank z niedowierzaniem. – Musisz mu pozwolić płakać. – Nadal idąc tyłem, powiedział do Owena: – Nie chcesz, żeby mama się wyspała, co? Kate, powinnaś zobaczyć ten zadowolony uśmieszek na twarzy swojego syna.

Roześmiałam się. Mimo lekkiego nastroju poczułam nagły, niezwiązany z naszą rozmową niepokój. To była świadomość, której wcześniej do siebie nie dopuszczałam, woląc się skupiać na nieporządnym wyglądzie Vi w telewizji: moja siostra otrzymała ostrzeżenie, że stanie się coś złego. Na razie nie byłam wcale przekonana, że będzie kolejne trzęsienie ziemi, chociaż nie miałam również pewności, że go nie będzie. Tak czy owak, Vi coś wyczuła.

– Czy wy z Courtney trzymacie zapasy na wypadek klęski żywiołowej?

– Nie, a wy?

Pokręciłam głową.

– Macie zamiar kupić generator?

Generatora nie, ale może krótkofalówkę, a z całą pewnością wodę i konserwy. Takim tonem, jakby ta możliwość mnie rozbawiła, na głos powiedziałam:

– Niewykluczone.

– Muszę ci coś wyznać – zaczął Hank, a mnie ogarnął rodzaj mrowiącego, nerwowego wyczekiwania. Byłam paradoksalnie zaskoczona i równocześnie niezaskoczona, kiedy dodał: – Zdaję sobie sprawę, jaki masz stosunek do tego występu Vi, ale ja właściwie wierzę w te wszystkie rzeczy. Wiesz, percepcja pozazmysłowa, przepowiednie jasnowidzów. Świat to pokręcone i niesamowite miejsce, więc dlaczego miałoby to być niemożliwe?

– Tylko uważaj, żeby nie mówić tego przy Courtney. – I znowu postarałam się nadać głosowi lekkie brzmienie.

Hank wzruszył ramionami.

– Eee… Ona bierze margines na to, że jestem artystą. – Przed narodzinami Amelii Hank pracował jako nauczyciel plastyki w prywatnym liceum, a teraz malował obrazy olejne, a przynajmniej zamierzał, bo nie miał za wiele czasu. W ich domu na strychu mieściła się jego pracownia, choć ja nigdy w niej nie byłam. – Chodzi mi o to – dodał – że arogancją jest twierdzić, że nie istnieją niewyjaśnione zjawiska.

Hank i ja przyjaźniliśmy się od dwóch lat, czyli nie tak długo, ale widywaliśmy się niemal codziennie i pod pewnymi względami więcej wiedział o moim życiu niż Jeremy. A mimo to za każdym razem, gdy zmierzaliśmy w kierunku, który mógł doprowadzić do tematu moich zdolności parapsychologicznych, kiedy rozmawialiśmy o naszych rodzinach, dzieciństwie, sekretach, a raz czy dwa nawet o zjawiskach paranormalnych, pozwalałam, by okazja na zwierzenia minęła. Wyobrażałam sobie, że natychmiast zapragnęłabym cofnąć swoje słowa. Ostatnim, któremu powiedziałam prawdę, był Jeremy, ponieważ uważałam, że jestem mu to winna. Skoro jednak nie wychodziłam za Hanka, czy nierozsądne było, że chciałam go postrzegać jak zwykłego znajomego? Od czasów nastoletnich zakładałam, że gdy dorosnę, nie będę mogła mieszkać w St. Louis, ponieważ tutaj moja przeszłość będzie mnie ścigać i definiować. Byłam przyjemnie zaskoczona odkryciem, że niekoniecznie musi to tak wyglądać. Dom w moim rodzinnym mieście, mąż pochodzący z innej części kraju, przyjaźń z ludźmi pochodzącymi z innej części kraju – jako nastolatka nie byłam w stanie wyobrazić sobie takiej wersji swojego życia. Dlaczego miałabym burzyć tę kruchą równowagę po to tylko, żeby się przed nim odsłonić? Z Hankiem znaliśmy się dobrze, ale nie musieliśmy wiedzieć o sobie wszystkiego.

A mimo to ukrywanie tej wiadomości, co wcześniej wydawało się jedynie dyskrecją, nagle zaczęło sprawiać wrażenie czegoś graniczącego z nieuczciwością. Weszliśmy do kafejki i zaciągnęłam hamulec na wózku. Amelia, która z Rosie stała przy drzwiach, zawołała:

– Tatusiu, możemy prosić o malinowy rogalik?

– Poczekaj chwilkę, skarbie – odparł Hank.

– Vi na pewno się ucieszy, że jesteś po jej stronie – powiedziałam.

– Ale czy ty jesteś?

Chociaż ton jego głosu był swobodny, wpatrywał się we mnie z takim natężeniem, że zaczęłam się zastanawiać, co takiego może podejrzewać. Z całą pewnością to była właściwa chwila, by oznajmić: „Jasne, przecież jesteśmy dokładnie takie same”. Czy raczej byłyśmy, dopóki rozmyślnie nie zniszczyłam swoich zdolności.

Zamiast tego jak tchórz odrzekłam:

– Oczywiście. Jest moją siostrą.

Rozdział 3

Vi i ja urodziłyśmy się w sierpniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku, na niecały miesiąc przed pierwszą rocznicą ślubu rodziców. W trzydziestym siódmym tygodniu uznano nas za donoszone, co wtedy i teraz jest nietypowe dla bliźniąt, ale rzeczą naprawdę godną uwagi było to, że aż do porodu nasza matka nie wiedziała, że nosi dwoje dzieci. Dwudziestotrzyletnia i szczupła, w ciąży przytyła prawie trzydzieści dwa kilogramy; w trzecim trymestrze codziennie rano dłonie i stopy miała tak napuchnięte, że lekarz kazał jej zdjąć obrączkę, bo istniało ryzyko, że trzeba będzie ją przeciąć.

Nie licząc tego dramatycznego wzrostu wagi, nasza mama uważała, że przechodzi normalną ciążę. W trakcie rutynowej wizyty w upalny poranek w środku sierpnia ginekolog zalecił prześwietlenie, ponieważ ze względu na rozmiary pacjentki zamierzał zrewidować datę porodu. (Ultrasonografy już wtedy istniały, lecz nadal należały do rzadkości). Podczas prześwietlenia technik zobaczył dwoje dzieci, przekazał wiadomość mamie, po czym poprosił, żeby udała zaskoczenie, kiedy powie jej o tym ginekolog. Ale mama nie musiała udawać – była oszołomiona. Jak poradzi sobie z opieką nad bliźniętami? Półtora roku wcześniej przeprowadziła się do St. Louis z małego nadrzecznego miasteczka Risco w stanie Missouri i nie znała nikogo, kto mógłby jej pomóc. Oddaliła się od dziewczyny, z którą mieszkała przed zamążpójściem, z rodziną w Risco nie utrzymywała kontaktu i nie miała już koleżanek z pracy.

Lekarz uznał, że nie należy przedłużać ciąży poza trzydziesty siódmy tydzień, i powiedział, żeby zadzwoniła do męża, kazała mu spakować torbę i przyjechać do szpitala, gdzie ona już będzie. W szpitalu lekarz sprowokował odejście wód płodowych – mówiła, że użył haczyka podobnego do szydełka, który to szczegół Vi fascynował, a mnie niepokoił. Po siedmiu godzinach stwierdził, że akcja porodowa rozwija się właściwie, i polecił anestezjologowi podać mamie epidural. Gdy lek zaczął działać, mama się zorientowała, że tylko połowę ciała ma znieczuloną. Oznajmiła pielęgniarce, że potrzebuje następnej dawki, ale usłyszała, że musi poczekać, bo jest za wcześnie, żeby mieć pewność. Po godzinie z rosnącą desperacją powtórzyła pielęgniarce, że nadal jest znieczulona tylko częściowo. Później zbadał ją lekarz i stwierdził, że dodatkowe leki nie wchodzą w grę, rozwiązanie nastąpi lada chwila. Oznaczało to, że lewą stronę miała nieruchomą, a w prawej czuła straszny ból, kończyny z lewej leżały bezwładnie, z prawej konwulsyjnie się wiły. Była uwięziona i samotna, ojciec siedział w poczekalni.

Kiedy Vi się pojawiła, mama miała wrażenie, jakby wnętrzności odwróciły się jej na drugą stronę. Jedna pielęgniarka zabrała dziecko; skurcze trwały i druga pielęgniarka kazała przeć, choć mamie się wydawało, że przecież to robi. Wyszłam po ośmiu minutach i mnie także zabrano. Mama nie wzięła nas na ręce ani w gruncie rzeczy nas nie zobaczyła. Z trudem łapała oddech, co nie trwało długo, później leżała bez sił, wycieńczona ciężkim porodem. Przysięgła sobie, że nie będzie miała więcej dzieci.

Skala Apgar zawyrokowała, że ja i Vi jesteśmy zdrowe, zważono nas (Vi ważyła dwa tysiące dziewięćset gramów, ja dwa tysiące sześćset), umyto i owinięto w kocyki, a następnie ułożono w łóżeczkach i zawieziono na salę, gdzie pokazano nas tacie. Mówił, że Vi spała, ja nie. Próbował nauczyć się naszych twarzy na pamięć. Tylko Vi miała imię. Przez następne pięć dni, chociaż pielęgniarki i ojciec raz po raz pytali mamę, jak chce mnie nazwać, nie odpowiadała. Spodziewała się tylko jednego dziecka i zaplanowała Violet dla dziewczynki, Victor dla chłopczyka. To może Violet i Victoria, zaproponował tata, ale mama pokręciła głową. Od porodu niewiele się odzywała, nie karmiła nas piersią. Violet i Margaret? (Tak na imię miała matka taty). Mama znowu pokręciła głową. Violet i Daisy? – zapytał tata, a mama wzruszyła ramionami. Potraktował to jako zgodę i tak oto stałyśmy się Violet Kimberly i Daisy Kathleen. Mama później twierdziła, że Kimberly i Kathleen to były pielęgniarki na oddziale położniczym, ale tata zaprzeczał, mówił, że pielęgniarki pomogły mu tylko wybrać drugie imiona.

Jako dziewczynki uwielbiałyśmy słuchać opowieści o naszym przyjściu na świat, mimo że mama nie należała do tych, co na zakończenie tej historii obsypują dzieci czułościami. Patrząc z perspektywy, nie jestem pewna, dlaczego tak nas to fascynowało, nie licząc typowej dla większości dzieci potrzeby prostolinijnego skupienia się na sobie. Musiałam jednak sama urodzić, by zrozumieć, jak wybrakowana, wręcz przygnębiająca była ta historia, wyprana z wszelkich aluzji do macierzyńskiej radości. Mama spodziewała się jednego dziecka, a dwoje nie podwoiło ekscytacji, raczej ją stłumiło, tak to sobie interpretowałam, kiedy dorosłam. Nie była ani szczęśliwą matką, ani szczęśliwą osobą. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy zawsze taka była, ale podejrzewam, że musiała choć trochę cieszyć się życiem, w przeciwnym razie wątpię, by ojciec się z nią ożenił. I nie tylko ożenił – ta piękna, młodsza o siedemnaście lat kobieta oczarowała go tak bardzo, że on, trzydziestodziewięcioletni kawaler, oświadczył się jej po trzech miesiącach znajomości i dla niej przeprowadził się z Nebraski do St. Louis.

Urodzenie dzieci pozwoliło mi także pojąć, jak trudny musiał być dla niej pobyt w szpitalu: miała dwadzieścia trzy lata, niemal o dziesięć mniej niż ja, gdy rodziłam pierwsze dziecko, w sali porodowej nie mogła liczyć na wsparcie męża, a kombinacja niewłaściwej dawki epiduralu i wciąż zaskakującej wiadomości o bliźniaczej ciąży musiała być w sensie klinicznym traumatyczna. Sytuacja niewiele się poprawiła, zwłaszcza jeśli chodzi o jej samotność, kiedy naszą trójkę wypisano ze szpitala.

Tamtego poranka mama po raz pierwszy od porodu pięć dni wcześniej przebrała się ze szpitalnej koszuli w sukienkę i przeżyła szok, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Odejście wód i sam poród sprawiły, że straciła co najmniej trzynaście kilogramów, nogi miała tak kościste, że własny widok skojarzył się jej z Myszką Minnie. To w pewnym sensie było szczęśliwym zakończeniem opowieści o naszych narodzinach, radość, którą obie z Vi z pewnością wyczuwałyśmy i z której się cieszyłyśmy, choć miała z nami mało wspólnego – że pomimo tych wszystkich okropnych doświadczeń w dniu wyjścia ze szpitala nasza mama znowu wyglądała ładnie.

Mieszkaliśmy przy Gilbert Street w Kirkwood w stanie Missouri, na przedmieściu położonym dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od Łuku St. Louis. Rodzice zaraz po ślubie kupili dom z dachem krytym niebieskim gontem i przeżyli w nim wiele lat. Mama przez cały ten czas na niego narzekała: w zimie pełno w nim przeciągów, na ulicy śmierdzi dymem z pociągów z pobliskich torów, sąsiedzi są wścibscy i z niższych klas. Prawdziwym problemem jednak nie był sam dom, tylko prosty i straszny fakt, o którym żadne z nas nigdy nie wspominało, bo nie było takiej potrzeby, a mianowicie to, że mama nie lubiła naszego ojca. Codziennie swoimi skrzyżowanymi rękami, wydętymi nozdrzami, zaciśniętymi ustami okazywała nam, że jego towarzystwo nie sprawia jej przyjemności, że nie uważa go za interesującego i nie darzy szacunkiem. Po części zapewne winiła go za rozczarowania, których życie jej nie szczędziło, chociaż zawsze łatwiej było dostrzec, że jest rozczarowana, niż zrozumieć dokładnie tego przyczyny. Co nie znaczy, że tylko mąż ją zawiódł. Niemal wszyscy jej znajomi należeli do dwóch kategorii: klasa niższa albo snob. Bardzo rzadko wygłaszała najcenniejszą pochwałę zarezerwowaną dla człowieka bogatego, który przyjemnie ją zaskoczył: „Nie wywyższa się. Zachowuje się tak samo jak ty czy ja”.

Rodzice się poznali, kiedy ojciec wyjechał służbowo do St. Louis; pracował w dziale sprzedaży fabryki dywanów w Omaha, a mama była recepcjonistką w hotelu Clayton, w którym pracodawca zarezerwował mu pokój. Spędził w hotelu dwie doby, w drugi dzień wieczorem zaprosił ją do francuskiej restauracji. Mama nigdy nie powiedziała wprost, że okłamał ją na początku znajomości, choć z jej opowieści wynikało, że przedstawiał się jako bardziej obyty w świecie i zajmujący wyższe stanowisko niż w rzeczywistości. (Jasne, myślałam później, próbował jej zaimponować). Przez następny kwartał ojciec raz w miesiącu przyjeżdżał do St. Louis i zalecał się do mamy. Ona mieszkała przy Wydown Boulevard ze współlokatorką, on zatrzymywał się w hotelu. Chodzili na mecze Cardinals, spacerowali po ogrodzie botanicznym i zwiedzali browar Anheuser-Busch, gdzie mama kupiła sobie maleńki kufel do bransoletki; o możliwość przymierzenia tego drobiazgu walczyłyśmy z Vi, gdy chodziłyśmy do szkoły podstawowej. W trakcie trzeciej wizyty ojciec zorganizował lot balonem; wyprawa tak przeraziła mamę, że po kilku minutach poprosili pilota, żeby wylądował. Po powrocie na ziemię ojciec się oświadczył, a mama się zgodziła. Tata złożył wypowiedzenie swojemu pracodawcy w Omaha, przeprowadził się do St. Louis, znalazł pracę w dziale handlowym firmy produkującej oświetlenie i przed południem piątego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku poślubił mamę w budynku sądu okręgowego przy Carondelet Avenue w Clayton. Ona była w sukience bez rękawów w przeplatające się czarne i zielone sześciokąty, on w butonierce miał goździk. Po ceremonii zjedli stek na lunch, a potem wrócili do pracy.

Dlaczego mama niepotrzebnie wszystko utrudniała? To jest główne pytanie, które z perspektywy czasu sobie zadaję. Nasze życie nie było luksusowe, ale też nie takie znowu złe – zwyczajne, a przecież istnieją gorsze odmiany. Wracając w przeszłość, dostrzegam także współudział ojca. Obwinianie go o to, że się zakochał w mamie, oznaczałoby, że wolałabym się nie urodzić. Lecz jestem pewna, że się jej oświadczył, choć nie znał jej dobrze, z głupiego, acz odwiecznego powodu: była piękna. Na fotografiach z okresu, gdy się pobierali, nasza matka ma proste blond włosy, rozdzielone w środku i sięgające za ramiona, usta wąskie, ale kokieteryjnie wygięte, wysokie kości policzkowe, wielkie niebieskie oczy z rzęsami podkreślonymi tuszem. Mierzyła sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, taki wzrost obie z Vi też osiągnęłyśmy, i nie licząc ciąży, chyba nigdy nie ważyła więcej niż pięćdziesiąt kilogramów. Lubiła dopasowane bluzki, sukienki wcięte w talii, dresy z szerokimi spodniami. Na zdjęciu, które Vi i mnie szczególnie się podobało, mama stoi przed Łukiem i trzyma tatę za rękę. Ma na sobie pomarańczowy wełniany żakiet z ogromnym kołnierzem i paskiem oraz uroczy pomarańczowy beret. Twarz taty zdobią ciemne baczki. Oboje promienieją.

To, że mama okaże się równie trudna, jak była piękna, wynikało przypuszczalnie z jej wychowania. Dorastała w biedzie na małej farmie w Risco, trzecia córka ortodoksyjnych baptystów. Po skończeniu liceum została w domu i zatrudniła się w pobliskiej nowo otwartej przetwórni ryżu. Przez trzy lata w tajemnicy oszczędzała i gdy tylko było ją na to stać, z przyjaciółką Jeanine poszły na dworzec i kupiły bilety autobusowe do St. Louis. Mama zabrała ze sobą jedną walizkę, w której miała ubrania, szczoteczkę do zębów i płyty z kolędami. Chociaż z Risco do St. Louis jechało się zaledwie trzy godziny, żadna z nich nigdy tam nie była, a o mieście wiedziały jedynie – albo im się wydawało, że wiedzą – że nie należy się zapuszczać na północ od Delmar Loop, ponieważ tam mieszkają czarni.

Wziąwszy pod uwagę, że moi rodzice najwyraźniej kompletnie przegapili ruchy na rzecz praw obywatelskich i praw kobiet, nigdy nie rozumiałam, dlaczego to ojciec przeprowadził się do St. Louis, a nie mama do Omaha; może ta decyzja pokazuje, kto w związku był bardziej zaangażowany. Dzień po ślubie mama rzuciła pracę, a niedługo potem kupili dom, który ze źródła dumy stał się źródłem rozczarowania.

Miałam cztery lata, kiedy pewnej nocy obudziłam się z krzykiem. Vi i ja dzieliłyśmy pokój; gdy przyszła mama, moja siostra też już nie spała. We śnie widziałam płonący dom, płomienie kłębiące się w każdym oknie: obraz był pomarańczowy i przerażająco żywy.

Nawet mama nie potrafiła mnie uspokoić. W sposobie, w jaki odnosiła się do mnie i do Vi, było zniecierpliwienie zaskakująco skuteczne, sugerowało bowiem, że powód naszej rozpaczy jest nieważny. W tym przypadku jednak żadne jej słowa ani ton głosu nie odnosiły skutku, ponieważ dom nadal płonął. Niestety, tamto uczucie pamiętam tak dokładnie nie tylko dlatego, że obraz był wyraźny, ale też dlatego, że przerażenie wracało do mnie regularnie przez całe życie, głównie nocą, gdy budziłam się owładnięta niespokojną pewnością, świadomością zagrożeń świata, która była niczym zrozumienie prawdy, poczuciem własnej bezbronności – bezbronności wszystkich ludzi.

Nie przestawałam krzyczeć i przyszedł ojciec. Usłyszałam, jak mama mówi, że przyśnił mi się koszmar. Usiadł na łóżku Vi; mrok w pokoju rozpraszała smuga światła z korytarza. Mama, której kilka minut zajęło odcyfrowanie moich słów, powtarzała:

– Ale gdyby był pożar, poczulibyśmy dym.

– Zaśpiewamy? – zapytał tata. Zaczął nucić, potem zaśpiewał I See the Moon i Vi się do niego przyłączyła. Mnie wciąż przygniatało poczucie naszej kruchości; ich głosy sprawiły, że to doznanie zmieniło charakter. Jak rodzice mogą przed czymkolwiek ochronić mnie i Vi? Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że nie ma pewności, czy ochronią samych siebie. Ale kiedy ojciec i Vi śpiewali, znajome słowa piosenki przynosiły mi ukojenie. Mama okryła mnie i wyszła, ojciec został. Śpiewał, dopóki obie z Vi nie zasnęłyśmy.

Następnej nocy doszczętnie spłonął dom przy naszej ulicy, w którym mieszkało starsze małżeństwo. Obudziły nas syreny oraz błyskające światło wozów strażackich i policyjnych pełzające po ścianach. Rodzice kazali nam zostać w pokoju, tylko tata poszedł porozmawiać z sąsiadami. Vi i ja nie widziałyśmy pożaru, dom stał po tej samej stronie ulicy co nasz, ale ja już wiedziałam, jak to wygląda.

Kilka miesięcy później podczas kolacji Vi zapytała:

– Dlaczego ciocię Ermę boli serce?

Głos miała raczej neutralny niż przygnębiony, lecz rodzice wymienili przestraszone spojrzenia. Ciocia Erma była siostrą naszej babci, matki ojca, i mieszkała w Grand Island w Nebrasce. Spotkaliśmy się z nią może trzy razy w życiu.

– Co masz na myśli, Vi? – zapytał ojciec.

– Przewróciła się – wyjaśniła Vi bez emocji i włożyła w usta kolejny kawałek pieczeni wieprzowej.

Tym razem po prawie tygodniu w niedzielne przedpołudnie zadzwoniła babcia i powiedziała, że jej siostra umarła na atak serca. Nie słyszałam, jak tata rozmawia przez telefon, ale powtórzył wiadomość mamie, która zmywała po śniadaniu, podczas gdy Vi i ja przy stole grałyśmy w Candyland.

Była kolej Vi, dlatego mogłam obserwować tatę, kiedy mówił:

– Więc nie tylko Daisy, ale Violet także ma przeczucia.

Gdy mama się odwróciła, by spojrzeć na ojca, minę miała kwaśną. W żółtych gumowych rękawicach szorowała patelnię, na której wcześniej smażyła bekon.

– Co twoim zdaniem mam z tym zrobić? – zapytała do wtóru płynącej z kranu wody.

Rozdział 4

Z popołudniowej drzemki pierwszy obudził się Owen. Usiadłam z nim na sofie w salonie i nakarmiłam go. Kiedy go klepałam, żeby odbeknął, zadzwonił telefon. Bez patrzenia na wyświetlacz wiedziałam, że to Vi.

Posadziłam Owena na podłodze – zaczynał samodzielnie się podnosić – i dałam mu drewniane autko.

– Courtney Wheeling jest w końcu w ciąży, prawda? – usłyszałam w słuchawce. – To cud, bo jest tak kurewsko chuda, że nie chce mi się wierzyć, że w ogóle miesiączkuje.

Tak to zwykle wyglądało, kiedy się kłóciłyśmy. Dzień albo dwa później ja dzwoniłam do niej i mówiłam: „Aż do teraz nie zdawałam sobie sprawy, że kmin rzymski i kumin to to samo. Wiedziałaś?”. Albo ona telefonowała do mnie: „Patrzę przez okno i widzę absolutnie doskonałą pajęczynę na balustradzie schodów na ganek. Wygląda jak platoniczny ideał pajęczyny”. Żadna z nas nigdy nie przepraszała.

– Hank i Courtney jeszcze nikomu nie powiedzieli, więc nie pytaj ich o to. Jest dopiero w jedenastym tygodniu. – Po chwili wahania dodałam: – Naprawdę myślisz, że będzie wielkie trzęsienie ziemi?

– Nie, ale wiesz, jak uwielbiam zwracać na siebie uwagę. Owszem, Daze, tak myślę. – Głos jej spoważniał. – To znaczy, przykro mi. Ale taką wiadomość dostałam, jasno i wyraźnie.

– Jak szybko to nastąpi? Jutro? Za pół roku?

Wypuściła powietrze z płuc.

– Tego nie jestem pewna.

– Ale chodzi o trzęsienie ziemi, a nie o coś innego, na przykład tornado? Albo, sama nie wiem, eksplozję bomby w budynku?

– Nie, to trzęsienie ziemi. Zwłaszcza po tym z wczorajszej nocy, to wszystko się ze sobą łączy. A zresztą nie miałam wizji, tylko dostałam wiadomość.

Zbliżałyśmy się niebezpiecznie do wzmianki o duchowym przewodniku, który jak wierzyła, przekazywał jej wiadomości; nazywała go Opiekunem. Zwykle w mojej obecności nie mówiła o nim, wiedziała, że ten temat wprawia mnie w zakłopotanie, ale skoro to ja zarzucałam ją pytaniami, musiałam się liczyć z tym, że o nim wspomni.

– Jak będziesz miała przeczucie dokładnej daty, dasz mi znać? Bo wiesz, ze względu na dzieci wolałabym się przygotować…

– Jasne. – Vi nie tylko nie chełpiła się swoimi mocami, lecz także brzmiała miło, wręcz opiekuńczo, jakby nigdy innego wyjścia nie brała pod uwagę. – Tylko mnie się tak wydawało, czy Courtney rzeczywiście była strasznie sztywna? – Przeszła na akcent brytyjski, który nie przypominał wymowy Courtney ani żadnego prawdziwego Anglika. – Pozwoli pani, że przytoczę statystyki, które zebrałam w trakcie rozległych badań. Czy wspomniałam, że mam dwa dyplomy z Haaarvardu? I że nienawidzę otyłych ludzi?

– Jak to się stało, że z tobą rozmawiali? Zadzwoniłaś do telewizji?

– Myślałam, że każą mi spadać, ale połączyli mnie z wydawcą. Pewnie rano mogłam wyszczotkować włosy, co? – Vi się roześmiała. – Tylko że sprawy potoczyły się błyskawicznie. W jednej chwili rozmawiałam przez telefon z wydawcą, w następnej ta dziewczyna stała z mikrofonem przed moimi drzwiami. A przy okazji widziałaś jej balony? Dziwię się, że się zmieściły w wozie telewizyjnym.

– Rozmawiałaś z tatą?

– Jeszcze nie, więc pewnie tego nie oglądał. Chociaż zwykle nie ogląda Kanału Piątego, prawda?

To, że się do niej nie odezwał, moim zdaniem wcale nie znaczyło, że nie widział jej występu.

– Zaraz, czy tata nie zawozi cię na randkę?

– Dopiero o trzeciej.

– Vi, a według ciebie która jest godzina? – Mój zegarek wskazywał drugą pięćdziesiąt dwie. – Wzięłaś prysznic?

– Jasny gwint, nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno.

– Poczekaj – powiedziałam szybko i usłyszałam, jak Vi na drugim końcu linii nabiera powietrza w płuca. – Włóż ciemne dżinsy i czarną bluzkę z paciorkami i dekoltem w kształcie litery V. A także baletki z lakierowanej skóry. W żadnym razie nie wkładaj birkenstocków.

Uśpiliśmy Owena i Rosie, po czym usmażyliśmy warzywa i mięso. Przyzwyczailiśmy się do jedzenia o siedemnastej czterdzieści pięć, więc kolacja o dwudziestej wydawała się niemal europejska.

Nalałam na patelnię trochę oleju sezamowego i z deski zsunęłam do niej nożem pokrojoną cebulę, Jeremy tymczasem wyjął z lodówki dwa piwa. Otworzył oba, podał mi jedno (karmiąc piersią, pozwalałam sobie na filiżankę kawy i jedno piwo dziennie) i stuknął swoją butelką w moją.

– Zdrowie – powiedział. – Przetrwaliśmy kolejny dzień.